Table of Contents | Words: Alphabetical - Frequency - Inverse - Length - Statistics | Help | IntraText Library
Boleslaw Prus
Faraon

IntraText CT - Text

  • TOM DRUGI
    • ROZDZIAL SZESNASTY
Previous - Next

Click here to hide the links to concordance

ROZDZIAL SZESNASTY

Za rada astrologow glowna kwatera miala wyruszyc z Pi-Bast w dniu siodmym Hator. Ten bowiem dzien byl "dobry, dobry, dobry". Bogowie w niebie, a ludzie na ziemi cieszyli sie ze zwyciestwa Ra nad nieprzyjaciolmi; kto zas przyszedl na swiat w tej dobie, mial umrzec w poznej starosci, otoczony szacunkiem.

Byl to rowniez dzien pomyslny dla brzemiennych kobiet i handlujacych tkaninami, a zly dla zab i myszy.

Od chwili mianowania go naczelnym wodzem Ramzes goraczkowo rzucil sie do pracy. Sam przyjmowal kazdy nadciagajacy pulk, ogladal jego bron, odziez i obozy. Sam wital rekrutow i zachecal ich do pilnego uczenia sie musztry na zgube wrogow i chwale faraona. Prezydowal na kazdej radzie wojennej, byl obecnym przy badaniu kazdego szpiega i w miare nadchodzacych wiadomosci wlasna reka oznaczal na mapie ruchy wojsk egipskich i stanowiska nieprzyjaciol.

Przejezdzal tak predko z miejsca na miejsce, ze wszedzie go oczekiwano, a mimo to spadal nagle jak jastrzab. Z rana byl na poludnie od Pi-Bast i zrewidowal zywnosc; w godzine pozniej ukazal sie na polnoc od miasta i wykryl, ze w pulku Jeb brakuje stu piecdziesieciu ludzi. Nad wieczorem dogonil przednie straze, byl przy przejsciu Nilowej odnogi i zrobil przeglad dwustu wozow wojennych.

Swiety Mentezufis, ktory jako pelnomocnik Herhora dobrze znal sie na sztuce wojennej, nie mogl wyjsc z podziwu.

- Wiecie dostojnicy - rzekl do Sema i Mefresa - ze nie lubie nastepcy od czasu, gdym odkryl jego zlosc i przewrotnosc. Ale niech Oziris bedzie mi swiadkiem, ze mlodzian ten jest urodzonym wodzem. Powiem wam rzecz nieslychana: my nad granica o trzy lub cztery dni wczesniej zgromadzimy sily, anizeli mozna bylo przypuszczac. Libijczycy juz przegrali wojne, choc jeszcze nie slyszeli swistu naszej strzaly.

- Tym niebezpieczniejszy dla nas taki faraon... - wtracil Mefres z zacietoscia cechujaca starcow.

Ku wieczorowi dnia szostego Hator ksiaze Ramzes wykapal sie i oswiadczyl sztabowi, ze jutro, na dwie godziny przed wschodem slonca, wyrusza.

- A teraz chce sie wyspac - zakonczyl.

Latwiej jednak bylo chciec anizeli spac.

W calym miescie roili sie zolnierze, a przy palacu nastepcy obozowal pulk, ktory jadl, pil i spiewal ani

myslac o odpoczynku.

Ksiaze odszedl do najodleglejszego pokoju, lecz i tu nie pozwolono mu rozebrac sie. Co kilka minut przylatywal jakis adiutant z nic nie znaczacym raportem lub po rozkazy w sprawach, ktore mogl na miejscu rozstrzygnac dowodca pulku. Przyprowadzano szpiegow, ktorzy nie przynosili zadnych nowych wiadomosci; zglaszali sie wielcy panowie z malym pocztem ludzi, pragnac ksieciu ofiarowac uslugi jako ochotnicy. Dobijali sie kupcy feniccy, pragnacy wziac dostawy dla wojska, lub dostawcy, ktorzy skarzyli sie na wymagania jeneralow.

Nie braklo nawet wrozbitow i astrologow, ktorzy w ostatniej chwili przed wymarszem chcieli ksieciu stawiac horoskopy, tudziez czarnoksieznikow, majacych do sprzedania niezawodne amulety przeciw pociskom.

Wszyscy ci ludzie po prostu wdzierali sie do pokoju ksiecia; kazdy z nich bowiem sadzil, ze w jego rekach spoczywa los wojny i ze w podobnych okolicznosciach znika wszelka etykieta.

Nastepca cierpliwie zalatwial interesantow. Ale gdy za astrologiem wsunela sie do pokoju jedna z ksiazecych kobiet, z pretensja, ze Ramzes snadz jej nie kocha, gdyz sie z nia nie pozegnal, i kiedy w kwadrans po tej za oknem rozlegl sie placz innej kochanki, nastepca juz nie mogl wytrzymac.

Zawolal Tutmozisa i rzekl mu:

- Siedz w tym pokoju i jezeli masz ochote, pocieszaj kobiety mego domu. Ja ukryje sie gdzies w ogrodzie, bo inaczej nie zasne i jutro bede wygladal jak kura wydobyta ze studni.

- Gdziez mam cie szukac w razie potrzeby? - spytal Tutmozis.

- Oho! ho!... - rozesmial sie nastepca. - Nigdzie nie szukajcie. Sam sie znajde, gdy zatrabia pobudke.

To powiedziawszy ksiaze narzucil na siebie dlugi plaszcz z kapturem i wymknal sie w ogrod.

Ale i po ogrodzie snuli sie zolnierze, kuchciki i inna sluzba nastepcy: w calym bowiem obszarze palacowym zniknal porzadek, jak zwykle przed wymarszem na wojne. Spostrzeglszy to Ramzes skrecil w najgestsza czesc parku, znalazl jakas altanke zarosnieta winem i kontent rzucil sie na lawe.

- Tu juz nie znajda mnie - mruknal - ani kaplani, ani baby...

Wnet zasnal jak kamien.

Od kilku dni Fenicjanka Kama czula sie niezdrowa. Do rozdraznienia przylaczyly sie jakies szczegolne niedomaganie i bole w stawach. Przy tym swedzila ja twarz, a szczegolniej czolo nad brwiami.

Drobne te przypadlosci wydaly jej sie tak niepokojacymi, ze przestala obawiac sie, zeby jej nie zabito, a natomiast ciagle siedziala przed lustrem zapowiedziawszy slugom, ze moga robic, co im sie podoba, byle ja zostawili w spokoju. W tych czasach nie myslala ani o Ramzesie, ani o nienawistnej Sarze; cala jej bowiem uwaga byla zajeta - plamami na czole, ktorych nienawykle oko nie mogloby nawet dostrzec.

"Plama... tak, sa plamy... - mowila do siebie pelna bojazni. - Dwie... trzy... O Astoreth, przecie w taki sposob nie zechcesz ukarac swej kaplanki!... Lepsza smierc... Ale co znowu za glupstwo... Gdy czolo pocieram palcami, plamy robia sie czerwiensze... Widocznie cos mnie pokasalo albo namascilam sie nieczysta oliwa... Umyje sie, a do jutra plamy zgina..."

Przyszlo jutro, ale plamy nie zginely.

Zawolala sluzaca.

- Sluchaj - rzekla - spojrzyj na mnie...

Lecz powiedziawszy to usiadla w mniej oswietlonej czesci pokoju.

- Sluchaj i patrz... - mowila zduszonym glosem. - Czy... czy na mojej twarzy widzisz jakie plamy?... Tylko... nie zblizaj sie!...

- Nie widze nic - odparla sluzaca.

- Ani pod lewym okiem?... ani nad brwiami?... - pytala z wzrastajacym rozdraznieniem Fenicjanka.

- Niech pani raczy laskawie usiasc boskim obliczem do swiatla - rzekla sluzaca.

Naturalne to zadanie do wscieklosci doprowadzilo Kame.

- Precz, nedznico!... - zawolala - i nie pokazuj mi sie...

A gdy sluzaca uciekla, jej pani rzucila sie goraczkowo do swej tualety i otworzywszy pare sloikow za pomoca pedzelka umalowala sobie twarz na rozowy kolor.

Nad wieczorem, czujac wciaz bol w stawach i gorszy od bolu niepokoj, kazala wezwac do siebie lekarza. Gdy powiedziano jej, ze przyszedl, spojrzala w lustro i - napadl ja nowy atak jakby szalenstwa. Rzucila lustro na podloge i zawolala z placzem, ze nie chce lekarza.

W ciagu szostego Hator caly dzien nie jadla i nie chciala sie z nikim widziec.

Gdy po zachodzie slonca weszla niewolnica ze swiatlem, Kama polozyla sie na lozku owinawszy glowe szalem. Kazala czym predzej wynosic sie niewolnicy, potem usiadla na fotelu z daleka od kaganca i przepedzila kilka godzin w polsennym odretwieniu.

"Nie ma zadnych plam - myslala - a jezeli sa, to przeciez nie te... To nie trad..."

- Bogowie!... - krzyknela rzucajac sie na ziemie - nie moze byc, azebym ja... Bogowie, ratujcie!... Wroce do swiatyni... odpokutuje calym zyciem...

I znowu uspokoila sie, i znowu myslala:

"Nie ma zadnych plam... Od kilku dni tre sobie skore, wiec jest zaczerwieniona... Skadzeby znowu?... Czy kto slyszal, azeby kaplanka i kobieta nastepcy tronu mogla zachorowac na trad... O bogowie!... Tego nigdy nie bylo, jak swiat swiatem... Tylko rybacy, wiezniowie i nedzni Zydzi... O, ta podla Zydowka!... na nia spusccie trad, moce niebieskie..."

W tej chwili w oknie, ktore bylo na pierwszym pietrze, mignal jakis cien. Potem rozlegl sie szelest i ze dworu na srodek pokoju skoczyl ksiaze Ramzes.

Kama oslupiala. Nagle schwycila sie za glowe, a w jej oczach odmalowal sie - strach bezgraniczny.

- Lykon?... - szepnela chwytajac sie za glowe. - Lykon, tys tu?... Zginiesz!... Scigaja cie...

- Wiem - odparl Grek smiejac sie szyderczo. - Scigaja mnie wszyscy Fenicjanie i cala policja jego swiatobliwosci...

Mimo to - dodal - jestem u ciebie i bylem u twego pana...

- Byles u ksiecia?...

- Tak, w jego wlasnej komnacie... I zostawilbym sztylet w piersi, gdyby zle duchy nie usunely go... Widocznie twoj kochanek poszedl do innej kobiety, nie do ciebie...

- Czego tu chcesz?... Uciekaj!... - szeptala Kama.

- Ale z toba odparl. - Na ulicy czeka woz, ktorym dojedziemy do Nilu, a tam moja barka...

- Oszalales!... Alez miasto i drogi pelne wojska...

- Wlasnie dlatego moglem wejsc do palacu i oboje wymkniemy sie najlatwiej - mowil Lykon. - Zbierz wszystkie kosztownosci... Wnet wroce i zabiore cie...

- Gdzie idziesz?...

- Poszukam twego pana - odparl. - Nie odejde przecie bez zostawienia mu pamiatki...

- Tys szalony...

- Milcz!.. - przerwal blady z gniewu. - Jeszcze go chcesz bronic?...

Fenicjanka zadumala sie, zacisnela piesci, a w jej oczach blysnelo zlowrogie swiatlo.

- A jezeli nie znajdziesz go?... - spytala.

- To zabije paru spiacych jego zolnierzy... podpale palac... - Zreszta - czy ja wiem, co zrobie?... Ale bez pamiatki nie odejde...

Wielkie oczy Fenicjanki mialy tak okropny wyraz, ze Lykon zdziwil sie.

- Co tobie?... - spytal.

- Nic. Sluchaj. Nigdy nie byles tak podobny do ksiecia jak dzis!... Jezeli wiec chcesz zrobic cos dobrego...

Zblizyla twarz do jego ucha i zaczela szeptac.

Grek sluchal zdumiony.

- Kobieto - rzekl - najgorsze duchy mowia przez ciebie... Tak, na niego zwroci sie podejrzenie...

- To lepsze anizeli sztylet - odparla ze smiechem. - Co?..

- Nigdy nie wpadlbym na taki pomysl!... A moze lepiej oboje?...

- Nie!... Ona niech zyje... To bedzie moja zemsta...

- Coz za przewrotna dusza!... - szepnal Lykon. - Ale podobasz mi sie... Po krolewsku zaplacimy im...

Cofnal sie do okna i zniknal. Kama wychylila sie za nim i rozgoraczkowana, zapomniawszy o sobie, sluchala.

Moze w kwadrans po odejsciu Lykona w stronie gaju figowego rozlegl sie przerazliwy krzyk kobiecy. Powtorzyl sie pare razy i ucichl.

Fenicjanke, zamiast spodziewanej radosci, ogarnal strach. Upadla na kolana i oblakanymi oczyma wpatrywala sie w ciemny ogrod.

Na dole rozlegl sie cichy bieg, zatrzeszczal slup ganku i w oknie znowu ukazal sie Lykon w ciemnym plaszczu. Gwaltownie dyszal i rece mu drzaly.

- Gdzie klejnoty?... - szepnal.

- Daj mi spokoj - odparla.

Grek pochwycil ja za kark.

- Nedznico!... - rzekl - czy nie rozumiesz, ze nim slonce wejdzie, uwieza cie i za pare dni udusza?...

- Jestem chora...

- Gdzie klejnoty?...

- Stoja pod lozkiem.

Lykon wszedl do komnaty, przy swietle kaganka wydobyl ciezka skrzyneczke, zarzucil na Kame plaszcz i targnal ja za ramie.

- Zabieraj sie. Gdzie sa drzwi, ktorymi wchodzi do ciebie ten... ten twoj pan?...

- Zostaw mnie...

Grek pochylil sie nad nia i szeptal:

- Aha!... myslisz, ze cie tu zostawie?... Dzis tyle dbam o ciebie, co o suke, ktora wech stracila... Ale musisz isc ze mna... Niech dowie sie twoj pan, ze jest ktos lepszy od niego. On wykradl kaplanke bogini, a ja zabieram kochanke jemu...

- Mowie ci, ze jestem chora...

Grek wydobyl cienki sztylet i oparl jej na karku. Zatrzesla sie i szepnela:

- Juz ide...

Przez ukryte drzwi wyszli do ogrodu. Od strony ksiazecego palacu dolatywal ich szmer zolnierzy, ktorzy palili ognie. Tu i owdzie, miedzy drzewami, widac bylo swiatla; od czasu do czasu minal ich ktos ze sluzby nastepcy. W bramie zatrzymala ich warta:

- Kto jestescie?

- Teby - odparl Lykon.

Bez przeszkody wyszli na ulice i znikneli w zaulkach cudzoziemskiego cyrkulu Pi-Bast.

Na dwie godziny przed switem w miescie odezwaly sie traby i bebny. Tutmozis jeszcze lezal, pograzony w glebokim snie kiedy ksiaze Ramzes sciagnal z niego plaszcz i zawolal z wesolym smiechem:

- Wstawaj, czujny wodzu!... Juz pulki ruszyly.

Tutmozis usiadl na lozku i przetarl zaspane oczy.

- Ach, to ty, panie? - spytal ziewajac. - Coz, wyspales sie?

- Jak nigdy! - odparl ksiaze.

- A ja bym jeszcze spal.

Wykapali sie obaj, wlozyli kaftany i polpancerze i dosiedli koni, ktore rwaly sie z rak masztalerzom.

Wnet nastepca z mala swita opuscil miasto wyprzedzajac po drodze leniwie maszerujace kolumny wojsk. Nil bardzo rozlal, a ksiaze chcial byc obecnym przy przechodzeniu kanalow i brodow.

Gdy slonce weszlo, ostatni woz obozowy byl juz daleko za miastem, a dostojny nomarcha Pi-Bast mowil do swojej sluzby:

- Teraz ide spac i biada temu, kto zbudzi mnie przed uczta wieczorna! Nawet boskie slonce odpoczywa po kazdym dniu, ja zas od pierwszego Hator nie kladlem sie.

Zanim dokonczyl pochwaly swojej czujnosci, wszedl oficer policyjny i poprosil go o osobne posluchanie w bardzo waznej sprawie.

- Bodaj was ziemia pochlonela! - mruknal dostojny pan. Niemniej kazal wezwac oficera i spytal go opryskliwie:

- Nie mozna to zaczekac kilku godzin?... Przecie chyba Nil nie ucieka...

- Stalo sie wielkie nieszczescie - odparl oficer. - Syn nastepcy tronu zabity...

- Co?... jaki?... - krzyknal nomarcha.

- Syn Sary Zydowki.

- Kto zabil?... kiedy...

- Dzis w nocy.

- Ale kto to mogl zrobic?...

Oficer schylil glowe i rozlozyl rece.

- Pytam sie, kto zabil?... - powtorzyl dostojnik, wiecej przerazony anizeli rozgniewany.

- Sam, panie, racz przeprowadzic sledztwo. Usta moje nie powtorza tego, co slyszaly uszy.

Przerazenie nomarchy wzroslo. Kazal przyprowadzic sluzbe Sary, a jednoczesnie poslal po arcykaplana Mefresa. Mentezufis bowiem, jako przedstawiciel ministra wojny, pojechal z ksieciem.

Przyszedl zdziwiony Mefres. Nomarcha powtorzyl mu wiadomosc o zabojstwie dziecka nastepcy i o tym, ze oficer policyjny nie smie dawac zadnych objasnien.

- A swiadkowie sa? - spytal arcykaplan.

- Czekaja na rozkazy waszej dostojnosci, ojcze swiety.

Wprowadzono odzwiernego Sary.

- Slyszales - zapytal go nomarcha - ze dziecko twej pani zabite?

Czlowiek upadl na ziemie i odpowiedzial:

- Nawet widzialem dostojne zwloki rozbite o sciane i zatrzymalem nasza pania, ktora krzyczac wybiegla na ogrod.

- Kiedy to sie stalo?

- Dzis po polnocy. Zaraz po przyjsciu do naszej pani najdostojniejszego ksiecia nastepcy... - odparl stroz.

- Jak to, wiec ksiaze byl w nocy u waszej pani? - spytal Mefres.

- Rzekles, wielki proroku.

- To dziwne! - szepnal Mefres do nomarchy.

Drugim swiadkiem byla kucharka Sary, trzecim dziewczyna sluzebna. Obie twierdzily, ze po polnocy ksiaze nastepca wszedl na pietro do pokoju Sary, bawil tam chwile, potem predko wybiegl do ogrodu, a wnet po nim ukazala sie pani Sara strasznie krzyczac.

- Alez ksiaze nastepca przez cala noc nie wychodzil ze swej komnaty w palacu... - rzekl nomarcha.

Oficer policyjny pokrecil glowa i oswiadczyl, ze czeka w przedpokoju kilku ludzi ze sluzby palacowej.

Wezwano ich, swiety Mefres zadal im pytania i okazalo sie, ze nastepca tronu - nie spal w palacu. Opuscil swa komnate przed polnoca i wyszedl do ogrodu; wrocil zas, gdy odezwaly sie pierwsze trabki grajace pobudke.

Gdy wyprowadzono swiadkow, a dwaj dostojnicy zostali sami, nomarcha z jekiem rzucil sie na podloge i zapowiedzial Mefresowi, ze jest ciezko chory i ze woli stracic zycie anizeli prowadzic sledztwo. Arcykaplan byl bardzo blady i wzruszony, ale odparl, ze sprawe zabojstwa trzeba wyswietlic, i rozkazal nomarsze w imieniu faraona, azeby poszedl z nim do mieszkania Sary.

Do ogrodu nastepcy bylo niedaleko, i dwaj dostojnicy niebawem znalezli sie na miejscu zbrodni.

Wszedlszy do pokoju na pietrze zobaczyli Sare kleczaca przy kolysce w takiej postawie, jakby karmila niemowle. Na scianie i na podlodze czerwienily sie krwawe plamy.

Nomarcha oslabl tak, ze musial usiasc, ale Mefres byl spokojny. Zblizyl sie do Sary, dotknal jej ramienia

i rzekl:

- Pani, przychodzimy tu w imieniu jego swiatobliwosci.

Sara nagle zerwala sie na rowne nogi, a zobaczywszy Mefresa zawolala strasznym glosem:

- Przeklenstwo wam!... Chcieliscie miec zydowskiego krola, a oto krol... O, czemuzem, nieszczesna, usluchala waszych rad zdradzieckich...

Zatoczyla sie i znowu przypadla do kolyski jeczac:

- Moj synek... moj maly Seti!... Taki byl piekny, taki madry... Dopiero co wyciagal do mnie raczki... Jehowo!...- krzyknela - oddaj mi go, wszakze to w twojej mocy... Bogowie egipscy, Ozirisie... Horusie... Izydo... Izydo, przecie ty sama bylas matka... Nie moze byc, azeby w niebiosach nikt nie wysluchal mojej prosby... Takie malutkie dziecko... hiena ulitowalaby sie nad nim...

Arcykaplan ujal ja pod ramiona i postawil na nogach. Pokoj zapelnila policja i sluzba.

- Saro - rzekl arcykaplan - w imieniu jego swiatobliwosci pana Egiptu wzywam cie i rozkazuje, azebys odpowiedziala: kto zamordowal twego syna?

Patrzyla przed siebie jak oblakana i tarla czolo. Nomarcha podal jej wody z winem, a jedna z obecnych kobiet skropila ja octem.

- W imieniu jego swiatobliwosci - powtorzyl Mefres - rozkazuje ci, Saro, azebys powiedziala nazwisko zabojcy.

Obecni zaczeli sie cofac ku drzwiom, nomarcha rozpaczliwym ruchem zaslonil sobie uszy.

- Kto zabil?... - rzekla Sara zduszonym glosem, topiac wzrok w twarzy Mefresa. - Kto zabil, pytasz?... Znam ja was - kaplani!... Znam wasza sprawiedliwosc...

- Wiec kto?... - nalegal Mefres.

- Ja!... - krzyknela nieludzkim glosem Sara. - Ja zabilam moje dziecko za to, ze zrobiliscie je Zydem...

- To falsz! - syknal arcykaplan.

- Ja... ja!... - powtarzala Sara. - Hej, ludzie, ktorzy mnie widzicie i slyszycie - zwrocila sie do swiadkow - wiedzcie o tym, ze ja zabilam... ja... ja... ja!... - krzyczala bijac sie w piersi.

Na tak wyrazne oskarzenie samej siebie nomarcha oprzytomnial i ze wspolczuciem patrzyl na Sare; kobiety szlochaly, odzwierny ocieral lzy. Tylko swiety Mefres zaciskal sine usta. Wreszcie rzekl dobitnym glosem, patrzac na urzednikow policyjnych:

- Sludzy jego swiatobliwosci, oddaje wam te kobiete, ktora macie odprowadzic do gmachu sadowego...

- Ale moj syn ze mna!... - wtracila Sara rzucajac sie do kolyski.

- Z toba... z toba, biedna kobieto - rzekl nomarcha i zaslonil twarz.

Dostojnicy wyszli z komnaty. Oficer policyjny kazal przyniesc lektyke, i z oznakami najwyzszego szacunku sprowadzil na dol Sare. Nieszczesliwa wziela z kolyski krwia poplamione zawiniatko i bez oporu siadla do lektyki.

Cala sluzba poszla za nia do gmachu sadowego.

Gdy Mefres z nomarcha wracali do siebie przez ogrod, naczelnik prowincji odezwal sie wzruszony:

- Zal mi tej kobiety!...

- Slusznie bedzie ukarana... za klamstwo - odparl arcykaplan.

- Wasza dostojnosc myslisz...

- Jestem pewny, ze bogowie znajda i osadza prawdziwego morderce...

Przy furcie ogrodowej zabiegl im droge rzadca palacu Kamy wolajac:

- Nie ma Fenicjanki!... Zniknela tej nocy...

- Nowe nieszczescie... - szepnal nomarcha.

- Nie lekaj sie - rzekl Mefres - pojechala za ksieciem...

Z tych odzywan sie dostojny nomarcha poznal, ze Mefres nienawidzi ksiecia, i - serce w nim zamarlo. Jezeli bowiem dowioda Ramzesowi, ze zabil wlasnego syna, nastepca nigdy nie wstapi na tron ojcowski, a twarde jarzmo kaplanskie jeszcze mocniej zaciezy nad Egiptem.

Smutek dostojnika powiekszyl sie, gdy mu powiedziano wieczorem, ze dwaj lekarze ze swiatyni Hator obejrzawszy trup dzieciecia wyrazili przekonanie, iz zabojstwo mogl spelnic tylko mezczyzna. Ktos - mowili - schwycil prawa reka za obie nozki chlopczyka i rozbil mu glowe o sciane. Reka zas Sary nie mogla objac obu nozek, na ktorych wreszcie znac bylo slady duzych palcow.

Po tym objasnieniu arcykaplan Mefres, w towarzystwie arcykaplana Sema, poszedl do wiezienia do Sary i zaklinal ja na wszystkie bogi egipskie i cudzoziemskie, aby oswiadczyla, ze ona nie jest winna smierci dziecka, i azeby opisala: jak wygladal sprawca zbrodni?

- Zawierzymy slowom twoim - mowil Mefres - i zaraz bedziesz wolna.

Ale Sara zamiast wzruszyc sie tym dowodem zyczliwosci, wpadla w gniew.

- Szakale - wolala - nie dosc wam dwu ofiar, ze jeszcze pozadacie nowych?... Ja to zrobilam, nieszczesna, ja... bo ktoz inny bylby tak nikczemnym, azeby zabijac dziecko?... Male dzieciatko, ktore nikomu nie szkodzilo...

- A czy wiesz, uparta kobieto, co ci grozi? - zapytal swiety Mefres. - Przez trzy dni bedziesz na rekach trzymala zwloki twego dziecka, a potem pojdziesz do wiezienia na pietnascie lat.

- Tylko trzy dni? - powtorzyla. - Alez ja na wieki nie chce sie z nim rozlaczac, z moim malym Setim... I nie do wiezienia, ale do grobu pojde za nim, a pan moj razem kaze nas pochowac...

Gdy arcykaplani opuscili Sare, odezwal sie najpobozniejszy Sem:

- Zdarzylo mi sie widziec matki dzieciobojczynie i sadzic je; ale zadna nie byla podobna do tej.

- Bo tez ona nie zabila swego dziecka - odparl gniewnie Mefres.

- Wiec kto?..

- Ten, ktorego widziala sluzba kiedy wpadl do domu Sary i w chwile pozniej uciekl... Ten, ktory idac na nieprzyjaciela zabral ze soba fenicka kaplanke Kame, ktora splugawila oltarz... Ten wreszcie - dokonczyl z uniesieniem Mefres - ktory wygnal z domu Sare i uczynil ja niewolnica za to, ze jej syn zostal Zydem...

- Okropne sa twoje slowa! - odparl zatrwozony Sem.

- Zbrodnia jest gorsza i pomimo uporu tej glupiej kobiety zostanie odkryta.

Ani przypuszczal swiety maz, ze bardzo predko spelni sie jego proroctwo.

A stalo sie to nastepujacym sposobem.

Jeszcze ksiaze Ramzes wyruszajac z wojskiem z Pi-Bast, nie zdazyl opuscic palacu, kiedy naczelnik policji juz wiedzial o zabiciu dziecka Sary, o ucieczce Kamy i o tym, ze sluzba Sary widziala ksiecia wchodzacego w nocy do jej domu. Naczelnik policji byl czlowiek bystry; domyslil sie, kto mogl popelnic zbrodnie, i zamiast prowadzic na miejscu sledztwo, popedzil za miasto scigac winnych uprzedziwszy o tym, co zaszlo, Hirama.

I otoz w tym czasie, gdy Mefres usilowal wydobyc zeznanie Sary, najdzielniejsi agenci pi-bastenskiej policji tudziez wszyscy Fenicjanie, pod przewodztwem Hirama, juz scigali Greka Lykona i kaplanke Kame.

Jakoz trzeciej nocy po wymaszerowaniu ksiecia naczelnik policji wrocil do Pi-Bast prowadzac ze soba duza, okryta plotnem klatke, w ktorej jakas kobieta krzyczala wnieboglosy. Nie kladac sie spac naczelnik wezwal oficera, ktory prowadzil sledztwo, i z uwaga wysluchal jego raportu.

O wschodzie slonca dwaj arcykaplani, Sem i Mefres, tudziez pi-bastenski nomarcha otrzymali najpokorniejsze wezwanie, aby raczyli natychmiast, jezeli taka bedzie ich wola, przybyc do naczelnika policji. Jakoz wszyscy trzej zeszli sie o tej samej godzinie; zas naczelnik policji nisko klaniajac sie poczal blagac ich, aby mu opowiedzieli wszystko, co wiedza o zabojstwie dziecka nastepcy tronu.

Nomarcha, choc wielki dostojnik, pobladl uslyszawszy to pokorne wezwanie i odpowiedzial, ze nic nie wie. Prawie to samo powtorzyl arcykaplan Sem dodajac od siebie uwage, ze Sara wydaje mu sie niewinna. Gdy zas przyszla kolej na swietego Mefresa, ten rzekl:

- Nie wiem, czy wasza dostojnosc slyszales, ze w nocy, kiedy spelniono zbrodnie, uciekla jedna z ksiazecych kobiet imieniem Kama?

Naczelnik policji zdawal sie byc mocno zdziwionym.

- Nie wiem rowniez - ciagnal Mefres - czy powiedziano waszej dostojnosci, ze nastepca tronu nie nocowal w palacu i ze byl w domu Sary. Odzwierny i dwie sluzace poznaly go, gdyz noc byla dosc widna.

Podziw naczelnika policji zdawal sie dosiegac szczytu.

- Wielka szkoda - zakonczyl arcykaplan - ze waszej dostojnosci nie bylo pare dni w Pi-Bast...

Naczelnik bardzo nisko uklonil sie Mefresowi i zwrocil sie do nomarchy:

- Czy wasza czesc nie raczylbys laskawie powiedziec mi: jak byl ubrany ksiaze owego wieczora?...

- Mial bialy kaftan i purpurowy fartuszek obszyty zlotymi fredzlami - odparl nomarcha. - Dobrze pamietam, gdyz bylem jednym z ostatnich, ktorzy rozmawiali z ksieciem owego wieczora.

Naczelnik policji klasnal w rece i do biura wszedl odzwierny Sary.

- Widziales ksiecia - zapytal go - kiedy wchodzil w nocy do domu twej pani?

- Otwieralem furtke jego dostojnosci, oby zyl wiecznie!...

- A pamietasz, jak byl ubrany?...

- Mial kaftan w pasy zolte i czarne, taki sam czepek i fartuszek niebieski z czerwonym - odpowiedzial odzwierny.

Teraz obaj kaplani i nomarcha zaczeli sie dziwic. Gdy zas wprowadzono po kolei obie slugi Sary, ktore dokladnie powtorzyly opis ubioru ksiecia, oczy nomarchy zaplonely radoscia, a na twarzy swietego Mefresa widac bylo zmieszanie.

- Przysiegne - wtracil dostojny nomarcha - ze ksiaze mial bialy kaftan i purpurowy ze zlotym fartuszek...

- A teraz - odezwal sie naczelnik policji - raczcie, najczcigodniejsi, udac sie ze mna do wiezienia. Zobaczymy tam jeszcze jednego swiadka...

Zeszli na dol, do podziemnej sali, gdzie pod oknem stala wielka klatka przykryta plotnem. Naczelnik policji odrzucil kijem plotno, a obecni zobaczyli w kacie lezaca kobiete.

- Alez to jest pani Kama!... - zawolal nomarcha.

Byla to istotnie Kama, chora i bardzo zmieniona. Gdy na widok dostojnikow podniosla sie i stanela w swietle, obecni zobaczyli jej twarz pokryta miedzianymi plamami. Oczy miala jak oblakane.

- Kamo - rzekl naczelnik policji - bogini Astoreth dotknela cie tradem...

- To nie bogini!... - odezwala sie zmienionym glosem. - To nikczemni Azjaci podrzucili mi zatruty welon... O, ja nieszczesliwa!...

- Kamo - ciagnal naczelnik policji - nad nedza twoja ulitowali sie najznakomitsi nasi arcykaplani, swieci Sem i Mefres. Jezeli odpowiesz prawde, pomodla sie za ciebie i - moze wszechmocny Oziris odwroci od ciebie kleske. Jeszcze czas, choroba dopiero sie zaczyna, a nasi bogowie duzo moga...

Chora kobieta upadla na kolana i przyciskajac twarz do kraty mowila zlamanym glosem:

- Ulitujcie sie nade mna... Wyrzeklam sie bogow fenickich i sluzbe moja do konca zycia poswiece wielkim bogom Egiptu... Tylko oddalcie ode mnie...

- Odpowiedz, ale prawde - pytal naczelnik policji - a bogowie nie odmowia ci swej laski: kto zabil dziecko Zydowki Sary?...

- Zdrajca Lykon, Grek... Byl spiewakiem przy naszej swiatyni i mowil, ze mnie kocha... A teraz rzucil mnie, nikczemnik, zabrawszy moje klejnoty!...

- Dlaczego Lykon zabil dziecko?

- Chcial zabic ksiecia, lecz nie znalazlszy go w palacu pobiegl do domu Sary i...

- Jakim sposobem zbrodniarz dostal sie do pilnowanego domu?

- Albo to nie wiesz, panie, ze Lykon jest podobny do ksiecia?... Podobni sa jak dwa liscie jednej palmy...

- Jak byl ubrany Lykon tej nocy?... - pytal dalej naczelnik policji.

- Mial... mial kaftan w zolte i czarne pasy... takiz czepek i fartuszek czerwony z niebieskim... Juz nie meczcie mnie... wroccie mi zdrowie... Zlitujcie sie... bede wierna waszym bogom... Czy juz wychodzicie?... O, niemilosierni !...

- Biedna kobieto - odezwal sie arcykaplan Sem - przyszle ci tu poteznego cudotworce i moze...

- O, niech was blogoslawi Astoreth... Nie, niech was blogoslawia wasi bogowie wszechmocni i litosciwi... - szeptala okrutnie znekana Fenicjanka.

Dostojnicy wyszli z wiezienia i wrocili do biura. Nomarcha, widzac, ze arcykaplan Mefres ma wciaz spuszczone oczy i zaciete usta, zapytal go:

- Czy nie cieszysz sie, mezu swiety, z tych cudownych odkryc, jakie porobil nasz slawny naczelnik policji?...

- Nie mam powodu do radosci - odparl szorstko Mefres. - Sprawa, zamiast uproscic, wikla sie... Bo przeciez Sara wciaz twierdzi, ze ona zabila dziecko, a zas Fenicjanka tak odpowiada, jakby ja wyuczono...

- Nie wierzysz zatem, wasza dostojnosc?... - wtracil naczelnik policji.

- Bo nigdy nie widzialem dwu ludzi tak podobnych do siebie, azeby jeden mogl byc wziety za drugiego. Tym bardziej zas nie slyszalem, azeby w Pi-Bast istnial czlowiek mogacy udawac naszego nastepce tronu (oby zyl wiecznie!...).

- Czlowiek ten - rzekl naczelnik policji - byl w Pi-Bast przy swiatyni Astoreth. Znal go tyryjski ksiaze Hiram i na wlasne oczy widzial go nasz namiestnik. Owszem, niezbyt dawno wydal mi rozkaz schwytania go i nawet obiecal wysoka nagrode.

- Ho!... ho!.. - zawolal Mefres. - Widze, dostojny naczelniku policji, ze okolo ciebie zaczynaja skupiac sie najwyzsze tajemnice panstwa. Pozwol jednak, ze dopoty nie uwierze w owego Lykona, dopoki go sam nie zobacze...

I rozgniewany opuscil biuro, a za nim swiety Sem wzruszajac ramionami.

Kiedy w kurytarzu ucichly ich kroki, nomarcha spojrzawszy bystro na naczelnika policji rzekl:

- Co?..

- Zaprawde - odparl naczelnik - swieci prorocy zaczynaja sie dzis mieszac nawet do tych rzeczy, ktore nigdy nie podchodzily pod ich wladze...

- I my to musimy cierpiec!... - szepnal nomarcha.

- Do czasu - westchnal naczelnik policji. - Gdyz, o ile znam ludzkie serca, wszyscy wojskowi i urzednicy jego swiatobliwosci, cala wreszcie arystokracja oburza sie samowola kaplanow. Wszystko musi miec kres...

- Rzekles wielkie slowa - odpowiedzial nomarcha sciskajac go za reke - a jakis glos wewnetrzny mowi mi, ze jeszcze ujrze cie najwyzszym naczelnikiem policji przy boku jego swiatobliwosci.

Znowu uplynelo pare dni. Przez ten czas paraszytowie ubezpieczyli od zepsucia zwloki Ramzesowego synka, a Sara wciaz przebywala w wiezieniu czekajac na sad, pewna, ze ja potepia.

Kama rowniez siedziala w wiezieniu, w klatce; obawiano sie jej bowiem jako dotknietej tradem. Wprawdzie odwiedzil ja cudowny lekarz, odmowil przy niej modlitwy i dal jej do picia wszystkoleczaca wode. Mimo to Fenicjanki nie opuszczala goraczka, miedziane plamy nad brwiami i na policzkach robily sie coraz wyrazniejsze. Wiec z biura nomarchy wyszedl rozkaz wywiezienia jej na pustynie wschodnia, gdzie, odsunieta od ludzi, istniala kolonia tredowatych.

Pewnego wieczora do swiatyni Ptah przyszedl naczelnik policji mowiac, ze chce rozmowic sie z arcykaplanami. Naczelnik mial ze soba dwu ajentow i czlowieka od stop do glow odzianego w wor.

Po chwili odpowiedziano mu, ze arcykaplani oczekuja go w izbie swietej, pod posagiem bostwa.

Naczelnik zostawil ajentow przed brama, wzial za ramie czlowieka odzianego w wor i prowadzony przez kaplana udal sie do swietej izby. Gdy wszedl tam, zastal Mefresa i Sema ubranych w arcykaplanskie szaty, ze srebrnymi blachami na piersiach.

Wowczas upadl przed nimi na ziemie i rzekl:

- Stosownie do waszego rozkazu przyprowadzam wam, swieci mezowie, zbrodniarza Lykona. Czy chcecie zobaczyc jego twarz?

A gdy zgodzili sie, naczelnik policji powstal i z towarzyszacego mu czlowieka zerwal wor.

Obaj arcykaplani krzykneli ze zdumienia. Grek rzeczywiscie tak byl podobny do nastepcy tronu, Ramzesa, ze nie bylo mozna oprzec sie zludzeniu.

- Tyzes to jest Lykon, spiewak poganskiej swiatyni Astoreth?... - zapytal skrepowanego Greka swiety Sem.

Lykon usmiechnal sie pogardliwie.

- I ty zamordowales dziecko ksiecia?... - dodal Mefres.

Grek posinial z gniewu i usilowal zerwac peta.

- Tak! - zawolal - zabilem szczenie, bom nie mogl znalezc jego ojca, wilka... Oby spalil go ogien niebieski!...

- Co ci winien ksiaze, zbrodniarzu?... - spytal oburzony Sem.

- Co winien!... Porwal mi Kame i wtracil ja w chorobe, z ktorej nie ma wyjscia... Bylem wolny, moglem uciec z majatkiem i zyciem, ale postanowilem zemscic sie, i oto macie mnie... Jego szczescie, ze wasi bogowie mocniejsi sa od mojej nienawisci... Dzis mozecie mnie zabic... Im predzej, tym lepiej.

- Wielki to zbrodniarz - odezwal sie arcykaplan Sem.

Mefres milczal i wpatrywal sie w palajace wsciekloscia oczy Greka. Podziwial jego odwage i rozmyslal. Nagle rzekl do naczelnika policji:

- Mozesz, dostojny panie, odejsc; ten czlowiek nalezy do nas.

- Ten czlowiek - odparl oburzony naczelnik - nalezy do mnie... Ja go schwytalem i ja otrzymam od ksiecia nagrode.

Mefres powstal i wydobyl spod ornatu zloty medal.

- W imieniu najwyzszej rady, ktorej jestem czlonkiem - mowil Mefres - rozkazuje ci oddac nam tego czlowieka. Pamietaj, ze jego istnienie jest najwyzsza tajemnica panstwowa, i zaprawde, stokroc lepiej bedzie dla ciebie, jezeli calkiem zapomnisz, zes go tu zostawil...

Naczelnik policji znowu upadl na ziemie i - wyszedl tlumiac gniew.

"Zaplaci wam za to pan nasz, ksiaze nastepca, gdy zostanie faraonem!... - myslal. - A ze i ja oddam wam moja czastke, zobaczycie..."

Agenci stojacy przed brama zapytali go: gdzie jest wiezien?...

- Na wiezniu - odparl - spoczela reka bogow.

- A nasze wynagrodzenie?... - niesmialo odezwal sie starszy agent.

- I na waszym wynagrodzeniu spoczela reka bogow - rzekl naczelnik. - Wyobrazcie wiec sobie, ze wam snil sie ten wiezien, a bedziecie czuli sie bezpieczniejsi w waszej sluzbie i zdrowiu.

Agenci milczac spuscili glowy. Ale w sercach zaprzysiegli zemste kaplanom pozbawiajacym ich tak pieknego zarobku.

Po odejsciu naczelnika policji Mefres zawolal kilku kaplanow i najstarszemu szepnal cos do ucha. Kaplani otoczyli Greka i wyprowadzili go z izby swietej. Lykon nie opieral sie.

- Mysle - rzekl Sem - ze czlowiek ten, jako zabojca, powinien byc wydany sadowi.

- Nigdy! - odparl stanowczo Mefres. - Na czlowieku tym ciezy nierownie gorsza zbrodnia: jest podobny do nastepcy tronu...

- I co z nim zrobisz, wasza dostojnosc?

- Zachowam go dla najwyzszej rady - mowil Mefres.- Tam, gdzie nastepca tronu zwiedza poganskie swiatynie wykrada z nich kobiety, gdzie kraj jest zagrozony niebezpieczna wojna, a wladza kaplanska buntem, tam - Lykon moze sie przydac...

Nazajutrz w poludnie arcykaplan Sem, nomarcha i naczelnik policji przyszli do wiezienia Sary. Nieszczesliwa nie jadla od kilku dni i byla tak oslabiona, ze nawet nie podniosla sie z lawy na widok tylu dygnitarzy.

- Saro - odezwal sie nomarcha, ktorego znala dawniej - przynosimy ci dobra nowine.

- Nowine?... - powtorzyla apatycznym glosem. - Syn moj nie zyje, oto nowina!... Mam piersi przepelnione pokarmem, ale serce jest jeszcze pelniejsze smutku...

- Saro - mowil nomarcha - jestes wolna... Nie ty zabilas dziecie.

Martwe jej rysy ozywily sie. Zerwala sie z lawy i krzyknela:

- Ja... ja zabilam... tylko ja!...

- Syna twego, uwazaj Saro, zabil mezczyzna, Grek, nazwiskiem Lykon, kochanek Fenicjanki Kamy...

- Co mowisz?... - wyszeptala chwytajac go za rece. - O, ta Fenicjanka!... Wiedzialam, ze nas zgubi... Ale Grek?... Ja nie znam zadnego Greka... Coz wreszcie moglby zawinic Grekom moj syn...

- Nie wiem o tym - ciagnal nomarcha. - Grek ten juz nie zyje. Ale uwazaj, Saro: ten czlowiek byl tak podobny do ksiecia Ramzesa, ze gdy wszedl do twego pokoju, myslalas, ze to nasz pan... I wolalas oskarzyc sama siebie anizeli swego i naszego pana.

- Wiec to nie byl Ramzes?... - zawolala chwytajac sie za glowe. - I ja, nedzna, pozwolilam, azeby obcy czlowiek wywlokl syna mego z kolebki... Cha!... cha!... cha!...

Zaczela sie smiac coraz ciszej. Nagle, jakby jej nogi podcieto, runela na ziemie, rzucila pare razy rekoma i w smiechu skonala.

Ale na twarzy jej pozostal wyraz niezglebionego zalu, ktorego nawet smierc nie mogla odegnac.

 




Previous - Next

Table of Contents | Words: Alphabetical - Frequency - Inverse - Length - Statistics | Help | IntraText Library

Best viewed with any browser at 800x600 or 768x1024 on Tablet PC
IntraText® (V89) - Some rights reserved by EuloTech SRL - 1996-2007. Content in this page is licensed under a Creative Commons License