Table of Contents | Words: Alphabetical - Frequency - Inverse - Length - Statistics | Help | IntraText Library
Boleslaw Prus
Faraon

IntraText CT - Text

  • TOM DRUGI
    • ROZDZIAL SZOSTY
Previous - Next

Click here to hide the links to concordance

ROZDZIAL SZOSTY

Hiram dotrzymal obietnicy. Co dzien do ksiazecego palacu w Pi-Bast przychodzily tlumy niewolnikow i dlugie szeregi oslow dzwigajacych: pszenice, jeczmien, suszone mieso, tkaniny i wino. Zloto zas i drogie kamienie przynosili kupcy feniccy pod dozorem urzednikow domu Hirama.

Tym sposobem namiestnik w ciagu pieciu dni otrzymal przyrzeczone mu sto talentow. Hiram policzyl sobie niewielki procent: jeden talent od czterech na rok, i nie zadal zastawu, lecz poprzestal na kwicie ksiecia poswiadczonym przez sad Potrzeby dworu byly hojnie zaopatrzone. Trzy kochanki namiestnika otrzymaly nowe szaty, mnostwo osobliwych pachnidel i po kilka niewolnic rozmaitej barwy. Sluzba miala obfitosc jedzenia i wina, robotnicy krolewscy odebrali zalegly zold, wojsku wydawano nadzwyczajne porcje.

Dwor byl zachwycony tym wiecej, ze Tutmozis i inni szlachetni mlodziency, na rozkaz Hirama, otrzymali od Fenicjan dosc wysokie pozyczki, a nomarcha prowincji Habu i jego wyzsi urzednicy dostali kosztowne prezenta.

Totez uczta nastepowala po uczcie, zabawa po zabawie, mimo ciagle wzrastajacego upalu. Namiestnik widzac powszechna radosc sam byl zadowolony. Trapila go tylko jedna rzecz: zachowanie sie Mefresa i innych kaplanow. Ksiaze myslal, iz dostojnicy ci beda mu robili wymowki za to, ze zaciagnal tak wielki dlug u Hirama, wbrew naukom, jakie odebral w swiatyni. Tymczasem swieci ojcowie milczeli i nawet nie pokazywali sie u dworu.

- Co to znaczy - rzekl pewnego dnia Ramzes do Tutmozisa - ze kaplani nie udzielaja nam upomnien?... Przeciez takich zbytkow jak obecnie nie dopuszczalismy sie nigdy. Muzyka gra od rana do nocy, a my pijemy od wschodu slonca i zasypiamy z kobietami w objeciach albo ze dzbanami pod glowa.

- Za co mieliby nas upominac? - odparl oburzony Tutmozis. - Czyliz nie przebywamy w miescie Astarty, dla ktorej najmilszym nabozenstwem jest zabawa, a najpozadansza ofiara milosc? Zreszta kaplani rozumieja, ze po tak dlugich umartwieniach i postach nalezy ci sie odpoczynek.

- Mowili ci to? - spytal z niepokojem ksiaze.

- I nieraz. Wczoraj, nie dawniej, swiety Mefres rzekl do mnie smiejac sie, ze tak mlodego czlowieka, jak ty, wiecej pociaga zabawa anizeli nabozenstwo albo klopoty rzadzenia panstwem.

Ramzes zamyslil sie. Wiec kaplani uwazaja go za lekkomyslnego mlodzieniaszka, pomimo ze on, dzieki Sarze, dzis -jutro zostanie ojcem?... Ale tym lepiej: beda mieli niespodzianke, gdy przemowi do nich swoim wlasnym jezykiem...

Co prawda ksiaze samemu sobie robil lekkie wyrzuty: od chwili gdy opuscil swiatynie Hatory, ani przez jeden dzien nie zajmowal sie sprawami nomensu Habu. Kaplani moga przypuszczac, ze albo jest zupelnie zadowolony objasnieniami Pentuera, albo ze - znudzil sie mieszaniem do rzadow.

- Tym lepiej... - szeptal. - Tym lepiej...

W jego mlodej duszy, pod wplywem ciaglych intryg otoczenia albo podejrzen o intrygi, zaczynal budzic sie instynkt obludy. Ramzes czul, ze kaplani nie domyslaja sie, o czym on rozmawial z Hiramem i jakie plany rozsnuwal w swej glowie. Tym zaslepionym wystarczalo, ze on bawi sie, z czego wnosili, ze rzady panstwem pozostana w ich rekach.

"Bogowie tak zamacili ich rozum - mowil do siebie Ramzes - ze nawet nie pytaja sie : dlaczego Hiram udzielil mi tak wielkiej pozyczki?... A moze ten chytry tyryjczyk potrafil uspic ich podejrzliwe serca!... Tym lepiej !... tym lepiej!..."

Robilo mu to dziwna przyjemnosc, gdy myslal, ze kaplani oszukali sie na jego rachunek. Postanowil i nadal utrzymywac ich w bledzie, wiec bawil sie jak szalony.

Istotnie kaplani, a przede wszystkim Mefres i Mentezufis, oszukali sie i na Ramzesie, i na Hiramie. Przebiegly tyryjczyk udawal wobec nich czlowieka bardzo dumnego ze swoich stosunkow z nastepca tronu, a ksiaze z nie mniejszym powodzeniem gral role rozhulanego mlodzika.

Mefres byl nawet pewny, ze ksiaze powaznie mysli o wypedzeniu Fenicjan z Egiptu, a tymczasem i on sam, i jego dworzanie zaciagaja dlugi, aby ich nigdy nie splacic. Przez ten czas swiatynia Astarty, jej liczne ogrody i dziedzince roily sie od tlumu poboznych. Co dzien, jezeli nie co godzina, z glebi Azji, mimo strasznego upalu, nadciagala do wielkiej bogini jakas kompania pielgrzymow.

Dziwni to byli pielgrzymowie. Zmeczeni, zlani potem, okryci kurzem szli z muzyka tanczac i spiewajac niekiedy bardzo wszeteczne piosenki. Dzien uplywal im na pijatyce, noc na wyuzdanej rozpuscie ku czci bogini Astoreth. Kazda taka kompanie mozna bylo nie tylko poznac, ale wyczuc z daleka: niesli bowiem ogromne bukiety ciagle swiezych kwiatow w rekach, a - zdechle w ciagu roku koty w wezelkach.

Koty te oddawali pobozni do balsamowania lub wypychania paraszytom mieszkajacym pod Pi-Bast, a nastepnie odnosili je z powrotem do domow, jako szanowne relikwie.

W poczatkach miesiaca Misori (maj-czerwiec) ksiaze Hiram zawiadomil Ramzesa, ze tego dnia wieczorem moze przyjsc do fenickiej swiatyni Astoreth. Gdy po zachodzie slonca sciemnilo sie na ulicach, namiestnik przypiawszy krotki miecz do boku wlozyl plaszcz z kapturem i nie dostrzezony przez nikogo ze sluzby wymknal sie do domu Hirama.

Stary magnat czekal na niego.

- Coz - rzekl z usmiechem - nie boisz sie, wasza dostojnosc, wchodzic do fenickiej swiatyni, gdzie na oltarzu zasiada okrucienstwo, a sluzy mu przewrotnosc?

- Bac sie?... - spytal Ramzes patrzac na niego prawie z pogarda. - Astoreth nie jest Baalem ani ja dzieckiem, ktore mozna wrzucic w rozpalony brzuch waszego boga.

- I ksiaze wierzysz temu?

Ramzes wruszyl ramionami.

- Naoczny i wiarogodny swiadek - odparl - opowiadal mi o waszych ofiarach z dzieci. Pewnego czasu burza rozbila wam kilkanascie statkow. Natychmiast kaplani tyryjscy oglosili nabozenstwo, na ktore zebral sie tlum ludu...

Ksiaze mowil z widocznym wzburzeniem.

- Przed swiatynia Baala, na wzniesieniu, siedzial ogromny spizowy posag z glowa wolu. Jego brzuch byl rozpalony do czerwonosci. Wtedy, na rozkaz waszych kaplanow, glupie matki fenickie zaczely skladac najpiekniejsze dzieci u stop okrutnego boga...

- Samych chlopcow - wtracil Hiram.

- Tak, samych chlopcow - powtorzyl ksiaze. - Kaplani skrapiali kazde dziecko wonnosciami, ubierali w kwiaty, a wowczas posag chwytal je spizowymi rekoma, otwieral paszcze i pozeral krzyczacego wnieboglosy... Za kazdym razem z ust boga wybuchaly plomienie.

 

Hiram smial sie cicho.

- I wasza dostojnosc wierzysz temu?

- Opowiadal mi to, powtarzam, czlowiek, ktory nigdy nie klamie.

- Mowil to, co istotnie widzial - odparl Hiram. - Czy jednak nie zastanowilo go, ze zadna z matek, ktorym palono dzieci, nie plakala?

- Istotnie zadziwila go ta obojetnosc kobiet, zawsze gotowych do wylewania lez, nawet nad zdechla kura. Dowodzi to jednak wielkiego okrucienstwa w waszym narodzie.

Stary Fenicjanin kiwal glowa.

- Dawnoz to bylo? - spytal.

- Przed kilkoma laty.

- No - powoli mowil Hiram -jezeli wasza dostojnosc zechcesz kiedy odwiedzic Tyr, bede mial zaszczyt pokazac wam taka uroczystosc...

- Nie chce jej widziec!...

- Nastepnie zas pojdziemy na inne podworze swiatyni, gdzie ksiaze zobaczy bardzo piekna szkole, a w niej - zdrowych i wesolych tych samych chlopcow, ktorych przed kilkoma laty spalono...

- Jak to?... - zawolal Ramzes - wiec oni nie zgineli?...

- Zyja i rosna na tegich marynarzy. Gdy wasza dostojnosc zostaniesz swiatobliwoscia - obys zyl wiecznie! - moze niejeden z nich bedzie prowadzil twoje okrety.

- Wiec oszukujecie wasz lud?... - rozesmial sie ksiaze.

- My nikogo nie oszukujemy - odparl z powaga tyryjczyk. - Oszukuje kazdy sam siebie, gdy nie pyta o objasnienie uroczystosci ktorej nie rozumie.

- Ciekawym... - rzekl Ramzes.

- Istotnie - mowil Hiram - jest u nas zwyczaj, ze ubogie matki, chcace zapewnic dobry los swoim synom, ofiarowuja je na uslugi panstwu. Rzeczywiscie dzieci te sa porywane przez posag Baala, w ktorym miesci sie piec rozpalony. Obrzadek ten nie znaczy, ze dzieci sa naprawde palone, lecz - ze staly sie wlasnoscia swiatyni i tak zginely dla swoich matek, jak gdyby wpadly w ogien.

Naprawde jednak nie ida one do pieca, ale do mamek i nianiek, ktore je przez kilka lat wychowuja. Gdy zas podrosna, zabiera je szkola kaplanow Baala i ksztalci. Najzdolniejsi z tych wychowancow zostaja kaplanami lub urzednikami, mniej obdarzeni ida do marynarki i nieraz zdobywaja wielkie bogactwa.

Teraz chyba, ksiaze, nie bedziesz dziwil sie, ze matki tyryjskie nie oplakuja swoich dzieci. Wiecej powiem: teraz, panie, zrozumiesz, dlaczego w naszych prawach nie ma kar na rodzicow zabijajacych swoje potomstwo, jak sie to zdarza w Egipcie...

- Nikczemnicy znajduja sie wszedzie - wtracil namiestnik.

- Ale u nas nie ma dzieciobojcow - mowil dalej Hiram - bo u nas dziecmi, ktorych nie moga wykarmic ich matki, zajmuje sie panstwo i swiatynia.

Ksiaze zamyslil sie. Nagle uscisnal Hirama i zawolal wzruszony:

- Jestescie o wiele lepsi anizeli ci, ktorzy opowiadaja o was tak straszne historie... Bardzo ciesze sie z tego...

- I w nas jest niemalo zlego - odparl Hiram - ale wszyscy bedziemy wiernymi slugami twoimi, panie, gdy nas zawolasz...

- Czy tak?... - spytal ksiaze, bystro patrzac mu w oczy.

Starzec polozyl reke na sercu.

- Przysiegam ci, nastepco egipskiego tronu i przyszly faraonie, ze kiedykolwiek rozpoczniesz walke z naszymi wspolnymi nieprzyjaciolmi, cala Fenicja, jak jeden maz, pospieszy ci z pomoca... A to - wez na pamiatke naszej dzisiejszej rozmowy.

Wyjal spod szat zloty medal pokryty tajemnymi znakami i szepcac modlitwy zawiesil go na szyi Ramzesa.

- Z tym amuletem - mowil Hiram - mozesz objechac caly swiat... A gdziekolwiek spotkasz Fenicjanina, bedzie ci sluzyl rada, zlotem, nawet mieczem... A teraz idzmy.

Uplynelo juz kilka godzin po zachodzie slonca, ale noc byla widna, gdyz wszedl ksiezyc. Straszliwy upal dzienny ustapil miejsca chlodowi; w czystym powietrzu nie bylo szarego pylu, ktory zatruwal oddech i gryzl w oczy. Na blekitnym niebie tu i owdzie swiecily gwiazdy rozplywajace sie w powodzi ksiezycowych blaskow.

Na ulicach ustal ruch, ale dachy wszystkich domow byly napelnione bawiacymi sie ludzmi. Zdawalo sie, ze Pi-Bast jest jedna sala od brzegu do brzegu wypelniona muzyka, spiewem, smiechem i dzwiekami pucharow.

Ksiaze i Fenicjanin szli predko za miasto wybierajac mniej oswietlone strony ulic. Mimo to ludzie ucztujacy na tarasach niekiedy spostrzegali ich, a spostrzeglszy zapraszali do siebie lub sypali im kwiaty na glowy.

- Hej, wy tam, nocne wloczegi! - wolano z dachow.

- Jezeli nie jestescie zlodziejami, ktorych noc wywabila na zarobek, przyjdzcie tu do nas... Mamy dobre wino i wesole kobiety...

Dwaj wedrowcy nie odpowiadali na te uprzejme wezwania spieszac swoja droga. Nareszcie wyszli w strone miasta gdzie bylo mniej domow, a wiecej ogrodow, ktorych drzewa, dzieki wilgotnym podmuchom morskim, rozrastaly sie wyzej i bujniej anizeli w poludniowych prowincjach Egiptu.

- Juz niedaleko - rzekl Hiram.

Ksiaze podniosl oczy i ponad zbita zielonoscia drzew zobaczyl kwadratowa wieze barwy niebieskawej, na niej - szczuplejsza, biala. Byla to swiatynia Astoreth.

Niebawem weszli w glab ogrodu, skad mozna bylo ogarnac wzrokiem cala budowle.

Skladala sie ona z kilku kondygnacji. Pierwsza - tworzyl taras kwadratowy o bokach majacych po czterysta krokow dlugosci; spoczywal on na murze wysokosci kilku metrow, pomalowanym na czarno. Przy boku wschodnim znajdowal sie wystep, na ktory z dwu stron prowadzily szerokie schody. Wzdluz innych bokow staly wiezyczki, po dziesiec przy kazdym; miedzy kazda para wiezyczek znajdowalo sie po piec okien.

Mniej wiecej na srodku tarasu wznosil sie rowniez kwadratowy budynek z bokami po dwiescie krokow. Ten mial pojedyncze schody, wieze na rogach i byl barwy purpurowej.

Na plaskim dachu tej budowli stal znowu kwadratowy taras, wysoki na pare metrow, barwy zlotej, a na nim jedna na drugiej dwie wieze: niebieska i biala.

Calosc wygladala tak, jakby na ziemi postawil kto ogromna kostke czarna, na niej mniejsza purpurowa, na niej zlota, wyzej niebieska, a najwyzej srebrna. Na kazde zas z tych wzniesien prowadzily schody albo podwojne boczne, albo pojedyncze frontowe, zawsze od strony wschodniej.

Przy schodach i przy drzwiach staly na przemian wielkie sfinksy egipskie albo skrzydlate asyryjskie byki z ludzkimi glowami.

Namiestnik z przyjemnoscia patrzyl na ten gmach, ktory przy blasku ksiezyca, na tle bujnej roslinnosci wygladal przeslicznie. Byl on wzniesiony w stylu chaldejskim i stanowczo roznil sie od swiatyn egipskich, naprzod - systemem kondygnacji, po wtore - pionowymi scianami. U Egipcjan kazda powazna budowla miala sciany pochyle, jakby zbiegajace sie ku gorze.

Ogrod nie byl pusty. W roznych punktach widac bylo domki i palacyki, plonely swiatla, rozlegal sie spiew i muzyka. Miedzy drzewami od czasu do czasu mignal cien zakochanej pary.

Nagle zblizyl sie do nich stary kaplan; zamienil kilka slow z Hiramem i zlozywszy niski uklon ksieciu rzekl:

- Racz, panie, udac sie ze mna.

- I niech bogowie czuwaja nad wasza dostojnoscia - dorzucil Hiram zostawiajac ich.

Ramzes poszedl za kaplanem. Nieco z boku swiatyni, miedzy najwiekszym gaszczem, stala kamienna lawka, a moze o sto krokow od niej niewielki palacyk, pod ktorym rozlegaly sie spiewy.

- Tam modla sie? - zapytal ksiaze.

- Nie!... - odparl kaplan nie ukrywajac niecheci. - To zbieraja sie wielbiciele Kamy, naszej kaplanki, pilnujacej ognia przed oltarzem Astoreth.

- Ktoregoz ona dzis przyjmie?

- Zadnego, nigdy!... - odparl zgorszony przewodnik. - Gdyby kaplanka od ognia nie dotrzymala slubu czystosci, musialaby umrzec.

- Okrutne prawo! - rzekl ksiaze.

- Racz, panie, zaczekac na tej lawce - odezwal sie zimno kaplan fenicki. - A gdy uslyszysz trzy uderzenia w spizowe blachy, idz do swiatyni, wejdz na taras, a stamtad do purpurowego gmachu.

- Sam?...

- Tak.

Ksiaze usiadl na lawce, w cieniu oliwki, i sluchal smiechow kobiecych rozlegajacych sie w palacyku.

"Kama? - myslal. - Ladne imie!... Musi byc mloda, a moze jest piekna, a ci glupi Fenicjanie groza jej smiercia, gdyby... Czy w ten sposob pragna zapewnic sobie posiadanie chocby kilkunastu dziewic na caly kraj?..."

Smial sie, ale bylo mu smutno. Nie wiadomo dlaczego, zalowal tej nieznanej kobiety, dla ktorej milosc byla wejsciem do grobu.

"Wyobrazam sobie Tutmozisa, gdyby go mianowano kaplanka Astoreth!... Musialby biedak umrzec, zanim przed boginia wypalilaby sie jedna lampa..."

W tej chwili pod palacykiem rozlegl sie dzwiek fletu i odegral jakas teskna melodie, ktorej towarzyszyly glosy kobiet spiewajacych:

- Aha-a!... aha-a! - jakby przy kolysaniu dzieci.

Ucichl flet, umilkly kobiety, a odezwal sie piekny glos meski greckim jezykiem:

- Kiedy na ganku blysnie twoja szata, bledna gwiazdy i milkna slowiki, a w moim sercu budzi sie taka cisza jak na ziemi, gdy ja powita bialy swit...

- Aha-a!... aha-a!... aha-a!... - nucily kobiety i flet znowu odegral zwrotke.

- A gdy rozmodlona udajesz sie do swiatyni, fiolki otaczaja cie wonnym oblokiem, motyle kraza okolo twoich ust, palmy przed twoja pieknoscia schylaja glowy...

- Aha-a!... aha-a!... aha-a!..

- Gdy cie nie widze, patrze na niebo, azeby przypomniec sobie slodki spokoj twojego oblicza. Daremna praca! Niebo nie posiada twojej pogody, a jego zar jest zimnem wobec plomieni, ktore spopielily moje serce.

- Aha-a!... aha-a!...

- Jednego dnia stanalem miedzy rozami, ktore blask twoich spojrzen obleka w bialosc, szkarlaty i zloto. Kazdy ich listek przypomnial mi jedna godzine, kazdy kwiat -jeden miesiac przepedzony u twoich stop. A krople rosy to moje lzy, ktorymi poi sie okrutny wiatr pustyni.

Daj znak, a porwe cie i uniose do mojej milej ojczyzny. Morze oddzieli nas od przesladowcow, mirtowe gaje ukryja nasze pieszczoty i czuwac beda nad naszym szczesciem litosciwsi dla zakochanych bogowie.

- Aha-a!... aha-a!...

Ramzes przymknal oczy i marzyl. Przez zapuszczone rzesy juz nie widzial ogrodu, tylko powodz ksiezycowego swiatla, wsrod ktorej rozplywaly sie czarne cienie i spiew nieznanego czlowieka do nieznanej kobiety. Chwilami ten spiew tak go ogarnial, tak gleboko wdzieral mu sie w dusze, ze Ramzes mial chec zapytac sie: czy to nie on spiewa, a nawet czy - on sam nie jest ta piesnia milosna?...

W tym momencie jego tytul, wladza i ciezkie zagadnienia panstwowe, wszystko wydawalo mu sie nedznym drobiazgiem wobec tej nocy ksiezycowej i tych okrzykow zakochanego serca. Gdyby mu dano do wyboru: cala potege faraona czy ten duchowy nastroj, w jakim znajdowal sie obecnie, wolalby swoje rozmarzenie, w ktorym zniknal caly swiat, on sam, nawet czas, a zostala tesknota lecaca w wiecznosc na skrzydlach piesni.

Wtem ksiaze ocknal sie, spiew umilkl, w palacyku pogasly swiatla, a na tle jego bialych scian ostro odbijaly czarne, puste okna. Mozna bylo myslec, ze tu nikt nigdy nie mieszkal. Nawet ogrod opustoszal i ucichl, nawet lekki wiatr przestal poruszac listkami.

Raz!... dwa!... trzy!... Ze swiatyni odezwaly sie trzy potezne odglosy spizu.

"Aha! musze tam isc..." - pomyslal ksiaze, dobrze nie wiedzac, gdzie ma isc i po co.

Skierowal sie jednak w strone swiatyni, ktorej srebrzysta wieza gorowala nad drzewami jakby wzywajac go do siebie.

Szedl odurzony, pelen dziwacznych zachcen. Miedzy drzewami bylo mu ciasno: pragnal wejsc na szczyt tej wiezy i odetchnac, ogarnac wzrokiem jakis szerszy horyzont. To znowu przypomniawszy sobie, ze jest miesiac Misori, ze juz rok uplynal od manewrow w pustyni, uczul tesknote za pustynia. Jakzeby chetnie siadl na swoj lekki woz zaprzegniety w pare koni i lecial gdzies naprzod, gdzie nie byloby tak duszno, a drzewa nie zaslanialy widnokregu.

Byl juz u stop swiatyni, wiec wszedl na taras. Cicho i pusto, jakby wszyscy wymarli; tylko z daleka szemrala woda fontanny. Na drugich schodach rzucil swoj burnus i miecz, jeszcze raz spojrzal na ogrod, jakby mu zal bylo ksiezyca, i wszedl do swiatyni. Ponad nim wznosily sie jeszcze trzy kondygnacje.

Spizowe drzwi byly otwarte, z obu stron wejscia staly skrzydlate figury bykow z ludzkimi glowami, na ktorych twarzach panowal dumny spokoj.

"To krolowie asyryjscy" - pomyslal ksiaze przypatrujac sie ich brodom, splecionym w drobne warkoczyki.

Wnetrze swiatyni bylo czarne jak najczarniejsza noc; ciemnosc te potegowaly jeszcze biale smugi ksiezycowego swiatla wpadajace przez waskie a wysokie okna.

W glebi palily sie dwie lampy przed posagiem bogini Astoreth. Jakies dziwne oswietlenie z gory sprawialo, ze posag byl doskonale widzialny. Ramzes patrzyl. Byla to olbrzymia kobieta ze strusimi skrzydlami. Miala na sobie dluga, faldzista szate, na glowie spiczasta czapke, w prawej rece pare golebi. Jej piekna twarz i spuszczone oczy mialy wyraz takiej slodyczy, takiej niewinnosci, ze ksiecia ogarnelo zdumienie: byla to bowiem patronka zemsty i najbardziej wyuzdanej rozpusty.

Fenicja ukazala mu jeszcze jedna ze swych tajemnic.

"Osobliwy narod! - pomyslal. - Ich ludozerczy bogowie nie zjadaja, a ich wszeteczenstwem opiekuja sie dziewicze kaplanki i bogini z dziecieca twarza..."

Wtem uczul, ze po nogach predko przesunelo mu sie cos jakby wielki waz. Ramzes cofnal sie i stanal w smudze ksiezycowego swiatla.

"Przywidzenie..." - rzekl do siebie.

Prawie w tej chwili uslyszal szept:

- Ramzesie!... Ramzesie!...

Niepodobna bylo poznac, czyj to glos - meski czy kobiecy, i skad pochodzi.

- Ramzesie!... Ramzesie!... - rozlegl sie szept jakby od podlogi.

Ksiaze wszedl w miejsce nieoswietlone i nasluchujac pochylil sie. Nagle poczul na swej glowie dwie delikatne rece.

Zerwal sie, aby je zlapac, ale schwycil tylko powietrze.

- Ramzesie!... - szepnieto z gory.

Podniosl glowe i uczul na ustach kwiat lotosu, a gdy wyciagnal ku niemu rece, ktos lekko oparl sie na jego ramionach.

- Ramzesie!... - zawolano od oltarza.

Ksiaze odwrocil sie i oslupial. W smudze swiatla, o pare krokow stal przesliczny czlowiek, zupelnie podobny do niego. Ta sama twarz, oczy, mlodzienczy zarost, ta sama postawa, ruchy i odzienie.

Ksiaze przez chwile myslal, ze stoi przed wielkim lustrem, jakiego nawet faraon nie posiadal. Wnet jednak przekonal sie, ze jego sobowtor nie jest wizerunkiem, ale zywym czlowiekiem.

W tej chwili uczul pocalunek na szyi. Znowu odwrocil sie, lecz nie bylo nikogo, a tymczasem i jego sobowtor zniknal.

- Kto tu jest?... Chce wiedziec!.. - zawolal rozgniewany ksiaze.

- To ja... Kama... - odpowiedzial slodki glos.

I w swietlnej smudze ukazala sie przesliczna kobieta naga, w zlotej przepasce okolo bioder.

Ramzes pobiegl i schwycil ja za reke. Nie uciekla.

- Ty jestes Kama?... Nie, ty jestes... Tak, ciebie kiedys przyslal do mnie Dagon, ale wowczas nazywalas sie Pieszczota...

- Bo ja jestem i Pieszczota - odpowiedziala naiwnie.

- Ty mnie dotykalas rekoma?...

- Ja.

- Jakim sposobem?...

- A o, takim... - odpowiedziala zarzucajac mu rece na szyje i calujac go.

Ramzes pochwycil ja w objecia, ale wydarla mu sie z sila, ktorej nie mozna bylo podejrzewac w tak drobnej postaci.

- Wiec to ty jestes kaplanka Kama? Wiec to do ciebie spiewal dzisiaj ten Grek mowil ksiaze namietnie sciskajac jej rece. - Co za jeden ten spiewak?...

Kama pogardliwie wzruszyla ramionami.

- On jest przy naszej swiatyni - rzekla.

Ramzesowi plonely oczy, rozszerzaly sie nozdrza, szumialo mu w glowie. Ta sama kobieta przed kilkoma miesiacami zrobila na nim male wrazenie, ale dzis gotow byl dla niej popelnic szalenstwo. Zazdroscil Grekowi, a jednoczesnie czul nieopisany zal na mysl, ze gdyby ona zostala jego kochanka, musialaby umrzec.

- Jakas ty piekna - mowil. - Gdzie mieszkasz?... Ach wiem, w tamtym palacyku... Czy mozna cie odwiedzic?... Naturalnie, jezeli przyjmujesz wizyty spiewakow, musisz i mnie przyjac... Czy naprawde jestes kaplanka pilnujaca ognia?...

- Tak.

- I wasze prawa sa tak okrutne, ze nie pozwalaja ci kochac?... Ech, to sa pogrozki!... Dla mnie zrobisz wyjatek...

- Przeklelaby mnie cala Fenicja, zemsciliby sie bogowie... - odparla ze smiechem.

Ramzes znowu przyciagnal ja do siebie, ona znowu wydarla sie.

- Strzez sie, ksiaze - mowila z wyzywajacym spojrzeniem. - Fenicja jest potezna, a jej bogowie...

- Co mnie obchodza twoi bogowie albo Fenicja... Gdyby ci wlos spadl, zdeptalbym Fenicje jak zla gadzine...

- Kama!... Kama!... - odezwal sie od posagu glos. Przerazila sie.

- O, widzisz, wolaja mnie... Moze nawet slyszeli twoje bluznierstwa...

- Bodajby nie uslyszeli mego gniewu!... - wybuchnal ksiaze.

- Gniew bogow jest straszniejszy...

Szarpnela sie i znikla w cieniach swiatyni. Ramzes rzucil sie za nia, lecz nagle cofnal sie; cala swiatynie, miedzy oltarzem i nim, zalal ogromny krwawy plomien, wsrod ktorego zaczely ukazywac sie potworne figury: wielkie nietoperze, gady z ludzkimi twarzami, cienie...

Plomien szedl prosto na niego cala szerokoscia gmachu, a oszolomiony nie znanym sobie widokiem, ksiaze cofal sie wstecz. Nagle owionelo go swieze powietrze. Odwrocil glowe - byl juz na zewnatrz swiatyni, a jednoczesnie spizowe drzwi z loskotem zatrzasnely sie przed nim.

Przetarl oczy, rozejrzal sie. Ksiezyc z najwyzszego punktu na niebie znizal sie juz ku zachodowi. Obok kolumny Ramzes znalazl swoj miecz i burnus. Podniosl je i zeszedl ze schodow jak pijany.

Kiedy pozno wrocil do palacu, Tutmozis widzac jego pobladla twarz i metne spojrzenie zawolal z trwoga:

- Przez bogi! gdziezes to byl, erpatre?... - Caly twoj dwor nie spi, zaniepokojony...

- Ogladalem miasto. Ladna noc...

- Wiesz - dodal spiesznie Tutmozis jakby lekajac sie, aby go kto inny nie uprzedzil. - Wiesz, Sara powila ci syna...

- Doprawdy?... Chce, azeby nikt z orszaku nie niepokoil sie o mnie, ile razy wyjde na przechadzke.

- Sam?...

- Gdybym nie mogl wychodzic sam, gdzie mi sie podoba, bylbym najnieszczesliwszym niewolnikiem w tym panstwie - odparl cierpko namiestnik Oddal miecz i burnus Tutmozisowi i poszedl do swojej sypialni nie wzywajac nikogo. Jeszcze wczoraj wiadomosc o urodzeniu sie syna napelnilaby go radoscia. Lecz w tej chwili przyjal ja obojetnie. Cala dusze wypelnily mu wspomnienia dzisiejszego wieczoru, najdziwniejszego, jaki dotychczas poznal w zyciu.

Jeszcze widzial swiatlo ksiezyca, w uszach rozlegala sie piesn Greka. A ta swiatynia Astarty!...

Nie mogl zasnac do rana.

 




Previous - Next

Table of Contents | Words: Alphabetical - Frequency - Inverse - Length - Statistics | Help | IntraText Library

Best viewed with any browser at 800x600 or 768x1024 on Tablet PC
IntraText® (V89) - Some rights reserved by EuloTech SRL - 1996-2007. Content in this page is licensed under a Creative Commons License