ROZDZIAL
CZTERNASTY
Dwunastego Paofi
z roznych swiatyn egipskich rozeszly sie niepokojace wiesci.
W ciagu paru dni
ostatnich w swiatyni Horusa wywrocil sie oltarz, w swiatyni Izydy posag bostwa
plakal. Zas u Amona tebanskiego i u grobu Ozirisa w Denderach wypadly bardzo
zle wrozby. Z nieomylnych oznak wywnioskowali kaplani, ze Egiptowi grozi jakies
wielkie nieszczescie jeszcze przed uplywem miesiaca.
Skutkiem tego
arcykaplani Herhor i Mefres nakazali procesje dokola swiatyn i skladanie ofiar
w domach.
Zaraz nazajutrz,
trzynastego Paofi, odbyla sie w Memfis wielka procesja: bog Ptah wyszedl ze
swojej swiatyni, a bogini Izyda ze swojej. Oba bostwa podazaly ku srodkowi
miasta, w bardzo nielicznym gronie wiernych, przewaznie kobiet. Musialy jednak
cofnac sie: mieszczanie bowiem egipscy drwili z nich, a innowiercy posuneli sie
do rzucania kamieni na swiete lodzie bogow.
Policja wobec
tych naduzyc zachowala sie obojetnie, a nawet niektorzy jej czlonkowie przyjeli
udzial w nieprzystojnych zartach. Od poludnia zas jacys nieznani ludzie zaczeli
opowiadac tlumom, ze stan kaplanski nie pozwala na zadne ulgi dla pracujacych i
chce podniesc bunt przeciw faraonowi.
Ku wieczorowi pod
swiatyniami zbieraly sie gromadki robotnikow z gwizdaniem i zlorzeczeniami na
kaplanow. Jednoczesnie ciskano kamienie do bram, a jakis zbrodniarz publicznie
odbil nos Horusowi pilnujacemu swojej swiatyni.
W pare godzin po
zachodzie slonca zebrali sie arcykaplani i ich najwierniejsi stronnicy w
swiatyni Ptah. Byl dostojny Herhor, Mefres, Mentezufis, trzech nomarchow i
najwyzszy sedzia z Tebow.
- Straszne czasy!
- odezwal sie sedzia. - Wiem z pewnoscia, ze faraon chce podburzyc motloch do
napadu na swiatynie...
- Slyszalem -
odezwal sie nomarcha Sebes - ze wyslano rozkaz do Nitagera, azeby przybiegl
czym predzej z nowymi wojskami, jakby juz i tych nie bylo dosyc!...
- Komunikacja
miedzy Dolnym i Gornym Egiptem przecieta od wczoraj - dodal nomarcha Aa. - Na
goscincach stoi wojsko, a galery jego swiatobliwosci rewiduja kazdy statek
plynacy Nilem...
- Ramzes XIII nie
jest "swiatobliwoscia" - wtracil oschle Mefres - gdyz nie otrzymal
koron z rak bogow.
- Wszystko to
bylyby drobiazgi - odezwal sie najwyzszy sedzia. - Gorsza jest zdrada... Mam
poszlaki, ze wielu mlodszych kaplanow sprzyja faraonowi i o wszystkim donosi
mu...
- Sa nawet tacy,
ktorzy podjeli sie ulatwic wojsku zajecie swiatyn - dodal Herhor.
- Wojsko ma wejsc
do swiatyn?!... - zawolal nomarcha Sebes.
- Taki ma
przynajmniej rozkaz na dwudziestego trzeciego - odparl Herhor.
- I wasza
dostojnosc mowisz o tym spokojnie?... - zapytal nomarcha Ament.
Herhor wzruszyl
ramionami, a nomarchowie zaczeli spogladac po sobie.
- Tego juz nie
rozumiem! - odezwal sie prawie z gniewem nomarcha Aa. - Swiatynie maja zaledwie
kilkuset zolnierzy, kaplani zdradzaja, faraon odcina nas od Tebow i podburza
lud, a dostojny Herhor mowi o tym, jakby nas zapraszal na uczte... Albo bronmy
sie, jezeli jeszcze mozna, albo...
- Poddajmy sie
jego swiatobliwosci?... - spytal ironicznie Mefres. - Na to zawsze bedziecie
mieli czas!...
- Ale my
chcielibysmy dowiedziec sie czegos o srodkach obrony... - rzekl nomarcha Sebes.
- Bogowie ocala
swoich wiernych - odpowiedzial Herhor.
Nomarcha Aa
zalamal rece.
- Jezeli mam
otworzyc moje serce, to i mnie dziwi wasza obojetnosc - odezwal sie najwyzszy
sedzia. - Prawie cale pospolstwo jest przeciw nam...
- Pospolstwo, jak
jeczmien na polu, idzie za wiatrem - rzekl Herhor.
- A wojsko?...
- Ktorez wojsko
nie upadnie przed Ozirisem?
- Wiem - przerwal
niecierpliwie nomarcha Aa - ale nie widze ani Ozirisa, ani tego wiatru, ktory
do nas zwroci pospolstwo... Tymczasem faraon juz dzis przywiazal ich do siebie
obietnicami, a jutro wystapi z darowizna...
- Od obietnic i
podarunkow mocniejsza jest trwoga - odparl Herhor.
- Czego oni maja
sie bac?... Tych trzystu zolnierzy, jakich mamy?
- Ulekna sie
Ozirisa.
- Ale gdziez on
jest?... - pytal wzburzony nomarcha Aa.
- Zobaczycie go
wszyscy. A szczesliwy bylby ten, kto by na ow dzien oslepnal.
Slowa te
wypowiedzial Herhor z takim niezachwianym spokojem, ze w zgromadzeniu zalegla
cisza.
- Ostatecznie coz
jednak robimy?... - zapytal po chwili najwyzszy sedzia.
- Faraon - mowil
Herhor - chce, azeby lud napadl na swiatynie dwudziestego trzeciego. My zas
musimy sprawic, aby napadnieto nas dwudziestego Paofi.
- Wiecznie zywi
bogowie! - znowu zawolal nomarcha Aa wznoszac rece. - A my po co mamy sciagac
nieszczescie na nasze glowy, w dodatku o dwa dni wczesniej?...
- Sluchajcie
Herhora - odezwal sie stanowczym glosem Mefres - i na wszelki sposob starajcie
sie, azeby napad mial miejsce dwudziestego Paofi od rana.
- A jak nas
naprawde rozbija?... - spytal zmieszany sedzia.
- Jezeli nie
poskutkuja zaklecia Herhora, wowczas ja wezwe bogow na pomoc - odparl Mefres, a
w oczach blysnal mu zlowrogi ogien.
- Ha! wy
arcykaplani macie swoje tajemnice, ktorych nam odslaniac nie wolno - rzekl
wielki sedzia. - Zrobimy wiec, co kazecie, wywolamy napad dwudziestego... Ale
pamietajcie, ze nasza i dzieci naszych krew spadnie na wasze glowy...
- Niech
spadnie!...
- Niech sie tak
stanie!... - zawolali jednoczesnie obaj arcykaplani. Po czym dodal Herhor:
- Od dziesieciu
lat rzadzimy panstwem i przez ten czas nikomu z was nie stala sie krzywda, a
kazdej obietnicy dotrzymalismy. Badzciez wiec cierpliwi i wierni jeszcze przez
kilka dni, aby zobaczyc moc bogow i otrzymac nagrode.
Niebawem
nomarchowie pozegnali arcykaplanow, nie usilujac nawet ukrywac smutku i
niepokoju. Zostali tylko Herhor i Mefres.
Po dluzszym
milczeniu Herhor odezwal sie:
- Tak, ten Lykon
byl dobry, dopoki udawal szalonego. Ale azeby mozna go podstawic zamiast
Ramzesa?...
- Jezeli matka
nie poznala sie na nim - odparl Mefres - wiec juz musi byc bardzo podobny... A
siedziec na tronie, przemowic pare slow do otoczenia to chyba potrafi. Zreszta
my bedziemy przy nim...
- Strasznie glupi
komediant!... - westchnal Herhor trac czolo.
- Medrszy on od
milionow innych ludzi, gdyz ma podwojny wzrok i wielkie moze oddac uslugi
panstwu...
- Ciagle wasza
dostojnosc mowisz mi o tym podwojnym wzroku - odparl Herhor. - Nareszcie
niechze ja sam przekonam sie o tym...
- Chcesz?... -
spytal Mefres. - Wiec idzmy... Ale, na bogi, Herhorze, o tym, co zobaczysz, nie
wspominaj nawet przed wlasnym sercem...
Zeszli do
podziemiow swiatyni Ptah i znalezli sie w obszernej piwnicy oswietlonej
kagancem. Przy slabym blasku Herhor dojrzal czlowieka, ktory siedzac za stolem
jadl. Czlowiek mial na sobie kaftan gwardii faraona.
- Lykonie - rzekl
Mefres - najwyzszy dostojnik panstwa chce przekonac sie o zdolnosciach, jakimi
obdarzyli cie bogowie...
Grek odepchnal
mise z jedzeniem i poczal mruczec:
- Przeklety
dzien, w ktorym moje podeszwy dotknely waszej ziemi!... Wolalbym pracowac w
kopalniach i byc bity kijami...
- Na to zawsze
bedzie czas - wtracil surowo Herhor.
Grek umilkl i
nagle zaczal drzec zobaczywszy w rece Mefresa kulke z ciemnego krysztalu.
Pobladl, spojrzenie zmetnialo mu, na twarz wystapil pot kroplisty. Jego oczy
byly utkwione w jeden punkt, jakby przykute do krysztalowej kuli.
- Juz spi - rzekl
Mefres. - Nie dziwnez to?
- Jezeli nie
udaje.
- Uszczypnij
go... ukluj... nawet sparz... - mowil Mefres.
Herhor wydobyl
spod bialej szaty sztylet i zamierzyl sie, jakby chcac uderzyc Lykona miedzy
oczy. Ale Grek nie poruszyl sie, nawet nie drgnely mu powieki.
- Spojrzyj tu -
mowil Mefres zblizajac do Lykona krysztal. - Czy widzisz tego, ktory porwal
Kame?...
Grek zerwal sie z
krzesla, z zacisnietymi piesciami i slina na ustach.
- Pusccie
mnie!... - wolal chrapliwym glosem. - Pusccie mnie, abym napil sie jego krwi...
- Gdziez on jest
teraz! - pytal Mefres.
- W palacyku, w
stronie ogrodu najblizszej rzeki... Jest z nim piekna kobieta... - szeptal
Lykon.
- Nazywa sie
Hebron i jest zona Tutmozisa - podpowiedzial Herhor. - Przyznaj, Mefresie -
dodal - ze azeby o tym wiedziec, nie trzeba podwojnego wzroku...
Mefres zacial
waskie usta.
- Jezeli to nie
przekonywa waszej dostojnosci, pokaze cos lepszego - odparl. - Lykonie, znajdz
teraz zdrajce, ktory szuka drogi do skarbca Labiryntu...
Spiacy Grek
usilniej wpatrzyl sie w krysztal i po chwili odpowiedzial:
- Widze go...
Jest odziany w plachte zebraka...
- Gdzie on
jest?...
- Lezy na
dziedzincu oberzy, ostatniej przed Labiryntem... Z rana bedzie tam...
- Jak on
wyglada?...
- Ma ruda brode i
wlosy... - odpowiedzial Lykon.
- A co?... - spytal
Mefres Herhora.
- Wasza
dostojnosc masz dobra policje - rzekl Herhor.
- Ale za to
dozorcy Labiryntu zle go pilnuja! - mowil gniewnie Mefres. - Jeszcze dzis w
nocy pojade tam z Lykonem, aby ostrzec miejscowych kaplanow... Lecz gdy uda mi
sie ocalic skarb bogow, wasza dostojnosc pozwolisz, ze ja zostane jego
dozorca...
- Jak wasza
dostojnosc chcesz - odparl Herhor obojetnie. A w sercu swym dodal:
"Nareszcie
pobozny Mefres zaczyna pokazywac zeby i pazury... Sam pragnie zostac - tylko -
dozorca Labiryntu, a swego wychowanca Lykona zrobic - tylko - faraonem!...
Zaprawde, ze dla
nasycenia chciwosci moich pomocnikow bogowie musieliby stworzyc dziesiec
Egiptow..."
Gdy obaj
dostojnicy opuscili podziemia, Herhor, wsrod nocy, piechota wrocil do swiatyni
Izydy, gdzie mial mieszkanie, a Mefres kazal przygotowac pare konnych lektyk.
Do jednej mlodzi kaplani wlozyli spiacego Lykona w worku na glowie, do drugiej
arcykaplan wsiadl sam i, otoczony garstka jezdzcow, tegim klusem pojechal do
Fayum.
W nocy z
czternastego na pietnasty Paofi arcykaplan Samentu, stosownie do obietnicy
danej faraonowi, wszedl, sobie tylko znanym korytarzem, do Labiryntu. Mial w
rekach pek pochodni, z ktorych jedna palila sie, a na plecach niewielki koszyk
z przyborami.
Samentu bardzo
latwo przechodzil z sali do sali, z korytarza na korytarz, jednym dotknieciem
usuwajac kamienne tafle w kolumnach i scianach, gdzie byly drzwi ukryte.
Niekiedy wahal sie, lecz wowczas odczytywal tajemnicze znaki na scianach i
porownywal je ze znakami na paciorkach, ktore mial na szyi.
Po polgodzinnej
podrozy znalazl sie w skarbcu, skad usunawszy tafle w podlodze dostal sie do
sali lezacej pod spodem. Sala byla niska, lecz obszerna, a jej sufit opieral
sie na mnostwie przysadkowatych kolumn.
Samentu polozyl
koszyk i zapaliwszy dwie pochodnie przy ich swietle zaczal odczytywac napisy
scienne.
"Mimo podlej
postaci - mowil jeden napis - jestem prawdziwy syn bogow, gdyz gniew moj jest
straszny.
Na dworze
zamieniam sie w slup ognia i czynie blyskawice. Zamkniety, jestem grzmotem i
zniszczeniem, i nie ma budowli, ktora oparlaby sie mojej potedze.
Ulagodzic mnie
moze tylko swieta woda, ktora odbiera mi moc. Ale gniew moj tak dobrze rodzi
sie z plomienia, jak i z najmniejszej iskry.
Wobec mnie
wszystko skreca sie i upada. Jestem jak Tyfon, ktory obala najwyzsze drzewo i
podnosi kamienie."
"Slowem,
kazda swiatynia ma swoja tajemnice, ktorej inne nie znaja!..." - rzekl do
siebie Samentu.
Otworzyl jedna
kolumne i wydobyl z niej duzy garnczek. Garnczek mial pokrywe przylepiona
woskiem tudziez otwor, przez ktory przechodzil dlugi i cienki sznurek, nie
wiadomo gdzie konczacy sie wewnatrz kolumny.
Samentu odcial kawalek
sznurka, przytknal go do pochodni i spostrzegl, ze sznur spala sie bardzo
predko, wydajac syczenie.
Teraz ostroznie
zdjal nozem pokrywe i zobaczyl wewnatrz garnka niby piasek i kamyki popielatej
barwy. Wydobyl pare kamykow i odszedlszy na bok przytknal pochodnie. W jednej
chwili buchnal duzy plomien i kamyki znikly zostawiajac po sobie gesty dym i
przykry zapach.
Samentu wyjal
znowu troche popielatego piasku, wysypal na posadzke, umiescil wsrod niego
kawalek sznura ktory znalazl przy garnku, i - wszystko to nakryl ciezkim
kamieniem. Potem zblizyl pochodnie, sznur zatlil sie i po chwili - kamien wsrod
plomieni podskoczyl do gory.
- Mam juz tego
syna bogow!... - rzekl z usmiechem Samentu. - Skarbiec nie zapadnie sie...
Zaczal chodzic od
kolumny do kolumny, otwierac tafle i z wnetrza wydobywac ukryte garnki. Przy
kazdym byl sznur, ktory Samentu przecinal, a garnki odstawial na bok...
- No - mowil
kaplan - jego swiatobliwosc moglby darowac mi polowe tych skarbow, a
przynajmniej... syna mego zrobic nomarcha!... I z pewnoscia zrobi, gdyz jest to
wspanialomyslny wladca... Mnie zas nalezy sie co najmniej swiatynia Amona w
Tebach...
Zabezpieczywszy w
ten sposob sale dolna, Samentu wrocil do skarbca, a stamtad wszedl do sali
gornej. Tam rowniez byly napisy na scianach, liczne kolumny, a w nich garnki
zaopatrzone w sznury i napelnione kamykami, ktore przy zetknieciu sie z ogniem
wybuchaly.
Samentu
poprzecinal sznury, powydobywal garnki z wnetrza kolumn i - szczypte
popielatego piasku zawiazal w galganek.
Potem zmeczony
usiadl. Wypalilo mu sie szesc pochodni; noc musiala sie juz zblizac ku koncowi.
"Nigdy bym
nie przypuszczal - mowil do siebie - ze tutejsi kaplani maja tak dziwny
material?... Przecie mozna by rozwalac nim asyryjskie fortece!... No, my takze
nie wszystko oglaszamy naszym uczniom..."
Strudzony poczal
marzyc. Teraz byl pewny, ze zajmie najwyzsze stanowisko w panstwie,
potezniejsze od tego, jakie zajmowal Herhor.
Co wtedy
zrobi?... Bardzo wiele. Zabezpieczy madrosc i majatek swoim potomkom. Postara
sie o wydobycie tajemnic ze wszystkich swiatyn, co w nieograniczony sposob
umocni jego wladze, a Egiptowi zapewni przewage nad Asyria.
Mlody faraon drwi
z bogow, to ulatwi mu ustanowienie czci dla jednego boga, na przyklad Ozirisa,
i polaczenie Fenicjan, Zydow, Grekow i Libijczykow w jedno panstwo - z Egiptem.
Wspolczesnie
przystapi do robot nad kanalem, ktory ma polaczyc Morze Czerwone ze
Srodziemnym. Gdy wzdluz kanalu pobuduje sie fortece i nagromadzi duzo wojska,
caly handel z nieznanymi ludami Wschodu i Zachodu wpadnie w rece Egipcjan.
Trzeba tez
posiadac wlasna flote i majtkow egipskich. A nade wszystko trzeba zgniesc
Asyria, ktora z kazdym rokiem staje sie niebezpieczniejsza... Trzeba ukrocic
zbytki i chciwosc kaplanow... Niechaj beda medrcami, niech maja dostatek, ale
niech sluza panstwu zamiast, jak dzis, wyzyskiwac je na swoja korzysc...
"Juz w
miesiacu Hator - mowil w sobie - bede wladca!... Mlody pan zanadto lubi kobiety
i wojsko, aby mogl zajmowac sie rzadami... A jezeli nie bedzie mial synow,
wowczas moj syn, moj syn..."
Ocknal sie.
Jeszcze jedna pochodnia splonela i byl wielki czas do opuszczenia podziemiow.
Podniosl sie,
zabral swoj koszyk i opuscil sale nad skarbcem.
"Nie
potrzebuje pomocnikow... - myslal usmiechajac sie. - Sam wszystko zabezpieczylem...
ja sam... pogardzany kaplan Seta!... "
Minal juz
kilkanascie komnat i korytarzy, gdy nagle stanal... Zdawalo sie, ze na posadzce
sali, do ktorej wszedl, widac cienka smuge swiatla...
W jednej chwili
ogarnela go tak straszna trwoga, ze zgasil pochodnie. Lecz i smuga na posadzce
znikla.
Samentu wytezyl
sluch, ale slyszal tylko bicie tetna we wlasnej glowie.
- Przywidzialo mi
sie!... - rzekl.
Drzacymi rekoma
wydobyl z kosza male naczynie, gdzie powoli tlila sie hubka, i znowu zapalil
pochodnia.
"Jestem bardzo
senny!...." - pomyslal.
Rozejrzal sie po
sali i poszedl do sciany, w ktorej byly ukryte drzwi. Nacisnal gwozdz, drzwi
nie uchylily sie. Drugi... trzeci nacisk - nic...
"Co to
znaczy?" - rzekl do siebie zdumiony.
Juz zapomnial o
swietlnej smudze. Zdawalo mu sie, ze spotkal go nowy, nieslychany wypadek. Tyle
setek drzwi ukrytych otwieral w swym zyciu, tyle ich otworzyl w Labiryncie, ze
wprost nie mogl pojac obecnego oporu.
Wtem znowu
ogarnal go strach. Zaczal biegac od sciany do sciany i wszedzie probowac
ukrytych drzwi. Wreszcie jedne ustapily. Samentu gleboko odetchnal i znalazl
sie w ogromnej sali, jak zwykle przepelnionej kolumnami. Jego pochodnia
rozswietlala zaledwie czesc przestrzeni, ktorej ogromna reszta ginela w gestym
mroku.
Ciemnosc, las
kolumn, a nade wszystko nieznajomosc sali - dodala kaplanowi otuchy. Na dnie
jego trwogi zbudzila sie iskra naiwnej nadziei: zdawalo mu sie, ze poniewaz on
nie zna tego miejsca, wiec i nikt go nie zna, nikt tu nie trafi.
Uspokoil sie
nieco i uczul, ze nogi gna sie pod nim. Wiec usiadl. Lecz znowu zerwal sie i
poczal ogladac sie dokola, jak gdyby chcac sprawdzic: czy istotnie grozi mu
niebezpieczenstwo i - skad?... Z ktorego z tych ciemnych katow wyjdzie ono, aby
rzucic sie na niego?
Samentu, jak nikt
w Egipcie, byl oswojony z podziemiami, ciemnoscia, zblakaniem... Przechodzil
tez rozne niepokoje w zyciu. Ale to, czego doznawal obecnie, bylo czyms
zupelnie nowym i tak strasznym, ze kaplan bal sie nadac temu wlasciwego
nazwiska.
W koncu z wielkim
wysilkiem zebral mysli i rzekl:
- Gdybym naprawde
widzial swiatlo... gdyby naprawde ktos pozamykal drzwi, bylbym zdradzony... A w
takim razie co?...
"Smierc!..."
- szepnal mu glos ukryty gdzies na dnie duszy.
Smierc?!...
Pot wystapil mu
na twarz; zatamowal mu sie oddech. I nagle opanowalo go szalenstwo strachu.
Zaczal biegac po sali i uderzac piescia w mury szukajac wyjscia. Juz zapomnial,
gdzie jest i jak sie tu dostal; stracil kierunek, a nawet moznosc orientowania
sie za pomoca paciorkow.
Zarazem poczul,
ze jest w nim jakby dwu ludzi: jeden prawie oblakany, drugi spokojny i madry.
Ten madry tlomaczyl sobie, ze wszystko moze byc przywidzeniem, ze nikt go nie
odkryl, nikt go nie szuka i ze wyjdzie stad, byle nieco ochlonal. Ale ten
pierwszy, oblakany, nie sluchal glosu rozsadku, owszem, z kazda chwila bral
gore nad swoim antagonista wewnetrznym.
O, gdyby mozna
bylo ukryc sie w ktorej kolumnie!... Niechby wowczas szukali... Choc zapewne
nikt by go nie szukal i nie znalazl, a on przespawszy sie odzyskalby panowanie
nad soba.
- Coz mnie tu
moze spotkac? - mowil wzruszajac ramionami. - Bylem uspokoil sie, moga mnie
gonic po calym Labiryncie...
Wszak do
przeciecia mi wszystkich drog trzeba by kilku tysiecy ludzi, a do wskazania: w
ktorej sali jestem - chyba cudu!...
No, ale przypuscmy,
ze lapia mnie... Wiec i coz!... Biore ten oto flakonik, przykladam do ust i w
jednej chwili uciekam tak, ze mnie juz nikt nie zlapie... Nawet bogowie...
Lecz pomimo
rozumowan znowu schwycila go tak straszna trwoga, ze po raz drugi zgasil
pochodnia i drzac, szczekajac zebami wcisnal sie pod jedna z kolumn.
"Jak
mozna... jak mozna bylo wchodzic tutaj!... - mowil do siebie. - Alboz nie
mialem czego jesc... na czym wesprzec glowy?... Prosta rzecz, ze jestem
odkryty... Przeciez Labirynt posiada mnostwo czujnych jak psy dozorcow, i tylko
dziecko albo glupiec moglby myslec o oszukaniu ich...
Majatek...
wladza!... Gdziez jest taki skarb, za ktory warto by oddac jeden dzien
zycia?... I oto ja, czlowiek w sile wieku, narazilem moje... "
Zdawalo mu sie,
ze uslyszal ciezkie stukniecie. Zerwal sie i w glebi sali - zobaczyl blask.
Tak jest: blask
rzeczywisty, nie zludzenie... W odleglej scianie, gdzies na koncu, staly
otwarte drzwi, przez ktore w tej chwili ostroznie wchodzilo kilku zbrojnych
ludzi z pochodniami.
Na ten widok
kaplan uczul zimno - w nogach, w sercu, w glowie... Juz nie watpil, ze nie
tylko zostal odkryty, ale ze jest scigany i otoczony.
Kto mogl go
zdradzic?... Rozumie sie, ze tylko jeden czlowiek: mlody kaplan Seta, ktorego
wtajemniczyl dosc szczegolowo w swoje plany. Zdrajca sam z miesiac musialby
szukac drogi w Labiryncie; ale gdyby porozumial sie z dozorcami, mogli Samentu
wytropic w jeden dzien...
W tej chwili
arcykaplan doznal wrazen znanych tylko ludziom, ktorzy stoja w obliczu smierci.
Przestal sie bac, gdyz jego urojone trwogi pierzchly wobec rzeczywistych
pochodni... I nie tylko odzyskal panowanie nad soba, ale nawet poczul sie
nieskonczenie wyzszym od wszystkiego, co zyje... Za chwile juz nie bedzie mu
grozilo zadne... zadne niebezpieczenstwo!...
Mysli przebiegaly
mu przez glowe z szybkoscia i jasnoscia blyskawic. Ogarnal cale swoje
istnienie: prace, niebezpieczenstwa, nadzieje i ambicje, i - wszystko to
wydawalo mu sie drobiazgiem. Bo i co by mu przyszlo, gdyby w tej chwili byl
nawet faraonem albo posiadal klejnoty wszystkich skarbcow krolewskich?...
Wszystko to
marnosc, pyl, a nawet gorzej, bo zludzenie. Jedna tylko rzecz jest wielka i
prawdziwa - smierc...
Tymczasem ludzie
z pochodniami pilnie ogladajac kolumny i zakatki doszli juz do polowy ogromnej
sali. Kaplan widzial polyskujace ostrza ich wloczni i poznal, ze wahaja sie, ze
posuwaja sie naprzod ze strachem i niechecia. O kilka krokow za nimi szla inna
grupa osob oswietlona jedna pochodnia.
Samentu nawet nie
czul do nich niecheci, tylko ciekawosc: kto mogl go zdradzic? Ale i ta kwestia
nie bardzo go obchodzila; wydawalo mu sie bowiem nierownie wazniejszym pytanie:
dlaczego czlowiek musi umierac i - po co rodzi sie?... Gdyz, wobec faktu
smierci, cale zycie skraca sie w jedna chwilke, bolesna, chocby bylo
najdluzszym i najbogatszym w doswiadczenia.
- Po co to?... Na
co to?...
Otrzezwil go glos
jednego ze zbrojnych.
- Tu nikogo nie
ma i byc nie moze!...
Zbrojni staneli.
Samentu poczul, ze kocha tych ludzi, ktorzy nie chca isc dalej, i - serce w nim
uderzylo.
Powoli
nadciagnela druga grupa osob, w ktorej spierano sie.
- Jak nawet wasza
dostojnosc moze przypuszczac, ze tu ktos wszedl?... - mowil glos drgajacy
gniewem. - Przeciez wszystkie wejscia sa pilnowane, osobliwie teraz. A gdyby
nawet kto zakradl sie, to chyba po to, azeby umrzec z glodu...
- A jednak patrz,
wasza dostojnosc, na zachowanie sie Lykona - odparl drugi glos. - Spiacy wciaz
wyglada tak, jakby nieprzyjaciela czul blisko...
"Lykon?... -
myslal Samentu. - Ach, to ten Grek podobny do faraona... Co widze?... Mefres go
tu przyprowadzil!..."
W tej chwili
spiacy Grek rzucil sie naprzod i stanal przed kolumna, za ktora ukrywal sie
Samentu. Zbrojni pobiegli za nim, a blask ich pochodni oswietlil ciemna figure
kaplana.
- Kto tu?... -
krzyknal chrapliwym glosem dowodca.
Samentu wysunal
sie. Jego widok zrobil tak silne wrazenie, ze ludzie z pochodniami cofneli sie.
Mogl byl przejsc miedzy przerazonymi i nikt by go nie zatrzymal; ale kaplan juz
nie myslal o ucieczce.
- A co, czy mylil
sie moj jasnowidzacy?... - zawolal Mefres wyciagajac reke. - Oto zdrajca!...
Samentu zblizyl
sie do niego z usmiechem i rzekl:
- Poznalem cie po
tym okrzyku, Mefresie. Gdy nie mozesz byc oszustem, jestes tylko glupcem...
Obecni oslupieli;
Samentu mowil ze spokojna ironia:
- Choc prawda, ze
w tej chwili jestes i oszustem, i glupcem. Oszustem, bo wmawiasz w dozorcow
Labiryntu, ze ten lotr ma dar podwojnego widzenia; a glupcem, bo myslisz, ze ci
uwierza. Lepiej od razu powiedz, ze w swiatyni Ptah znajduja sie dokladne plany
Labiryntu...
- To falsz!... -
zawolal Mefres.
- Zapytaj tych
ludzi, komu wierza: tobie czy mnie? Ja jestem tutaj, gdyz znalazlem plany w
swiatyni Seta; ty przyszedles z laski niesmiertelnego Ptah... - zakonczyl
Samentu smiejac sie.
- Zwiazcie tego
zdrajce i klamce!... - krzyknal Mefres.
Samentu cofnal
sie pare krokow. Szybko
wydobyl spod odziezy flakonik i podnoszac go do ust rzekl:
- Mefresie, ty do
smierci bedziesz glupi... Spryt masz tylko wowczas, gdy chodzi o pieniadze...
Przytknal do ust
flakonik i upadl na posadzke.
Zbrojni rzucili
sie na niego, podniesli, ale juz lecial im przez rece.
- Niechze tu
zostanie jak inni... - rzekl dozorca Labiryntu.
Caly orszak
opuscil sale i starannie zamknal ukryte drzwi. Niebawem wyszli z podziemiow
Labiryntu.
Gdy dostojny
Mefres znalazl sie na dziedzincu, kazal swoim kaplanom przygotowac konne
lektyki i natychmiast razem ze spiacym Lykonem odjechal do Memfisu.
Dozorcy
Labiryntu, oszolomieni niezwyklymi wypadkami, spogladali to na siebie, to na
eskorte Mefresa, ktora juz znikala w zoltym tumanie pylu.
- Nie moge
uwierzyc - rzekl arcykaplan-dozorca - ze byl za naszych dni czlowiek, ktory
wdarl sie do podziemiow...
- Wasza
dostojnosc zapomina, ze dzisiaj bylo trzech takich - wtracil jeden z mlodszych
kaplanow obrzucajac go ukosnym spojrzeniem.
- A... a...
prawda!... - odparl arcykaplan. - Czyliz bogowie pomieszali mi rozsadek?... -
dodal trac czolo i sciskajac zawieszony na piersiach amulet.
- I dwaj uciekli
- podpowiedzial mlodszy kaplan - komediant Lykon i swiatobliwy Mefres.
- Dlaczegoz nie
zwrociles mi uwagi tam... w podziemiu!... - wybuchnal zwierzchnik.
- Nie wiedzialem,
ze sie tak stanie...
- Biada mojej
glowie!... - wolal arcykaplan. - Nie naczelnikiem, ale odzwiernym tego gmachu
powinienem byc... Ostrzegano nas, ze ktos zakrada sie do Labiryntu, i nie
zapobieglem temu... A teraz znowu wypuscilem dwu najniebezpieczniejszych,
ktorzy sprowadza tu, kogo im sie podoba... O biada!...
- Nie potrzebuje
wasza dostojnosc rozpaczac - odezwal sie inny kaplan. - Prawo nasze jest
wyrazne... Niech wiec wasza dostojnosc wysle do Memfisu czterech albo szesciu
naszych ludzi i zaopatrzy ich w wyroki. Reszta nalezyc bedzie do nich...
- Alez ja
stracilem rozum! - narzekal arcykaplan.
- Co sie stalo,
to sie stalo - przerwal nie bez ironii mlodszy kaplan. - Jedno jest pewne, ze:
ludzie, ktorzy nie tylko nie trafili do podziemiow, ale nawet chodzili po nich
jak po wlasnym domu, ze ludzie ci zyc nie moga...
- Wiec wyznaczcie
szesciu z naszej milicji...
- Rozumie sie!...
Trzeba z tym skonczyc... - potwierdzili kaplani-dozorcy.
- Kto wie, czy
Mefres nie dzialal w porozumieniu z najdostojniejszym Herhorem? - szepnal ktos.
- Dosyc! -
zawolal arcykaplan. - Gdy Herhora znajdziemy w Labiryncie, postapimy wedlug
prawa. Ale domyslac sie ani posadzac kogokolwiek - nie wolno... Niech pisarze
przygotuja wyroki dla Mefresa i Lykona, wybrani niech najspieszniej jada za
nimi, a milicja niech pomnozy warty. Trzeba takze zbadac wnetrze gmachu i
odkryc, ktoredy wszedl Samentu... Choc jestem pewny, ze niepredko znajdzie
nasladowcow...
W pare godzin
pozniej szesciu ludzi wyjechalo do Memfisu.
|