ROZDZIAL
OSIEMNASTY
Od chwili kiedy
wojska Dolnego Egiptu wyszly z Pi-Bast, towarzyszacy ksieciu prorok Mentezufis
odbieral i wysylal po kilka depesz dziennie.
Jedna
korespondencje prowadzil z ministrem Herhorem. Mentezufis posylal raporta do
Memfisu o posuwaniu sie wojsk i o dzialalnosci nastepcy, dla ktorej nie ukrywal
podziwu; zas dostojny Herhor robil uwagi w tym sensie, azeby nastepcy tronu zostawiono
wszelka swobode i - ze gdyby Ramzes przegral pierwsza potyczke, rada najwyzsza
nie bylaby tym zmartwiona.
"Niewielka
przegrana - pisal Herhor - bylaby nauka ostroznosci i pokory dla ksiecia
Ramzesa, ktory juz dzis, choc jeszcze nic nie zrobil, uwaza sie za rownego
najdoswiadczenszym wojownikom."
Gdy zas
Mentezufis odpowiedzial, ze trudno przypuscic, aby nastepca doznal porazki,
Herhor dal mu do zrozumienia, ze w takim razie triumf nie powinien byc zanadto
wielki.
"Panstwo -
mowil - nic na tym nie straci, jezeli wojowniczy i popedliwy nastepca tronu
bedzie mial przez kilka lat zabawke na zachodniej granicy. On sam nabierze
bieglosci w sztuce wojennej, a rozprozniaczeni i zuchwali nasi zolnierze znajda
wlasciwe dla siebie zajecie".
Druga
korespondencje prowadzil Mentezufis ze swietym ojcem Mefresem, i ta wydawala mu
sie wazniejsza. Mefres, obrazony kiedys przez ksiecia, dzis z okazji sprawy o
zabicie dziecka Sary bez ogrodek oskarzal nastepce o dzieciobojstwo dokonane
pod wplywem Kamy. A gdy w ciagu tygodnia wyszla na jaw niewinnosc Ramzesa,
arcykaplan, jeszcze bardziej rozdrazniony, nie przestawal twierdzic, ze ksiaze
jest zdolny do wszystkiego, jako nieprzyjaciel ojczystych bogow i
sprzymierzeniec nedznych Fenicjan.
Sprawa zabojstwa
dziecka Sary tak podejrzanie wygladala w pierwszych dniach, ze nawet rada
najwyzsza z Memfisu zapytala Mentezufisa: co o tym sadzi? Mentezufis jednak
odpowiedzial, ze calymi dniami przypatruje sie ksieciu, lecz ani na chwile nie
przypuszcza, azeby on byl morderca.
Takie to korespondencje,
niby stado drapieznych ptakow, krazyly dokola Ramzesa, podczas gdy on rozsylal
zwiady w kierunku nieprzyjaciela, naradzal sie z wodzami lub zachecal wojska do
szybkiego pochodu.
Dnia czternastego
cala armia nastepcy tronu skoncentrowala sie na poludnie od miasta Terenuthis.
Ku wielkiej radosci ksiecia przyszedl Patrokles z greckimi pulkami, a wraz z
nim kaplan Pentuer, wyslany przez Herhora na drugiego dozorce przy wodzu
naczelnym.
Obfitosc kaplanow
w obozie (byli bowiem jeszcze i inni) wcale nie zachwycala Ramzesa. Postanowil
jednak nie zwracac na nich uwagi, a podczas narad wojennych wcale nie pytal ich
o opinia.
I jakos
ulagodzily sie stosunki: Mentezufis bowiem, stosownie do rozkazu Herhora, nie
narzucal sie ksieciu. Pentuer zas zajal sie organizowaniem pomocy lekarskiej
dla rannych.
Gra wojenna
zaczela sie.
Przede wszystkim
Ramzes, za posrednictwem swoich agentow, w wielu wsiach pogranicznych rozpuscil
pogloske, ze Libijczycy posuwaja sie w ogromnych masach, ze beda niszczyc i
mordowac. Skutkiem tego przestraszona ludnosc zaczela uciekac na wschod - i
wpadla na egipskie pulki. Wowczas ksiaze zabral mezczyzn do dzwigania ciezarow
za wojskiem, a kobiety i dzieci poslal w glab kraju.
Nastepnie
naczelny wodz wyprawil szpiegow naprzeciw zblizajacym sie Libijczykom, aby
zbadac ich liczbe i porzadek, szpiegowie niebawem wrocili przynoszac dokladne
wskazowki co do miejsca pobytu, a bardzo przesadzone co do liczby
nieprzyjaciol. Mylnie tez twierdzili, choc z wielka pewnoscia siebie, ze na
czele band libijskich idzie sam Musawasa w towarzystwie swego syna Tehenny.
Ksiaze-wodz az
zarumienil sie z radosci na mysl, ze w pierwszej wojnie bedzie mial tak
doswiadczonego przeciwnika jak Musawasa.
Przecenial wiec
niebezpieczenstwo starcia i podwajal ostroznosc. Aby zas miec wszelkie szanse
za soba, uciekl sie jeszcze do podstepu. Poslal naprzeciw Libijczykom ludzi
zaufanych, kazal im udawac zbiegow, wejsc do nieprzyjacielskiego obozu i -
odciagnac od Musawasy jego najwieksza sile: wypedzonych zolnierzy libijskich.
- Powiedzcie im -
mowil Ramzes do swych agentow - powiedzcie im, ze mam topory dla zuchwalych, a
milosierdzie dla pokornych. Jezeli w nadchodzacej bitwie rzuca bron i opuszcza
Musawase, przyjme ich na powrot do wojsk jego swiatobliwosci i kaze wyplacic
zold zalegly, jak gdyby nigdy nie wychodzili ze sluzby.
Patrokles i inni
jeneralowie uznali srodek ten za bardzo roztropny; kaplani milczeli, a
Mentezufis wyslal depesze do Herhora i w ciagu doby otrzymal odpowiedz.
Okolica Sodowych
Jezior byla to dolina majaca kilkadziesiat kilometrow dlugosci, zamknieta
miedzy dwoma pasmami wzgorz biegnacych od poludniowego wschodu ku polnocnemu
zachodowi. Najwieksza jej szerokosc nie przechodzila dziesieciu kilometrow;
byly zas miejsca znakomicie wezsze, prawie wawozy.
Na calej dlugosci
doliny ciagnely sie, jedno za drugim, z dziesiec jezior bagnistych napelnionych
woda gorzkoslona. Rosly tu nedzne krzaki i ziola, ciagle zasypywane piaskiem,
ciagle wiednace, ktorych zadne zwierze nie chcialo wziac do pyska. Po obu stronach
sterczaly poszarpane wzgorza wapienne lub ogromne piaszczyste zaspy, w ktorych
mozna bylo utonac.
Caly krajobraz o
barwach zoltych i bialych mial charakter strasznej martwoty, ktora potegowalo
goraco i cisza. Zaden ptak nie odzywal sie tutaj, a jezeli kiedy rozlegl sie
jaki szelest, to chyba staczajacego sie kamienia.
Mniej wiecej w
polowie doliny wznosily sie dwie grupy budynkow oddalonych od siebie na kilka
kilometrow; byly nimi - od wschodu forteczka, od zachodu huty szklanne, do
ktorych opalu dostarczali handlarze libijscy. Obie te miejscowosci skutkiem
wojennych niepokojow zostaly opuszczone. Korpus Tehenny mial obowiazek zajac i
osadzic oba te punkta, ktore armii Musawasy ubezpieczaly droge do Egiptu.
Libijczycy z
wolna posuwali sie od miasta Glaukus ku poludniowi i wieczorem dnia
czternastego Hator znalezli sie u wejscia do doliny Sodowych Jezior, pewni, ze
przejda ja dwoma marszami, bez przeszkod. Tegoz dnia, rowno z zachodem slonca,
armia egipska ruszyla ku pustyni i uszedlszy po piaskach przeszlo czterdziesci
kilometrow w ciagu dwunastu godzin, nastepnego ranka stanela na wzgorzach
miedzy forteczka a hutami i ukryla sie w licznych wawozach.
Gdyby owej nocy
powiedzial kto Libijczykom, ze w dolinie Sodowych Jezior wyrosly palmy i
pszenica, mniej zdziwiliby sie anizeli temu, ze armia egipska zastapila im
droge.
Po krotkim
wypoczynku, w czasie ktorego kaplanom udalo sie odkryc i wykopac kilka
studzienek dosyc znosnej wody do picia, armia egipska poczela zajmowac polnocne
wzgorki ciagnace sie wzdluz doliny.
Plan nastepcy
tronu byl prosty: chcial on odciac Libijczykow od ich ojczyzny i zepchnac ku
poludniowi, w pustynie, gdzie goraco i glod wytepilyby rozproszonych.
W tym celu
ustawil armie na polnocnej stronie doliny i podzielil wojska na trzy korpusy. Prawym
skrzydlem, najbardziej posunietym ku Libii, dowodzil Patrokles i on mial odciac
najezdnikom odwrot do ich miasta Glaukus. Lewym skrzydlem, najbardziej
zblizonym do Egiptu, komenderowal Mentezufis, azeby zagrodzic Libijczykom marsz
naprzod. Wreszcie kierunek nad korpusem srodkowym, okolo hut szklannych, objal
nastepca tronu majac przy sobie Pentuera.
Dnia pietnastego
Hator, okolo siodmej rano, kilkudziesieciu konnych Libijczykow ostrym klusem
przejechalo doline. Chwile odpoczeli okolo hut, rozejrzeli sie, a nie
spostrzeglszy nic podejrzanego zawrocili do swoich.
O dziesiatej
przed poludniem wsrod wielkiego skwaru, ktory zdawal sie wypijac pot i krew z
ludzi, Pentuer rzekl do nastepcy:
- Libu juz weszli
w doline i mijaja oddzial Patroklesa. Za godzine beda tutaj.
- Skad wiesz o
tym? - spytal zdziwiony ksiaze.
- Kaplani wiedza
wszystko!... - odparl z usmiechem Pentuer.
Potem ostroznie
wszedl na jedna ze skal, wydobyl z torby bardzo polyskujacy przedmiot i
zwrociwszy sie w strone oddzialu swietego Mentezufisa poczal dawac reka jakies
znaki.
- Juz i
Mentezufis jest zawiadomiony - dodal.
Ksiaze nie mogl
wyjsc z podziwu i odezwal sie:
- Mam oczy lepsze
od twoich, a sluch chyba nie gorszy, i pomimo to nic nie widze ani slysze.
Jakim wiec sposobem ty dostrzegasz nieprzyjaciol i porozumiewasz sie z
Mentezufisem?
Pentuer kazal
ksieciu spojrzec na jedno odlegle wzgorze, na szczycie ktorego majaczyly krzaki
tarniny. Ramzes wpatrzyl sie w ten punkt i nagle zaslonil oczy: w krzakach
bowiem cos mocno blysnelo.
- Coz to za
nieznosny blask?... - wykrzyknal. - Oslepnac mozna!...
- To kaplan
asystujacy dostojnemu Patroklesowi daje nam znaki - odrzekl Pentuer. - Widzisz
wiec, dostojny panie, ze i my mozemy przydac sie na wojnie...
Umilkl, z glebi
doliny przylecial do nich szmer, z poczatku cichy, stopniowo coraz
wyrazniejszy. Na ten odglos przytuleni do stoku pagorka zolnierze egipscy
poczeli zrywac sie, ogladac bron, szeptac... Ale krotki rozkaz oficerow
uspokoil ich i znowu nad polnocnymi skalami zapanowala martwa cisza.
Tymczasem szmer w
glebi doliny potegowal sie i przeszedl w zgielk, wsrod ktorego, na tle rozmow
tysiecy ludzi, mozna bylo odroznic spiewy, glosy fletow, skrzyp wozow, rzenie
koni i krzyki dowodcow. Ramzesowi serce zaczelo bic gwaltownie; juz nie mogl
pohamowac ciekawosci i wdrapal sie na skalisty cypel, skad bylo widac znaczna
czesc doliny.
Otoczony klebami
zoltawego kurzu, z wolna posuwal sie libijski korpus niby kilkuwiorstowy waz
upstrzony niebieskimi, bialymi i czerwonymi plamami.
Na czele
maszerowalo kilkunastu jezdzcow, z ktorych jeden odziany w biala plachte
siedzial na koniu jak na lawie, zwiesiwszy obie nogi na lewa strone. Za
jezdzcami szla gromada procarzy w szarych koszulach, potem jakis dostojnik w
lektyce, nad ktora niesiono duzy parasol. Dalej oddzial kopijnikow, w bluzach
niebieskich i czerwonych, potem wielka banda ludzi prawie nagich, zbrojnych w
maczugi, znowu procarze i kopijnicy, i znowu procarze, a za nimi czerwony
oddzial z kosami i toporami. Szli mniej wiecej po czterech w szeregu; ale mimo
krzyku oficerow porzadek ten ciagle lamal sie i nastepujace po sobie czworki
zbijaly sie w gromady.
Spiewajac i
rozmawiajac halasliwie waz libijski z wolna wypelznal w najszersza czesc
doliny, naprzeciw hut i jezior. Tu porzadek zwichrzyl sie jeszcze bardziej.
Maszerujacy naprzod staneli; mowiono im bowiem, ze w tym miejscu bedzie
wypoczynek; a tymczasem dalsze kolumny przyspieszyly kroku, azeby predzej dojsc
do celu i odpoczac. Niektorzy wybiegali z szeregu i polozywszy bron rzucali sie
w jezioro lub dlonia czerpali jego cuchnaca wode; inni zasiadlszy na ziemi
wydobywali z torby daktyle albo z glinianych butelek pili wode z octem.
Wysoko, nad
obozem, krazylo kilka sepow.
Ramzesa na ten
widok ogarnal nieopisany zal i strach. Przed oczyma zaczely mu latac muszki,
stracil przytomnosc i przez mgnienie oka zdawalo mu sie, ze oddalby tron, byle
nie znajdowac sie w tym miejscu i nie widziec tego, co nastapi. Zsunal sie z
cypla i oblakanymi oczyma patrzyl przed siebie.
Wtem zblizyl sie
do niego Pentuer i mocno targnal go za ramie.
- Ocknij sie,
wodzu - rzekl. - Patrokles czeka na rozkazy...
- Patrokles?... -
powtorzyl ksiaze i obejrzal sie.
Przed nim stal
Pentuer, blady, ale spokojny. O pare krokow dalej rownie blady Tutmozis w
drzacych rekach trzymal oficerska swistawke. Zza pagorka wychylali sie
zolnierze, na ktorych twarzach widac bylo glebokie wzruszenie.
- Ramzesie -
powtorzyl Pentuer - wojsko czeka...
Ksiaze z
rozpaczliwa determinacja spojrzal na kaplana i zduszonym glosem szepnal:
- Zaczynac...
Pentuer podniosl
do gory swoj blyszczacy talizman i nakreslil nim kilka znakow w powietrzu.
Tutmozis cicho swisnal, swist ten powtorzyl sie w dalszych wawozach na prawo i
na lewo i - na wzgorza poczeli wdrapywac sie egipscy procarze.
Bylo okolo
dwunastej w poludnie.
Ramzes powoli
ochlonal z pierwszych wrazen i uwazniej poczal ogladac sie dokola. Widzial swoj
sztab, oddzial kopijnikow i topornikow pod dowodztwem starych oficerow,
wreszcie procarzy leniwie wchodzacych na skale... I byl pewny, ze ani jeden z
tych ludzi nie tylko nie pragnie zginac, ale nawet nie chcialby walczyc i
ruszac sie pod straszliwa spiekota.
Nagle ze szczytu
ktoregos pagorka rozlegl sie ogromny glos, potezniejszy od lwiego ryku:
- Zolnierze jego
swiatobliwosci faraona, rozbijcie tych psow libijskich!... Bogowie sa z
wami!...
Nadnaturalnemu
glosowi odpowiedzialy dwa nie mniej potezne: przeciagly okrzyk egipskiej armii
i niezmierny zgielk Libijczykow...
Ksiaze juz nie
potrzebujac ukrywac sie wszedl na pagorek, skad dobrze bylo widac
nieprzyjaciol. Przed nim ciagnal sie dlugi lancuch procarzy egipskich jakby
wyroslych spod ziemi, a o pareset krokow rojacy sie wsrod tumanow pylu oboz
libijski. Odezwaly sie trabki, swistawki i przeklenstwa barbarzynskich oficerow
nawolujacych do porzadku. Ci, ktorzy siedzieli, zerwali sie, ktorzy pili wode,
schwyciwszy bron biegli do swoich, chaotyczne tlumy poczely rozwijac sie w
szeregi, a wszystko wsrod wrzaskow i tumultu.
Tymczasem
procarze egipscy wyrzucali po kilka pociskow na minute, spokojnie, porzadnie,
jak na musztrze. Dziesietnicy wskazywali swoim oddzialkom gromady
nieprzyjacielskie, w ktore nalezalo trafiac, a zolnierze w ciagu paru minut
zasypywali je gradem olowianych kul i kamieni. Ksiaze widzial, ze po kazdej
takiej salwie gromadka Libijczykow rozpraszala sie, a bardzo czesto jeden
zostawal na miejscu.
Mimo to libijskie
szeregi uformowaly sie i cofnely za linie pociskow, wysuneli sie zas naprzod
ich procarze i z rowna szybkoscia i spokojem zaczeli odpowiadac Egipcjanom.
Czasami wsrod lancucha ich wybuchaly smiechy i okrzyki radosci, a wowczas padal
jakis procarz egipski.
Niebawem nad
glowa ksiecia i jego orszaku zaczely warczyc i swistac kamienie. Jeden,
zreczniej rzucony, uderzyl w ramie adiutanta i zlamal mu kosc, drugi stracil
helm innemu adiutantowi, trzeci padl u nog ksiecia, rozbil sie o skaly i twarz
wodza zasypal okruchami goracymi jak ukrop.
Libijczycy glosno
smieli sie cos wykrzykujac; prawdopodobnie zlorzeczyli wodzowi.
Strach, a nade
wszystko zal i litosc, wszystko to w jednej chwili ucieklo z duszy Ramzesa. Nie
widzial juz przed soba ludzi zagrozonych cierpieniem i smiercia, ale szeregi
dzikich zwierzat, ktore trzeba wytepic lub obezwladnic. Machinalnie siegnal do
miecza, aby poprowadzic czekajacych na rozkaz kopijnikow, ale wstrzymala go
pogarda. On mialby plamic sie krwia tej holoty!... Od czegoz sa zolnierze?
Tymczasem walka
trwala dalej, a mezni procarze Libijscy wykrzykujac, nawet spiewajac, zaczeli
posuwac sie naprzod. Z obu stron pociski burczaly jak chrabaszcze, brzeczaly
jak roj pszczol, niekiedy uderzaly sie nawzajem w powietrzu z trzaskiem, a co
pare minut, po tej i po tamtej stronie, jakis wojownik cofal sie na tyly
jeczac, albo martwy padal na miejscu. Innym jednak nie psulo to humoru:
walczyli ze zlosliwa radoscia, ktora stopniowo przeradzala sie we wsciekly
gniew i zapomnienie o sobie.
Wtem z daleka, na
prawym skrzydle, rozlegly sie glosy trabek i wielokrotnie powtarzane okrzyki.
To nieustraszony Patrokles, pijany juz od switu, zaatakowal tylna straz
nieprzyjacielska.
- Uderzyc!... -
zwolal ksiaze.
Natychmiast
rozkaz ten powtorzyla trabka jedna, druga... dziesiata, i po chwili ze
wszystkich wawozow poczely wysuwac sie egipskie setnie. Rozsypani na wzgorzach
procarze zdwoili wysilki, a tymczasem w dolinie, bez pospiechu, ale i bez
nieporzadku ustawialy sie naprzeciw Libijczykom czteroszeregowe kolumny
kopijnikow i topornikow egipskich z wolna posuwajac sie naprzod.
- Wzmocnic srodek
- rzekl nastepca.
Trabka powtorzyla
rozkaz. Za dwoma kolumnami pierwszej linii stanely dwie nowe kolumny. Nim Egipcjanie
ukonczyli ten manewr, wciaz pod gradem pociskow, juz Libijczycy nasladujac ich
uszykowali sie w osm szeregow naprzeciw glownego korpusu.
- Podsunac
rezerwy - rzekl ksiaze. - Spojrzyj no - zwrocil sie do jednego z adiutantow -
czy lewe skrzydlo juz gotowe.
Adiutant, azeby
lepiej ogarnac wzrokiem doline, pobiegl miedzy procarzy i - nagle padl, ale
dawal znaki reka. W jego zastepstwie wysunal sie inny oficer i niebawem
przybiegl oswiadczajac, ze oba skrzydla ksiazecego oddzialu juz stoja
uszykowane.
Od strony
oddzialu Patroklesa zgielk wzmacnial sie i naraz podniosly sie nad wzgorza
geste, czarne kleby dymu. Do ksiecia przybiegl oficer od Pentuera z
doniesieniem, ze greckie pulki zapalily oboz Libijczykow.
- Rozbic srodek -
rzekl ksiaze.
Kilkanascie trabek,
jedna po drugiej, zagraly haslo do ataku, a gdy umilkly, w srodkowej kolumnie
rozlegla sie komenda, rytmiczny loskot bebnow i szmer nog piechoty maszerujacej
z wolna, do taktu.
- Raz... dwa!...
raz... dwa!... raz... dwa!...
Teraz komende
powtorzono na prawym i na lewym skrzydle; znowu zawarczaly bebny i skrzydlowe
kolumny ruszyly naprzod: raz... dwa!... raz... dwa!...
Libijscy procarze
zaczeli cofac sie zasypujac kamieniami maszerujacych Egipcjan. Ale choc coraz
upadal jakis zolnierz, kolumny szly, ciagle szly z wolna, porzadnie: raz...
dwa!... raz... dwa!...
Zolte tumany,
wciaz gestniejace, znaczyly pochod egipskich batalionow. Procarze nie mogli juz
miotac kamieni i nastala wzgledna cisza, wsrod ktorej rozlegaly sie jeki i
szlochania ranionych wojownikow.
- Rzadko kiedy
tak dobrze maszerowali na musztrach! - zawolal ksiaze do sztabu.
- Nie boja sie
dzis kija - mruknal stary oficer.
Odleglosc miedzy
oblokiem kurzu ze strony Egipcjan a - Libijczykami zmniejszala sie z kazda
chwila; lecz barbarzyncy stali nieporuszeni, a poza ich linia ukazal sie tuman.
Oczywiscie jakas rezerwa wzmacniala kolumne srodkowa, ktorej grozil
najmocniejszy atak.
Nastepca zbiegl z
pagorka i dosiadl konia; z wawozu wylaly sie ostatnie rezerwy egipskie i
uszykowawszy sie czekaly na rozkaz. Za piechota wysunelo sie kilkuset
azjatyckich jezdzcow na koniach drobnych, ale wytrwalych.
Ksiaze pogonil za
maszerujacymi do ataku i o sto krokow dalej znalazl nowy pagorek, niewysoki,
lecz pozwalajacy ogarnac cale pole bitwy. Orszak, azjatyccy kawalerzysci i
kolumna rezerwowa podazyly za nim.
Ksiaze
niecierpliwie spojrzal ku lewemu skrzydlu, skad mial przyjsc Mentezufis, lecz
nie przychodzil. Libijczycy stali nieporuszeni, sytuacja wygladala coraz
powazniej.
Korpus Ramzesa
byl najmocniejszy, ale tez mial przeciw sobie prawie cala sile libijska.
Ilosciowo obie strony rownowazyly sie, ksiaze nie watpil o zwyciestwie, ale
zaniepokoil sie o ogrom strat wobec tak meznego przeciwnika.
Zreszta bitwa ma
swoje kaprysy. Nad tymi, ktorzy juz poszli do ataku, skonczyl sie wplyw
naczelnego wodza. On juz nie ma ich; on ma tylko pulk rezerwowy i garstke
jezdzcow. Gdyby wiec jedna z kolumn egipskich zostala rozbita albo gdyby
nieprzyjacielowi przybyly znienacka nowe posilki...
Ksiaze potarl
czolo: w tej chwili odczul cala odpowiedzialnosc naczelnego wodza. Byl jak
gracz, ktory wszystko postawiwszy rzucil juz kosci i pyta: jak one sie
uloza?...
Egipcjanie byli o
kilkadziesiat krokow od libijskich kolumn. Komenda... trabki... bebny warknely
spieszniej i wojska ruszyly biegiem: raz - dwa - trzy!... raz - dwa - trzy!...
Ale i po stronie nieprzyjaciol odezwala sie trabka, znizyly sie dwa szeregi
wloczni, uderzono w bebny... Biegiem!... Wzniosly sie nowe kleby pylu, potem
zlaly sie w jeden ogromny tuman... Ryk ludzkich glosow, trzask wloczni,
szczekanie kos, niekiedy przerazliwy jek, ktory wnet tonal w ogolnej wrzawie...
Na calej linii
bojowej juz nie bylo widac ludzi, ich broni, nawet kolumn, tylko zolty pyl
rozciagajacy sie w formie olbrzymiego weza. Gestszy tuman oznaczal miejsce,
gdzie starly sie kolumny, rzadszy - gdzie byla przerwa.
Po kilku minutach
szatanskiej wrzawy nastepca spostrzegl, ze kurzawa na lewym skrzydle bardzo
powoli wygina sie w tyl.
- Wzmocnic lewe
skrzydlo! - zawolal.
Polowa rezerwy
pobiegla we wskazanym kierunku i znikla w tumanach; lewe skrzydlo wyprostowalo
sie, podczas gdy prawe z wolna szlo naprzod, a srodek, najmocniejszy i
najwazniejszy, ciagle stal w miejscu.
- Wzmocnic srodek
- rzekl ksiaze.
Druga polowa
rezerwy poszla naprzod i zniknela w kurzawie. Krzyk na chwile powiekszyl sie,
ale ruchu naprzod nie bylo widac.
- Ogromnie bija
sie ci nedznicy!... - odezwal sie do nastepcy stary oficer z orszaku. - Wielki
czas, azeby przyszedl Mentezufis...
Ksiaze wezwal
dowodce azjatyckiej kawalerii.
- Spojrzyj no tu
na prawo - rzekl - tam musi byc luka. Wjedz tam ostroznie, azebys nie podeptal
naszych zolnierzy, i wpadnij z boku na srodkowa kolumne tych psow...
- Musza byc na
lancuchu, bo cos za dlugo stoja - odparl smiejac sie Azjata.
Zostawil przy ksieciu
ze dwudziestu swoich kawalerzystow, a z reszta pojechal klusem, wolajac:
- Zyj wiecznie,
wodzu nasz!...
Spiekota byla
nieopisana. Ksiaze wytezyl wzrok i ucho starajac sie przeniknac sciane pylu.
Czekal... czekal... Nagle wykrzyknal z radosci: srodkowy tuman zachwial sie i
posunal troche naprzod.
Znowu stanal,
znowu posunal sie i zaczal isc powoli, bardzo powoli, ale naprzod...
Wrzawa kotlowala
sie tak straszna, ze nie mozna bylo zorientowac sie, co oznacza: gniew, triumf
czy kleske.
Wtem prawe
skrzydlo zaczelo w dziwaczny sposob wyginac sie i cofac. Poza nim ukazal sie
nowy tuman kurzu. Jednoczesnie nadbiegl konno Pentuer i zawolal:
- Patrokles
zajmuje tyly Libijczykom!...
Zamet na prawym
skrzydle powiekszal sie i zblizal ku srodkowi pola walki. Bylo widoczne, ze
Libijczycy zaczynaja sie cofac i ze poploch ogarnia nawet glowna kolumne.
Caly sztab
ksiecia, wzburzony, rozgoraczkowany, sledzil ruchy zoltego pylu. Po kilku
minutach niepokoj odbil sie i na lewym skrzydle. Tam juz Libijczycy zaczeli
uciekac.
- Niech nie
zobacze jutro slonca, jezeli to nie jest zwyciestwo!... - zawolal stary oficer.
Przylecial goniec
od kaplanow, ktorzy z najwyzszego pagorka sledzili przebieg bitwy, i doniosl,
ze na lewym skrzydle widac szeregi Mentezufisa i ze Libijczycy sa z trzech
stron otoczeni.
- Uciekaliby juz
jak lanie - mowil zadyszany posel - gdyby nie przeszkadzaly im piaski.
- Zwyciestwo!...
Zyj wiecznie, wodzu!... - krzyknal Pentuer.
Bylo dopiero po
drugiej.
Azjatyccy jezdzcy
zaczeli wrzaskliwie spiewac i puszczac w gore strzaly na czesc ksiecia.
Sztabowi oficerowie zsiedli z koni, rzucili sie do rak i nog nastepcy, wreszcie
zdjeli go z siodla i podniesli w gore wolajac:
- Oto wodz
potezny!... Zdeptal nieprzyjaciol Egiptu!... Amon jest po jego prawej i po
lewej rece, wiec ktoz mu sie oprze?...
Tymczasem
Libijczycy wciaz cofajac sie weszli na poludniowe pagorki piaszczyste, a za
nimi Egipcjanie. Teraz co chwile wynurzali sie z oblokow kurzu jezdni i
przybiegali do Ramzesa.
- Mentezufis
zabral im tyly!... - krzyczal jeden.
- Dwie setki
poddaly sie!... - wolal drugi.
- Patrokles zajal
im tyly!...
- Wzieto
Libijczykom trzy sztandary: barana, lwa i krogulca...
Kolo sztabu
robilo sie coraz tlumniej: otaczali go ludzie pokrwawieni i obsypani pylem.
- Zyj
wiecznie!... zyj wiecznie, wodzu!...
Ksiaze byl tak
rozdrazniony, ze na przemian smial sie, plakal i mowil do swego orszaku:
- Bogowie
zlitowali sie... Myslalem, ze juz przegramy... Nedzny jest los wodza, ktory nie
wydobywajac miecza, a nawet nic nie widzac musi odpowiadac za wszystko...
- Zyj wiecznie,
zwycieski wodzu!... - wolano.
- Dobre mi
zwyciestwo!... - zasmial sie ksiaze. - Nawet nie wiem, w jaki sposob zostalo
odniesione...
- Wygrywa bitwy,
a potem dziwi sie!... - krzyknal ktos z orszaku.
- Mowie, ze nawet
nie wiem, jak wyglada bitwa... - tlomaczyl sie ksiaze.
- Uspokoj sie,
wodzu - odparl Pentuer. - Tak madrze rozstawiles wojska, ze nieprzyjaciele
musieli byc rozbici. A w jaki sposob?... to juz nie nalezy do ciebie, tylko do
twoich pulkow.
- Nawet miecza
nie wydobylem!... Jednego Libijczyka nie widzialem!... - biadal ksiaze.
Na poludniowych
wzgorzach jeszcze klebilo sie i wrzalo, lecz w dolinie pyl zaczal opadac; tu i
owdzie jak przez mgle widac bylo gromadki zolnierzy egipskich z wloczniami juz
podniesionymi w gore.
Nastepca zwrocil
konia w tamta strone i wjechal na opuszczone pole bitwy, gdzie dopiero co
stoczyla sie walka srodkowych kolumn. Byl to plac szeroki na kilkaset krokow,
skopany glebokimi jamami, zarzucony cialami rannych i poleglych. Od strony, z
ktorej zblizal sie ksiaze, lezeli w dlugim szeregu, co kilka krokow,
Egipcjanie, potem nieco gesciej Libijczycy, dalej Egipcjanie i Libijczycy
pomieszani ze soba, a jeszcze dalej prawie sami Libijczycy.
W niektorych
miejscach zwloki lezaly przy zwlokach: niekiedy w jednym punkcie zgromadzilo
sie trzy i cztery trupy. Piasek byl popstrzony brunatnymi plamami krwi; rany
byly okropne: jeden wojownik mial odciete obie rece, drugi rozwalona glowe do
tulowia, z trzeciego wychodzily wnetrznosci. Niektorzy wili sie w konwulsjach,
a z ich ust, pelnych piasku, wybiegaly przeklenstwa albo blagania, azeby ich
dobito.
Nastepca szybko
minal ich nie ogladajac sie, choc niektorzy ranni na jego czesc wydawali slabe
okrzyki.
Niedaleko od tego
miejsca spotkal pierwsza gromade jencow. Ludzie ci upadli przed nim na twarze
blagajac o litosc.
- Zapowiedzcie
laske dla zwyciezonych i pokornych - rzekl ksiaze do swego orszaku.
Kilku jezdzcow
rozbieglo sie w rozmaitych kierunkach. Niebawem odezwala sie trabka, a po niej
donosny glos:
- Z rozkazu jego
dostojnosci ksiecia naczelnego wodza ranni i niewolnicy nie maja byc
zabijani!...
W odpowiedzi na
to odezwaly sie pomieszane krzyki, zapewne jencow.
- Z rozkazu
naczelnego wodza - wolal spiewajacym tonem inny glos, w innej stronie - ranni i
niewolnicy nie maja byc zabijani!...
A tymczasem na
poludniowych wzgorzach walka ustala i dwie najwieksze gromady Libijczykow
zlozyly bron przed greckimi pulkami.
Mezny Patrokles,
skutkiem goraca, jak sam mowil, czy tez rozpalajacych trunkow, jak mniemali
inni, ledwie trzymal sie na koniu. Przetarl zalzawione oczy i zwrocil sie do
jencow:
- Psy parszywe! -
zawolal - ktorzy podniesliscie grzeszne rece na wojsko jego swiatobliwosci (oby
was robaki zjadly!), wyginiecie jak wszy pod paznogciem poboznego Egipcjanina,
jezeli natychmiast nie odpowiecie: gdzie podzial sie wasz dowodca, bodaj mu
trad stoczyl nozdrza i wypil kaprawe oczy!...
W tej chwili
nadjechal nastepca. Jeneral powital go z szacunkiem, ale nie przerywal
sledztwa:
- Pasy kaze z was
drzec!... powbijam na pale, jezeli natychmiast nie dowiem sie, gdzie jest ta
jadowita gadzina, ten pomiot dzikiej swini rzucony w mierzwe...
- A, o gdzie nasz
wodz!... - zawolal jeden z Libijczykow wskazujac na gromadke konnych, ktorzy z
wolna posuwali sie w glab pustyni.
- Co to jest? -
zapytal ksiaze.
- Nedzny Musawasa
ucieka!... - odparl Patrokles i o malo nie spadl na ziemie.
Ramzesowi krew
uderzyla do glowy.
- Wiec Musawasa
jest tam i uciekl?... - Hej! kto ma lepsze konie, za mna!...
- No - rzekl
smiejac sie Patrokles - teraz sam beknie ten zlodziej baranow!...
Pentuer zastapil
droge ksieciu.
- Wasza
dostojnosc nie mozesz scigac zbiegow!...
- Co?... -
wykrzyknal nastepca. - Przez cala bitwe nie podnioslem na nikogo reki i jeszcze
teraz mam wyrzec sie wodza libijskiego?... Coz by powiedzieli zolnierze,
ktorych wysylalem pod wlocznie i topory?...
- Armia nie moze
zostac bez wodza...
- A czyliz tu nie
ma Patroklesa, Tutmozisa, wreszcie Mentezufisa? Od czegoz jestem wodzem, gdy mi
nie wolno zapolowac na nieprzyjaciela?... Sa od nas o kilkaset krokow i maja
zmeczone konie.
- Za godzine
wrocimy z nimi... Tylko reke wyciagnac... - szemrali jezdni Azjaci.
- Patrokles...
Tutmozis... zostawiam wam wojsko... - zawolal nastepca. - Odpocznijcie, a ja tu
zaraz wroce...
Spial konia i
pojechal truchtem, grzeznac w piasku, a za nim ze dwudziestu jezdnych i
Pentuer.
- Ty tu po co,
proroku? - zapytal go ksiaze. - Przespij sie lepiej... Oddales nam dzisiaj
wazne uslugi...
- Moze jeszcze
sie przydam - odparl Pentuer.
- Ale zostan...
rozkazuje ci...
- Najwyzsza rada
polecila mi na krok nie odstepowac waszej dostojnosci.
Nastepca gniewnie
otrzasnal sie.
- A jezeli
wpadniemy w zasadzke? - spytal.
- I tam nie
opuszcze cie, panie - rzekl kaplan.
|