ROZDZIAL
JEDENASTY
Skonczyl sie
miesiac Tot i zaczynal miesiac Paofi, druga polowa lipca. Woda Nilu z
zielonkawej zrobila sie biala, a potem czerwona i wciaz przybierala. Krolewski
wodowskaz w Memfisie byl zapelniony prawie na wysokosc dwu ludzi, a Nil rosl co
dzien na dwie piesci. Najnizsze grunta byly zalane, z wyzszych spiesznie
zbierano len, winogrona i pewien rodzaj bawelny. Gdzie z rana bylo jeszcze
sucho, tam ku wieczorowi pluskaly fale.
Zdawalo sie, ze
gwaltowny, choc niewidzialny wicher dmie w glebi rzeki. Orze na niej szerokie
zagony, wypelnia piana bruzdy, potem na chwile wygladza powierzchnie wody, a po
chwili skreca ja w przepasciste wiry. Znowu orze, znowu wygladza, skreca nowe
gory wody, nowe smugi pian i wciaz podnosi szeleszczaca rzeke, wciaz zdobywa
nowe platy ziemi. Niekiedy woda dosiegnawszy pewnej granicy przekracza ja, w
okamgnieniu wlewa sie w nizine i tworzy blyszczace jeziorko tam, gdzie przed
chwila rozsypywaly sie w proch zwiedle trawy. Choc przybor dosiegnal ledwie
trzeciej czesci swej miary, juz cale wybrzeze bylo zalane. Co godzine jakis
folwarczek na wzgorzu robil sie podobnym do wyspy, z poczatku odgraniczonej od
innych tylko waskim kanalem, ktory stopniowo rozszerzal sie i coraz bardziej
odcinal domostwo od sasiadow. Nieraz, kto wyszedl do pracy piechota, wracal
czolnem.
Lodek i tratew
ukazywalo sie na Nilu coraz wiecej. Z jednych lapano ryby w sieci, na innych
przewozono zbiory do stodol albo ryczace bydlo do obor, na innych odwiedzano
znajomych, azeby wsrod smiechu i krzyku zawiadomic ich (na co patrzyli
wszyscy), ze Nil przybiera. Niekiedy lodzie, skupione jak stado kaczek,
rozbiegaly sie na wszystkie strony przed szeroka tratwa, ktora z Gornego Egiptu
niosla w dol olbrzymie bryly kamienne, wyrabane w nadbrzeznych kopalniach.
W powietrzu, jak
ucho sieglo, rozlegal sie szelest przybierajacej wody, krzyk sploszonego
ptactwa i wesole spiewy ludzkie. Nil przybiera, bedzie duzo chleba! Przez caly
ten miesiac toczylo sie sledztwo w sprawie napadu na dom nastepcy tronu.
Kazdego ranka lodz z urzednikami i milicja przybijala do jakiegos folwarku.
Odrywano ludzi od pracy, zasypywano ich podstepnymi pytaniami, bito kijem. Ku
wieczorowi zas wracaly do Memfisu dwie lodki: jedna niosla urzednikow, druga
wiezniow.
Tym sposobem
wylowiono kilkuset przestepcow, z ktorych polowa nie wiedziala o niczym,
polowie zas grozilo wiezienie lub kilka lat pracy w kamieniolomach. Niczego
jednak nie dowiedziano sie ani o przywodcach napadu, ani o owym kaplanie, ktory
sklonil lud do rozejscia.
W ksieciu
Ramzesie kojarzyly sie niezwykle sprzeczne przymioty. Byl on gwaltowny jak lew
i uparty jak wol. Obok tego mial wielki rozum i glebokie poczucie
sprawiedliwosci.
Widzac, ze
sledztwo prowadzone przez urzednikow nie wydaje rezultatu, ksiaze pewnego dnia
sam poplynal do Memfisu i kazal sobie otworzyc wiezienie. Bylo ono zbudowane na
wzgorzu, otoczone wysokim murem i skladalo sie z wielkiej liczby budynkow
kamiennych, ceglanych i drewnianych. Budowle te po wiekszej czesci byly tylko
wejsciami lub mieszkaniami dozorcow. Wiezniowie zas miescili sie w podziemnych
jaskiniach wykutych w wapiennej skale.
Kiedy nastepca
przekroczyl brame, spostrzegl gromadke kobiet, ktore myly i karmily jakiegos
wieznia. Nagi ten czlowiek, podobny do szkieletu, siedzial na ziemi trzymajac
rece i nogi w czterech otworach kwadratowej deski, ktora zastepowala kajdany.
- Dawno ten
czlowiek tak cierpi? - zapytal ksiaze.
- Dwa miesiace -
odparl nadzorca.
- A dlugo jeszcze
ma siedziec?
- Miesiac.
- Coz on zrobil?
- Zelzyl
urzednika zbierajacego podatki.
Ksiaze odwrocil
sie i ujrzal druga gromade, zlozona z kobiet i dzieci. Miedzy nimi byl stary
czlowiek.
- Czy to sa
wiezniowie?
- Nie,
najdostojniejszy panie. To jest rodzina oczekujaca na zwloki przestepcy, ktory
ma byc uduszony...O, juz prowadza go do izby..: - mowil nadzorca.
Po czym
zwrociwszy sie do gromadki rzekl:
- Badzcie jeszcze
chwilke cierpliwi, kochani ludzie, zaraz dostaniecie cialo.
- Bardzo
dziekujemy ci, zacny panie - odparl stary czlowiek, zapewne ojciec delikwenta.
- Wyszlismy z domu wczoraj wieczor, len zostal nam w polu, a tu rzeka
przybiera!...
Ksiaze pobladl i
zatrzymal sie.
- Wiesz - zwrocil
sie do nadzorcy - ze mam prawo laski?
- Tak, erpatre -
odpowiedzial nadzorca klaniajac sie. a potem dodal: - Wedlug praw, na pamiatke
twojej bytnosci w tym miejscu, synu slonca, dobrze prowadzacy sie, a skazani za
obraze religii lub panstwa powinni otrzymac ulgi. Spis tych ludzi bedzie
zlozony u stop waszych w ciagu miesiaca.
- A ten, ktorego
maja w tej chwili dusic, czy nie ma prawa skorzystac z mojej laski?
Nadzorca rozlozyl
rece i pochylil sie w milczeniu.
Ruszyli z miejsca
i przeszli kilka dziedzincow. W drewnianych klatkach, na golej ziemi, roili sie
w ciasnocie przestepcy skazani na wiezienie. W jednym budynku rozlegaly sie
straszne krzyki: bito dla wydobycia zeznan.
- Chce zobaczyc
oskarzonych o napad na moj dom - rzekl gleboko wzruszony nastepca.
- Jest ich z gora
trzystu - odparl nadzorca.
- Wybierzcie,
zdaniem waszym, najwinniejszych i wypytajcie ich w mojej obecnosci. Nie chce
jednak, azeby mnie poznali.
Otworzono
nastepcy tronu izbe, w ktorej prowadzil czynnosci urzednik sledczy. Ksiaze
kazal mu zajac zwykle miejsce, a sam usiadl za slupem.
Niebawem zaczeli
ukazywac sie pojedynczo oskarzeni. Wszyscy byli chudzi; porosly im duze wlosy i
brody, a oczy mialy wyraz spokojnego oblakania.
- Dutmoze - rzekl
urzednik - opowiedz, jak to napadliscie na dom najdostojniejszego erpatre.
- Powiem prawde,
jak na sadzie Ozirisa. Bylo to wieczorem tego dnia, kiedy Nil mial zaczac
przybor. Moja zona mowi do mnie: "Chodz, ojcze, pojdziemy na gore, skad
predzej mozna zobaczyc sygnal w Memfisie." Wiec poszlismy na gore, skad
latwiej mozna zobaczyc sygnal w Memfisie. Wtedy do mojej zony zblizyl sie jakis
zolnierz i mowi: "Pojdz ze mna w ten ogrod, to znajdziemy winogron albo i
co jeszcze." Wiec moja zona poszla w ogrod z owym zolnierzem, a ja wpadlem
w wielki gniew i zagladalem do nich przez mur. Czy jednak rzucali kamienie do
domu ksiecia? Powiedziec nie moge, gdyz z powodu drzew i ciemnosci nic nie
widzialem.
- A jakze mogles
puscic zone z zolnierzem? - spytal urzednik.
- Za pozwoleniem
waszej dostojnosci, a coz ja mialem zrobic? Przeciem ja tylko chlop, a on
wojownik i zolnierz jego swiatobliwosci...
- A kaplana
widziales, ktory do was przemawial`?
- To nie byl
kaplan - odparl chlop z przekonaniem. - To musial byc sam bog Num, bo wyszedl z
pnia figowego i mial barania glowe.
- A widziales, ze
mial barania glowe?
- Za pozwoleniem,
dobrze nie pamietam, czy ja sam widzialem, czy tak mowili ludzie. Oczy
zaslaniala mi troska o moja zone.
- Kamienie
rzucales do ogrodu?
- Po coz bym rzucal,
panie zycia i smierci? Gdybym trafil zone, sobie zrobilbym niepokoj na caly
tydzien, a gdyby zolnierza, dostalbym piescia w brzuch, azby mi jezyk wylazl.
Przeciem ja tylko chlop, a on wojownik wiecznie zyjacego pana naszego.
Nastepca wychylil
sie spoza kolumny. Odprowadzono Dutmoze, a wprowadzono Anupa. Byl to chlop
niski, na plecach mial jasne blizny od kijow.
- Powiedz, Anupa
- zaczal znowu urzednik - jak to bylo z tym napadem na ogrod nastepcy tronu?
- Oko slonca -
odparl chlop - naczynie madrosci, ty wiesz najlepiej, ze ja napadu nie robilem.
Tylko przyszedl do mnie sasiad i mowi: "Anupa, chodz na gore, bo Nil
przybiera." A ja mowie: czy aby przybiera? A on mowi: "Jestes glupszy
od osla, bo przciez osiol uslyszalby muzyke na gorze, a ty nie slyszysz."
Ja zas odpowiadam: glupi jestem, bom sie pisac nie uczyl, ale za pozwoleniem,
co innego jest muzyka, a co innego przybor. A on na to: "Gdyby nie bylo
przyboru, ludzie nie mieliby z czego cieszyc sie, grac i spiewac." Wiec
poszlismy, mowie waszej sprawiedliwosci, na gore, a tam juz muzyke rozpedzili i
ciskaja w ogrod kamienie...
- Kto ciskal?
- Nie moglem
zmiarkowac. Ludzie ci nie wygladali na chlopow: predzej na nieczystych
paraszytow, ktorzy rozpruwaja zmarlych do balsamowania.
- A kaplana
widziales?
- Za pozwoleniem
waszej czujnosci, to nie byl kaplan, ale chyba jakis duch, ktory pilnuje domu
ksiecia nastepcy (oby zyl wiecznie!...).
- Dlaczego duch?
- Bo czasami tom
go widzial, a czasami gdzies mi sie podziewal.
- Moze go ludzie
zaslaniali?
- Z pewnoscia, ze
go czasem ludzie zaslaniali. Ale za to raz byl wyzszy, a inny raz nizszy.
- Moze wlazil na
pagorek i zlazil z niego?
- Bez zawodu
musial wlazic i zlazic, ale moze wydluzal sie i skracal, gdyz byl to wielki
cudotworca. Ledwie rzekl: "Zaraz Nil przybierze" - i wnet Nil zaczal
przybierac.
- A kamienie
rzucales, Anupa?
- Gdziezbym smial
rzucac kamienie w ogrod nastepcy tronu?... Przecie ja prosty chlop i reka
uschlaby mi po lokiec za takie swietokradztwo.
Ksiaze kazal
przerwac sledztwo. A gdy wyprowadzono oskarzonych, odezwal sie do urzednika:
- Wiec ci ludzie
naleza do najwinniejszych?
- Rzekles, panie
- odparl urzednik.
- W takim razie
jeszcze dzisiaj trzeba uwolnic wszystkich. Ludzie nie moga byc wiezieni za to,
ze chcieli przekonac sie, czy swiety Nil przybiera, lub ze sluchali muzyki.
- Najwyzsza
madrosc mowi przez twoje usta, erpatre - rzekl urzednik. - Kazano mi znalezc
najwinniejszych, wiec wybralem tych, jakich znalazlem. Ale nie w mojej mocy
jest powrocic im wolnosc.
- Dlaczego?
- Spojrzyj, najdostojniejszy,
na te skrzynie. Jest ona pelna papirusow, na ktorych spisano akta sprawy.
Sedzia z Memfisu co dzien otrzymuje raporty o jej przebiegu i donosi jego
swiatobliwosci. W coz obrocilaby sie praca tylu uczonych pisarzy i wielkich
mezow, gdyby oskarzonych uwolnic?
- Alez oni sa
niewinni! - zawolal ksiaze.
- Napad byl, a
wiec bylo przestepstwo. Gdzie jest przestepstwo, musza byc przestepcy, a kto
raz dostal sie w rece wladzy i jest opisany w aktach, nie moze odejsc bez
jakiegos rezultatu. W szynku czlowiek pije i placi; na jarmarku cos sprzedaje i
otrzymuje; w polu sieje i zbiera; w grobach dostaje blogoslawienstwa od
zmarlych przodkow. Jakim wiec sposobem ktos przyszedlszy do sadu wrocilby z
niczym jak podrozny, ktory zatrzymuje sie w polowie swej drogi i zwraca stopy
do domu nie osiagnawszy celu?
- Madrze mowisz -
odparl nastepca. - Powiedz mi jednak, czy i jego swiatobliwosc nie mialby prawa
uwolnic tych ludzi?
Urzednik zlozyl
rece na krzyz i schylil glowe.
- On, rowny
bogom, wszystko, co chce, uczynic moze: uwolnic oskarzonych, nawet skazanych, a
nawet zniszczyc akta sprawy, co spelnione przez zwyklego czlowieka byloby
swietokradztwem.
Ksiaze pozegnal
urzednika i polecil nadzorcy, azeby na jego koszt lepiej karmiono oskarzonych o
napad. Nastepnie, rozdrazniony, poplynal na druga strone ciagle rozszerzajacej
sie rzeki, do palacu, azeby prosic faraona o umorzenie nieszczesnej sprawy.
Tego jednak dnia
jego swiatobliwosc mial duzo ceremonii religijnych i narade z ministrami, wiec
nastepca nie mogl sie z nim widziec. Wowczas ksiaze udal sie do wielkiego
pisarza, ktory po ministrze wojny najbardziej znaczyl we dworze. Stary ten
urzednik, kaplan jednej ze swiatyn w Memfis, przyjal ksiecia grzecznie, ale
zimno, a wysluchawszy go odparl:
- Dziwno mi, ze
wasza dostojnosc podobnymi sprawami chcesz niepokoic naszego pana. Jest to to
samo, co gdybys prosil o nietepienie szaranczy, ktora spadla na pole.
- Alez to sa
ludzie niewinni!...
- My, dostojny
panie, wiedziec o tym nie mozemy, gdyz o winie lub niewinnosci rozstrzyga prawo
i sad. Jedno dla mnie jest pewnym, ze panstwo nie moze
scierpiec, azeby
wpadano do czyjegos ogrodu, a tym bardziej, azeby podnoszono reke na wlasnosc
nastepcy tronu.
- Sprawiedliwie
mowisz, ale - gdziez sa winni?.. - spytal ksiaze.
- Gdzie nie ma
winnych, musza byc przynajmniej ukarani. Nie wina, ale kara nastepujaca po
zbrodni uczy innych, ze tego spelniac nie wolno.
- Widze -
przerwal nastepca - ze wasza dostojnosc nie poprzesz mojej prosby u jego
swiatobliwosci.
- Madrosc plynie
z ust twoich, erpatre - odpowiedzial dygnitarz. - Nigdy nie potrafie udzielac
panu memu rady, ktora powage wladzy narazilaby na szwank...
Ksiaze wrocil do
siebie zbolaly i zdumiony. Czul, ze kilkuset ludziom dzieje sie krzywda, i
widzial, ze ratowac ich nie moze. Jak nie potrafilby wydobyc czlowieka, na
ktorego upadl obelisk albo kolumna swiatyni.
"Za slabe sa
moje rece do podniesienia tego gmachu" - myslal ksiaze z uciskiem w duszy.
Pierwszy raz uczul, ze od jego woli jest jakas nieskonczenie wieksza sila:
interes panstwa, ktory uznaje nawet wszechmocny faraon, a przed ktorym ugiac
sie musi on, nastepca!
Zapadla noc.
Ramzes nie kazal sluzbie nikogo przyjmowac i samotny chodzil po tarasie swojej
willi dumajac:
"Straszna
rzecz!... Tam rozstapily sie przede mna niezwyciezone pulki Nitagera, a tu -
nadzorca wiezienia, urzednik sledczy i wielki pisarz zabiegaja mi droge...
Czymze oni sa?... Nedznymi slugami mojego ojca (oby zyl wiecznie!), ktory
kazdej chwili moze ich stracic do rzedu niewolnikow i zeslac w kamieniolomy. Ale
dlaczego ojciec moj nie mialby ulaskawic niewinnych?... Panstwo tak chce!... I
coz to jest panstwo?... Co ono jada, gdzie sypia, gdzie jego rece i miecz,
ktorego sie wszyscy boja?..." Spojrzal w ogrod i miedzy drzewami, na
szczycie wzgorza, zobaczyl dwie olbrzymie sylwetki pylonow, na ktorych plonely
kagance strazy. Przyszlo mu na mysl, ze ta straz nigdy nie spi i ze pylony
nigdy nie jedza, a jednak sa. Odwieczne pylony, potezne jak mocarz, ktory je
wznosil, Ramzes Wielki.
Poruszyc te
gmachy i setki im podobnych; zmylic ta straz i tysiace innych, ktore czuwaja
nad bezpieczenstwem Egiptu; okazac nieposluszenstwo prawom, ktore pozostawil
Ramzes Wielki i inni, jeszcze wieksi przed nim mocarze, a ktore dwadziescia
dynastii uswiecilo swoim poszanowaniem...
W duszy ksiecia,
pierwszy raz w zyciu, poczelo zarysowywac sie jakies niejasne, ale olbrzymie
pojecie - panstwa. Panstwo jest to cos wspanialszego od swiatyni w Tebach, cos
wiekszego od piramidy Cheopsa, cos dawniejszego od podziemi Sfinksa, cos
trwalszego od granitu. W tym niezmiernym, choc niewidzialnym gmachu ludzie sa
jako mrowki w szczelinie skalnej, a faraon jak podrozny architekt, ktory ledwie
zdazy osadzic jeden glaz w scianie i juz odchodzi. A sciany rosna od pokolenia
do pokolenia i budowa trwa dalej.
Jeszcze nigdy,
on, syn krolewski, nie czul tak swojej malosci jak w tej chwili, kiedy jego
wzrok wsrod nocy bladzil ponad Nilem, miedzy pylonami zamku faraona i
niewyraznymi, lecz przepoteznymi sylwetkami memfijskich swiatyn.
Wtem spomiedzy
drzew, ktorych konary dotykaly tarasu, odezwal sie glos:
- Znam twoja
troske i blogoslawie cie. Sad nie uwolni oskarzonych chlopow. Ale sprawa ich
moze upasc i wroca w pokoju do swych domow, jezeli dozorca twego folwarku nie
bedzie popieral skargi o napad.
- Wiec to moj
dozorca podal skarge?... - spytal zdziwiony ksiaze.
- Prawde rzekles.
On podal ja w twoim imieniu. Ale jezeli nie przyjdzie na sad, nie bedzie
pokrzywdzonego; a gdzie nie ma pokrzywdzonego, nie ma przestepstwa.
Krzaki
zaszelescily.
- Stojze! -
zawolal Ramzes. - Kto jestes?...
Nikt nie
odpowiedzial. Tylko zdawalo sie ksieciu, ze w smudze swiatla pochodni, palacej
sie na pierwszym pietrze, mignela naga glowa i skora pantery.
- Kaplan?... -
szepnal nastepca. - Dlaczego on kryje sie?...
Lecz w tej chwili
przyszlo mu na mysl, ze ow kaplan moglby ciezko odpowiadac za udzielanie rad
tamujacych wymiar sprawiedliwosci.
|