ROZDZIAL
DZIEWIETNASTY
Cudzoziemska dzielnica
w Memfisie lezala w polnocno - wschodnim rogu miasta, blisko Nilu. Liczono tam
kilkaset domow i kilkanascie tysiecy mieszkancow: Asyryjczykow, Zydow, Grekow,
najwiecej Fenicjan. Byl to cyrkul zamozny. Glowna arterie tworzyla ulica
szeroka na trzydziesci krokow, dosc prosta, wybrukowana plaskimi kamieniami. Po
obu stronach wznosily sie domy ceglane, piaskowce lub wapienne, wysokie na trzy
do pieciu pietr. W piwnicach byly sklady materialow surowych, na parterach
sklepy, na pierwszych pietrach mieszkania ludzi zamoznych, wyzej warsztaty
tkackie, szewskie, jubilerskie, najwyzej - ciasne lokale wyrobnikow.
Budynki tej
dzielnicy, jak zreszta w calym miescie, byly przewaznie biale. Mozna jednak
bylo widziec kamienice zielone jak laka, zolte jak lan pszenicy, niebieskie jak
niebo lub czerwone jak krew.
W wielu zas
domach sciany frontowe byly ozdobione obrazami przedstawiajacymi zajecia
mieszkancow. Na domu jubilera dlugie szeregi rysunkow opiewaly, ze: jego
wlasciciel wyrobione przez siebie lancuchy i bran- solety sprzedawal krolom
obcych narodow i obudzal ich podziw. Ogromny palac kupca pokryty byl
malowidlami opowiadajacymi trudy i niebezpieczenstwa zycia handlowego. Na morzu
chwytaja czlowieka straszne potwory z rybimi ogonami - w pustyni skrzydlate i
ogniem ziejace smoki, a na dalekich wyspach trapia go olbrzymy, ktorych sandal
bywa wiekszy od fenickiego okretu.
Lekarz na scianie
swojej pracowni przedstawial osoby, ktore dzieki jego pomocy odzyskiwaly
utracone rece i nogi, nawet zeby i mlodosc. Na budynku zas, zajetym przez
wladze administracyjne dzielnicy, widac bylo beczke, do ktorej ludzie rzucali
zlote pierscienie, pisarza, ktoremu ktos szeptal do ucha, i rozciagnietego na
ziemi penitenta, ktoremu dwaj inni ludzie bili skore.
Ulica byla pelna.
Wzdluz scian miescili sie lektykarze, wachlarzownicy, poslancy i robotnicy,
gotowi ofiarowac swoja prace. Srodkiem ciagnal sie nieprzerwany lancuch towarow
dzwiganych przez tragarzy, oslow lub woly zaprzegniete do wozow. Na chodnikach
snuli sie wrzaskliwi przekupnie swiezej wody, winogron, daktylow, wedzonych
ryb, a miedzy nimi kramarze, kwiaciarki, muzykanci i roznego rodzaju
sztukmistrze.
W tym ludzkim
potoku, ktory plynal, roztracal sie, sprzedawal i kupowal krzyczac rozmaitymi
glosami, wyrozniali sie policjanci. Kazdy mial brunatna koszule do kolan, gole
nogi, fartuszek w niebieskie i czerwone pasy, krotki miecz przy boku i potezny
kij w garsci. Urzednik ten spacerowal po chodniku, niekiedy porozumiewal sie ze
swoim kolega, najczesciej jednak stawal na przydroznym kamieniu, azeby lepiej
ogarnac tlum przelewajacy sie u stop jego.
Wobec takiej
czujnosci zlodzieje uliczni musieli dzialac bardzo roztropnie. Zwykle dwaj
rozpoczynali miedzy soba bitwe, a gdy zebral sie tlum i policjanci okladali
kijami zarowno swarzacych sie, jak i widzow, inni towarzysze kunsztu - kradli.
Prawie we srodku
ulicy stal zajazd Fenicjanina z Tyru *, Asarhadona, w ktorym dla latwiejszej
kontroli byli obowiazani mieszkac wszyscy przyjezdzajacy spoza granic Egiptu.
Byl to wielki dom kwadratowy, z kazdego boku mial po kilkanascie okien i nie
stykal sie z innymi, wiec mozna bylo obchodzic go i podgladac ze wszystkich
stron. Nad glowna brama wisial model okretu, na frontowej scianie byly obrazy
przedstawiajace jego swiatobliwosc Ramzesa XII, jak sklada bogom ofiary lub
roztacza opieke nad cudzoziemcami, miedzy ktorymi Fenicjanie odznaczali sie
duzym wzrostem i mocno czerwona barwa.
Okna byly waskie,
zawsze otwarte i tylko w miare potrzeby zaslaniane roletami z plotna lub
kolorowych precikow. Mieszkania gospodarza i podroznych zajmowaly trzy pietra,
na dole miescila sie winiarnia i restauracja. Marynarze, tragarze, rzemieslnicy
i w ogole ubozsi podrozni jedli i pili w podworku, ktore mialo mozaikowa
posadzke i plocienne dachy rozwieszone na slupkach, azeby wszystkich gosci
mozna bylo miec na oku. Zamozniejsi zas i lepiej urodzeni ucztowali w galerii
otaczajacej podworko.
W podworzu
zasiadano na ziemi, przy kamieniach zastepujacych miejsce stolow. W galeriach,
gdzie bylo chlodniej, znajdowaly sie stoliki, lawki i krzesla, nawet niskie z
poduszek sofy, na ktorych mozna bylo drzemac.
W kazdej galerii
byl wielki stol zalozony chlebem, miesiwem, rybami i owocami tudziez
kilkugarncowe gliniane stagwie z piwem, winem i woda. Murzyni i Murzynki
roznosili gosciom potrawy, usuwali stagwie prozne, dzwigali z piwnic pelne, a
czuwajacy nad stolami pisarze skrupulatnie zapisywali kazdy kawalek chleba,
kazda glowke czosnku i kubek wody. Na srodku podworza, na wzniesieniu, stali
dwaj dozorcy z kijami, ktorzy z jednej strony mieli oko na sluzbe i pisarzy, z
drugiej - przy pomocy kija - lagodzili spory miedzy ubozszymi goscmi roznych
narodow. Dzieki temu urzadzeniu kradzieze i bitwy trafialy sie rzadko; czesciej
nawet w galeriach anizeli na podworku.
Sam gospodarz zajazdu,
slawetny Asarhadon, czlowiek przeszlo piecdziesiecioletni, szpakowaty, ubrany w
dluga koszule i muslinowa narzutke, chodzil miedzy goscmi, aby dojrzec, czy
kazdy ma, czego potrzebuje.
- Jedzcie i
pijcie, synowie moi - mowil do greckich marynarzy - bo takiej wieprzowiny i
piwa nie ma na calym swiecie. Slysze, pobila was burza okolo Rafii?...
Powinniscie bogom hojna zlozyc ofiare, ze was ocalili!... W Memfis przez cale
zycie mozna nie widziec burzy, ale na morzu latwiej o piorun anizeli o
miedzianego utena... Mam miod, make, kadzidla na swiete ofiary, a tam, w
katach, stoja bogowie wszystkich narodow. W moim zajezdzie czlowiek moze byc
sytym i poboznym za bardzo male pieniadze.
Zawrocil sie i
wszedl do galerii miedzy kupcow.
- Jedzcie i
pijcie, czcigodni panowie - zachecal klaniajac sie. - Czasy sa dobre!
Najdostojniejszy nastepca, oby zyl wiecznie, jedzie do Pi-Bastu z ogromna
swita, a z Gornego Krolestwa przyszedl transport zlota, na czym niejeden z was
pieknie zarobi. Mamy kuropatwy, mlode gaski, ryby prosto z rzeki i doskonala
pieczen sarnia. A jakie wino przyslali mi z Cypru!... Niech zostane Zydem,
jezeli kubek tej rozkoszy nie jest wart dwie drachmy!... Ale wam, ojcom i
dobrodziejom moim, oddam dzis po drachmie. Tylko dzis, azeby zrobic poczatek.
- Daj po pol
drachmy kubek, to skosztujemy - odparl jeden z kupcow.
- Pol drachmy?...
- powtorzyl restaurator. - Pierwej Nil poplynie ku Tebom, anizeli ja taka
slodycz oddam za pol drachmy. Chyba... dla ciebie, panie Belezis, ktory jestes
perla Sydonu... Hej, niewolnicy!... a podajcie dobrodziejom naszym wiekszy
dzban cypryjskiego...
Gdy odszedl,
kupiec nazwany Belezisem rzekl do swoich towarzyszow:
- Reka mi
uschnie, jezeli to wino warte pol drachmy. Ale niech go tam!... Bedziemy mieli
mniej klopotu z policja.
Rozmowa z goscmi
wszelkich narodow i stanow nie przeszkadzala gospodarzowi zwazac na pisarzy
zapisujacych jadlo i napitki, na dozorcow, ktorzy pilnowali sluzbe i pisarzy, a
nade wszystko na podroznego, ktory we frontowej galerii usiadlszy z podwinietymi
nogami na poduszkach, drzemal nad garstka daktylow i kubkiem czystej wody.
Podrozny ten mial okolo czterdziestu lat, bujne wlosy i brode kruczej barwy,
zadumane oczy i dziwnie szlachetne rysy, ktorych, zdawalo sie, nigdy gniew nie
zmarszczyl ani wykrzywila trwoga.
"To
niebezpieczny szczur!... - myslal gospodarz patrzac na niego spod oka. - Ma
mine kaplana, a chodzi w ciemnej oponczy... Zlozyl u mnie klejnotow i zlota za
talent, a nie
jada miesa ani nie pije wina... Musi to byc wielki prorok albo wielki zlodziej!..."
Na podworko
weszli z ulicy dwaj nadzy psyllowie, czyli poskramiacze wezow, z torba pelna
jadowitego gadu, i zaczeli przedstawienie. Mlodszy gral na fujarce, a starszy
poczal owijac sie malymi i duzymi wezami, z ktorych kazdy wystarczylby do rozpedzenia
gosci z oberzy "Pod Okretem". Fujarka odzywala sie coraz piskliwiej,
poskramiacz wyginal sie, pienil, drgal konwulsyjnie i ciagle draznil gady.
Wreszcie jeden z wezow ukasil go w reke, drugi w twarz, a trzeciego -
najmniejszego - zjadl zywcem sam poskramiacz.
Goscie i sluzba z
niepokojem przypatrywali sie zabawie poskramiacza. Drzeli, gdy draznil gady,
zamykali oczy, gdy waz kasal czlowieka. Lecz gdy psyllo zjadl weza - zawyli z
radosci i podziwu...
Tylko podrozny z
frontowej galerii nie opuscil swoich poduszek, nawet nie raczyl spojrzec na
zabawe. A gdy poskramiacz zblizyl sie po zaplate, podroznik rzucil na posadzke
dwa miedziane uteny dajac mu reka znak, azeby sie nie zblizal.
Przedstawienie
ciagnelo sie z pol godziny. Gdy psyllowie opuscili dziedziniec, do gospodarza
przybiegl Murzyn obslugujacy pokoje goscinne i cos szeptal zafrasowany. Potem,
nie wiadomo skad, ukazal sie dziesietnik policyjny i zaprowadziwszy Asarhadona
do odleglej framugi dlugo z nim rozmawial, a czcigodny wlasciciel zajazdu bil
sie w piersi, zalamywal rece albo chwytal sie za glowe. Nareszcie kopnal
Murzyna w brzuch, kazal podac dziesietnikowi ges pieczona i dzban cypryjskiego,
a sam zblizyl sie do goscia z frontowej galerii, ktory wciaz zdawal sie
drzemac, choc oczy mial otwarte.
- Smutne mam
nowiny dla ciebie, zacny panie - rzekl gospodarz siadajac obok podroznego.
- Bogowie zsylaja
na ludzi deszcz i smutek, kiedy im sie podoba - odparl obojetnie gosc.
- Gdysmy sie tu
przypatrywali psyllom - ciagnal gospodarz targajac szpakowata brode - zlodzieje
dostali sie na drugie pietro i wykradli twoje rzeczy... Trzy worki i skrzynie,
zapewne bardzo kosztowna!
- Musisz
zawiadomic sad o mojej krzywdzie.
- Po co sad?... -
szepnal gospodarz. - U nas zlodzieje maja swoj cech... Poszlemy po starszego,
otaksujemy rzeczy, zaplacisz mu dwudziesty procent wartosci i wszystko sie
znajdzie. Ja moge ci dopomoc.
- W moim kraju -
rzekl podrozny - nikt nie uklada sie ze zlodziejami, i ja nie bede. Mieszkam u
ciebie, tobie powierzylem moj majatek i ty za niego odpowiadasz.
Czcigodny
Asarhadon zaczal drapac sie miedzy lopatki.
- Czlowieku z
dalekiej krainy - mowil znizonym glosem - wy, Chetowie, i my, Fenicjanie,
jestesmy bracmi, wiec szczerze radze ci nie wdawac sie z egipskim sadem, bo on
ma tylko jedne drzwi: przez ktore sie wchodzi, ale nie ma tych, przez ktore sie
wychodzi.
- Bogowie przez
mur wyprowadza niewinnego - odparl gosc.
- Niewinny!...
Kto z nas jest niewinny w ziemi niewoli? - szeptal gospodarz. - Oto spojrzyj -
tam dojada ges dziesietnik z policji; wyborna gaske, ktora sam chetnie
zjadlbym. A wiesz, dlaczego oddalem, sobie od ust. odjawszy, ten frykas?... Bo
dziesietnik przyszedl wypytywac sie o ciebie...
To powiedziawszy
Fenicjanin zezem spojrzal na podroznego, ktory jednak ani na chwile nie utracil
spokoju.
- Pyta mnie -
ciagnal gospodarz - pyta mnie dziesietnik: "Co za jeden jest ten czarny,
ktory dwie godziny siedzi nad garstka daktylow?..." Mowie: Bardzo zacny
czlowiek, pan Phut. - "Skad on?..." - Z kraju Chetii, z miasta
Harranu; ma tam porzadny dom o trzech pietrach i duzo pola. - "Po co on tu
przyjechal?"
- Przyjechal,
mowie, odebrac od jednego kaplana piec talentow, ktore jeszcze jego ojciec
pozyczyl.
A wiesz, zacny
panie - prawil restaurator - co mi na to odpowiedzial dziesietnik?... Te slowa:
"Asarhadonie wiem, ze jestes wiernym sluga jego swiatobliwosci faraona,
masz dobre jadlo i niefalszowane wina, dlatego mowie ci - strzez sie!... Strzez
sie cudzoziemcow ktorzy nie robia znajomosci, unikaja wina i wszelkich uciech i
milcza. Ten Phut, harranczyk, moze byc asyryjskim szpiegiem."
Serce we mnie
zamarlo, kiedym to uslyszal - ciagnal gospodarz. - Ale ciebie nic nie
obchodzi!... - oburzyl sie widzac ze nawet straszne posadzenie o szpiegostwo
nie zamacilo spokoju Chetyjczyka.
- Asarhadonie -
rzekl po chwili gosc - powierzylem ci siebie i moj majatek. Pomysl wiec, aby mi
oddano wory i skrzynie, gdyz w przeciwnym razie zaskarze cie do tego samego
dziesietnika, ktory zjada ges przeznaczona dla ciebie.
- No... wiec
pozwol, abym wyplacil zlodziejom tylko pietnascie procent wartosci twoich
rzeczy - zawolal gospodarz.
- Nie masz prawa
placic.
- Daj im choc
trzydziesci drachm...
- Ani utena.
- Daj biedakom
chocby dziesiec drachm...
- Idz w pokoju,
Asarhadonie, i pros bogow, azeby ci rozum przywrocili - odparl podrozny, zawsze
z tym samym spokojem.
Gospodarz zerwal
sie z poduszek sapiac z gniewu. "To gadzina!... - myslal. - On nie tylko
po dlug przyjechal... On tu jeszcze zrobi jakis interes... Serce mowi mi, ze to
musi byc bogaty kupiec, a moze nawet restaurator, ktory, do spolki z kaplanami
i sedziami, otworzy mi gdzie pod bokiem drugi zajazd... Bodaj cie pierwej
spalil ogien niebieski!... bodaj cie trad stoczyl!.. Skapiec, oszust, zlodziej,
na ktorym uczciwy czlowiek nic nie zarobi..."
Jeszcze zacny
Asarhadon nie zdazyl uspokoic sie z gniewu, gdy na ulicy rozlegly sie odglosy
fletu i bebenka, a po chwili na podworze wbiegly cztery prawie nagie tancerki.
Tragarze i marynarze powitali je okrzykami radosci, a nawet powazni kupcy spod
galerii zaczeli przygladac sie ciekawie i robic uwagi nad ich pieknoscia.
Tancerki ruchem rak i usmiechami powitaly obecnych. Jedna zaczela grac na
podwojnym flecie, druga wtorowala jej na bebenku, a dwie najmlodsze tanczyly
dokola podworka w taki sposob, ze prawie nie bylo goscia, ktorego by nie
zaczepily ich muslinowe szale.
Pijacy zaczeli
spiewac, krzyczec i zapraszac do siebie tancerki, a miedzy pospolstwem
wyniknela zwada, ktora jednak dozorcy latwo uspokoili podnioslszy do gory swoje
trzciny. Tylko jakis Libijczyk, rozdrazniony widokiem kija, wydobyl noz; ale
dwaj Murzyni schwycili go za rece, zabrali mu kilka miedzianych pierscionkow,
jako naleznosc za jadlo, i wyrzucili go na ulice. Tymczasem jedna tancerka
zostala z marynarzami, dwie poszly miedzy kupcow, ktorzy ofiarowali im wino i
ciastka, a najstarsza zaczela obchodzic stoly i kwestowac.
- Na swiatynia
boskiej Izydy!... - wolala. - Skladajcie, pobozni cudzoziemcy, na swiatynia
Izydy, bogini, ktora opiekuje sie wszelkim stworzeniem... Im wiecej dacie, tym
wiecej otrzymacie szczescia i blogoslawienstw... Na swiatynia matki Izydy!...
Rzucano jej na
bebenek klebki miedzianego drutu, niekiedy ziarnko zlota. Jeden kupiec zapytal:
czy mozna ja odwiedzic? na co z usmiechem skinela glowa. Gdy weszla do
frontowej galerii, harranczyk Phut siegnal do skorzanego worka i wydobyl zloty
pierscien mowiac:
- Istar jest
bogini wielka i dobra, przyjmij to na jej swiatynie.
Kaplanka bystro
spojrzala na niego i szepnela:
- Anael,
Sachiel...
- Amabiel,
Abalidot - odpowiedzial tym samym tonem podrozny.
- Widze, ze
kochasz matke Izyde - rzekla kaplanka glosno. - Musisz byc bogaty i jestes
hojny, wiec warto ci powrozyc.
Usiadla przy nim,
zjadla pare daktylow i patrzac na jego dlon zaczela mowic:
- Przyjezdzasz z
dalekiego kraju od Bretora i Hagita... ** Podroz miales szczesliwa...
Od kilku dni
sledza cie Fenicjanie - dodala ciszej.- Przyjezdzasz po pieniadze, choc nie
jestes kupcem... Przyjdz do mnie dzis po zachodzie slonca...
- Zadania twoje -
mowila glosno - powinny sie spelnic... Mieszkam na ulicy Grobow w domu pod
"Zielona Gwiazda" - szepnela. Tylko strzez sie zlodziei, ktorzy
czyhaja na twoj majatek - zakonczyla widzac, ze zacny Asarhadon pod-
sluchuje.
- W moim domu nie
ma zlodziei!... - wybuchnal gospodarz. - Kradna chyba ci, ktorzy tu z ulicy
przychodza!...
- Nie zlosc sie,
staruszku - odparla szyderczo kaplanka - bo zaraz wystepuje ci czerwona prega
na szyi, co oznacza smierc nieszczesliwa.
Uslyszawszy to
Asarhadon splunal po trzykroc i cicho odmowil zaklecie przeciw zlym wrozbom.
Gdy zas odsunal sie w glab galerii, kaplanka zaczela kokietowac
harranczyka. Dala
mu roze ze swego wienca, na pozegnanie uscisnela go i poszla do innych stolow.
Podrozny skinal
na gospodarza.
- Chce - rzekl -
azeby ta kobieta byla u mnie. Kaz ja zaprowadzic do mego pokoju.
Asarhadon
popatrzyl mu w oczy, klasnal w rece i wybuchnal smiechem.
- Tyfon opetal
cie, harranczyku!... - zawolal. - Gdyby cos podobnego stalo sie w moim domu z
egipska kaplanka, wypedziliby mnie z miasta. Tu wolno przyjmowac tylko cudzoziemki.
- W takim razie
ja pojde do niej - odparl Phut. - Albowiem jest to madra i pobozna niewiasta i
poradzi mi w wielu zdarzeniach. Po zachodzie slonca dasz mi przewodnika, azebym
idac nie zblakal sie.
- Wszystkie zle
duchy wstapily do twego serca - odpowiedzial gospodarz. - Czy wiesz, ze ta
znajomosc bedzie cie kosztowala ze dwiescie drachm, moze trzysta nie liczac
tego, co musisz dac sluzebnicom i swiatyni. Za taka zas sume, zreszta - za
piecset drachm, mozesz poznac kobiete mloda i cnotliwa, moja corke, ktora ma
juz czternascie lat i jako dziewcze rozsadne zbiera sobie posag. Nie wlocz sie
wiec noca po nieznanym miescie, bo wpadniesz w rece policji albo zlodziei, lecz
korzysta z tego, co bogowie ofiaruja ci w domu. Chcesz?...
- A czy twoja
corka pojedzie ze mna do Harranu? - spytal Phut.
Gospodarz patrzyl
sie na niego zdumiony. Nagle uderzyl sie w czolo, jakby odgadl tajemnice, i
schwyciwszy podroznego za reke pociagnal go do zacisznej framugi.
- Juz wszystko
wiem! - szeptal wzburzony. - Ty handlujesz kobietami... Ale pamietaj, ze za
wywiezienie jednej Egipcjanki stracisz majatek i pojdziesz do kopaln. Chyba...
ze mnie wezmiesz do wspolki, bo ja tu wszedzie znam drogi...
- W takim razie
opowiesz mi droge do domu tej kaplanki - odparl Phut.
- Pamietaj,
azebym po zachodzie slonca mial przewodnika, a jutro moje worki i skrzynie, bo
inaczej poskarze sie do sadu.
To powiedziawszy
Phut opuscil restauracja i poszedl do swego pokoju na gore. Wsciekly z gniewu
Asarhadon zblizyl sie do stolika, przy ktorym pili kupcy feniccy, i odwolal na
strone jednego z nich, Kusza.
- Pieknych gosci
dajesz mi pod opieke!... - rzekl gospodarz nie mogac pohamowac drzenia glosu. -
Ten Phut prawie nic nie jada, kaze mi wykupowac od zlodziei rzeczy, ktore mu
skradziono, a teraz, jakby na uraganie z mego domu, wybiera sie do egipskiej
tancerki, zamiast obdarowac moje kobiety.
- Coz dziwnego? -
odparl smiejac sie Kusz. - Fenicjanki mogl poznac w Sydonie, tutaj zas woli
Egipcjanki. Glupi jest ten, kto na Cyprze nie kosztuje wina cypryjskiego, tylko
piwo tyryjskie.
- A ja ci mowie -
przerwal gospodarz - ze to jest czlowiek niebezpieczny... Udaje mieszczanina,
choc ma postawe kaplana!...
- Ty,
Asarhadonie, wygladasz jak arcykaplan, a jestes tylko szynkarzem! Lawa nie
przestaje byc lawa, choc ma na sobie lwia skore.
- Ale po co on
chodzi do kaplanek?... Przysiaglbym, ze to wybieg i ze gbur chetyjski, zamiast
na uczte do kobiet, uda sie na jakies zgromadzenie spiskowcow.
- Zlosc i
chciwosc zamroczyly twoj umysl - odrzekl z powaga Kusz. - Jestes jak czlowiek,
ktory, szukajac dyni na figowym drzewie nie widzi figi. Dla kazdego kupca jest
jasne, ze jezeli Phut ma odebrac piec talentow od kaplana, to musi skarbic
sobie laski u wszystkich, ktorzy kreca sie przy swiatyniach. Ale ty juz nic nie
rozumiesz...
- Bo mnie mowi
serce ze to musi byc asyryjski wyslaniec czyhajacy na zgube jego
swiatobliwosci...
Kusz z pogarda
patrzyl na Asarhadona.
- Wiec sledz go,
czuwaj nad kazdym jego krokiem. A jezeli co wykryjesz, moze dostanie ci sie
jaka czastka jego majatku.
- O, teraz
powiedziales madre zdanie! - rzekl gospodarz. - Niech ten szczur idzie sobie do
kaplanek, a od nich w miejsce nie znane mi. Ale ja za nim poszle moje zrenice,
przed ktorymi nic sie nie ukryje!
* Tyr - miasto w
Fenicji.
** Duchy
polnocnej i wschodniej okolicy swiata.
ROZDZIAL
DWUDZIESTY
Okolo dziewiatej
godziny wieczorem Phut opuscil zajazd "Pod Okretem" w towarzystwie
Murzyna niosacego pochodnia. Pol godziny przedtem Asarhadon wyslal na ulice
Grobow zaufanego czlowieka rozkazujac, aby pilnie zwazal: czy harranczyk nie
wymknie sie z domu pod "Zielona Gwiazda", a jezeliby tak uczynil -
dokad pojdzie?
Drugi zaufany
czlowiek gospodarza szedl w pewnej odleglosci za Phutem; na wezszych ulicach
kryl sie pod domami, na szerszych - udawal pijanego. Ulice byly juz puste,
tragarze i przekupnie spali. Swiecilo sie tylko w mieszkaniach pracujacych
rzemieslnikow albo u ludzi bogatych, ktorzy ucztowali na plaskich dachach. W
roznych stronach miasta odzywaly sie dzwieki arf i fletow, spiewy, smiechy,
kucie mlotow, zgrzytanie pil stolarskich. Czasem okrzyk pijacki, niekiedy
wolanie o ratunek.
Ulice, ktorymi
przechodzil Phut i niewolnik, byly po wiekszej czesci ciasne, krzywe, pelne
wybojow. W miare zblizania sie do celu podrozy, kamienice byly coraz nizsze,
domy jednopietrowe liczniejsze i wiecej ogrodow, a raczej palm, fig i nedznych
akacji, ktore wychylaly sie spomiedzy murow, jakby mialy zamiar uciec stad.
Na ulicy Grobow
widok nagle zmienil sie. Miejsce kamienic zajely rozlegle ogrody, a wsrod nich
- eleganckie palacyki. Przed jedna z bram Murzyn zatrzymal sie i zgasil
pochodnia.
- Tu jest
"Zielona Gwiazda" - rzekl i zlozywszy Phutowi niski uklon zawrocil do
domu.
Harranczyk
zapukal do wrot. Po chwili ukazal sie odzwierny. Uwaznie obejrzal przybysza i
mruknal:
- Anael,
Sachiel...
- Amabiel,
Abalidot - odpowiedzial Phut.
- Badz
pozdrowiony - rzekl odzwierny i szybko otworzyl brame.
Przeszedlszy
kilkanascie krokow miedzy drzewami Phut znalazl sie w sieni palacyku, gdzie
powitala go znajoma kaplanka. W glebi stal jakis czlowiek z czarna broda i
wlosami, tak podobny do harranczyka, ze przybysz nie mogl ukryc zdziwienia.
- On zastapi cie
w oczach tych, ktorzy cie sledza - rzekla z usmiechem kaplanka. Czlowiek
przebrany za harranczyka wlozyl sobie na glowe wieniec z roz i w towarzystwie
kaplanki poszedl na pierwsze pietro, gdzie niebawem rozlegly sie dzwieki fletu
i szczek pucharow. Phuta zas dwaj nizsi kaplani zaprowadzili do lazni w
ogrodzie. Tam, wykapawszy go i utrefiwszy wlosy, wlozyli na niego biale szaty.
Z lazienki wszyscy trzej znowu wyszli miedzy drzewa; mineli kilka ogrodow,
wreszcie znalezli sie na pustym placu.
- Tam - rzekl do
Phuta jeden z kaplanow - sa dawne groby, tam miasto, a tu swiatynia. Idz, gdzie
chcesz, i niechaj madrosc wskazuje ci droge, a swiete slowa bronia od
niebezpieczenstw.
Dwaj kaplani
cofneli sie do ogrodu, a Phut zostal sam. Noc bezksiezycowa byla dosc widna. Z
daleka, otulony we mgle, migotal Nil, wyzej iskrzylo sie siedem gwiazd Wielkiej
Niedzwiedzicy. Nad glowa podroznego wznosil sie Orion, a nad ciemnymi pylonami
plonela gwiazda Syriusz. "U nas gwiazdy mocniej swieca" - pomyslal
Phut.
Zaczal szeptac
modlitwy w nieznanym jezyku i skierowal sie ku swiatyni.
Gdy odszedl
kilkadziesiat krokow, z jednego ogrodu wychylil sie czlowiek i sledzil
podroznego. Lecz prawie w tej samej chwili spadla tak gesta mgla, ze na placu,
oprocz dachow swiatyni, nie mozna bylo nic dojrzec. Po pewnym czasie harranczyk
natknal sie na wysoki mur. Spojrzal na niebo i poczal isc ku zachodowi. Co
chwile przelatywaly nad nim nocne ptaki i wielkie nietoperze. Mgla zrobila sie
tak gesta, ze musial dotykac sciany, aby jej nie zgubic. Wedrowka trwala dosc
dlugo, gdy nagle Phut znalazl sie przed niska furtka, nabita mnostwem brazowych
gwozdzi. Zaczal je liczyc od lewej reki z gory, przy czym jedne mocno naciskal,
inne zakrecal.
Gdy tym sposobem
poruszyl ostatni gwozdz u dolu, drzwi cicho otworzyly sie. Harranczyk posunal
sie kilka krokow i znalazl sie w ciasnej niszy, w ktorej panowala zupelna
ciemnosc.
Poczal ostroznie
probowac noga gruntu, az trafil jakby na krawedz studni, z ktorej wial chlod.
Tu usiadl i smialo zsunal sie w glab przepasci, chociaz w tym miejscu i w tym
kraju znajdowal sie dopiero pierwszy raz. Przepasc jednak nie byla gleboka.
Phut rownymi nogami stanal na pochylej podlodze i waskim korytarzem zaczal
schodzic na dol z taka pewnoscia, jakby droge znal od dawna. W koncu korytarza
byly drzwi. Przybysz znalazl po omacku kolatke i trzy razy zapukal. W
odpowiedzi odezwal sie glos, nie wiadomo skad pochodzacy:
- Ty, ktory w
nocnej godzinie zaklocasz spokoj swietego miejsca, czy masz prawo tu wchodzic?
- Nie
skrzywdzilem meza, kobiety, ani dziecka... Rak moich nie splamila krew... Nie
jadlem potraw nieczystych... Nie zabralem cudzego mienia... Nie klamalem i nie
zdradzilem wielkiej tajemncy - spokojnie odpowiedzial harranczyk.
- Jestzes tym,
ktorego oczekuja, czy tym, za ktorego sie podajesz? - zapytal glos po chwili.
- Jestem ten,
ktory mial przyjsc od braci ze Wschodu, ale to drugie imie jest takze moje
imie, a w miescie polnocnym posiadam dom i ziemie, jakom rzekl obcym -
odpowiedzial Phut.
Otworzyly sie
drzwi i harranczyk wszedl do obszernej piwnicy, ktora oswietlala lampa plonaca
na stoliku przed purpurowa zaslona. Na zaslonie byla wyhaftowana zlotem
skrzydlata kula z dwoma wezami.
Na boku stal
kaplan egipski w bialej szacie.
- Ktory tu
wszedles - rzekl kaplan wskazujac reka Phuta - czy wiesz, co opowiada ten znak
na zaslonie?
- Kula - odparl
przybysz - jest obrazem swiata, na ktorym mieszkamy, a skrzydla wskazuja, ze
swiat ten unosi sie w przestrzeni jak orzel.
- A weze?... -
spytal kaplan.
- Dwa weze
przypominaja medrcowi, ze kto by zdradzil te wielka tajemnice, umrze podwojnie
- cialem i dusza.
Po chwili
milczenia kaplan znowu zapytal:
- Jezelis jest w
samej rzeczy Beroes (tu schylil glowe), wielki prorok Chaldei (znowu schylil
glowe), dla ktorego nie ma tajemnic na ziemi ani w niebie, racz powiedziec
sludze twemu: ktora gwiazda jest najdziwniejsza?
Dziwnym jest
Hor-set *, ktory obchodzi niebo w ciagu
dwunastu lat, gdyz dokola niego kraza cztery mniejsze gwiazdy. Ale dziwniejszym
jest Horka ** obchodzacy niebo w trzydziesci lat. Ma on bowiem nie tylko
podwladne sobie gwiazdy, lecz i wielki pierscien, ktory niekiedy znika.
Wysluchawszy tego
egipski kaplan upadl na twarz przed Chaldejczykiem. Nastepnie wreczyl mu
purpurowa szarfe i welon z muslinu, pokazal, gdzie stoja kadzidla, i wsrod
niskich uklonow opuscil pieczare.
Chaldejczyk
zostal sam. Wlozyl szarfe na prawe ramie, zakryl twarz welonem i wziawszy zlota
lyzke nasypal w nia kadzidla, ktore zapalil u lampki przed zaslona. Szepczac
obrocil sie trzy razy wkolo, a dym kadzidla opasal go jakby potrojnym
pierscieniem.
Przez ten czas w
pustej pieczarze zapanowal dziwny niepokoj. Zdawalo sie, ze sufit idzie w gore
i rozsuwaja sie sciany. Purpurowa zaslona na oltarzu chwiala sie niby poruszana
przez ukryte rece. Powietrze zaczelo falowac, jakby wsrod niego przelatywaly
stada niewidzialnych ptakow.
Chaldejczyk rozsunal
szate na piersiach i wydobyl zloty medal pokryty tajemniczymi znakami. Pieczara
drgnela, swieta zaslona poruszyla sie gwaltowniej, a w roznych punktach izby
ukazaly sie plomyki.
Wtedy mag wzniosl
rece do gory i zaczal mowic:
- "Ojcze
niebieski, laskawy i milosierny, oczysc dusze moja... Zeszlij na niegodnego
sluge swoje blogoslawienstwa i wyciagnij wszechmocne ramie na duchy
buntownicze, abym mogl okazac moc Twoja...
Oto znak, ktorego
dotykam w waszej obecnosci... Otom jest - ja - oparty na pomocy bozej,
przewidujacy i nieustraszony... Otom jest potezny i wywoluje was, i zaklinam...
Przyjdzcie tu, posluszne w imie Aye, Saraye, Aye, Saraye..." W tej chwili
z roznych stron odezwaly sie jakies glosy. Okolo lampki przelecial jakis ptak,
potem szata rudej barwy, nastepnie czlowiek z ogonem, nareszcie kogut w
koronie, ktory stanal na stoliku przed zaslona.
Chaldejczyk znowu
mowil:
- "W imie
wszechmocnego i wiekuistego Boga... Amorul,
Tanecha, Rabur, Latisten...
Dalekie glosy
odezwaly sie po raz drugi :
- "W imie
prawdziwego i wiecznie zyjacego Eloy, Archima, Rabur, zaklinam was i wzywam...
Przez imie gwiazdy, ktora jest sloncem, przez ten jej znak, przez chwalebne i
straszne imie Boga zywego..." ***
Nagle wszystko
ucichlo. Przed oltarzem ukazalo sie ukoronowane widmo z berlem w reku, siedzace
na lwie.
- Beroes!...
Beroes!... - zawolalo widmo stlumionym glosem - po co mnie wywolujesz?
- Chce, azeby
bracia moi z tej swiatyni przyjeli mnie szczerym sercem i naklonili ucha do
slow, ktore przynosze im od braci z Babilonu - odpowiedzial Chaldejczyk.
- Niech sie tak
stanie - rzeklo widmo i zniklo.
Chaldejczyk
zostal bez ruchu, jak posag, z odrzucona w tyl glowa, z rekoma wzniesionymi do
gory. Stal tak przeszlo pol godziny w pozycji niemozliwej dla zwyklego czlowieka.
W tym czasie
cofnal sie kawal muru tworzacego sciane pieczary i weszli trzej kaplani
egipscy. Na widok Chaldejczyka, ktory zdawal sie lezec w powietrzu, oparty
plecami o niewidzialna podpore, kaplani zaczeli spogladac na siebie ze
zdumieniem. Najstarszy rzekl:
- Dawniej bywali
u nas tacy, ale dzis nikt tego nie potrafi.
Obchodzili go ze
wszystkich stron, dotykali zdretwialych czlonkow i z niepokojem patrzyli na
jego oblicze, zolte i bezkrwiste jak u trupa.
- Czy umarl?... -
zapytal najmlodszy.
Po tych slowach
pochylone w tyl cialo Chaldejczyka wrocilo do pionowej postawy. Na twarzy
ukazal sie lekki rumieniec, a wzniesione rece opadly. Westchnal, przetarl oczy
jak czlowiek zbudzony ze snu, spojrzal na przybylych i po chwili rzekl:
- Ty - zwrocil
sie do najstarszego - jestes Mefres, arcykaplan swiatyni Ptah w Memfis... - Ty
-jestes Herhor, arcykaplan Amona w Tebach, najpierwszy mocarz po krolu w tym
panstwie... Ty - wskazal na najmlodszego - jestes Pentuer, drugi prorok w
swiatyni Amona i doradca Herhora.
- A ty
niewatpliwie jestes Beroes, wielki kaplan i medrzec babilonski, ktorego
przyjscie oznajmiono nam przed rokiem - odparl Mefres.
- Powiedziales
prawde - rzekl Chaldejczyk. Uscisnal ich po kolei, a oni schylali glowy przed
nim.
- Przynosze wam
wielkie slowa z naszej wspolnej ojczyzny, ktora jest madrosc - mowil Beroes. -
Raczcie ich wysluchac i dzialajcie, jak potrzeba.
Na znak Herhora
Pentuer cofnal sie w glab pieczary i wyniosl trzy fotele z lekkiego drzewa dla
starszych, a niski taboret dla siebie. Usiadl w bliskosci lampki i wydobyl z
zanadrza maly sztylet i tabliczke pokryta woskiem.
Gdy wszyscy trzej
zajeli fotele, Chaldejczyk zaczal:
- Do ciebie,
Mefresie, mowi najwyzsze kolegium kaplanow w Babilonie. Swiety stan kaplanski w
Egipcie upada. Wielu z nich gromadza pieniadze i kobiety i pedza zycie wsrod
uciech. Madrosc jest zaniedbana. Nie macie wladzy ani nad swiatem
niewidzialnym, ani nawet nad wlasnymi duszami. Niektorzy z was utracili wiare
wyzsza, a dla zrenic waszych zakryta jest przyszlosc. Nawet dzieje sie gorzej,
bo wielu kaplanow czujac, ze sily ich ducha sa wyczerpane, weszli na droge
klamstwa i zrecznymi sztukami zwodza prostakow.
To mowi najwyzsze
kolegium: jezeli chcecie powrocic na dobra droge, Beroes zostanie z wami przez
kilka lat, azeby za pomoca iskry przyniesionej z wielkiego oltarza Babilonu
rozniecic prawdziwe swiatlo nad Nilem.
- Wszystko tak
jest, jak mowisz - odparl zasmucony Mefres. - Zostan przeto miedzy nami kilka
lat, azeby dorastajaca mlodziez przypomniala sobie wasza madrosc.
- A teraz do
ciebie, Herhorze, slowa od najwyzszego kolegium...
Herhor pochylil
glowe.
- Skutkiem
zaniedbania wielkich tajemnic kaplani wasi nie spostrzegli, ze dla Egiptu
nadchodza zle lata. Groza wam kleski wewnetrzne, ktore tylko cnota i madrosc
oddalic moze. Lecz gorsze jest, ze gdybyscie w ciagu nastepnych dziesieciu lat
rozpoczeli wojne z Asyria, wojska jej rozgromia wasze, przyjda nad Nil i
zniszcza wszystko, co tu istnieje od wiekow. Taki zlowrogi uklad gwiazd, jaki
dzis ciezy nad Egiptem, zdarzyl sie pierwszy raz za dynastii czternastej, kiedy
wasz kraj zdobyli i zlupili Hyksosi. Trzeci raz powtorzy sie on za piecset lub
szescset lat od strony Asyrii i ludu Paras, ktory mieszka na wschod od Chaldei.
Kaplani sluchali
przerazeni. Herhor byl blady, Pentuerowi wypadla z rak tabliczka. Mefres ujal
wiszacy na piersiach amulet i modlil sie zeschlymi wargami.
- Strzezcie sie
wiec Asyrii - ciagnal Chaldejczyk - bo dzis jej godzina. Okrutny to lud !...
gardzi praca, zyje wojna. Zwyciezonych wbija na pale lub obdziera ze skory,
niszczy zdobyte miasta, a ludnosc uprowadza w niewole. Odpoczynkiem ich jest
polowac na srogie zwierzeta, a zabawa - strzelac z lukow do jencow lub
wylupywac im oczy. Cudze swiatynie zamieniaja w gruzy, naczyniami bogow
posluguja sie przy swych ucztach, a kaplanow i medrcow robia swoimi blaznami.
Ozdoba ich scian sa skory zywych ludzi, a ich stolu - zakrwawione glowy
nieprzyjaciol.
Gdy Chaldejczyk
umilknal, odezwal sie czcigodny Mefres:
- Wielki proroku,
rzuciles strach na dusze nasze, a nie wskazujesz ratunku. Moze byc, i z
pewnoscia tak jest, skoro mowisz, ze losy przez pewien czas beda dla nas
nielaskawe; lecz -jakze tego uniknac? Sa w Nilu miejsca niebezpieczne, z
ktorych zadna lodz nie ocali sie; totez madrosc sternikow omija grozne wiry.
Toz samo z nieszczesciami narodow. Narod jest czolnem, a czas rzeka, ktora w
pewnych epokach maca wiry. Jezeli zas drobna skorupa rybacza umie wywinac sie
od kleski, dlaczego miliony ludu nie moglyby w podobnych warunkach ujsc
zaglady?
- Madre sa slowa
twoje - odparl Beroes - ale tylko w pewnej czesci potrafie na nie odpowiedziec.
- Mialzebys nie
znac wszystkiego, co sie stanie? - zapytal Herhor.
- Nie pytaj mnie
o to: co wiem, a czego nie moge powiedziec. Najwazniejsza rzecza dla was jest
utrzymac dziesiecioletni pokoj z Asyria, a to lezy w granicy waszych sil.
Asyria jeszcze
sie boi was, nic nie wie o zbiegu zlych losow nad waszym krajem i chce
rozpoczac wojne z ludami Polnocy i Wschodu, ktore siedza dokola morza.
Przymierze wiec z nia moglibyscie zawrzec dzisiaj...
- Na jakich
warunkach? - wtracil Herhor.
- Na bardzo
dobrych. Asyria odstapi wam ziemie izraelska az do miasta Akko i kraj Edom az
do miasta Elath. Zatem bez wojny granice wasze posuna sie o dziesiec dni marszu
na polnoc i dziesiec dni na wschod.
- A Fenicja?... -
spytal Herhor.
- Strzezcie sie
pokusy!... - zawolal Beroes. - Gdyby dzis faraon wyciagnal reke po Fenicje, za
miesiac armie asyryjskie, przeznaczone na polnoc i wschod, zwrocilyby sie na
poludnie, a przed uplywem roku konie ich plawilyby sie w Nilu...
- Alez Egipt nie
moze wyrzec sie wplywu na Fenicja! - przerwal z wybuchem Herhor.
- Gdyby sie nie
wyrzekl, sam przygotowalby wlasna zgube - mowil Chaldejczyk. - Zreszta,
powtarzam slowa najwyzszego kolegium: "Powiedz Egiptowi - nakazywali
bracia z Babilonu - azeby na dziesiec lat przytulil sie do swej ziemi jak
kuropatwa, bo czyha na niego jastrzab zlych losow. Powiedz, ze my,
Chaldejczycy, nienawidzimy Asyryjczykow bardziej niz Egipcjanie, gdyz znosimy
ciezar ich wladzy; lecz mimo to zalecamy Egiptowi pokoj z tym ludem
krwiozerczym. Dziesiec lat - maly to przeciag czasu, po ktorym mozecie nie
tylko odzyskac dawne pozycje, ale i nas ocalic".
- To prawda! -
rzekl Mefres.
- Rozwazcie tylko
- ciagnal Chaldejczyk. - Jezeli Asyria z wami bedzie prowadzila wojne,
pociagnie Babilon, ktory brzydzi sie wojna, wyczerpie wasze bogactwa i zatrzyma
prace madrosci. Chocbyscie nie ulegli, kraj wasz na dlugie lata bedzie
zniszczony i straci nie tylko duzo ludnosci, ale i te ziemie urodzajne, ktore
bez waszych staran piasek zasypalby w ciagu roku.
- To rozumiemy -
wtracil Herhor - i dlatego nie myslimy zaczepiac Asyrii. Ale Fenicja...
- Coz wam szkodzi
- mowil Beroes - ze asyryjski rozbojnik scisnie fenickiego zlodzieja? Na tym
zyskaja nasi i wasi kupcy. A jezeli zechcecie posiadac Fenicjan. pozwolcie,
azeby osiedlali sie na waszych brzegach. Jestem pewny ze najbogatsi z nich i
najzreczniejsi uciekna spod wladzy Asyryjczykow.
- Coz by sie
stalo z nasza flota, gdyby Asyria osiedlila
sie w Fenicji? -
pytal Herhor.
- Nie jest to
naprawde wasza flota, tylko fenicka - odparl Chaldejczyk.
- Gdy wiec
zabraknie wam tyryjskich i sydonskich statkow, zaczniecie budowac wlasne i
cwiczyc Egipcjan w sztuce zeglarskiej. Jezeli bedziecie mieli rozum i dzielny
charakter, wydrzecie Fenicjanom handel na calym zachodzie...
Herhor machnal
reka.
- Powiedzialem,
co mi kazano - rzekl Beroes - a wy czyncie, co wam sie podoba. Lecz
pamietajcie, ze ciazy nad wami dziesiec lat zlowrogich.
- Zdaje mi sie,
swiety mezu - wtracil Pentuer - ze mowiles i o kleskach wewnetrznych, jakie
groza Egiptowi w przyszlosci. Co to bedzie?... jezeli raczysz odpowiedziec
sludze twemu.
- O to nie
pytajcie mnie. Te rzeczy lepiej powinniscie znac anizeli ja, czlowiek obcy.
Przezornosc odkryje wam chorobe a doswiadczenie poda lekarstwa.
- Lud jest
strasznie uciskany przez wielkich - szepnal Pentuer.
- Poboznosc
upadla!... - rzekl Mefres.
- Jest wielu
ludzi, ktorzy wzdychaja do wojny za granica - dodal Herhor. - Ja zas od dawna
widze, ze jej prowadzic nie mozemy. Chyba za dziesiec lat...
- Wiec zawrzecie
traktat z Asyria? - spytal Chaldejczyk.
- Amon, ktory zna
moje serce - mowil Herhor - wie, jak mi podobny traktat jest obmierzly... Tak
jeszcze nie dawno nedzni Asyryjczycy placili nam daniny!... Lecz jezeli ty,
ojcze swiety, i najwyzsze kolegium mowicie, ze losy sa przeciwko nam, musimy
zawrzec traktat...
- Prawda, ze
musimy!... - dodal Mefres.
- W takim razie
zawiadomcie kolegium w Babilonie o postanowieniu, a oni sprawia, ze krol Assar
przyszle do was poselstwo. Ufajcie mi, ze uklad ten jest bardzo korzystny: bez
wojny zwiekszacie swoje posiadlosci!... Wreszcie - rozmyslalo nad nim nasze
kolegium kaplanskie.
- Oby spadly na
was wszelkie blogoslawienstwa: dostatki, wladza i madrosc - rzekl Mefres. -
Tak, trzeba dzwignac nasz stan kaplanski, a ty swiety mezu Beroesie, pomozesz
nam.
- Trzeba nade
wszystko ulzyc nedzy ludu - wtracil Pentuer.
- Kaplani...
lud!... - mowil jakby do siebie Herhor.
- Tu przede
wszystkim trzeba powsciagnac tych, ktorzy pragna wojny... Prawda, ze jego
swiatobliwosc faraon jest za mna, i zdaje mi sie, zem pozyskal niejaki wplyw na
serce dostojnego nastepcy (oby zyli wiecznie!). Ale Nitager, ktoremu wojna jest
potrzebna jak rybie woda... Ale naczelnicy wojsk najemnych, ktorzy dopiero podczas
wojny cos znacza u nas... Ale nasza arystokracja, ktora mysli, ze wojna splaci
fenickie dlugi, a im przyniesie majatek.
- Tymczasem
rolnicy upadaja pod nawalem prac, a robotnicy publiczni burza sie z powodu
zdzierstwa przelozonych - wtracil Pentuer.
- Ten zawsze
swoje! - mowil zadumany Herhor.
- Mysl ty sobie,
Pentuerze, o chlopach i robotnikach, ty, Mefresie, o kaplanach. Nie wiem, co
wam sie uda zrobic, ale ja - przysiegam, ze gdyby moj wlasny syn pchal Egipt do
wojny, zetre wlasnego syna.
- Tak uczyn -
rzekl Chaldejczyk. - Zreszta, kto chce, niech toczy wojne, byle nie w tych
stronach, gdzie mozna zetknac sie z Asyria.
Na tym
posiedzenie zakonczylo sie. Chaldejczyk wlozyl szarfe na ramie i zaslone na
twarz, Mefres i Herhor staneli po obu stronach jego, a za nimi Pentuer, wszyscy
zwroceni do oltarza.
Gdy Beroes
skrzyzowawszy rece na piersiach szeptal, w podziemiu zaczal sie znowu niepokoj
i bylo slychac niby daleki zgielk, ktory zdziwil asystentow. Wowczas mag odezwal sie glosno:
- Baralanensis,
Baldachiensis, Paumachiae, wzywam was, abyscie byli swiadkami naszych ukladow i
wspierali nasze zamiary...
Rozlegl sie
dzwiek trab tak wyrazny, ze Mefres schylil sie do ziemi, Herhor obejrzal sie
zdziwiony, a Pentuer uklakl, zaczal drzec i zaslonil uszy. Purpurowa kotara na
oltarzu zachwiala sie, a jej faldy przybraly taka forme, jak gdyby spoza niej
chcial wyjsc czlowiek.
- Badzcie
swiadkami - wolal zmienionym glosem Chaldejczyk - niebieskie i piekielne moce.
A kto by nie dotrzymal umowy albo zdradzil jej tajemnice, niech bedzie
przeklety...
-
Przeklety!..." - powtorzyl jakis glos.
- "I
zniszczony..."
- "I
zniszczony..."
- W tym
widzialnym i tamtym niewidzialnym zyciu. Przez niewyslowione imie Jehowa, na
dzwiek ktorego ziemia drzy, morze cofa sie, ogien gasnie, rozkladaja sie
elementy natury...
W jaskini
zapanowala formalna burza. Dzwieki trab mieszaly sie z odglosem jakby dalekich
piorunow. Zaslona oltarza prawie poziomo uniosla sie i poza nia, wsrod
migotliwych blyskawic, ukazaly sie dziwne twory, na poly ludzkie, na poly
roslinne i zwierzece, sklebione i pomieszane.
Nagle wszystko
ucichlo i Beroes z wolna wzniosl sie w powietrze, ponad glowy trzech
asystujacych kaplanow.
- - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
O godzinie osmej
z rana harranczyk Phut wrocil do fenickiego zajazdu "Pod Okretem",
gdzie juz znalazly sie jego worki i skrzynia zabrana przez zlodziei. Zas kilka
minut po nim przyszedl zaufany sluga Asarhadona, ktorego gospodarz zaprowadzil
do piwnicy i krotko spytal:
- Coz?...
- Bylem przez cala
noc - odparl sluga - na placu, gdzie jest swiatynia Seta. Okolo dziesiatej
wieczorem, z ogrodu, ktory lezy o piec posesji dalej anizeli dom "Zielonej
Gwiazdy, wyszlo trzech kaplanow. Jeden z nich, z czarna broda i wlosami,
skierowal swoje stopy przez plac, do swiatyni Seta. Pobieglem za nim, ale
zaczela padac mgla i zginal mi z oczu. Czy wrocil pod "Zielona
Gwiazdc"" i kiedy - nie wiem.
Gospodarz zajazdu
wysluchawszy sprawozdania stuknal sie w czolo i zaczal mruczec do siebie:
- Wiec moj
harranczyk, jezeli ubiera sie w stroj kaplana i chodzi do swiatyni, musi byc
kaplanem. A jezeli nosi brode i wlosy, musi byc kaplanem chaldejskim. A jezeli
po kryjomu widuje sie z tutejszymi kaplanami, wiec jest w tym jakies
szelmostwo. Nie powiem o tym policji, bo moglbym zlapac sie. Ale zawiadomie
ktorego z wielkich Sydonczykow, bo moze byc w tym interes do zrobienia, jezeli
nie dla mnie, to dla naszych. Niedlugo wrocil inny poslaniec. Asarhadon i z tym
zeszedl do piwnicy i uslyszal nastepna relacje:
- Przez cala noc
stalem naprzeciw domu pod "Zielona Gwiazda". Harranczyk tam byl, upil
sie i wyrabial takie krzyki, ze az policjant upominal odzwiernego...
- He?.. - spytal
gospodarz. - Harranczyk byl pod "Zielona Gwiazda" przez cala noc i ty
go widziales`?....
- I nie tylko ja,
ale policjant...
Asarhadon
sprowadzil pierwszego sluge i kazdemu z nich kazal powtorzyc jego opowiadanie.
Powtorzyli wiernie, kazdy swoje. Z czego wyniklo, ze Phut harranezyk przez cala
noc bawil sie pod "Zielona Gwiazda" ani na chwile nie opuszczajac
jej, a jednoczesnie - ze poznym wieczorem szedl do swiatyni Seta, z ktorej nie
wracal.
- O!... - mruczal
Fenicjanin - w tym wszystkim kryje sie bardzo wielkie szelmostwo... Musze czym
predzej zawiadomic starszych gminy fenickiej, ze ten Chetyjczyk umie bywac
jednoczesnie w dwoch miejscach. Zarazem poprosze go, azeby wyniosl sie z mego
zajazdu... Nie lubie takich, ktorzy maja dwie postacie: jedna swoja, druga na
zapas. Bo taki czlowiek jest albo wielki zlodziej, albo czarownik, albo
spiskowiec.
Poniewaz Asarhadon
lekal sie tych rzeczy, wiec przeciw czarom zabezpieczyl sie modlitwami do
wszystkich bogow, jacy ozdabiali jego szynkownie. Potem pobiegl do miasta,
gdzie zawiadomil o fakcie starszego gminy fenickiej i starszego cechu zlodziei.
Nareszcie wrociwszy do domu wezwal dziesietnika policji i oswiadczyl mu, ze
Phut moze byc czlowiekiem niebezpiecznym. W koncu zazadal od harranczyka, azeby
opuscil jego zajazd, ktoremu nie przynosi zyskow, tylko podejrzenia i straty.
Phut chetnie
zgodzil sie na propozycja i oswiadczyl gospodarzowi, ze jeszcze dzisiejszego
wieczora odplynie do Tebow.
"Bodajzes
stamtad nie wrocil!... - pomyslal goscinny gospodarz. - Bodajes zgnil w
kopalniach albo wpadl do rzeki na pastwe krokodylom".
* Planeta Jowisz.
** Planeta
Saturn.
*** Zaklecia
magow
ROZDZIAL
DWUDZIESTY PIERWSZY
Podroz ksiecia
nastepcy zaczela sie w najpiekniejszej porze roku, w miesiacu Famenut (koniec
grudnia, poczatek stycznia).
Woda spadla do
polowy wysokosci, odslaniajac coraz nowe platy ziemi. Od Tebow plynely do morza
mnogie tratwy z pszenica; w Dolnym Egipcie zbierano koniczyne i senes. Drzewa
pomaranczowe i granaty okryly sie kwiatami, a na polach siano: lubin, len,
jeczmien, bob, fasole, ogorki i inne rosliny ogrodowe.
Odprowadzony do
przystani memfijskiej przez kaplanow, najwyzszych urzednikow panstwa, gwardie
jego swiatobliwosci faraona i tlumy ludu, ksiaze namiestnik, Ramzes, wszedl do
zlocistej barki okolo dziesiatej rano. Pod pomostem, na ktorym staly kosztowne
namioty, dwudziestu zolnierzy robilo wioslami; zas pod masztem i na obu koncach
lodzi zajeli miejsca najlepsi inzynierowie wodni. Jedni pilnowali zagla, drudzy
komenderowali wioslarzami, inni nadawali kierunek statkowi.
Ramzes zaprosil
do swej barki najczcigodniejszego arcykaplana Mefresa i swietego ojca
Mentezufisa, ktorzy mieli mu towarzyszyc w podrozy i pelnieniu wladzy. Wezwal
tez dostojnego nomarche Memfisu, ktory ksiecia odprowadzal do granic swojej
prowincji.
Na kilkaset
krokow przed namiestnikiem plynal piekny statek dostojnego Otoesa, ktory byl
nomarcha Aa, prowincji sasiadujacej z Memfisem. Zas za ksieciem uszykowaly sie
niezliczone statki, zajete przez dwor, kaplanow, oficerow i urzednikow.
Zywnosc i sluzba
odjechaly wczesniej. Nil do Memfisu plynie miedzy dwoma pasmami gor. Dalej gory
skrecaja na wschod i zachod, a rzeka dzieli sie na kilka ramion, ktorych wody
tocza sie ku morzu przez wielka rownine.
Gdy statek odbil
od przystani, ksiaze chcial porozmawiac z arcykaplanem Mefresem. W tej chwili
jednak zerwal sie taki okrzyk tlumu, ze nastepca musial wyjsc spod namiotu i
ukazac sie ludowi.
Lecz wrzawa
zamiast zmniejszyc sie rosla. Na obu brzegach staly i wciaz zwiekszaly sie
tlumy polnagich wyrobnikow lub odzianych w swiateczne szaty mieszczan. Bardzo
wielu mialo wience na glowach, prawie wszyscy zielone galazki w rekach.
Niektore grupy spiewaly, wsrod innych rozlegal sie loskot bebnow i dzwieki
fletow.
Gesto ustawione
wzdluz rzeki zurawie z kublami proznowaly. Natomiast krazyl po Nilu roj
drobnych czolenek, ktorych osady rzucaly kwiaty pod barke nastepcy. Niektorzy
sami skakali w wode i plyneli za ksiazecym statkiem.
"Alez oni
tak mnie pozdrawiaja jak jego swiatobliwosc!..." - pomyslal ksiaze.
I wielka duma
opanowala jego serce na widok tylu strojnych statkow, ktore mogl zatrzymac
jednym skinieniem, i tych tysiecy ludzi, ktorzy porzucili swoje zajecia i
narazali sie na kalectwo, nawet na smierc, byle spojrzec w jego boskie oblicze.
Szczegolniej
upajal Ramzesa niezmierny krzyk tlumu nie ustajacy ani na chwile. Krzyk ten
napelnial mu piersi, uderzal do glowy, podnosil go. Zdawalo sie ksieciu, ze
gdyby skoczyl z pomostu, nawet nie dosiegnalby wody, bo zapal ludu porwalby go
i uniosl ku niebu jak ptaka.
Statek nieco
zblizyl sie ku lewemu brzegowi, postacie tlumu zarysowaly sie wyrazniej i
ksiaze spostrzegl cos, czego sie nie spodziewal. Podczas gdy pierwsze szeregi
ludu klaskaly i spiewaly, w dalszych widac bylo kije, gesto i szybko spadajace
na niewidzialne grzbiety.
Zdziwiony
namiestnik zwrocil sie do nomarchy Memfisu.
- Spojrzyj no,
wasza dostojnosc... Tam kije sa w robocie?...
Nomarcha
przyslonil reka oczy, szyja poczerwieniala mu...
- Wybacz,
najdostojniejszy panie, ale ja zle widze...
- Bija... z
pewnoscia bija - powtarzal ksiaze.
- To jest mozliwe
- odparl nomarcha. - Zapewne policja schwytala bande zlodziei...
Niezbyt
zadowolony nastepca poszedl na tyl statku, miedzy inzynierow, ktorzy nagle
skrecili ku srodkowi rzeki, i z tego punktu spojrzal ku Memfsowi.
Brzegi w gorze
Nilu byly prawie puste, czolenka znikly, zurawie czerpiace wode pracowaly, jak
gdyby nic nie zaszlo.
- Juz skonczyla
sie uroczystosc?... - zapytal ksiaze jednego z inzynierow, wskazujac w gore
rzeki.
- Tak... Ludzie
wrocili do roboty - odparl inzynier.
- Bardzo predko
!...
- Musza odzyskac
czas stracony - rzekl nieostroznie inzynier.
Nastepca drgnal i
bystro spojrzal na mowiacego. Lecz wnet uspokoil sie i wrocil pod namiot.
Okrzyki nic go juz nie obchodzily. Byl pochmurny i milczacy. Po wybuchu dumy
uczul pogarde dla tlumu, ktory tak predko przechodzi od zapalu do zurawi
czerpiacych bloto.
W tej okolicy Nil
zaczyna dzielic sie na odnogi. Statek naczelnika nomesu Aa skrecil ku zachodowi
i po godzinnej jezdzie przybil do brzegu. Tlumy byly jeszcze liczniejsze
anizeli pod Memfisem. Ustawiono mnostwo slupow z choragwiami i bram
triumfalnych owinietych zielenia. Miedzy ludem coraz czesciej mozna bylo
napotkac obce twarze i ubiory.
Gdy ksiaze
wysiadl na lad, zblizyli sie kaplani z baldachimem, a dostojny nomarcha Otoes
rzekl do niego:
- Badz pozdrowiony,
namiestniku boskiego faraona, w granicach nomesu Aa. Na znak laski swej, ktora
jest dla nas niebieska rosa, chciej zlozyc ofiare bogu Ptah, naszemu patronowi,
i przyjmij pod swoja opieke i wladze ten nomes z jego swiatyniami, urzednikami,
ludem, bydlem, zbozem i wszystkim, co sie tu znajduje.
Nastepnie
zaprezentowal mu grupe mlodych elegantow, pachnacych, urozowanych, ubranych w
szaty haftowane zlotem. Byli to blizsi i dalsi krewni nomarchy, miejscowa
arystokracja.
Ramzes
przypatrzyl im sie z uwaga.
- Aha! - zawolal.
- Zdawalo mi sie, ze czegos brakuje tym panom, i juz widze. Oni nie maja
peruk...
- Poniewaz ty,
najdostojniejszy ksiaze, nie uzywasz peruki, wiec i nasza mlodziez slubowala
sobie nie nosic tego stroju - odparl nomarcha.
Po tym
objasnieniu jeden z mlodych ludzi stanal za ksieciem z wachlarzem, drugi z
tarcza, trzeci z wlocznia i rozpoczal sie pochod. Nastepca szedl pod
baldachimem, przed nim kaplan z puszka, w ktorej palily sie kadzidla - wreszcie
kilka mlodych dziewczat rzucajacych roze na sciezke, ktora ksiaze mial
przechodzic.
Lud w
swiatecznych strojach, z galazkami w rekach, tworzyl szpaler i krzyczal,
spiewal lub padal na twarz przed nastepca faraona, ale ksiaze spostrzegl ze
mimo glosnych oznak radosci twarze sa martwe i zaklopotane. Zauwazyl tez, ze
tlum jest podzielony na grupy, ktorymi dyryguja jacys ludzie, i ze uciecha
odbywa sie na komende. I znowu uczul w sercu chlod pogardy dla tego motlochu,
ktory nawet cieszyc sie nie umie.
Z wolna orszak
zblizyl sie do murowanej kolumny, ktora odgraniczala nomes Aa od nomesu
memfijskiego. Na kolumnie z trzech stron znajdowaly sie napisy do- tyczace:
rozleglosci, ludnosci i liczby miast prowincji z czwartej strony stal posag
bozka Ptah, okreconego od stop do piersi w powijaki, w zwyklym czepcu na
glowie, z laska w reku.
Jeden z kaplanow
podal ksieciu zlota lyzke z plonacym kadzidlem. Nastepca odmawiajac przepisane
modlitwy wyciagnal kadzielnice na wysokosc oblicza bostwa i kilkakrotnie nisko
sie sklonil.
Okrzyki ludu i
kaplanow wzmogly sie jeszcze bardziej, choc miedzy arystokratyczna mlodzieza
widac bylo usmieszki i drwinki. Ksiaze, ktory od czasu pogodzenia sie z
Herhorem okazywal wielki szacunek bogom i kaplanom, lekko zmarszczyl brwi i w
jednej chwili mlodziez zmienila postawe. Wszyscy spowaznieli, a niektorzy
upadli na twarz przed kolumna.
"Zaprawde! -
pomyslal ksiaze - ludzie szlachetnego urodzenia lepsi sa anizeli ten motloch...
Cokolwiek czynia, sercem czynia, nie jak ci, ktorzy wrzeszczac na moja czesc
radzi by jak najpredzej wrocic do swoich obor i warsztatow..."
Teraz, lepiej niz
kiedykolwiek, zmierzyl odleglosc, jaka istniala pomiedzy nim i prostakami. I
zrozumial, ze tylko arystokracja jest klasa, z ktora laczy go wspolnosc uczuc.
Gdyby nagle znikli ci strojni mlodziency i piekne kobiety, ktorych plonace
spojrzenia sledza kazdy jego ruch, azeby natychmiast sluzyc mu i spelniac
rozkazy, gdyby ci znikli, ksiaze wsrod niezliczonych tlumow ludu czulby sie
samotniejszym anizeli w pustyni.
Osmiu Murzynow
przynioslo lektyke ozdobiona nad baldachimem strusimi piorami i ksiaze
wsiadlszy w nia udal sie do stolicy nomesu, Sochem, gdzie zamieszkal w rzadowym
palacu.
Pobyt Ramzesa w
tej prowincji, o kilka mil zaledwie oddalonej od Memfisu, ciagnal sie miesiac.
Caly zas ten czas uplynal mu na przyjmowaniu prosb, odbieraniu holdow,
prezentacjach urzednikow i ucztach.
Uczty odbywaly
sie podwojne: jedne w palacu, w ktorych przyjmowala udzial arystokracja, drugie
- w dziedzincu zewnetrznym, gdzie pieczono cale woly, zjadano setki sztuk
chleba i wypijano setki dzbanow piwa. Tu raczyla sie sluzba ksiazeca i nizsi
urzednicy nomesu.
Ramzes podziwial
hojnosc nomarchy i przywiazanie wielkich panow, ktorzy dniem i noca otaczali
namiestnika, czujni na kazde jego skinienie i gotowi spelniac rozkazy.
Nareszcie, zmeczony
zabawami, ksiaze oswiadczyl dostojnemu Otoesowi, ze chce blizej poznac
gospodarstwo prowincji. Taki bowiem otrzymal rozkaz od jego swiatobliwosci
faraona.
Zyczeniu stalo
sie zadosc. Nomarcha poprosil ksiecia, aby usiadl do lektyki, niesionej tylko
przez dwu ludzi, i z wielkim orszakiem zaprowadzil go do swiatyni bostwa Hator.
Tam orszak zostal w przysionku, a nomarcha kazal tragarzom wniesc ksiecia na
szczyt jednego z pylonow i sam mu towarzyszyl.
Ze szczytu
szesciopietrowej wiezy, skad kaplani obserwowali niebo i za pomoca kolorowych
choragwi porozumiewali sie z sasiednimi swiatyniami w Memfis, Athribis i Anu,
wzrok ogarnial w kilkumilowym promieniu prawie cala prowincje. Z tego tez
miejsca dostojny Otoes pokazywal ksieciu: gdzie leza pola i winnice faraona,
ktory kanal oczyszcza sie obecnie, ktora tama ulega naprawie, gdzie znajduja
sie piece do topienia brazu, gdzie spichrze krolewskie, gdzie bagna zarosniete
lotosem i papirusem, ktore pola zostaly zasypane piaskiem i tak dalej.
Ramzes byl
zachwycony pieknym widokiem i goraco dziekowal Otoesowi za doznana przyjemnosc.
Lecz gdy wrocil do palacu i wedle rady ojca zaczal notowac wrazenia, przekonal
sie, ze jego wiadomosci o ekonomicznym stanie nomesu Aa nie rozszerzyly sie. Po
paru dniach znowu zazadal od Otoesa wyjasnien dotyczacych administracji
prowincja. Wowczas dostojny pan kazal zgromadzic sie wszystkim urzednikom i
przedefilowac przed ksieciem, ktory w glownym dziedzincu siedzial na
wzniesieniu.
Wiec przesuwali
sie okolo namiestnika wielcy i mali podskarbiowie, pisarze od zboz, wina, bydla
i tkanin. Naczelnicy mularzy i kopaczy, inzynierowie ladowi i wodni, lekarze
roznych chorob, oficerowie pulkow robotniczych, pisarze policji, sedziowie,
dozorcy wiezien nawet paraszytowie i oprawcy. Po nich dostojny nomarcha
przedstawil Ramzesowi jego wlasnych urzednikow tej prowincji. Ksiaze zas z
niemalym zdziwieniem dowiedzial sie, ze w nomesie Aa i miescie Sochem posiada:
osobnego woznice, lucznika, nosiciela tarczy, wloczni i topora, kilkunastu
lektykarzy, paru kucharzy, podczaszych, fryzjerow i wielu innych sluzebnikow,
odznaczajacych sie przywiazaniem i wiernoscia, choc Ramzes wcale ich nie znal i
nawet nie slyszal ich nazwisk.
Zmeczony i
znudzony jalowym przegladem urzednikow, ksiaze upadl na duchu. Przerazala go
mysl, ze on nic nie pojmuje, ze wiec jest niezdolny do kierowania panstwem.
Lecz nawet przed samym soba lekal sie przyznac do tego.
Bo jezeli nie
potrafi rzadzic Egiptem, a inni poznaja sie na tym, co mu pozostanie?... Tylko
smierc. Ramzes czul, ze poza tronem nie ma dla niego szczescia, ze bez wladzy -
nie moglby istniec.
Lecz gdy pare dni
odpoczal, o ile mozna bylo odpoczac w chaosie dworskiego zycia, znowu wezwal do
siebie Otoesa i rzekl mu:
- Prosilem wasza
dostojnosc, azebys mnie wtajemniczyl w rzady swego nomesu. Zrobiles tak:
pokazales mi kraj i urzednikow, ale ja jeszcze nic nie wiem. Owszem, jestem jak
czlowiek w podziemiach naszych swiatyn, ktory widzi dokola siebie tyle drog, ze
w koncu nie moze wyjsc na swiat.
Nomarcha
zafrasowal sie.
- Co mam robic?..
- zawolal. - Czego chcesz ode mnie, wladco?... Rzeknij tylko slowo, a oddam ci
moj urzad, majatek, nawet glowe.
A widzac, ze
ksiaze przyjmuje laskawie te zapewnienia, prawil dalej.:
- W czasie
podrozy widziales lud tego nomesu. Powiesz, ze nie byli wszyscy. Zgoda. Kaze,
aby wyszla cala ludnosc, a jest jej: mezow, kobiet, starcow i dzieci okolo
dwustu tysiecy sztuk. Z wierzcholka pylonu raczyles ogladac nasze terytorium.
Lecz jezeli pragniesz, mozemy z bliska obejrzec kazde pole, kazda wies i ulice
miasta Sochem.
Nareszcie
pokazalem ci urzednikow miedzy ktorymi, prawda, ze brakowalo najnizszych. Ale
wydaj rozkaz, a wszyscy stana jutro przed twoim obliczem i beda lezeli na
brzuchach swych.
Coz mam wiecej
uczynic?... odpowiedz, najdostojniejszy panie!...
- Wierze ci, ze
jestes najwierniejszy - odparl ksiaze. - Objasnij mi wiec dwie rzeczy: jedna -
dlaczego zmniejszyly sie dochody jego swiatobliwosci faraona, druga - co ty sam
robisz w nomesie?...
Otoes zmieszal
sie, a ksiaze predko dodal:
- Chce wiedziec:
co tu robisz i jakimi sposobami rzadzisz, gdyz jestem mlody i dopiero zaczynam
rzady...
- Ale masz
madrosc starca! - szepnal nomarcha.
- Godzi sie wiec
- mowil ksiaze - azebym ja wypytywal doswiadczonych, a ty zebys mi udzielal
nauk.
- Wszystko pokaze
waszej dostojnosci i opowiem - rzekl Otoes. - Ale trzeba nam wydostac sie w
miejsce, gdzie nie ma tej wrzawy...
Istotnie w
palacu, ktory zajmowal ksiaze, na dziedzincach wewnetrznych i zewnetrznych,
tloczylo sie takie mnostwo ludzi jak na jarmarku. Jedli oni, pili, spiewali,
mocowali sie lub gonili, a wszystko na chwale namiestnika, ktorego byli
slugami.
Jakoz okolo
trzeciej po poludniu nomarcha kazal wyprowadzic dwa konie na ktorych wraz z
ksieciem wyjechali z miasta na zachod. Dwor zas zostal w palacu i bawil sie
jeszcze weselej.
Dzien byl piekny,
chlodny ziemia okryta zielonoscia i kwieciem. Nad glowami jezdzcow rozlegaly
sie spiewy ptakow, powietrze bylo pelne woni.
- Jak tu
przyjemnie! - zawolal Ramzes. - Pierwszy raz od miesiaca moge zebrac mysli. A juz
zaczalem wierzyc, ze w mojej glowie osiedlil sie caly pulk wozow wojennych i od
rana do nocy odbywa musztre.
- Taki jest los
mocarzy swiata - odparl nomarcha
Staneli na
wzgorzu. U stop ich lezala ogromna laka przecieta blekitna struga. Na polnocy i
na poludniu bielily sie mury miasteczek, za laka, az do kranca horyzontu,
ciagnely sie czerwone piaski pustyni zachodniej, od ktorej niekiedy wialo
tchnienie upalnego wiatru jak z pieca. Na lace pasly sie niezliczone stada
zwierzat domowych: rogate i bezrogie woly owce, kozy, osly, antylopy, nawet
nosorozce. Tu i owdzie bylo widac kepy moczarow obroslych roslinami wodnymi i
krzakami, w ktorych roily sie dzikie gesi, kaczki, golebie, bociany, ibisy i
pelikany.
- Spojrzyj, panie
- rzekl nomarcha - oto obraz naszego kraju Queneh, Egiptu. Oziris umilowal ten
pasek ziemi wsrod pustyn, zasypal go roslinnoscia i zwierzetami, aby miec z
nich pozytek. Potem dobry bog przyjal na siebie ludzka postac i byl pierwszym
faraonem. A gdy poczul, ze mu cialo wiednie, opuscil je i wstapil w swego syna,
a nastepnie w jego syna.
Tym sposobem
Oziris zyje miedzy nami od wiekow jako faraon i ciagnie korzysci z Egiptu i
jego bogactw, ktore sam stworzyl. Rozrosl sie pan jak potezne drzewo. Konarami
jego sa wszyscy krolowie egipscy, galezmi - nomarchowie i kaplani, a galazkami
- stan rycerski. Widzialny bog zasiada na tronie ziemskim i pobiera nalezny mu
dochod z kraju; niewidzialny przyjmuje ofiary w swiatyniach i przez usta
kaplanow opowiada swoja wole.
- Mowisz prawde -
wtracil ksiaze. - Tak jest napisano.
- Poniewaz
Oziris-faraon - ciagnal nomarcha - nie moze sam zajmowac sie ziemskim
gospodarstwem, wiec polecil czuwac nad swoim majatkiem nam, nomarchom, ktorzy z
jego krwi pochodzimy.
- To jest prawda
- rzekl Ramzes. - Nawet niekiedy sloneczny bog wciela sie w nomarche i daje
poczatek nowej dynastii. Tak powstaly dynastia memfijska, elefantyjska,
tebenska, ksoicka...
- Rzekles, panie
- mowil dalej Otoes. - A teraz odpowiem na to, o co mnie pytales.
Pytales: co ja tu
robie w nomesie?... Pilnuje majatku Ozirisa-faraona i mojej w nim czastki.
Spojrzyj na te stada: widzisz rozne zwierzeta. Jedne daja mleko, inne mieso,
inne welne i skory. Podobnie ludnosc Egiptu: jedni dostarczaja zboz, inni wina,
tkanin, sprzetow, budynkow. Moja zas rzecza jest pobrac od kazdego, co winien,
i zlozyc u stop faraona.
W dozorowaniu tak
licznych stad sam nie podolalbym; wiec wybralem sobie czujne psy i madrych
pasterzy. Jedni doja zwierzeta, strzyga, zdejmuja z nich skory, drudzy pilnuja,
aby zlodziej nie pokradl ich lub nie poszarpal drapieznik. Podobnie z nomesem:
nie zdazylbym zebrac wszystkich podatkow i ustrzec ludzi od zlego; wiec mam
urzednikow, ktorzy robia, co jest sluszne, a mnie skladaja rachunki ze swych
czynnosci.
- Wszystko jest
prawda - przerwal ksiaze - znam to i rozumiem. Lecz nie moge dojsc: dlaczego
zmniejszyly sie dochody jego swiatobliwosci, pomimo ze sa tak pilnowane?
- Chciej
przypomniec sobie, wasza dostojnosc - odparl nomarcha - ze bog Set, choc jest
rodzonym bratem slonecznego Ozirisa, nienawidzi go, walczy z nim i psuje
wszelkie jego dziela. On zsyla smiertelne choroby na ludzi i bydlo, on sprawia,
ze przybor Nilu jest za maly lub zanadto gwaltowny, on na Egipt w porze goracej
rzuca tumany piaskow.
Gdy rok jest
dobry, Nil dosiega pustyni, gdy zly - pustynia przychodzi do Nilu, a wowczas i
dochody krolewskie musza byc mniejsze.
- Spojrzyj, wasza
czesc - mowil wskazujac na lake. - Liczne sa te stada, ale za mojej mlodosci
byly liczniejsze. A kto temu winien? Nikt inny, tylko Set, ktoremu nie opra sie
ludzkie sily. Ta laka, dzis ogromna, byla niegdys jeszcze wieksza, i z tego
miejsca nie widywano pustyni, ktora nas dzis przeraza. Gdzie bogowie walcza,
czlowiek nie poradzi; gdzie Set zwycieza Ozirisa, ktoz mu zabiegnie droge?
Dostojny Otoes
skonczyl; ksiaze zwiesil glowe. Niemalo nasluchal sie on w szkolach o lasce
Ozirisa i niegodziwosciach Seta i jeszcze dzieckiem bedac gniewal sie, ze z
Setem nie zrobiono ostatecznych rachunkow.
"Jak ja
urosne - myslal wowczas - a udzwigne wlocznie, poszukam Seta i sprobujemy
sie!..."
I oto patrzyl
dzis na niezmierny obszar piaskow, panstwo zlowrogiego boga, ktory umniejszal
dochody Egiptu; ale o walce z nim nie myslal. Jak tu walczyc z pustynia?...
Mozna ja tylko omijac albo w niej zginac.
ROZDZIAL
DWUDZIESTY DRUGI
Pobyt w nomesie
Aa tak zmeczyl nastepce tronu, ze dla odpoczynku i zebrania mysli kazal
zaprzestac wszelkich uroczystosci na swoja czesc i zapowiedzial, aby w czasie
podrozy ludnosc nigdzie nie wystepowala z powitaniami dla niego. Orszak
ksiazecy dziwil sie, nawet troche gorszyl. Ale rozkaz zostal wykonany i Ramzes
znowu odzyskal nieco spokojnosci w zyciu. Mial teraz czas do musztrowania
zolnierzy, co bylo jego najmilszym zajeciem, i mogl nieco skupic zwichrzone
mysli. Zamkniety w najodleglejszym kacie palacu, ksiaze poczal zastanawiac sie:
o ile spelnil rozkazy ojca?
Wlasnymi oczyma
obejrzal nomes Aa: jego pola, miasteczka, ludnosc i urzednikow. Sprawdzil tez,
ze wschodni brzeg prowincji ulegl najazdowi pustyni. Spostrzegl, ze ludnosc
robocza jest obojetna i glupia, robi tylko to, co jej kaza, a i to niechetnie.
Nareszcie przekonal sie, ze naprawde wiernych i kochajacych poddanych znalezc
moza tylko wsrod arystokracji. Sa oni bowiem albo spokrewnieni z rodem
faraonow, albo naleza do stanu rycerskiego i sa wnukami zolnierzy, ktorzy
walczyli pod Ramzesem Wielkim.
W kazdym razie ci
ludzie szczerze garneli sie do dynastii i gotowi byli sluzyc jej z prawdziwym
zapalem. Nie jak chlopi, ktorzy, odkrzyczawszy powitanie, czym predzej biegli
do swoich swin i wolow.
Glowny jednak cel
poslannictwa zostal nie rozstrzygniety. Ramzes nie tylko jasno nie widzial
przyczyn zmniejszenia sie krolewskich dochodow, ale nawet nie umial sformulowac
pytania: dlaczego jest zle i - jak poprawic zle? Czul tylko, ze legendowa wojna
boga Seta z bogiem Ozirisem niczego nie wyjasnia i wcale nie podaje srodkow
zaradczych.
Ksiaze zas, jako
przyszly faraon, chcial miec wielkie dochody, takie jak dawni wladcy Egiptu. I
kipial gniewem na sama mysl, ze wstapiwszy na tron moze byc rownie ubogim jak
ojciec, jezeli nie ubozszym.
- Nigdy!.. -
wolal ksiaze zaciskajac piesci.
Dla powiekszenia
krolewskich majatkow byl gotow rzucic sie z mieczem na samego boga Seta i tak
porabac go w kawaly, jak on zrobil ze swoim bratem Ozirisem. Ale zamiast okrutnego
bostwa i jego legionow widzial dokola siebie: pustke, cisze i niewiadomosc.
Pod wplywem tych
szamotan sie z wlasnymi myslami zaczepil raz arcykaplana Mefresa.
- Powiedz mi,
swiety ojcze, ktoremu znana jest wszelka madrosc: dlaczego dochody panstwa zmniejszaja
sie i w jaki sposob mozna by je powiekszyc?
Arcykaplan
wzniosl rece do gory.
- Niech bedzie
blogoslawiony - zawolal - duch, ktory podszepnal ci, dostojny panie, takie
mysli!... O, bodajbys poszedl sladem wielkich faraonow, ktorzy pokryli Egipt
swiatyniami, a za pomoca tam i kanalow zwiekszyli obszar urodzajnych gruntow...
Starzec byl tak
wzruszony, ze zaplakal.
- Przede
wszystkim - odparl ksiaze - odpowiedz mi na to, o co pytam. Bo czyliz mozna
myslec o budowaniu kanalow lub swiatyn, gdy skarb pusty? Na Egipt spadlo
najwieksze nieszczescie: jego wladcom grozi ubostwo. To przede wszystkim nalezy
zbadac i poprawic, a reszta znajdzie sie.
- O tym, ksiaze,
dowiesz sie tylko w swiatyniach, u stop oltarzy - mowil arcykaplan. - Tylko tam
szlachetna ciekawosc twoja moze byc zaspokojona.
Ramzes rzucil sie
niecierpliwie.
- Przed oczyma
waszej dostojnosci swiatynie zaslaniaja caly kraj, nawet skarb faraona!...
Jestem przeciez kaplanskim uczniem wychowalem sie w cieniu swiatyn, znam
tajemnicze widowiska, na ktorych przedstawiacie zlosc Seta a smierc i
odradzanie sie Ozirisa, i coz mi z tego?... Gdy ojciec spyta mnie : w jaki
sposob napelnic skarbiec? - nic nie odpowiem. A raczej powinien bym go
namawiac, azeby jeszcze dluzej i czesciej modlil sie, niz to robi dotychczas!
- Bluznisz,
ksiaze, bo nie znasz wysokich obrzedow religii. Gdybys je poznal
odpowiedzialbys na wiele pytan, ktore cie drecza. A gdybys widzial to, co ja
widzialem!...
Uwierzylbys, ze
najwazniejsza sprawa dla Egiptu jest podzwignac jego swiatynie i kaplanow...
"Starcy po
raz drugi w zyciu staja sie dziecmi" - pomyslal ksiaze i przerwal rozmowe.
Arcykaplan Mefres byl zawsze bardzo pobozny; lecz w ostatnich czasach posuwal
sie nawet do dziwactw w tym kierunku.
"Dobrze bym
wyszedl - mowil do siebie Ramzes - oddawszy sie w rece kaplanow, dla
asystowania ich dziecinnym obrzadkom. A moze Mefres kazalby i mnie cale godziny
wystawac przed oltarzem z podniesionymi rekami, jak to sam podobno robi
spodziewajac sie cudow!..."
W miesiacu
Farmuti (koniec stycznia - poczatek lutego) ksiaze pozegnal Otoesa, aby
przeniesc sie do nomesu Hak. Dziekowal nomarsze i panom za wspaniale przyjecie,
ale w duszy mial smutek czujac, ze nie wywiaze sie z zadania, ktore wlozyl na
niego ojciec.
Odprowadzony
przez rodzine i dwor Otoesa, namiestnik z orszakiem swym przeprawil sie na
prawy brzeg Nilu, gdzie powital go dostojny nomarcha Ranuzer z panami i
kaplanami. Gdy ksiaze stanal na ziemi Hak, kaplani podniesli w gorc bozka Atum.
patrona prowincji, urzednicy padli na twarz, a nomarcha podal mu zloty sierp
proszac, aby, jako zastepca faraona, rozpoczal zniwo. W tej porze bowiem
nalezalo zbierac jeczmien.
Ramzes przyjal
sierp, scial pare garsci klosow i spalil je wraz z kadzidlem przed bogiem
pilnujacym granic. Po nim zrobil to samo nomarcha i wielcy panowie, a nareszcie
zaczeli zniwo chlopi. Zbierali tylko klosy, ktore pakowano w worki; sloma zas
zostawala w polu.
Wysluchawszy
nabozenstwa, ktore znudzilo go, ksiaze stanal na dwukolnym wozie. Wysunal sie
oddzial wojska, za nim kaplani, dwaj panowie prowadzili za uzdy konie nastepcy,
za nastepca na drugim wozie jechal nomarcha Ranuzer, a za nim ogromny orszak
panow i slug dworskich. Lud, zgodnie z wola Ramzesa, nie wystapil, lecz chlopi,
pracujacy w polu, na widok procesji upadali twarzami na ziemie.
W ten sposob,
przeszedlszy kilka pontonowych mostow rzuconych na odnogi Nilu i kanaly, ksiaze
nad wieczorem dojechal do miasta Anu, stolicy prowincji.
Przez kilka dni
ciagnely sie uczty powitalne, skladano namiestnikowi holdy, przedstawiano mu
urzednikow. W koncu Ramzes zarzadal przerwania uroczystosci i prosil nomarche o
zaznajomienie go z bogactwami nomesu.
Przeglad zaczal
sie nazajutrz i trwal pare tygodni. Co dzien na podworze palacu, w ktorym
mieszkal nastepca, przychodzily rozmaite cechy rzemieslnicze pod komenda
cechowych oficerow, azeby okazac ksieciu swoje wyroby.
Wiec kolejno
przeciagali fabrykanci broni z mieczami, wloczniami i toporami; fabrykanci
instrumentow muzycznych z piszczalkami, trabkami, bebnami i arfami. Po tych
przyszedl wielki cech stolarski, ktory okazywal krzesla, stoly, kanapy, lektyki
i wozy, ozdobione bogatymi rysunkami, wykladane roznokolorowym drzewem, perlowa
masa i koscia sloniowa. Potem niesiono metalowe naczynia kuchenne: ruszty do
ognisk, rozny, dwuuszne garnki i plytkie rynki z pokrywami. Jubilerowie
popisywali sie cudnej pieknosci pierscieniami ze zlota, bransoletami na rece i
nogi z elektronu, czyli mieszaniny zlota i srebra, lancuchami; wszystko to
kunsztownie rzezbione, wysadzane drogimi kamieniami lub roznokolorowa emalia.
Zamkneli pochod
garncarze niosacy przeszlo sto gatunkow naczyn glinianych. Byly tam wazy,
garnki, misy, dzbany i kruze, najrozmaitszej formy i wielkosci, pokryte
malowidlami, ozdobione glowami zwierzat i ptakow.
Kazdy cech
skladal ksieciu ofiary ze swoich najpiekniejszych wyrobow. Zapelnily one duza
sale, choc nie bylo miedzy nimi dwu do siebie podobnych.
Po skonczeniu
ciekawej, lecz nuzacej wystawy jego dostojnosc Ranuzer spytal ksiecia czy jest
zadowolony?
Nastepca zamyslil
sie.
- Piekniejsze
rzeczy - odparl - widzialem chyba w swiatyniach albo w palacach mego ojca.
Poniewaz jednak moga kupowac je tylko ludzie bogaci, wiec nie wiem, czy skarb
panstwa ma z nich dosc wielkie dochody.
Nomarche zdziwila
ta obojetnosc dla dziel sztuki w mlodym panu, a zaniepokoila troska o dochody.
Chcac jednak zadowolic Ramzesa, zaczal od tej pory oprowadzac go po fabrykach
krolewskich.
Wiec jednego dnia
zwiedzili mlyny, gdzie niewolnicy w kilkuset zarnach i stepach przygotowywali
make. Byli w piekarniach, gdzie wypiekano chleb i suchary dla wojska, tudziez w
fabryce, gdzie robiono konserwy z ryb i miesa.
Ogladali wielkie
garbarnie i warsztaty sandalow, huty, gdzie topiono braz na naczynia i oreze,
potem cegielnie, cechy tkaczow i krawcow.
Zaklady te
miescily sie we wschodniej czesci miasta. Ramzes z poczatku ogladal je
ciekawie, ale bardzo predko obrzydl mu widok robotnikow, ktorzy byli wy-
straszeni, chudzi, mieli chorowita cere i blizny od kijow na plecach.
Od tej pory bawil
krotko w fabrykach, wolal przypatrywac sie okolicom miasta Anu. Daleko na
wschodzie widac bylo pustynie, wsrod ktorej w roku zeszlym odbywaly sie manewry
pomiedzy korpusem jego i Nitagera. Jak na dloni widzial gosciniec, ktorym
maszerowaly jego pulki, miejsce, gdzie z powodu znalezienia skarabeuszow
machiny wojenne musialy skrecic na pustynie, a moze nawet i to drzewo, na
ktorym powiesil sie chlop kopiacy kanal.
Z tamtego
szczytu, w towarzystwie Tutmozisa, spogladal na kwitnaca ziemie Gosen i
zlorzeczyl kaplanom. A tam, miedzy wzgorzami, spotkal Sare, do ktorej zapalilo
sie jego serce.
Dzis jakie
zmiany!... Juz przestal nienawidziec kaplanow, od czasu gdy za sprawa Herhora
dostal korpus i namiestnikostwo. Sara zas zobojetniala mu jako kochanka, lecz
natomiast coraz zywiej obchodzilo go dziecie, ktorego miala zostac matka.
"Co ona tam
robi? - myslal ksiaze. - Juz dawno nie mialem od niej wiadomosci."
A gdy tak patrzyl
na wschodnie wzgorza i rozpamietywal niedawna przeszlosc, stojacy na czele jego
swity nomarcha Ranuzer byl przekonany, ze ksiaze spostrzegl jakies naduzycia w
fabrykach i medytuje nad sposobem ukarania go.
"Ciekawym,
co on zobaczyl? - mowil w sobie dostojny nomarcha. - Czy to, ze polowe cegly
sprzedano kupcom fenickim, czy ze dziesiec tysiecy sandalow brakuje w skladzie,
czy moze jaki podly nedznik szepnal mu co o metalowych hutach?..."
I serce Ranuzera
napelnil wielki niepokoj.
Nagle ksiaze
odwrocil sie do swity i wezwal Tutmozisa, ktory zawsze mial obowiazek znajdowac
sie w poblizu jego osoby.
Tutmozis
przybiegl, nastepca odszedl z nim jeszcze dalej na strone.
- Sluchaj - rzekl
wskazujac na pustynia. - Widzisz ty te gory?...
- Bylismy tam
zeszlego roku... - westchnal dworak.
- Przypomnialem
sobie Sare...
- Zaraz spale
kadzidlo bogom! - zawolal Tutmozis - bom juz myslal, ze od czasu gdy jestes
namiestnikiem, wasza dostojnosc, zapomniales o swoich wiernych slugach...
Ksiaze popatrzyl
na niego i wzruszyl ramionami.
- Wybierz - mowil
- sposrod darow, ktore mi zlozono, wybierz kilka najpiekniejszych naczyn,
sprzetow, tkanin, a nade wszystko bransolet i lancuchow, i zawiez to Sarze...
- Zyj wiecznie,
Ramzesie - szepnal elegant - bo jestes szlachetnym panem...
- Powiedz jej -
ciagnal ksiaze - ze mam serce zawsze pelne laski dla niej. Powiedz, ze chce,
aby pilnowala swego zdrowia i dbala o dziecko, ktore ma przyjsc na swiat. Gdy
zas zblizy sie czas rozwiazania, a ja spelnie rozkazy ojca mego, powiedz Sarze,
ze przyjedzie do mnie i osiadzie w mym domu. Nie moge scierpiec, azeby matka
mojego dziecka tesknila w samotnosci... Jedz, uczyn com rzekl, i wracaj z
dobrymi wiadomosciami.
Tutmozis upadl
twarza przed szlachetnym wladca i natychmiast puscil sie w droge. Orszak
ksiecia, nie mogac odgadnac tresci rozmowy, zazdroscil Tutmozisowi lask
panskich, a dostojny Ranuzer czul rosnacy niepokoj w swej duszy.
"Obym -
mowil stroskany - obym nie potrzebowal podniesc reki na samego siebie i w
kwiecie wieku osierocic dom... Po cozem, nieszczesny, przywlaszczajac sobie
dobra jego swiatobliwosci faraona, nie pomyslal o godzinie sadu?..."
Twarz jego
zrobila sie zolta i nogi chwialy sie pod nim. Ale ksiaze opanowany fala
wspomnien, nie spostrzegl jego trwogi.
ROZDZIAL
DWUDZIESTY TRZECI
Teraz w miescie
Anu nastapil szereg uczt i zabaw Dostojny Ranuzer wydobyl z piwnic najlepsze
wina, z trzech sasiednich nomesow zjechaly najpiekniejsze tancerki,
najslawniejsi muzycy, najosobliwsi sztukmistrze. Ksiaze Ramzes mial czas
doskonale zapelniony. Z rana musztra wojsk i przyjecia dygnitarzy, pozniej
uczta, widowiska, polowania i znowu uczta.
Lecz w chwili gdy
nomarcha Haku byl pewny, ze namiestnik juz znudzil sie kwestiami
administracyjnymi i ekonomicznymi, ksiaze wezwal go do siebie i spytal:
- Nomes waszej
dostojnosci nalezy do najbogatszych w Egipcie?...
- Tak... chociaz
mielismy kilka lat ciezkich... - odparl Ranuzer i znowu serce w nim zamarlo, a
nogi zaczely drzec.
- To mnie
wlasciwie dziwi - mowil ksiaze - ze z roku na rok zmniejszaja sie dochody jego
swiatobliwosci. Czy nie moglbys mi tego objasnic?
- Panie - rzekl
nomarcha schylajac sie do ziemi - Widze, ze moi wrogowie w duszy twej zasieli
nieufnosc; cokolwiek bym wiec powiedzial, nie trafii do przekonania twego.
Pozwol mi zatem nie zabierac juz glosu. Niech tu raczej przyjda pisarze z
dokumentami, ktore bedziesz mogl sam dotknac reka i sprawdzic...
Ksiaze nieco zdziwil
sie nieoczekiwanym wybuchem, lecz przyjal propozycja. Owszem, uradowal sie nia.
Sadzil bowiem, ze raporty pisarzow wyjasnia mu tajemnice zarzadu.
Przyszli tedy na
drugi dzien - wielki pisarz nomesu Hak tudziez jego pomocnicy, i przyniesli ze
soba kilkanascie zwojow papirusu, zapisanych na obie strony. Gdy rozwinieto je,
utworzyly wstege, szeroka na trzy piedzi duzej reki, dluga na szescdziesiat
krokow. Ksiaze pierwszy raz widzial tak olbrzymi dokument, w ktorym znajdowal
sie opis jednej tylko prowincji i z jednego roku.
Wielki pisarz
usiadl na podlodze z podwinietymi nogami i zaczal:
- "W
trzydziestym trzecim roku panowania jego swiatobliwosci Mer-amen-Ramzesa Nil
opoznil sie z wylewem. Chlopi przypisujac to nieszczescie czarnoksiestwu
cudzoziemcow zamieszkalych w prowincji Hak, zaczeli burzyc domy niewiernych
Zydow, Chetow i Fenicjan, przy czym kilka osob zabito. Z rozkazu jego
dostojnosci nomarchy winnych stawiano przed sad, dwudziestu pieciu chlopow,
dwoch mularzy i pieciu szewcow skazano do kopaln, a jednego rybaka
uduszono..."
- Co to za
dokument? - przerwal ksiaze.
- To sprawozdanie
sadowe, przeznaczone dla stop jego swiatobliwosci.
- Odloz to i
czytaj o dochodach skarbowych.
Pomocnicy
wielkiego pisarza zwineli odrzucony dokument, a podali mu inny. Dostojnik znowu
zaczal czytac:
- "Dnia
piatego miesiaca Tot przywieziono do spichrzow krolewskich szescset miar
pszenicy, na co glowny dozorca wydal pokwitowanie. Dnia siodmego Tot wielki
skarbnik dowiedzial sie i sprawdzil, ze z zeszlorocznych zbiorow ubylo sto
czterdziesci osm miar pszenicy. W czasie sprawdzania dwaj robotnicy ukradli
miare ziarna i ukryli je miedzy cegla. Co gdy stwierdzono, oddani zostali pod
sad i zeslani do kopaln za podniesienie reki na majatek jego
swiatobliwosci..."
- A tamte sto czterdziesci
osm miar?... - spytal nastepca.
- Myszy zjadly -
odpowiedzial pisarz i czytal dalej:
- Osmego Tot
przyslano dwadziescia krow, osmdziesiat cztery owiec na rzez, ktore nadzorca
wolow kazal oddac pulkowi Krogulec, za stosownym pokwitowaniem.
Tym sposobem
namiestnik dowiadywal sie, dzien po dniu, ile jeczmienia, pszenicy, fasoli i
ziarn lotosu zwieziono do spichrzow, ile oddano do mlynow, ile skradziono i ilu
robotnikow z tego powodu skazano do kopaln.
Raport byl tak
nudny i chaotyczny, ze w polowie miesiaca Paofi ksiaze kazal przerwac czytanie.
- Powiedz mi,
wielki pisarzu - spytal Ramzes - co ty z tego rozumiesz?... Co ty wiesz z
tego?...
- Wszystko co
wasza dostojnosc rozkaze...
I zaczal znowu od
poczatku, ale juz z pamieci:
- Dnia piatego
miesiaca Tot przywieziono do krolewskich spichrzow...
- Dosc! - zawolal
rozgniewany ksiaze i kazal im isc precz.
Pisarze upadli na
twarz, potem szybko zabrali zwoje papirusow, znowu upadli na twarz i pedem
wyniesli sie za drzwi.
Ksiaze wezwal do
siebie nomarche Ranuzera. Przyszedl z rekoma zlozonymi na piersiach, ale
spokojnym obliczem. Dowiedzial sie bowiem od pisarzow, ze na- miestnik nie moze
niczego dojsc z raportow i ze ich nawet nie wysluchal.
- Powiedz mi,
wasza dostojnosc - zaczal nastepca - czy i tobie czytaja raporty?
- Co dzien...
- I ty je
rozumiesz?
- Wybacz,
najdostojniejszy panie, ale... czyliz moglbym rzadzic nomesem, gdybym tego nie
rozumial?
Ksiaze stropil
sie i zamyslil. Moze byc, ze naprawde on tylko jest tak nieudolny?... A wowczas
- w co sie zamieni jego wladza?...
- Siadz - rzekl
po chwili, wskazujac Ranuzerowi krzeslo. - Siadz i opowiedz mi: w jaki sposob
rzadzisz nomesem?...
Dostojnik pobladl
i oczy wywrocily mu sie bialkami do gory, Ramzes spostrzegl to i zaczal sie
tlumaczyc:
- Nie mysl, ze
nie ufam twej madrosci... Owszem, nie znam czlowieka, ktory moglby lepiej od
ciebie sprawowac wladze. Ale jestem mlody i ciekawy: co to jest sztuka
rzadzenia? Wiec prosze cie, abys mi udzielil okruchow z twoich doswiadczen.
Rzadzisz nomesem - wiem o tym!... A teraz wytlomacz mi: jak sie robi rzad?
Nomarcha
odetchnal i zaczal:
- Opowiem waszej
dostojnosci caly bieg zycia mego, abys wiedzial, jak ciezka mam prace.
Z rana, po
kapieli, skladam ofiary bogu Atum, a potem wolam skarbnika i wypytuje go: czy
nalezycie zbieraja sie podatki dla jego swiatobliwosci? Gdy mowi, ze - tak,
chwale go; gdy powie zas, ze ci a ci nie zaplacili, wydaje rozkaz, aby
nieposlusznych uwieziono.
Nastepnie wolam
dozorce krolewskich stodol, aby wiedziec, ile przybylo ziarna. Jezeli duzo,
chwale go; jezeli malo, kaze dac plagi winnym.
Pozniej
przychodzi wielki pisarz i mowi, czego z dobr jego swiatobliwosci potrzebuje
wojsko, urzednicy i robotnicy - a ja kaze wydac to za pokwitowaniem. Gdy wyda
mniej, chwale go, jezeli wiecej rozpoczynam sledztwo.
Po poludniu
przychodza do mnie kupcy feniccy, ktorym sprzedaje zboze, a do skarbu faraona
wnosze pieniadze. Potem modle sie i zatwierdzam wyroki sadowe, zas nad
wieczorem policja donosi mi o wypadkach. Nie dalej jak onegdaj ludzie z mego
nomesu wpadli na terytorium prowincji Ka i zniewazyli posag boga Sebaka. W
sercu uradowalem sie, nie jest to bowiem nasz patron; niemniej skazalem paru
winnych na uduszenie, wielu do kopaln, a wszystkich na plagi.
Totez w nomesie
moim panuje cisza i dobre obyczaje, a podatki wplywaja co dzien...
- Chociaz dochody
faraona zmniejszyly sie i u was - wtracil ksiaze...
- Prawde rzekles,
panie - westchnal dostojny Ranuzer. - Kaplani mowia, ze bogowie rozgniewali sie
na Egipt za naplyw cudzoziemcow; ja jednak widze, ze bogowie nie gardza
fenickim zlotem i drogimi kamieniami...
W tej chwili
poprzedzony przez sluzbowego oficera, wszedl na sale kaplan Mentezufs, aby
zaprosic namiestnika i nomarche na jakies publiczne nabozenstwo. Obaj
dostojnicy zgodzili sie na zaprosiny, a nomarcha Ranuzer okazal przy tym tyle
poboznosci, ze az zadziwil ksiecia.
Kiedy Ranuzer
wsrod uklonow opuscil towarzystwo, namiestnik odezwal sie do kaplana:
- Poniewaz,
swiety proroku, jestes przy mnie zastepca najczcigodniejszego Herhora, prosze
cie wiec, azebys mi wytlomaczyl jedna rzecz, ktora serce moje napelnia troska.
- Czy potrafie? -
odparl kaplan.
- Odpowiesz, bo
napelnia cie madrosc, ktorej jestes sluga. Rozwaz tylko, co ci rzekne.
Wiesz, po co
wyslal mnie tutaj jego swiatobliwosc faraon...
- Azebys, ksiaze,
zapoznal sie z bogactwem i rzadami kraju - wtracil Mentezufis.
- Czynie to.
Wypytuje nomarchow, ogladam kraj i ludzi, slucham raportow pisarzy, ale nic nie
rozumiem, a to zatruwa mi zycie i dziwi mnie.
Bo kiedy mam do
czynienia z wojskowoscia, wiem wszystko: ilu jest zolnierzy, koni, wozow,
ktorzy oficerowie pija lub zaniedbuja sluzbe, a ktorzy pelnia swoje obowiazki.
Wiem tez, co robic z wojskiem. Gdyby na rowninie stal korpus nieprzyjacielski,
azeby go pobic, musze wziac dwa korpusy. Gdyby nieprzyjaciel stal w obronnej
pozycji, nie wyruszylbym bez trzech korpusow. Gdy wrog jest nie wycwiczony i
walczy w bezladnych tlumach, przeciw jego tysiacowi moge wystawic pieciuset
naszych zolnierzy i pobije go. Gdy strona przeciwna ma tysiac topornikow i ja
tysiac, rzuce sie na nich i pokonam, jezeli bede mial do pomocy stu procarzy.
W wojsku, swiety
ojcze - ciagnal Ramzes - wszystko sie widzi, jak palce u wlasnych rak, i na
kazde pytanie ma sie gotowa odpowiedz, ktora moj rozum ogarnia. Tymczasem w
zarzadzie nomesow ja nie tylko nic nie widze, ale mam taki zamet w glowie, ze
nieraz zapominam - po co tu przyjechalem?
Odpowiedz mi
zatem szczerze, jak kaplan i oficer: co to znaczy? Czy nomarchowie mnie
oszukuja, czy ja jestem nieudolny?
Swiety prorok
zamyslil sie.
- Czy oni
smieliby oszukiwac wasza dostojnosc - odparl - nie wiem, bo nie przypatrywalem
sie ich czynom. Zdaje mi sie jednak, ze oni ksieciu dlatego nic nie moga
wytlumaczyc, poniewaz sami nic nie rozumieja.
Nomarchowie i ich
pisarze - ciagnal kaplan - sa jak dziesietnicy w wojsku: kazdy zna swoja
dziesiatke i zawiadamia o niej wyzszych oficerow. Kazdy tez rozkazuje swojemu
oddzialkowi. Ale ogolnego planu, jaki ukladaja wodzowie armii, dziesietnik nie
zna.
Naczelnicy
nomesow i pisarze zapisuja wszystko, cokolwiek zdarzy sie w ich prowincji, i te
raporta przysylaja do stop faraona. Lecz dopiero rada najwyzsza wydobywa z nich
miod madrosci...
- Ale ja wlasnie
chce tego miodu!... - zawolal ksiaze. - Dlaczegoz mi nie daja...
Mentezufis
potrzasnal glowa.
- Madrosc
panstwowa - rzekl - nalezy do tajemnic kaplanskich, wiec moze ja zdobyc tylko
czlowiek poswiecony bogom. Tymczasem wasza dostojnosc, pomimo wychowania przez
kaplanow, jak najbardziej stanowczo usuwasz sie od swiatyn...
- Jak to, wiec
jezeli nie zostane kaplanem, nie objasnicie mnie?...
- Sa rzeczy,
ktore wasza dostojnosc mozesz poznac i teraz jako erpatre, sa, ktore poznasz
jako faraon. Ale sa i takie, o ktorych moze wiedziec tylko arcykaplan.
- Kazdy faraon
jest arcykaplanem - przerwal ksiaze.
- Nie kazdy. A
jeszcze i miedzy arcykaplanami sa roznice.
- Wiec - zawolal
rozgniewany nastepca - wy rzad panstwa ukrywacie przede mna... I ja nie bede
mogl spelnic rozkazow mego ojca...
- To - mowil
spokojnie Mentezufis - czego ksieciu potrzeba, mozesz poznac, bo przecie masz
najnizsze swiecenia kaplanskie. Rzeczy te jednak sa ukryte w swiatyniach za
zaslona, ktorej nikt nie odwazy sie uchylic bez odpowiednich przygotowan.
- Ja uchyle!...
- Niech bogowie
bronia Egipt od takiego nieszczescia!... - odparl kaplan wznoszac rece do gory.
- Czyliz wasza dostojnosc nie wiesz o tym, ze piorun zabije kazdego, kto bez
odpowiednich nabozenstw dotknalby zaslony? Kaz, ksiaze, zaprowadzic do swiatyni
jakiego niewolnika lub skazanca, i niech tylko wyciagnie reke, a natychmiast
umrze.
- Bo wy go
zabijecie.
- Kazdy z nas
umarlby tak samo jak najpospolitszy zbrodniarz, gdyby w swietokradzki sposob
zblizyl sie do oltarzy. Wobec bogow, moj ksiaze, faraon i kaplan tyle znaczy co
niewolnik.
- Wiec coz mam
robic?... - spytal Ramzes.
- Szukac
odpowiedzi na swoja troske w swiatyni, oczysciwszy sie przez modly i posty -
odparl kaplan.- Jak Egipt Egiptem zaden wladca w inny sposob nie zdobyl
madrosci panstwowej.
- Pomysle o tym -
rzekl ksiaze. - Choc widze z tego, ze i najczcigodniejszy Mefres, i ty, swiety
proroku, chcecie mnie wciagnac w nabozenstwa, jak mego ojca.
- Wcale nie.
Jezeli wasza dostojnosc, jako faraon, ograniczylbys sie na komenderowaniu
wojskiem, musialbys zaledwie kilka razy na rok przyjmowac udzial w
nabozenstwach, bo w innych razach zastepowaliby cie arcykaplani. Lecz jezeli
chcesz poznac tajemnice swiatyn, musisz skladac czesc bogom, gdyz oni sa
zrodlem madrosci.
ROZDZIAL
DWUDZIESTY CZWARTY
Teraz juz Ramzes
wiedzial, ze albo nie spelni rozkazu faraona, albo musi poddac sie woli
kaplanow, co go przejmowalo gniewem i niechecia do nich.
Nie spieszyl sie
wiec do tajemnic ukrytych w swiatyni. Mial jeszcze czas na posty i pobozne
zajecia. Tym zas gorliwszy zaczal przyjmowac udzial w ucztach, jakie na jego
czesc wyprawiano.
Wlasnie powrocil
Tutmozis, mistrz we wszelkiej zabawie, i przywiozl ksieciu dobre wiadomosci od
Sary. Byla zdrowa i pieknie wygladala, co dzis mniej juz obchodzilo Ramzesa.
Lecz kaplani postawili jego przyszlemu dziecku tak dobry horoskop, ze ksiaze
byl zachwycony.
Twierdzili na
pewno, ze dziecko bedzie synem bardzo obdarowanym od bogow i, jezeli ojciec
bedzie go kochal, osiagnie w zyciu wielkie zaszczyty.
Ksiaze smial sie
z drugiej czesci tej przepowiedni.
- Dziwna ich
madrosc - mowil do Tutmozisa. - Wiedza, ze bedzie syn, o czym ja nie wiem, choc
jestem ojcem; a watpia, czy go bede kochal, choc latwo zgadnac, ze kochalbym to
dziecie, gdyby nawet bylo corka. A o zaszczyty dla niego niech beda spokojni.
Ja sie tym zajme!...
W miesiacu
Pachono (styczen-luty) nastepca przyjechal do nomesu Ka, gdzie byl podejmowany
przez nomarche Sofra. Miasto Anu lezalo o siedm godzin pieszej drogi od
Atribis, ale ksiaze przez trzy dni odbywal te podroz. Na mysl o modlitwach i
postach, jakie czekaly go przy wtajemniczaniu sie w sekreta swiatyn, Ramzes
czul coraz wieksza ochote do zabaw; jego orszak odgadl to, wiec nastepowala
uciecha po uciesze.
Znowu na
goscincach, ktorymi przejezdzal do Atribis, ukazaly sie tlumy ludu z okrzykami,
kwiatami i muzyka. Szczegolniej pod miastem zapal dosiegnal szczytu. Zdarzylo
sie nawet, ze jakis olbrzymi robotnik rzucil sie pod woz namiestnika. A gdy
Ramzes zatrzymal konie, z gromady wystapilo kilkanascie mlodych kobiet i caly
woz oplotly mu kwiatami.
"Oni jednak
kochaja mnie!..." - pomyslal ksiaze.
W prowincji Ka
juz nie zapytywal nomarchy o dochody faraona, nie zwiedzal fabryk, nie kazal
sobie czytac raportow. Wiedzial, ze niczego nie zrozumie, wiec odlozyl te
zajecia do czasu, gdy zostanie wtajemniczonym. Tylko raz, gdy zobaczyl, ze
swiatynia boga Sebaka stoi na wysokim wzgorzu, oswiadczyl chec wejscia na jej
pylon i obejrzenia okolicy.
Dostojny Sofra
natychmiast spelnil wole nastepcy, ktory znalazlszy sie na wiezy spedzil pare
godzin z wielka uciecha.
Prowincja Ka byla
to zyzna rownina. Kilkanascie kanalow i odnog nilowych przecinalo ja we
wszystkich kierunkach niby siec skrecona ze srebrnych i lazurowych sznurow.
Melony i pszenica, siana w listopadzie, juz dojrzewaly. Na polach gesto roili
sie nadzy ludzie, ktorzy zbierali ogorki lub sieli bawelne. Ziemia byla pokryta
budynkami, ktore na kilkunastu punktach skupialy sie mocniej i tworzyly
miasteczka.
Wiekszosc domow,
osobliwie tych, ktore lezaly wsrod pol, byly to gliniane lepianki przykryte
sloma i palmowymi liscmi. Za to w miastach domy byly murowane, o plaskich
dachach i wygladaly jak biale szesciany podziurawione w miejscach, gdzie byly
drzwi i okna. Bardzo czesto na jednym takim szescianie stal drugi nieco
mniejszy, a na tym trzeci jeszcze mniejszy i kazde pietro wymalowane bylo
innych kolorem. Pod ognistym sloncem Egiptu domy te wygladaly jak wielkie
perly, rubiny i szafiry rozrzucone wsrod zieleni pol, otoczone palmami i
akacjami.
Z tego miejsca
Ramzes spostrzegl zjawisko, ktore go zastanowilo. Oto w poblizu swiatyn domy
byly najpiekniejsze, a w polach krecilo sie najwiecej ludnosci.
"Folwarki
kaplanow sa najbogatsze!..." -przypomnial sobie i jeszcze raz przebiegl
oczyma swiatynie i kaplice, ktorych z wiezy bylo widac kilkanascie.
Poniewaz jednak
pogodzil sie z Herhorem i potrzebowal uslug od kaplanow, wiec nie chcial dluzej
zajmowac sie ta sprawa.
W ciagu
nastepnych dni dostojny Sofra urzadzil dla ksiecia szereg polowan posuwajac sie
od miasta Atribis ku wschodowi. Nad kanalami strzelano do ptakow z luku,
chwytano je w ogromne potrzaski z sieci, ktore od razu zagarnialy po
kilkadziesiat sztuk, albo na latajacych swobodnie wypuszczano sokoly. Gdy zas
orszak ksiecia wkroczyl do wschodniej pustyni, zaczely sie wielkie lowy z psami
i pantera na czworonozne zwierzeta, ktorych w ciagu kilku dni zabito lub
schwytano pareset sztuk.
Gdy dostojny
Sofra spostrzegl, ze ksiaze ma juz dosc zabaw pod otwartym niebem i noclegow w
namiotach przerwal polowanie i najkrotszymi drogami zawrocil swoich gosci do
Atribis.
Staneli tu o
czwartej po poludniu, a nomarcha zaprosil wszystkich do swego palacu na uczte.
Sam zaprowadzil
ksiecia do lazienki, asystowal przy kapieli i z wlasnej skrzyni wydobyl
wonnosci do namaszczenia Ramzesa. Potem dozorowal fryzjera, ktory uporzadkowal
wlosy namiestnikowi, wreszcie ukleknawszy na podlodze blagal ksiecia o laskawe
przyjecie od niego nowych szat.
Byla tam swiezo
utkana koszula pokryta haftem, fartuch wyszyty perlami i plaszcz przetykany
zlotem, bardzo mocny, ale taki delikatny, ze mozna go bylo zamknac w dwu
rekach.
Nastepca laskawie
przyjal to oswiadczajac, ze jeszcze nigdy nie otrzymal tak pieknego podarunku.
Slonce juz zaszlo
i nomarcha zaprowadzil ksiecia do sali balowej.
Byl to duzy
dziedziniec otoczony kolumnada, wylozony mozaika. Wszystkie sciany byly pokryte
malowidlami przedstawiajacymi sceny z zycia przodkow Sofry, a wiec - wojny,
morskie podroze i polowania. Nad budynkiem tym, zamiast dachu, unosil sie
olbrzymi motyl z roznobarwnymi skrzydlami, ktore poruszali ukryci niewolnicy
dla odswiezenia powietrza.
W brazowych
kagancach, przybitych do kolumn, plonely jasne pochodnie, wydzielajac ze siebie
pachnace dymy.
Sala dzielila sie
na dwie czesci: jedna byla pusta, druga zapelniona stolikami i krzeslami dla
biesiadnikow. W glebi wznosil sie pomost, na ktorym, pod kosztownym namiotem z
rozsunietymi scianami, stal stolik i lozko dla Ramzesa. Przy kazdym stoliku
znajdowaly sie wielkie wazony z palmami, akacjami i figami. Stol nastepcy
otoczono roslinami iglastymi, ktore w sali rozlewaly won balsamiczna.
Zgromadzeni
goscie powitali ksiecia radosnym okrzykiem, a gdy Ramzes zajal miejsce pod
baldachimem, skad byl otwarty widok na cala sale, orszak jego zasiadl do
stolow.
Odezwaly sie arfy
i zaczely wchodzic damy w bogatych muslinowych szatach, z odslonietymi
piersiami, blyszczace od klejnotow. Cztery najpiekniejsze otoczyly Ramzesa,
inne zasiadly obok dostojnikow jego orszaku.
W powietrzu
unosila sie won roz, konwalij i fiolkow, a ksiaze poczul, ze mu tetna bija w
skroniach.
Niewolnicy i
niewolnice w koszulach bialych, rozowych i blekitnych zaczeli roznosic ciasta,
pieczony drob i zwierzyne, ryby, wino i owoce tudziez wience z kwiatow, ktore
biesiadnicy kladli na glowy. Ogromny motyl coraz szybciej wachlowal skrzydlami,
a w pustej polowie sali rozpoczelo sie widowisko. Po kolei wystepowaly
tancerki, gimnastycy, blazny, kuglarze i fechmistrze; gdy zas ktory okazal
niezwykly dowod zrecznosci, widzowie rzucali mu kwiaty ze swych wiencow lub
zlote pierscienie.
Kilka godzin
ciagnela sie uczta, przeplatana okrzykami na czesc ksiecia, nomarchy i jego
rodziny.
Ramzesa, ktory w
postawie pollezacej siedzial na lozku okrytym lwia skora ze zlotymi szponami,
obslugiwaly cztery damy. Jedna wachlowala go, druga zmieniala mu wience na
glowie, dwie inne przysuwaly potrawy. Pod koniec uczty ta z nich, z ktora
ksiaze najchetniej rozmawial, przyniosla mu kielich wina. Ramzes wychylil
polowe, reszte podal jej, a gdy wypila, pocalowal ja w usta.
Wowczas
niewolnicy szybko zaczeli gasic pochodnie, motyl przestal ruszac skrzydlami, a
w sali zrobila sie noc i cisza, przerywana nerwowym smiechem kobiet.
Nagle rozlegly
sie predkie stapania kilku ludzi i straszny krzyk:
- Puscie mnie!..
- wolal ochrypniety glos meski.
- Gdzie jest
nastepca?... Gdzie namiestnik?
W sali zagotowalo
sie. Kobiety plakaly przerazone, mezczyzni wolali:
- Co to jest?...
Zamach na nastepce!.. Hej, warta!... Slychac bylo dzwiek tluczonych naczyn i
trzask krzesel.
- Gdzie jest
nastepca? - ryczal obcy czlowiek.
- Warta!...
Broncie nastepcy!... - odpowiedziano z sali.
- Zapalcie
swiatlo !... - odezwal sie mlodzienczy glos nastepcy. - Kto mnie szuka?... Tu
jestem.
Wniesiono
pochodnie. Na sali pietrzyly sie wywrocone i polamane sprzety, miedzy ktorymi
kryli sie biesiadnicy. Na estradzie ksiaze wydzieral sie kobietom, ktore
krzyczac oplatywaly mu rece i nogi. Obok ksiecia Tutmozis w potarganej peruce,
z brazowym dzbanem w reku, gotow byl walic w leb kazdego, kto by sie zblizyl.
We drzwiach sali ukazalo sie kilku zolnierzy z obnazonymi mieczami.
- Co to jest?...
Kto tu jest?... - wolal przerazony nomarcha.
Nareszcie
spostrzezono sprawce zametu. Jakis olbrzym nagi, okryty blotem, z krwawymi
pregami na plecach, kleczal na schodach estrady i wyciagal rece do nastepcy.
- Oto
morderca!... - wrzasnal nomarcha. - Bierzcie go!...
Tutmozis podniosl
swoj dzban, ode drzwi przybiegli zolnierze. Poraniony czlowiek upadl twarza na
schody wolajac:
- Milosierdzia,
slonce Egiptu!...
Juz mieli go
schwycic zolnierze, gdy Ramzes wydarlszy sie kobietom zblizyl sie do nedzarza.
- Nie dotykajcie
go! - zawolal na zolnierzy. - Czego chcesz, czlowieku?
- Chce ci
opowiedziec o naszych krzywdach, panie...
W tej chwili
Sofra zblizywszy sie do ksiecia szepnal:
- To Hyksos...
spojrzyj, wasza dostojnosc, na jego kudlata brode i wlosy... Jego wreszcie
zuchwalstwo, z jakim sie tu wdarl, dowodzi, ze zbrodniarz ten nie jest
urodzonym Egipcjaninem...
- Kto jestes? -
spytal ksiaze.
- Jestem Bakura,
robotnik z pulku kopaczy w Sochem. Nie mamy teraz zajecia, wiec nomarcha Otoes
kazal nam...
- To pijak i
wariat... - szeptal wzburzony Sofra. - Jak on przemawia do ciebie, panie...
Ksiaze tak
spojrzal na nomarche, ze dygnitarz zgiety wpol cofnal sie.
- Co wam kazal
dostojny Otoes? - pytal namiestnik Bakury.
- Kazal nam,
panie, chodzic brzegiem Nilu, plywac po rzece, stawac przy goscincach i robic
zgielk na twoja czesc. I obiecal, ze za to wyda nam, co sie nalezy... Bo,
panie, my juz dwa miesiace nie dostalismy nic... Ani plackow jeczmiennych, ani
ryb, ani oliwy do namaszczania ciala.
- Coz wy na to,
dostojny panie? - zapytal ksiaze nomarchy.
- Niebezpieczny
pijak... brzydki klamca... - odparl Sofra.
- Jakizescie to
zgielk robili na moja czesc?
- Jak rozkazano -
mowil olbrzym. - Moja zona i corka krzyczaly wraz z innymi: "Oby zyl
wiecznie!", a ja skakalem do wody i ciskalem wience do statku waszej
dostojnosci, za co miano mi placic po utenie. Zas kiedy wasza czesc raczyles
wjezdzac laskawie do miasta Atribis, mnie naznaczono, abym rzucil sie pod konie
i zatrzymal woz...
Ksiaze zaczal sie
smiac.
- Jako zywo -
mowil - nie myslalem, ze tak wesolo zakonczymy uczte!... A ilez ci zaplacono za
to, zes wpadl pod woz?
- Obiecano mi
trzy uteny, ale nie zaplacono nic ani mnie, ani zonie i corce. Rowniez calemu
pulkowi nie dano nic do jedzenia przez dwa miesiace.
- Z czego
zyjecie?
- Z zebraniny
albo z tego, co sie zapracuje u chlopa. Wiec w tej ciezkiej nedzy trzy razy
buntowalismy sie i chcielismy wracac do domu. Ale oficerowie i pisarze albo
obiecywali nam, ze oddadza, albo kazali nas bic...
- Za ten zgielk
na mnie? - wtracil smiejac sie ksiaze.
- Prawde mowi
wasza czesc... Otoz wczoraj byl bunt najwiekszy, za co jego dostojnosc nomarcha
Sofra kazal nas dziesiatkowac... co dziesiaty bral kije, a ja dostalem
najwiecej, bom duzy i mam do wykarmienia trzy geby: moja, zony i corki...
Zbity, wydarlem sie im, azeby upasc na moj brzuch przed toba, panie, i
opowiedziec nasze zale. Ty nas bij, jezelismy winni, ale niech pisarze wydadza
nam, co sie nalezy, bo z glodu pomrzemy - my, zony i dzieci nasze...
- To czlowiek
opetany!... - zawolal Sofra. - Racz spojrzec, wasza dostojnosc, ile on mi
szkody narobil... Dziesieciu talentow nie wzalbym za te stoly, misy i dzbany.
Miedzy
biesiadnikami, ktorzy juz odzyskali przytomnosc, zaczal sie szmer.
- To jakis
bandyta!... - mowiono. - Patrzcie, to naprawde Hyksos... Jeszcze w nim burzy
sie przekleta krew jego dziadow, ktorzy najechali i zniszczyli Egipt... Takie
kosztowne sprzety... takie ozdobne naczynia porozbijane na proch !...
- Jeden bunt nie
zaplaconych robotnikow wiecej sprawia szkody panstwu, anizeli warte sa te
bogactwa - surowo odezwal sie Ramzes.
- Swiete
slowa!... Nalezy zapisac je na pomnikach - w tejze chwili odezwano sie miedzy
goscmi. - Bunt odrywa ludzi od pracy i zasmuca serce jego swiatobliwosci... Nie
godzi sie, azeby robotnicy po dwa miesiace nie odbierali zoldu...
Z nieukrywana
pogarda spojrzal ksiaze na zmiennych jak obloki dworakow i zwrocil sie do
nomarchy.
- Oddaje ci -
rzekl groznie - tego skatowanego czlowieka. Jestem pewny, ze nie spadnie mu
wlos z glowy. Zas jutro chce zobaczyc pulk, do ktorego nalezy, i przekonac sie,
czy skarzacy mowil prawde.
Po tych slowach
namiestnik wyszedl zostawiajac nomarche i gosci w wielkim strapieniu.
Na drugi dzien
ksiaze, ubierajac sie przy pomocy Tutmozisa, zapytal go:
- Czy robotnicy
przyszli?
- Tak, panie. Od
switu czekaja na twoje rozkazy.
- A ten... ten
Bakura jest miedzy nimi?
Tutmozis skrzywil
sie i odparl:
- Zdarzyl sie
dziwny wypadek. Dostojny Sofra kazal go zamknac w pustej piwnicy swego palacu.
Otoz ten hultaj, bardzo silny czlowiek, wylamal drzwi od drugiego lochu, gdzie
stalo wino, przewrocil kilka dzbanow bardzo kosztownych, a sam tak sie spil,
ze...
- Ze co?... -
spytal ksiaze.
- Ze umarl.
Nastepca zerwal
sie z krzesla.
- I ty wierzysz -
zawolal, ze on sam zapil sie na smierc?...
- Musze wierzyc,
bo nie mam dowodow, ze go zabito - odpowiedzial Tutmozis.
- Ale ja ich
poszukam!... - wybuchnal ksiaze.
Biegal po
komnacie i parskal jak rozgniewane lwiatko. Gdy nieco uspokoil sie, rzekl
Tutmozis:
- Nie szukaj,
panie, winy tam, gdzie jej nie widac, bo nawet swiadkow nie znajdziesz. Gdyby
ktos w rzeczy samej z rozkazu nomarchy zadlawil tego robotnika, nie przyzna
sie. Sam umarly takze nic nie powie, a zreszta, coz by znaczyla jego skarga na
nomarche!... W tych warunkach zaden sad nie zechce rozpoczac sledztwa...
- A jezeli ja
kaze?... - spytal namiestnik.
- W takim razie
przeprowadza sledztwo i dowioda niewinnosci Sofry. Po czym ty, panie, bedziesz
zawstydzony, a wszyscy nomarchowie, ich krewni i sluzba zostana twoimi wrogami.
Ksiaze stal na
srodku pokoju i myslal.
- Wreszcie -
mowil Tutmozis - wszystko zdaje sie przemawiac za tym, ze nieszczesny Bakura
byl pijak albo wariat, a nade wszystko czlowiek obcego pochodzenia. Bo czyliz
rodowity i przytomny Egipcjanin, chocby przez rok nie pobieral zoldu i dwa razy
tyle dostal kijow, czy osmielilby sie - wpadac do palacu nomarchy i z takim
wrzaskiem wzywac ciebie?...
Ramzes pochylil
glowe, a widzac, ze w drugim pokoju sa dworzanie, rzekl znizonym glosem:
- Czy ty wiesz,
Tutmozisie, ze od czasu jak wyruszylem w te podroz, Egipt zaczyna mi sie wydawac
jakis inny. Niekiedy pytam samego siebie: czy ja jestem w obcym kraju? to znowu
serce moje niepokoi sie, jakbym mial na oczach zaslone, poza ktora dzieja sie
lotrostwa, ktorych ja - nie moge dojrzec...
- Totez i nie
wypatruj ich, bo w koncu wyda ci sie, zesmy wszyscy powinni isc do kopaln -
odparl ze smiechem Tutmozis. - Pamietaj, ze nomarchowie i urzednicy sa
pasterzami twego stada. Gdy ktory wydoi miare mleka dla siebie albo zarznie
owce, przecie go nie zabijesz ani wypedzisz. Owiec masz za duzo, a o pastuchow
trudno.
Namiestnik, juz
ubrany, przeszedl do sali poczekalnej, gdzie zebrala sie jego swita: kaplani,
oficerowie i urzednicy. Nastepnie wraz z nimi opuscil palac i udal sie na
dziedziniec zewnetrzny.
Byl to obszerny
plac zasadzony akacjami, pod cieniem ktorych oczekiwali ksiecia robotnicy. Na
odglos trabki caly tlum zerwal sie z ziemi i uszykowal w piec szeregow.
Ramzes, otoczony
blyszczacym orszakiem dostojnikow, nagle zatrzymal sie, chcac najpierw z daleka
obejrzec pulk kopaczy. Byli to ludzie nadzy, w bialych czepcach na glowie i
takichze przepaskach okolo bioder. W szeregach doskonale mozna bylo odroznic
brunatnych Egipcjan, ciemnych Murzynow, zoltych Azjatow i bialych mieszkancow
Libii tudziez wysp Morza Srodziemnego.
W pierwszej linii
stali kopacze z oskardami, w drugiej z motykami, w trzeciej z lopatami. Czwarty
szereg stanowili tragarze, z ktorych kazdy mial drag i dwa kubelki, piaty
rowniez tragarze, lecz z wielkimi skrzyniami, obslugiwanymi kazda przez dwu
ludzi. Przenosili oni wykopana ziemie.
Przed szeregami
co kilkanascie krokow stali majstrowie: kazdy mial w rekach mocny kij i duzy
cyrkiel drewniany lub wegielnice.
Kiedy ksiaze
zblizyl sie do nich, zawolali chorem: "obys zyl wiecznie!", i
ukleknawszy uderzyli czolem o ziemie.
Nastepca kazal im
powstac i znowu przypatrzyl sie z uwaga.
Byli to ludzie
zdrowi i silni, bynajmniej nie wygladajacy na takich, ktorzy od dwu miesiecy
utrzymywali sie z zebraniny.
Do namiestnika
przystapil nomarcha Sofra ze swoim orszakiem. Ale Ramzes udajac, ze go nie
spostrzegl, zwrocil sie do jednego z majstrow:
- Jestescie
kopaczami z Sochem? - zapytal.
Majster jak dlugi
upadl twarza na ziemie i milczal.
Ksiaze wzruszyl
ramionami i zawolal do robotnikow:
- Jestescie z
Sochem?
- Jestesmy
kopacze z Sochem!... - odpowiedzieli chorem.
- Dostaliscie
zold?
- Zold dostalismy
- jestesmy syci i szczesliwi - sludzy jego swiatobliwosci - odparl chor
wybijajac kazdy wyraz.
- W tyl zwrot!...
- zakomenderowal ksiaze.
Odwrocili sie.
Prawie kazdy mial na plecach glebokie i geste blizny od kijow; ale swiezych
preg nie bylo.
"Oszukuja
mnie!..." - pomyslal nastepca. Kazal robotnikom isc do koszar i nie
witajac sie ani zegnajac z nomarcha wrocil do palacu.
- Czy i ty mi
powiesz - rzekl w drodze do Tutmozisa - ze ci ludzie sa robotnikami z
Sochem?...
- Wszakze oni
sami to powiedzieli - odparl dworak.
Ksiaze zawolal,
aby mu podano konia, i odjechal do wojsk obozujacyeh za miastem.
Caly dzien
musztrowal pulki. Okolo poludnia na placu cwiczen, pod dowodztwem nomarchy,
ukazalo sie kilkudziesieciu tragarzy z namiotami, sprzetami, jadlem i winem.
Ale ksiaze odprawil ich do Atribis, a gdy nadszedl czas posilku dla wojska,
kazal sobie podac i jadl owsiane placki z suszonym miesem.
Byly to najemne
pulki libijskie. Kiedy ksiaze wieczorem kazal im odlozyc bron i pozegnal sie z
nimi, zdawalo sie, ze zolnierze i oficerowie ulegli szalenstwu. Krzyczac:
"zyj wiecznie", calowali jego rece i nogi, zrobili lektyke z wloczni
i plaszczow, ze spiewami odniesli ksiecia do miasta, a w drodze klocili sie o
zaszczyt dzwigania go na ramionach.
Nomarcha i
urzednicy prowincji, widzac zapal barbarzynskich Libijczykow i laske dla nich
nastepcy, zatrwozyli sie.
- Oto jest
wladca... - szepnal do Sofry wielki pisarz. - Gdyby zechcial, ci ludzie
pobiliby mieczem nas i dzieci nasze...
Strapiony
nomarcha westchnal do bogow i polecil sie ich laskawej opiece.
Pozno w nocy
Ramzes znalazl sie w swym palacu i tu powiedziala mu sluzba, ze zmieniono mu
pokoj sypialny.
- Dlaczegoz to?
- Bo w tamtej
sypialni widziano jadowitego weza, ktory skryl sie tak, ze nie mozna go
znalezc.
W skrzydle
sasiadujacym z domem nomarchy znajdowala sie nowa sypialnia. Byl to
czworoboczny pokoj otoczony kolumnami. Mial alabastrowe sciany pokryte malowana
plaskorzezba przedstawiajaca - u dolu rosliny w wazonach, wyzej - girlandy z
lisci oliwkowych i laurowych.
Prawie na srodku
stalo wielkie loze wykladane hebanem, koscia sloniowa i zlotem. Pokoj
oswietlaly dwie wonne pochodnie, pod kolumnada znajdowaly sie stoliki z winem,
jadlem i wiencami z roz.
W suficie byl
wielki otwor czworoboczny zasloniety plotnem.
Ksiaze wykapal
sie i legl na miekkim poslaniu, jego sluzba odeszla do dalszych komnat.
Pochodnie zaczely przygasac, po sypialni wional chlodny wiatr nasycony wonia
kwiatow. Jednoczesnie w gorze odezwala sie cicha muzyka arf. Ramzes podniosl
glowe. Plocienny dach pokoju usunal sie i przez otwor w suficie widac bylo
konstelacja Lwa, a w niej jasna gwiazde Regulusa. Muzyka arf wzmogla sie.
"Czy bogowie
wybieraja sie do mnie w odwiedziny?..." - pomyslal z usmiechem Ramzes.
W otworze sufitu
blysnela szeroka smuga swiatla; bylo ono mocne, lecz lagodne. W chwile pozniej
ukazala sie w gorze lektyka w formie zlotej lodzi, niosacej altanke z kwiatow:
slupy byly okrecone girlandami z roz, dach z fiolkow i lotosow.
Na sznurach
spowitych zielonoscia, zlota lodz bez szmeru opuscila sie do sypialnej komnaty.
Stanela na podlodze, a spod kwiatow wyszla niepospolitej pieknosci naga
kobieta. Cialo jej mialo ton bialego marmuru, od bursztynowej fali wlosow
plynela won upajajaca.
Kobieta,
wysiadlszy ze swej napowietrznej lektyki, uklekla przed ksieciem.
- Jestes corka
Sofry?... - spytal jej nastepca.
- Prawde mowisz,
panie...
- I mimo to
przyszlas do mnie?
- Blagac cie,
azebys przebaczyl memu ojcu... Nieszczesliwy on!... od poludnia leje lzy i
tarza sie w popiele...
- A gdybym mu nie
przebaczyl, odeszlabys?
- Nie... - cicho
szepnela.
Ramzes
przyciagnal ja do siebie i namietnie pocalowal. Oczy plonely mu.
- Dlatego
przebacze mu - rzekl.
- O, jakis ty
dobry!.. - zawolala tulac sie do ksiecia. A potem dodala z przymileniem:
- Kazesz
wynagrodzic szkody, ktore wyrzadzil mu ten szalony robotnik?
- Kaze...
- I mnie wezmiesz
do swego domu...
Ramzes popatrzyl
na nia.
- Wezme cie, bo
jestes piekna.
- Doprawdy?... -
odparla obejmujac go za szyje. - Przypatrz mi sie lepiej... Miedzy pieknymi
Egiptu zajmuje dopiero czwarte miejsce.
- Coz to znaczy?
- W Memfis, czy
kolo Memfis, mieszka twoja najpierwsza... Na szczescie tylko Zydowka!... W
Sochem jest druga...
- Nic o tym nie
wiem - wtracil ksiaze.
- O, ty
golabku!... Wiec zapewne nie wiesz i o trzeciej w Anu...
- Czy i ona
nalezy do mego domu?...
-
Niewdzieczniku!... - zawolala uderzajac go kwiatem lotosu. - Gotow jestes za
miesiac o mnie powiedziec to samo... Ale ja nie dam zrobic sobie krzywdy...
- Jak i twoj
ojciec.
- Jeszczes mu nie
zapomnial?... Pamietaj, ze odejde...
- Zostan juz...
zostan!...
Na drugi dzien
namiestnik raczyl przyjac holdy i uczte od nomarchy Sofra. Publicznie pochwalil
jego zarzad prowincja i aby wynagrodzic szkody wyrzadzone przez pijanego
robotnika, darowal mu polowe naczyn i sprzetow, ktore otrzymal w miescie Anu.
Druga polowe tych
darow zabrala corka nomarchy, piekna Abeb, jako dama dworu ksiecia. Nadto
kazala sobie wyplacic z kasy Ramzesa piec talentow na stroje, konie i
niewolnice.
Wieczorem ksiaze
ziewajac rzekl do Tutmozisa:
- Jego
swiatobliwosc, ojciec moj, powiedzial mi wielka nauke, ze - kobiety duzo
kosztuja!
- Gorzej, gdy ich
nie ma - odparl elegant.
- Aleja mam ich
cztery i nawet dobrze nie wiem, jakim sposobem. Moglbym ze dwie odstapic wam.
- Czy i Sare?
- Tej nie,
szczegolnie, jezeli bedzie miala syna.
- Jezeli wasza
dostojnosc przeznaczysz tym synogarlicom ladny posag, znajda sie dla nich
mezowie.
Ksiaze znowu
ziewnal.
- Nie lubie
sluchac o posagach - rzekl. - Aaa!... jakie to szczescie, ze juz wyrwe sie od
was i osiade miedzy kaplanami...
- Naprawde
uczynisz tak?...
- Musze.
Nareszcie moze dowiem sie od nich, dlaczego faraoni biednieja... Aaa!... no - i
odpoczne.
ROZDZIAL
DWUDZIESTY PIATY
Tego samego dnia
w Memfisie Fenicjanin Dagon, dostojny bankier nastepcy tronu, lezal na kanapie
pod werenda swego palacu. Otaczaly go wonne krzaki iglaste, hodowane w
wazonach. Dwaj czarni niewolnicy chlodzili bogacza wachlarzami, a on bawiac sie
mloda malpka sluchal rachunkow, ktore czytal mu jego pisarz.
W tej chwili
niewolnik, uzbrojony w miecz, helm, wlocznie i tarcze (bankier lubil wojskowe
ubiory), zameldowal dostojnego Rabsuna, ktory byl kupcem fenickim osiadlym w
Memfis.
Gosc wszedl,
nisko klaniajac sie, i w ten sposob opuscil powieki, ze dostojny Dagon rozkazal
pisarzowi i niewolnikom, azeby wyniesli sie spod werendy. Nastepnie, jako
czlowiek przezorny, obejrzal wszystkie katy i rzekl do goscia:
- Mozemy gadac.
Rabsun zaczal bez
wstepu:
- Czy dostojnosc
wasza wie, ze przyjechal z Tyru ksiaze Hiram?...
Dagon podskoczyl
na kanapie.
- Niech na niego
i jego ksiestwo trad padnie!.. -wrzasnal.
- On mi wlasnie
wspomnial - ciagnal spokojnie gosc - ze miedzy wami jest nieporozumienie...
- Co to jest
nieporozumienie? - krzyczal Dagon. - Ten rozbojnik okradl mnie, zniszczyl,
zrujnowal... Kiedy ja poslalem moje statki, za innymi tyryjskimi, na zachod, po
srebro, sternicy lotra Hirama rzucali na nie ogien, chcieli je zepchnac na
mielizne... No, i moje okrety wrocily z niczym, opalone i potrzaskane... Zeby
jego spalil ogien niebieski!... - zakonczyl rozwscieczony bankier.
- A jezeli Hiram
ma dla waszej dostojnosci dobry interes? - spytal gosc flegmatycznie.
Burza szalejaca w
piersiach Dagona od razu ucichla.
- Jaki on moze
miec dla mnie interes? - rzekl zupelnie spokojnym glosem.
- On to sam powie
waszej dostojnosci, ale przeciez pierwej musi zobaczyc sie z wami.
- No, to niech on
tu przyjdzie.
- On mysli, ze
wasza dostojnosc powinna przyjsc do niego. Przecie on jest czlonkiem najwyzszej
rady w Tyrze.
- Zeby on tak
zdechl, jak ja do niego pojde!... - krzyknal znowu rozgniewany bankier.
Gosc przysunal
krzeslo do kanapy i poklepal bogacza w udo.
- Dagonie - rzekl
- miej ty rozum.
- Dlaczego ja nie
mam rozumu i dlaczego ty, Rabsun, nie mowisz do mnie - dostojnosc?...
- Dagon, nie badz
ty glupi... - reflektowal gosc. - Jezeli ty nie pojdziesz do niego ani on do
ciebie, to jakze wy zrobicie interes?
- Ty jestes
glupi, Rabsun! - znowu wybuchnal bankier. - Bo gdybym ja poszedl do Hirama, to
niech mi reka uschnie, ze stracilbym na tej grzecznosci polowe zarobku.
Gosc pomyslal i
odparl:
- Teraz rzekles
madre slowo. Wiec ja tobie cos powiem. Przyjdz do mnie i Hiram przyjdzie do
mnie, i wy obaj u mnie obgadacie ten interes.
Dagon przechylil
glowe i przymruzywszy oko filuternie zapytal:
- Ej, Rabsun!...
Powiedz od razu: ile on tobie dal?
- Za co?...
- Za to, ja
przyjde do ciebie i z tym parchem bede robil interes...
- To jest interes
dla calej Fenicji, wiec ja na nim zarobku nie potrzebuje - odparl oburzony
Rabsun.
- Zeby sie tobie
tak dluznicy wyplacali, jak to prawda!
- Zeby mi sie nie
wyplacili, jezeli ja co na tym zarobie! Niech tylko Fenicja nie straci! -
zakrzyczal z gniewem Rabsun.
Pozegnali sie.
Nad wieczorem
dostojny Dagon wsiadl w lektyke niesiona przez szesciu niewolnikow. Poprzedzali
go dwaj laufrowie z kijami i dwaj z pochodniami, zas za lektyka szlo czterech
sluzacych uzbrojonych od stop do glow. Nie dla bezpieczenstwa, lecz ze Dagon od
pewnego czasu lubil otaczac sie zbrojnymi jak rycerz.
Wysiadl z lektyki
z wielka powaga i podtrzymywany przez dwu ludzi (trzeci niosl nad nim parasol)
wszedl do domu Rabsuna.
- Gdziez jest
ten... Hiram? - zapytal dumnie gospodarza.
- Nie ma go.
- Jak to?... Wiec
ja bede czekal na niego?
- Nie ma go w tym
pokoju, ale jest w trzecim, u mojej zony - odparl gospodarz. - On teraz sklada
wizyte mojej zonie.
- Ja tam nie
pojde!... - rzekl bankier siadajac na kanapie.
- Pojdziesz do
drugiego pokoju, a on w tej samej chwili takze tam wejdzie.
Po krotkim oporze
Dagon ustapil, a w chwile pozniej, na znak gospodarza domu, wszedl do drugiej
komnaty. Jednoczesnie z dalszych pokojow wysunal sie niewysoki czlowiek z siwa
broda, ubrany w zlocista toge i zlota obrecz na glowie.
- Oto jest -
rzekl gospodarz stojac na srodku - oto jest jego milosc ksiaze Hiram, czlonek
najwyzszej rady tyryjskiej... Oto jest dostojny Dagon, bankier ksiecia nastepcy
tronu i namiestnika w Dolnym Egipcie.
Dwaj dostojnicy
uklonili sie sobie z zalozonymi na piersiach rekoma i usiedli przy oddzielnych
stolikach, na srodku sali. Hiram nieco odsunal toge, aby ukazac wielki zloty
medal na swej szyi, w odpowiedzi na co Dagon zaczal bawic sie grubym zlotym
lancuchem, ktory otrzymal od ksiecia Ramzesa.
- Ja, Hiram -
odezwal sie starzec - pozdrawiam pana, panie Dagon, zycze panu duzego majatku i
powodzenia w interesach.
- Ja, Dagon,
pozdrawiam pana, panie Hiram, i zycze panu tego samego, co pan mnie zyczy...
- Juz sie pan
chcesz klocic?... - przerwal zirytowany Hiram.
- Gdzie ja sie
kloce?... Rabsun, ty powiedz, czy ja sie kloce?...
- Lepiej niech
wasze dostojnosci mowia o interesach - odparl gospodarz.
Po chwili namyslu
Hiram zaczal:
- Przyjaciele
panscy z Tyru bardzo pozdrawiaja pana przeze mnie.
- Oni tylko to
przyslali mi? - spytal drwiacym tonem Dagon.
- Co pan chcesz,
zeby oni panu przysylali?.. - odparl Hiram podnoszac glos.
- Cicho!...
Zgoda!.. - wtracil gospodarz.
Hiram kilka razy
glebiej odetchnal i rzekl:
- To prawda, ze
nam potrzebna zgoda... Ciezkie czasy nadchodza dla Fenicji...
- Czy morze
zatopilo wam Tyr albo Sydon?.. - spytal z usmiechem Dagon.
Hiram splunal i
zapytal:
- Cos pan taki
zly dzisiaj?...
- Ja zawsze
jestem zly, jak mnie nie nazywaja - dostojnoscia...
- A dlaczego pan
nie nazywasz mnie miloscia?... Ja przecie jestem ksiaze!...
- Moze w Fenicji
- odparl Dagon. - Ale juz w Asyrii, u lada satrapy czekasz pan w sieniach trzy
dni na posluchanie, a kiedy cie przyjma, lezysz na brzuchu jak kazdy handlarz
fenicki.
- A pan co bys
robil wobec dzikiego czlowieka, ktory moze pana na pal wbic?... - zakrzyczal
Hiram.
- Co ja bym
robil, nie wiem - rzekl Dagon. - Ale w Egipcie ja sobie siedze na jednej
kanapie z nastepca tronu, ktory dzis jest namiestnikiem.
- Zgoda, wasza
dostojnosc!... Zgoda, wasza milosc!... - reflektowal ich gospodarz.
- Zgoda!... zgoda,
ze ten pan jest zwyczajny fenicki handlarz, a mnie nie chce oddac szacunku... -
zawolal Dagon.
- Ja mam sto
okretow!... - wrzasnal Hiram.
- A jego
swiatobliwosc faraon ma dwadziescia tysiecy miast, miasteczek i osad....
- Wasze
dostojnosci utopicie ten interes i cala Fenicje!.. - odezwal sie juz
podniesionym glosem Rabsun.
Hiram zacisnal
piesci, lecz umilkl i odpoczal.
- Musisz jednak
przyznac, wasza dostojnosc - rzekl po chwili do Dagona - ze z tych dwudziestu
tysiecy miast jego swiatobliwosc niewiele ma naprawde.
- Chcesz
powiedziec, wasza milosc - odparl Dagon, ze siedm tysiecy miast nalezy do
swiatyn i siedm tysiecy do wielkich panow?... Zawsze jednak jego swiatobliwosci
zostaje siedm tysiecy na czysto.
- Nie bardzo! Bo
jak z tego wasza dostojnosc odejmiesz ze trzy tysiace, ktore sa w zastawie u
kaplanow, i ze dwa tysiace w dzierzawie u naszych Fenicjan...
- Mowi prawde,
wasza milosc - rzekl Dagon. - Zawsze jednak jego swiatobliwosci zostaje ze dwa
tysiace miast bardzo bogatych...
- Czy was Tyfon
opetal?... - wrzasnal z kolei Rabsun.
- Bedziecie teraz
wyliczali miasta faraona, bodajby go...
- Psyt... -
szepnal Dagon zrywajac sie z krzesla.
- Kiedy nad
Fenicja wisi nieszczescie!... - dokonczyl Rabsun.
- Niechze ja sie
raz dowiem, jakie nieszczescie?... - przerwal Dagon.
- Wiec daj mowic
Hiramowi, to sie dowiesz - odparl gospodarz.
- Niech gada...
- Czy wasza
dostojnosc wiesz, co sie stalo w zajezdzie "Pod Okretem" u brata
naszego, Asarhadona?... - zaczal Hiram.
- Nie mam braci
pomiedzy szynkarzami!... - wtracil szyderczo Dagon.
- Milcz!... -
wrzasnal rozgniewany Rabsun i schwycil za rekojesc sztyletu. - Jestes glupi jak
pies, ktory szczeka przez sen...
- Czego on sie
gniewa, ten... ten handlujacy koscmi?... - odparl Dagon i rowniez siegnal do
noza.
- Cicho!...
Zgoda!... - uspokajal ich sedziwy ksiaze i takze opuscil sucha reke do pasa.
Przez chwile
wszystkim trzem drzaly nozdrza i blyszczaly oczy. Wreszcie Hiram, ktory
uspokoil sie najpierw, zaczal znowu, jakby nigdy nic nie zaszlo.
- Pare miesiecy
temu stanal w zajezdzie Asarhadona niejaki Phut, z miasta Harranu...
- Mial odebrac
piec talentow od jakiegos kaplana - wtracil Dagon.
- Coz dalej? -
spytal Hiram.
- Nic. Znalazl
laske u jednej kaplanki i za jej rada pojechal szukac swego wierzyciela do
Tebow.
- Masz rozum
dziecka, a gadatliwosc kobiety - rzekl Hiram. - Ten harranczyk nie jest
harranczykiem, ale Chaldejczykiem, i nie nazywa sie Phut, ale Beroes...
- Beroes?...
Beroes?... - powtorzyl przypominajac sobie Dagon. - Gdzies slyszalem to
nazwisko...
- Slyszales!... -
mowil z pogarda Hiram. - Beroes to najmedrszy kaplan w Babilonie, doradca
ksiazat asyryjskich i samego krola...
- Niech on bedzie
doradca, byle nie faraona, co mnie to obchodzi?... - rzekl bankier.
Rabsun podniosl
sie z krzesla i grozac Dagonowi piescia pod nosem zawolal:
- Ty wieprzu,
wypasiony na faraonskich pomyjach... Ciebie Fenicja tyle obchodzi, co mnie
Egipt... Gdybys mogl, za drachme sprzedalbys ojczyzne... Psie tredowaty!
Dagon zbladl i
odparl spokojnym glosem:
- Co gada ten
kramarz?... W Tyrze sa moi synowie i ucza sie zeglarstwa; w Sydonie siedzi moja
corka z mezem... Polowe mego mienia pozyczylem radzie najwyzszej, choc nie mam
za to nawet dziesieciu procent. A ten kramarz mowi, ze mnie nie obchodzi
Fenicja!...
Rabsun, posluchaj
mnie - dodal po chwili. - Ja zycze twojej zonie i dzieciom, i cieniom twoich
ojcow, azebys ty o nich tyle dbal, ile ja o kazdy okret fenicki, o kazdy kamien
Tyru, Sydonu, a nawet Zarpath i Achsibu...
- Dagon mowi
prawde - wtracil Hiram.
- Ja nie dbam o
Fenicje!... - ciagnal bankier zapalajac sie. - A ilu ja sprowadzilem tu
Fenicjan, azeby robili majatki, i co mam z tego?... Ja nie dbam!... Hiram
zepsul mi dwa okrety i pozbawil mnie wielkich zarobkow, a przecie kiedy chodzi
o Fenicja, ja usiadlem z nim w jednym pokoju...
- Bo myslales, ze
bedziecie gadali o tym, azeby kogo oszukac - rzekl Rabsun.
- Zebys ty tak
myslal o skonaniu, glupi!... - odparl Dagon. - Niby ja jestem dziecko i niby
nie rozumiem, ze jak Hiram przyjezdza do Memfisu, to przecie on nie dla handlu
przyjezdza. Oj ty, Rabsun!... Tys powinien ze dwa lata byc u mnie chlopcem do
zamiatania stajni...
- Dosyc!... -
zawolal Hiram uderzajac piescia w stolik.
- My nigdy nie
skonczymy z tym kaplanem chaldejskim - mruknal Rabsun z takim spokojem, jakby
przed chwila nie jego zwymyslano.
Hiram odchrzaknal
i zaczal.
- Ten czlowiek ma
naprawde dom i grunta w Harranie i tam nazywa sie Phut. Dostal listy od kupcow
chetyjskich do kupcow sydonskich, wiec w podroz zabrala go nasza karawana. Sam
dobrze mowi po fenicku, placi rzetelnie, nic osobliwego nie zada, wiec nasi
ludzie nawet bardzo go polubili.
- Ale - mowil
Hiram podrapawszy sie w brode - gdy lew nakryje sie skora wolu, zawsze mu
chocby kawalek ogona wylezie. Ten Phut byl strasznie madry i pewny siebie, wiec
naczelnik karawany po cichu zrewidowal jego rzeczy. I nic nie znalazl, tylko
medal bogini Astoreth.
Dowodce karawany
medal ten kolnal w serce. Skad Chetyjczyk ma fenicki medal?...
Wiec gdy
przyjechali do Sydonu, zaraz zameldowal starszym, i od tej pory nasza tajna
policja miala tego Phuta na oku.
Tymczasem jest to
taki medrzec, ze gdy kilka dni posiedzial w Sydonie, wszyscy go pokochali.
Modlil sie on i skladal ofiary bogini Astoreth, placil zlotem, nie pozyczal
pieniedzy, wdawal sie tylko z Fenicjanami. I tak wszystkich otumanil, ze dozor
nad nim oslabl, a on spokojnie dojechal do Memfisu.
Tu znowu nasza
starszyzna zaczela czuwac nad nim, ale nic nie odkryla; domyslala sie tylko, ze
musi to byc wielki pan, nie zas prosty mieszczanin harranski. Dopiero Asarhadon
przypadkiem wysledzil, a nawet nie wysledzil, tylko wpadl na poszlaki, ze ten
niby Phut cala jedna noc przepedzil w starej swiatyni Seta, ktora tu wiele
znaczy...
- Wchodza do niej
tylko arcykaplani na wazne narady - wtracil Dagon.
- Jeszcze i to
nic by nie znaczylo - prawil Hiram. - Ale jeden z naszych kupcow wrocil dwa
miesiace temu z Babilonu z dziwnymi wiadomosciami. Za wielki prezent pewien
dworzanin babilonskiego satrapy powiedzial mu, ze nad Fenicja - wisi bieda!...
"Was zabiora
Asyryjczycy - mowil ten dworzanin do naszego kupca - a Izraelitow wezma
Egipcjanie. W tym interesie nawet pojechal do tebanskich kaplanow wielki
chaldejski kaplan Beroes i zawrze z nimi traktat."
- Musicie
wiedziec - ciagnal Hiram - ze kaplani chaldejscy uwazaja egipskich za swoich
braci. A ze Beroes ma wielkie znaczenie na dworze krola Assara, wiec wiesc o
tym traktacie moze byc bardzo prawdziwa.
- Na co
Asyryjczykom Fenicja?... - zapytal Dagon gryzac paznokcie.
- A na co
zlodziejowi cudzy spichlerz?... - odparl Hiram.
- Co moze znaczyc
traktat Beroesa z egipskimi kaplanami?... - wtracil zamyslony Rabsun.
- Glupi ty!.. -
odparl Dagon. - Faraon robi tylko to, co kaplani uradza.
- Bedzie i
traktat z faraonem, nie bojcie sie! - przerwal Hiram. - W Tyrze wiemy na pewno,
ze jedzie do Egiptu z wielka swita i darami posel asyryjski - Sargon... On niby
to chce zobaczyc Egipt i ulozyc sie z ministrami, azeby w egipskich aktach nie
pisano, jako - Asyria placi danine faraonom. Ale naprawde to on jedzie zawrzec
traktat o podzial krajow lezacych miedzy naszym morzem a rzeka Eufratem.
- Oby ich ziemia
pochlonela! - zaklal Rabsun.
- Coz ty o tym
myslisz Dagonie?.. - spytal Hiram.
- A co byscie wy
zrobili, gdyby was naprawde napadl Assar?...
Hiram zatrzasl
sie z gniewu.
- Co?...
Wsiadziemy na okrety z rodzinami i skarbami, a tym psom zostawimy gruzy miast i
gnijace trupy niewolnikow... Alboz nie znamy krain wiekszych i piekniejszych od
Fenicji, gdzie mozna zalozyc nowa ojczyzne, bogatsza anizeli ta?...
- Niech was
bogowie bronia od takiej ostatecznosci - rzekl Dagon.
- Wlasnie o to
idzie, azeby ratowac dzisiejsza Fenicje od zaglady - mowil Hiram. - A ty,
Dagonie, wiele mozesz w tym interesie...
- Co ja moge?...
- Mozesz
dowiedziec sie od kaplanow: czy byl u nich Beroes i czy zawarl z nimi taka umowe?...
- Strasznie
trudna rzecz! - szepnal Dagon. - Ale moze ja znajde takiego kaplana, ktory mnie
objasni.
- Mozesz -
ciagnal Hiram - na dworze faraona nie dopuscic traktatu z Sargonem?...
- Bardzo
trudno... Ja sam temu nie wydolam...
- Ja bede z toba,
a zlota dostarczy Fenicja. Juz dzis zbiera sie podatek.
- Sam dalem dwa
talenty! - szepnal Rabsun.
- Dam dziesiec -
rzekl Dagon. - Ale co dostane za moja prace?...
- Co?... No,
dziesiec okretow - odparl Hiram.
- A ty ile
zarobisz? - spytal Dagon.
- Malo ci?...
Wiec dostaniesz pietnascie...
- Ja sie pytam:
co ty zarobisz? - nalegal Dagon.
- Damy ci...
dwadziescia. Dosyc?...
- Niech bedzie.
Ale pokazecie mi droge do kraju srebra?
- Pokazemy.
- I tam, skad
bierze sie cyne?
- No...
- I tam, gdzie
sie rodzi bursztyn - zakonczyl Dagon.
- Zebys ty raz
zdechl!... - odparl milosciwy ksiaze
Hiram wyciagajac
do niego reke. - Ale juz nie bedziesz chowal zlego serca dla mnie za tamte dwie
krypy?...
Dagon westchnal.
- Bede pracowal,
azeby zapomniec. Ale... jaki ja mialbym majatek, gdybyscie mnie nie odpedzili
wtedy!...
- Dosyc!.. -
wtracil Rabsun. - Gadajcie o Fenicji.
- Przez kogo ty
sie dowiesz o Beroesie i traktacie? - spytal Dagona Hiram.
- Daj spokoj.
Niebezpiecznie mowic, bo do tego beda nalezeli kaplani.
- A przez kogo
moglbys zepsuc traktat?
- Ja mysle... Ja
mysle, ze chyba przez nastepce tronu. Mam duzo jego kwitow.
Hiram podniosl do
gory reke i odparl:
- Nastepca -
bardzo dobrze, bo on zostanie faraonem, moze nawet niedlugo...
- Psyt!... -
przerwal Dagon uderzajac piescia w stol. - Zeby tobie mowe odjelo za takie
gadanie!...
- Oto wieprz! -
zawolal Rabsun, wygrazajac bankierowi pod nosem.
- A to glupi
kramarz! - odpowiedzial Dagon z szyderczym usmiechem. - Ty, Rabsun, powinienes
sprzedawac suszone ryby i wode na ulicach, ale nie mieszac sie do interesow
miedzy panstwami. Wolowe kopyto umazane w egipskim blocie ma wiecej rozumu
anizeli ty, ktory piec lat mieszkasz w stolicy Egiptu!... Oby cie swinie
zjadly...
- Cicho!...
cicho!... - wtracil Hiram. - Nie dacie mi dokonczyc... - Mow, bos ty madry i
ciebie rozumie moje serce - rzekl Rabsun.
- Jezeli ty,
Dagon, masz wplyw na nastepce, to bardzo dobrze - ciagnal Hiram. - Bo jezeli
nastepca zechce miec traktat z Asyria, to bedzie traktat, i w dodatku napisany
nasza krwia, na naszych skorach. Ale jezeli nastepca zechce wojny z Asyria, to
on zrobi wojne, chocby kaplani przeciw niemu wezwali do pomocy wszystkich
bogow.
- Psyt! - wtracil
Dagon. - Jezeli kaplani bardzo zechca, to bedzie traktat... Ale moze oni nie
zechca...
- Dlatego,
Dagonie - mowil Hiram - my musimy miec za soba wszystkich wodzow...
- To mozna.
- I nomarchow...
- Takze mozna.
- I nastepce -
prawil Hiram. Ale jezeli tylko ty sam bedziesz pchal go do wojny z Asyria, to
na nic. Czlowiek, jak arfa, ma duzo strun i grac na nich trzeba dziesiecioma
palcami, a ty, Dagonie, jestes tylko jednym palcem.
- Przeciez nie
rozedre sie na dziesiec czesci.
- Ale ty mozesz
byc jak jedna reka, przy ktorej jest piec palcow. Ty powinienes zrobic to,
azeby nikt nie wiedzial, ze ty chcesz wojny, ale - azeby kazdy kucharz nastepcy
chcial wojny, kazdy fryzjer nastepcy chcial wojny, azeby wszyscy laziebnicy,
lektykarze, pisarze, oficerowie, woznice, azeby oni wszyscy chcieli wojny z
Asyria i azeby nastepca slyszal o tym od rana do nocy, a nawet kiedy spi...
- To sie zrobi.
- A znasz ty jego
kochanki? - spytal Hiram.
Dagon machnal
reka.
- Glupie
dziewczeta - odparl. - One tylko mysla, azeby ustroic sie, wymalowac i
pachnidlami namascic...
Ale skad sie
biora te pachnidla i kto je przywozi do Egiptu, o tym juz nie wiedza.
- Trzeba mu
podsunac taka kochanke, azeby o tym wiedziala - rzekl Hiram.
- Skad ja
wziac?... - spytal Dagon. - A... mam!... - zawolal uderzajac sie w czolo. -
Znasz ty Kame, kaplanke Astoreth?...
- Co?... -
przerwal Rabsun. - Kaplanka swietej bogini Astoreth bedzie kochanka
Egipcjanina?...
- Ty bys wolal,
azeby ona byla twoja?... - szydzil Dagon. - Ona nawet zostanie arcykaplanka,
gdy bedzie trzeba zblizyc ja do dworu...
- Prawde mowisz -
rzekl Hiram.
- Alez to
swietokradztwo!... - oburzal sie Rabsun.
- Totez kaplanka,
ktora je popelni, moze umrzec - wtracil sedziwy Hiram.
- Zeby nam tylko
nie przeszkodzila ta Sara, Zydowka - odezwal sie po chwili milczenia Dagon. -
Ona spodziewa sie dziecka, do ktorego ksiaze juz dzis jest przywiazany. Gdyby
zas urodzil jej sie syn, poszlyby w kat wszystkie.
- Bedziemy mieli
pieniadze i dla Sary - rzekl Hiram.
- Ona nic nie
wezmie!... - wybuchnal Dagon. - Ta nedzna odrzucila zloty, kosztowny puchar,
ktory jej sam zanioslem...
- Bo myslala, ze
ja chcesz okpic - wtracil Rabsun.
Hiram pokiwal
glowa.
- Nie ma sie czym
klopotac - rzekl. - Gdzie nie trafi zloto, tam trafi ojciec, matka albo
kochanka. A gdzie nie trafi kochanka, jeszcze dostanie sie...
- Noz... - syknal
Rabsun.
- Trucizna... -
szepnal Dagon.
- Noz to rzecz
bardzo grubianska... - zakonkludowal Hiram.
Pogladzil brode,
zamyslil sie, w koncu powstal i wydobyl z zanadrza purpurowa wstege, na ktora
byly nanizane trzy zlote amulety z wizerunkiem bogini Astoreth. Wyjal zza pasa
noz, przecial wstege na trzy czesci i dwa kawalki z amuletami wreczyl Dagonowi
i Rabsunowi.
Potem wszyscy
trzej ze srodka pokoju poszli w kat, gdzie stal skrzydlaty posag bogini;
zlozyli rece na piersiach, a Hiram zaczal mowic znizonym glosem, lecz wyraznie:
- Tobie, matko
zycia, przysiegamy wiernie dochowac umow naszych i dopoty nie spoczac, dopoki
swiete miasta nie beda zabezpieczone od wrogow, ktorych oby wytepil glod,
zaraza i ogien...
Gdyby zas ktory z
nas nie dotrzymal zobowiazania albo zdradzil tajemnice, niech spadna na niego
wszystkie kleski i sromoty... Niech glod skreca jego wnetrznosci, a sen ucieka
od krwia nabieglych oczu... Niech reka uschnie temu, kto by mu pospieszyl z
ratunkiem, litujac sie jego nedzy... Niech na stole jego chleb zamieni sie w
zgnilizne, a wino w cuchnaca posoke... Niech dzieci jego wymra, a dom niech mu
zapelnia bekarty, ktore oplwaja go i wypedza... Niech skona jeczac przez wiele
dni samotny i niech spodlonego trupa nie przyjmie ziemia ani woda, niech go
ogien nie spali ani pozra dzikie bestie...
Tak niech sie
stanie!...
Po strasznej
przysiedze, ktora zaczal Hiram, a od polowy wykrzykiwali wszyscy glosami
drzacymi wsciekloscia, trzej Fenicjanie odpoczeli zadyszani. Po czym Rabsun
zaprosil ich na uczte, gdzie przy winie, muzyce i tancerkach na chwile
zapomnieli o czekajacej ich pracy.
ROZDZIAL PIERWSZY
Niedaleko miasta
Pi-Bast znajdowala sie wielka swiatynia bogini Hator.
W miesiacu Paoni
(marzec-kwiecien), w dniu porownania wiosennego okolo dziewiatej wieczor, gdy
gwiazda Syriusz miala sie ku zachodowi, pod brama swiatyni staneli dwaj
podrozni kaplani i jeden pokutnik. Szedl on boso, mial popiol na glowie i byl
przykryty gruba plachta, ktora twarz zaslanial.
Pomimo widnej
nocy fizjognomii podroznych nie mozna bylo poznac, stali bowiem w cieniu dwu
olbrzymich posagow bostwa z krowia glowa, ktore pilnowaly wejscia do swiatnicy
i laskawymi oczyma strzegly nomesu Habu od pomoru, zlego wylewu i poludniowych
wiatrow.
Odpoczawszy nieco
pokutnik upadl piersiami na ziemie i dlugo modlil sie. Potem podniosl sie, ujal
miedziana kolatke i uderzyl. Potezny dzwiek metalowy obiegl wszystkie
dziedzince, odbil sie od grubych murow swiatyni i polecial ponad lany pszenicy,
nad gliniane chaty chlopow, nad srebrzyste wody Nilu, gdzie slabym okrzykiem
odpowiedzialo mu zbudzone ptactwo.
Po dlugiej chwili
za brama rozlegl sie szmer i pytanie:
- Kto nas budzi?
- Niewolnik bozy,
Ramzes - rzekl pokutnik.
- Po co
przyszedles?
- Po swiatlo
madrosci.
- Jakie masz
prawa?
- Otrzymalem
nizsze swiecenie i na wielkich procesjach wewnatrz swiatyni nosze pochodnia.
Brama szeroko
otworzyla sie. Na srodku stal kaplan w bialej szacie, ktory wyciagnawszy reke
rzekl powoli i wyraznie :
- Wejdz. Niech
razem z przestapieniem tego progu spokoj bozy zamieszka w twojej duszy i niech
spelnia sie zyczenia, o ktore w pokornej modlitwie blagasz bogow.
A gdy pokutnik
upadl mu do nog, kaplan czyniac jakies znaki nad jego glowa szeptal:
- W imie Tego,
ktory jest, byl i bedzie... Ktory wszystko stworzyl... Ktorego tchnienie
napelnia swiat widzialny i niewidzialny i jest zyciem wiecznym.
A gdy brama
zamknela sie, kaplan wzial Ramzesa za reke i wsrod zmroku, pomiedzy ogromnymi
kolumnami przysionka, zaprowadzil go do przeznaczonego mieszkania. Byla to mala
celka oswietlona kagankiem. Na kamiennej posadzce lezala wiazka suchej trawy, w
kacie stal dzban wody, a obok - jeczmienny placek.
- Widze, ze tutaj
naprawde odpoczne po przyjeciach u nomarchow!... - wesolo zawolal Ramzes.
- Mysl o
wiecznosci - odparl kaplan i oddalil sie.
Ksiecia niemile
dotknela ta odpowiedz. Pomimo ze byl glodny, nie chcial jesc placka ani pic
wody. Usiadl na trawie i patrzac na swoje pokaleczone w podrozy nogi pytal sie:
po co on tu przyszedl?... po co dobrowolnie wyzul sie ze swej dostojnosci?...
Widzac sciany
celi i jej ubostwo, przypomnial sobie chlopiece lata spedzone w kaplanskiej
szkole. Ile on tam dostal kijow!... ile nocy przepedzil na kamiennej posadzce
za kare!... Ramzes i teraz uczul te nienawisc i trwoge, jakiej wowczas
doswiadczal wobec surowych kaplanow, ktorzy na wszystkie jego pytania i prosby
odpowiadali zawsze jednym: "Mysl o wiecznosci!...
Po
kilkumiesiecznym zgielku wpasc w taka cisze, zamienic dwor ksiazecy na ciemnosc
i samotnosc, a zamiast uczt, kobiet, muzyki czuc dokola siebie i nad soba
ciezar murow...
"Oszalalem!...
oszalalem..." - mowil do siebie Ramzes.
Byla chwila, ze
chcial opuscic swiatynie natychmiast, a potem przyszla mu mysl, ze moga nie
otworzyc bramy. Widok brudnych nog, popiolu, ktory sypal mu sie z wlosow,
szorstkosc pokutniczej plachty - wszystko to napelnialo go obrzydzeniem. Gdyby
choc mial swoj miecz!... Ale czy w tym odzieniu i tym miejscu osmielilby sie go
uzyc?...
Uczul niepokonany
strach i to go otrzezwilo. Przypomnial sobie, ze bogowie w swiatyniach zsylaja
na ludzi trwoge i ze ona ma byc wstepem do madrosci.
"Jestem
przecie namiestnikiem i nastepca faraona - pomyslal - coz mi tu kto
zrobi?..."
Podniosl sie i
wyszedl ze swej celi. Znajdowal sie w wielkim dziedzincu otoczonym kolumnami.
Gwiazdy jasno swiecily, wiec zobaczyl - na jednym koncu podworza olbrzymie
pylony, na drugim otwarte wejscie do swiatyni.
Poszedl tam. Ode
drzwi panowal mrok, a gdzies bardzo daleko plonelo kilka lamp, jakby unoszacych
sie w powietrzu. Wpatrzywszy sie dojrzal miedzy wejsciem i swiatlami caly las
gesto ustawionych, grubych kolumn, ktorych wierzcholki rozplywaly sie w
ciemnosci. W glebi, moze o pareset krokow od niego, niewyraznie widac bylo
olbrzymie nogi siedzacej bogini i jej rece oparte na kolanach, od ktorych slabo
odbijal sie blask lamp.
Nagle uslyszal
szmer. Z daleka, z bocznej nawy, wysunal sie szereg bialych figurek idacych
parami. Byla to nocna procesja kaplanow, ktorzy oddawali hold posagowi bogini
spiewajac na dwa chory:
Chor I. "Ja
jestem Tym, ktory niebo i ziemie stworzyl i wszystkie na nich stworzenia
zrobil.
Chor II. Ja
jestem Tym, ktory wody zrobil i wielka powodz stworzyl, Tym, co wolu jego matce
zrobil, ktory rodzicem jest.
Chor I. Ja jestem
Tym, ktory niebo stworzyl i tajemnice widnokregow jego i dusze bogow w nie
wlozylem.
Chor II. Ja
jestem Tym, ktory gdy oczy otwiera, jasno sie robi, a gdy je zamyka, ciemnosc
sie staje.
Chor I. Wody Nilu
plyna, gdy rozkazuje...
Chor II. Ale
bogowie nie znaja jego imienia." *
Glosy, z poczatku
niewyrazne, poteznialy tak, ze slychac bylo kazde slowo, a gdy zniknal orszak,
zaczely rozpraszac sie miedzy kolumnami, slabnac... Wreszcie umilkly.
"A jednak ci
ludzie - pomyslal Ramzes - nie tylko jedza, pija i zbieraja bogactwa... Oni
naprawde spelniaja sluzbe, nawet w nocy... Chociaz - co z tego przyjdzie
posagowi!..."
Ksiaze nieraz
widywal posagi bostw granicznych obrzucone blotem przez mieszkancow innego
nomesu albo postrzelane z lukow i proc przez zolnierzy cudzoziemskich pulkow.
Jezeli bogowie nie obrazaja sie o zniewagi, niewiele takze musza dbac o
modlitwy i procesje.
"Kto zreszta
widzial bogow!.. - rzekl do siebie ksiaze.
Ogrom swiatyni,
jej niezliczone kolumny, swiatla palace sie przed posagiem, wszystko to
pociagalo Ramzesa. Chcial rozejrzec sie w tym tajemniczym bezmiarze i poszedl
naprzod.
Wtem zdalo mu
sie, ze z tylu glowy delikatnie dotknela go jakas reka... Obejrzal sie, nie
bylo nikogo, wiec szedl dalej.
Tym razem jakies
dwie rece schwycily go za glowe, a trzecia, duza, oparla sie na plecach...
- Kto tu jest?...
- zawolal ksiaze i rzucil sie miedzy kolumny.
Lecz potknal sie
i omal nie upadl: cos schwycilo go za nogi.
Ramzesa znowu
opanowal strach, wiekszy niz w celi. Zaczal uciekac bez pamieci, potracajac sie
o kolumny, ktore zastepowaly mu droge, a ciemnosc ogarniala ze wszech stron.
- O swieta
bogini, ratuj... - szepnal.
W tej chwili
zatrzymal sie: o kilka krokow przed nim byly wielkie drzwi swiatyni, przez
ktore zagladalo gwiazdziste niebo. Odwrocil glowe - miedzy lasem olbrzymich
kolumn plonely lampy, a blask ich slabo odbijal sie od spizowych kolan swietej
Hator. Ksiaze wrocil do swej celi wzburzony i skruszony; serce rzucalo sie w
nim jak ptak schwytany w sidla. Pierwszy raz od wielu lat upadl twarza na
ziemie i goraco modlil sie o laske i przebaczenie.
- Bedziesz
wysluchany!... - odezwal sie nad nim slodki glos. Ramzes nagle podniosl glowe,
lecz w celi nie bylo nikogo: drzwi zamkniete, mury grube. Modlil sie wiec
jeszcze gorecej i tak usnal, z twarza na kamieniach i rozkrzyzowanymi rekoma.
Kiedy na drugi
dzien obudzil sie, byl juz innym czlowiekiem: poznal moc bogow i otrzymal
obietnice laski.
Od tej pory przez
dlugi szereg dni, z ochota i wiara oddawal sie cwiczeniom poboznym. W swojej
celi dlugie godziny spedzal na modlitwach, dal sobie ogolic wlosy, przywdzial
stroj kaplanski i cztery razy na dobe uczeszczal do choru najmlodszych
kaplanow.
Jego zycie
przeszle, wypelnione zabawami, budzilo w nim odraze, a niewiara, ktorej nabyl
wsrod rozpustnej mlodziezy i cudzoziemcow, napelniala go strachem. I gdyby mu
dzis dano do wyboru: tron czy kaplanski urzad? zawahalby sie.
Pewnego dnia
wielki prorok swiatyni wezwal go do siebie przypominajac, ze nie wszedl tu
wylacznie dla modlow, ale dla poznania madrosci. Pochwalil jego pobozne zycie,
powiedzial, ze jest juz oczyszczony z brudow swiata, i kazal mu zapoznac sie ze
szkolami istniejacymi przy swiatyni.
Raczej przez
posluszenstwo anizeli ciekawosc ksiaze prosto od niego udal sie na zewnetrzny
dziedziniec, gdzie miescil sie oddzial czytania i pisania.
Byla to wielka
sala oswietlona przez otwor w dachu. Na matach siedzialo kilkudziesieciu nagich
uczniow z woskowanymi tabliczkami w rekach. Jedna sciana byla z gladkiego
alabastru, przed nia stal nauczyciel i roznokolorowymi kredkami pisal znaki.
Gdy ksiaze
wszedl, uczniowie (prawie wszyscy jednego wieku z nim) upadli na twarz.
Nauczyciel zas skloniwszy sie przerwal dotychczasowe zajecie, aby wypowiedziec
chlopcom wyklad o wielkim znaczeniu nauki.
- Moi kochani! -
mowil. - "Czlowiek, ktory nie ma serca do madrosci, musi zajmowac sie
praca reczna i meczyc oczy. Ale ten, kto rozumie wartosc nauk i ksztalci sie w
nich, moze osiagnac wszystkie wladze, wszystkie dworskie urzedy. Pamietajcie o
tym." **
Przypatrzcie sie
nedznemu zyciu ludzi, ktorzy nie znaja pisma. "Kowal jest czarny,
posmolony, ma palce pelne nagniotkow, a pracuje dzien i noc. Kamieniarz zrywa
sobie ramie, azeby napelnic zoladek. Mularz budujacy kapitele w formie lotosu
bywa stracany przez wicher ze szczytu dachu. Tkacz ma zgiete kolana, fabrykant
broni ciagle podrozuje: ledwie przyjedzie do domu wieczorem, juz musi go
opuszczac. Malarzowi pokojowemu cuchna palce, a czas uplywa mu na krajaniu
galganow. Zas szybkobiegacz, ten, zegnajac sie z rodzina, powinien zostawic
testament, bo naraza sie na niebezpieczenstwo spotkania dzikich zwierzat lub
Azjatow."
Pokazalem wam
dole roznych rzemiosl, bo chce, azebyscie kochali sztuke pisania, ktora jest
wasza matka, a teraz przedstawie wam jej pieknosci. Ona nie jest pustym slowem
na ziemi, ona jest wazniejsza od wszelkich innych zajec. Ten, ktory korzysta ze
sztuki pisania, jest szanowanym od dziecinstwa; on spelnia wielkie
poslannictwa. Lecz ten, ktory nie bierze w niej udzialu, zyje w nedzy.
Nauki szkolne sa
ciezkie jak gory; ale jeden ich dzien wystarczy wam na cala wiecznosc. Wiec
predko, jak najpredzej poznajcie sie z nimi i pokochajcie... Stan pisarza jest
ksiazecym stanem, jego kalamarz i ksiega daja mu przyjemnosci i bogactwa!...
Po szumnej
przemowie o dostojenstwie nauk, czego od trzech tysiecy lat bez zmiany sluchali
egipscy uczniowie, mistrz wzial kredke i na alabastrowej scianie zaczal pisac -
alfabet. Kazda litera wyrazala sie za pomoca kilku symbolow hieroglificznych
lub kilku znakow demotycznych. Rysunek oka, ptaka lub piora oznaczal - A. Owca
albo doniczka - B, czlowiek stojacy lub czolno - K, waz - R, czlowiek siedzacy
albo gwiazda - S. Obfitosc znakow wyrazajacych kazda litere sprawiala, ze nauka
czytania i pisania byla bardzo mozolnym zajeciem.
Totez Ramzes
zmeczyl sie samym sluchaniem, wsrod ktorego jedyna rozrywke stanowilo to, gdy
nauczyciel kazal ktoremu z uczniow wyrysowac lub nazwac litere i walil go
kijem, gdy sie omylil.
Pozegnawszy
nauczyciela i wychowancow, ksiaze ze szkoly pisarzy przeszedl do szkoly
miernikow. Tu uczono mlodziez zdejmowac plany pol, majacych po najwiekszej
czesci forme prostokatow, tudziez niwelowac grunta za pomoca dwu lat i
wegielnicy. W tym rowniez oddziale wykladano sztuke pisania liczb, nie mniej
zawiklana jak hieroglify albo znaki demotyczne. Lecz najprostsze dzialania
arytmetyczne stanowily wyzszy kurs i wykonywaly sie przy pomocy kulek.
Ramzes mial tego
dosyc i dopiero po kilku dniach zgodzil sie odwiedzic szkole lekarska.
Byl to zarazem
szpital, a raczej wielki ogrod zasadzony mnostwem drzew i zasiany wonnymi
ziolami. Chorzy cale dnie przepedzali w powietrzu i sloncu, na lozkach, w
ktorych zamiast materacy bylo wyciagniete plotno.
Gdy ksiaze wszedl
tutaj, panowala najwieksza czynnosc. Kilku pacjentow kapalo sie w sadzawce wody
biezacej, jednego smarowano wonnymi masciami, jednego okadzano. Bylo kilku,
ktorych uspiono za pomoca wzroku i pociagniec rekami; jeden jeczal po
nastawieniu zwichnietej nogi.
Pewnej ciezko
chorej kobiecie kaplan podawal w kubku jakas miksture mowiac:
"Chodz,
leku, chodz, wypedz to z mego serca, z tych moich czlonkow, silny w czary przy
tym leku." ***
Nastepnie ksiaze
w towarzystwie wielkiego lekarza poszedl do apteki, gdzie jeden z kaplanow
przygotowywal lekarstwa z ziol, miodu, oliwy, skorek wezowych i jaszczurczych,
kosci i tluszczow zwierzecych. Na zapytanie Ramzesa laborant nie oderwal oczu
od swej pracy.
Tylko wciaz wazyl
i rozcieral materialy odmawiajac przy tym modlitwe:
"Uzdrowilo
Izyde, uzdrowilo Izyde, uzdrowilo Horusa... O Izydo, wielka czarodziejko,
uzdrow mnie, wyzwol ze wszystkich zlych, szkodliwych, czerwonych rzeczy, od
goraczki boga i goraczki bogini...
O Schauagat',
eenagate' synie! Erukate'! Kauaruschagate' !... Paparuka paparaka paparuka...
"****
- Co on mowi? -
spytal ksiaze.
- Tajemnica... -
odparl wielki lekarz kladac palec na ustach.
Gdy wyszli na
pusty dziedziniec, Ramzes rzekl do wielkiego lekarza:
- Powiedz mi,
swiety ojcze: co to jest sztuka lekarska i na czym polegaja jej sposoby? Bo ja
slyszalem, ze choroba jest to zly duch, ktory osiedla sie w czlowieku i dreczy
go z glodu, dopoki nie dostanie wlasciwej sobie zywnosci. I ze jeden zly duch,
czyli choroba, karmi sie miodem, inny oliwa, a inny - zwierzecymi odchodami.
Lekarz wiec powinien - naprzod wiedziec: jaki duch zamieszkal w chorym, a
nastepnie - jakich ten duch potrzebuje pokarmow, azeby nie trapil czlowieka?...
Kaplan zamyslil
sie i odparl:
- Co to jest
choroba, jakim sposobem spada na ludzkie cialo, o tym nie moge powiedziec ci,
Ramzesie. Ale objasnie ci, bo zostales oczyszczony, czym kierujemy sie przy
wydawaniu lekarstw.
Wyobraz sobie, ze
czlowiek jest chory na watrobe. Otoz my, kaplani, wiemy, ze watroba znajduje
sie pod wplywem gwiazdy Peneter-Dewa ***** i ze leczenie musi zalezec od tej
gwiazdy.
Lecz tu medrcy
dziela sie na dwie szkoly. Jedni twierdza, ze potrzeba choremu na watrobe
podawac wszystko to, nad czym Peneter-Dewa ma wladze, a zatem: miedz,
lapis-lazuli, wywary z kwiatow, przede wszystkim z werweny i waleriany,
nareszcie rozne czesci ciala turkawki i kozla. Inni zas lekarze sadza, ze gdy
watroba jest chora, to wlasnie trzeba ja leczyc srodkami przeciwnymi. A
poniewaz przeciwnikiem Peneter-Dewy jest Sebeg ******, wiec lekarstwami beda:
zywe srebro, szmaragd i agat, leszczyna i podbial tudziez czesci ciala zaby i
sowy utarte na proszek.
Lecz nie jest to
jeszcze wszystko. Trzeba bowiem pamietac o dniu, miesiacu i porze dnia, kazdy
bowiem z tych przeciagow czasu zostaje pod wplywem gwiazdy, ktora moze wspierac
lub oslabiac dzialanie lekarstwa. Trzeba nareszcie pamietac: jaka gwiazda i
jaki znak Zodiaku panuje nad chorym. Dopiero gdy lekarz wszystkie te rzeczy
wezmie pod uwage, moze przepisac srodek niezawodny.
- I czy wszystkim
chorym pomagacie w swiatyni?
Kaplan potrzasnal
glowa.
- Nie - rzekl. -
Umysl ludzki, ktory musi ogarnac tyle szczegolow, o jakich mowilem, bardzo
latwo sie myli. A co gorsza: duchy zawistne, geniusze innych swiatyn, zazdrosne
o swoja slawe, niejednokrotnie przeszkadzaja lekarzowi i psuja skutek lekarstw.
Ostateczny wiec wypadek moze byc rozmaitym: jeden chory calkiem przychodzi do
zdrowia, inny tylko poprawia sie, a trzeci pozostaje bez zmiany. Choc zdarzaja
sie i tacy, ktorzy rozchoruja sie jeszcze gorzej albo nawet umieraja... Wola
bogow!...
Ksiaze sluchal z
uwaga, w duchu jednak przyznal, ze niewiele rozumie. Zarazem przypomnial sobie
cel swojego przybycia do swiatyni i nagle zapytal wielkiego lekarza:
- Mieliscie,
swieci ojcowie, pokazac mi tajemnice skarbu faraona. Czy maja byc nia te
rzeczy, ktore widzialem?
- Bynajmniej -
odpowiedzial lekarz. - A1e my nie znamy sie na rzeczach panstwowych. Dopiero ma
tu zjechac swiety kaplan Pentuer, wielki medrzec, i on zdejmie z oczu twoich
zaslone.
Ramzes pozegnal
lekarza jeszcze wiecej zaciekawiony tym, co miano mu pokazac.
* Autentyczne
** Autentyczne
*** Autentyczne
**** Autentyczne
***** Planeta
Wenus.
****** Planeta
Merkury.
ROZDZIAL DRUGI
Swiatynia Hator z
wielka czcia przyjela Pentuera, a nizsi jej kaplani wyszli na pol godziny
drogi, aby powitac znakomitego goscia. Zjechalo sie wielu prorokow, ojcow swietych
i synow bozych, ze wszystkich cudownych miejsc Dolnego Egiptu, w celu
uslyszenia slow madrosci. W pare dni po nich przybyli: arcykaplan Mefres i
prorok Mentezufis.
Skladano
Pentuerowi holdy, nie tylko ze byl doradca ministra wojny i, bez wzgledu na mlody
wiek, czlonkiem najwyzszego kolegium, ale ze kaplan ten mial slawe w calym
Egipcie. Bogowie dali mu nadludzka pamiec, wymowe i nade wszystko cudny dar
jasnowidzenia. W kazdej bowiem rzeczy i sprawie dostrzegal strony przed innymi
ludzmi ukryte i umial przedstawic je w sposob zrozumialy dla wszystkich.
Niejeden nomarcha
lub wysoki urzednik faraona dowiedziawszy sie, ze Pentuer ma celebrowac
uroczystosc religijna w swiatyni Hator, zazdroscil najskromniejszemu kaplanowi,
ze uslyszy natchnionego przez bogow czlowieka. Duchowni, ktorzy na gosciniec
wyszli witac Pentuera, byli pewni, ze dostojnik ten ukaze im sie na wozie
dworskim albo w lektyce niesionej przez osmiu niewolnikow. Jakiez bylo ich
zdziwienie, gdy ujrzeli chudego ascete, z obnazona glowa, ktory odziawszy sie w
gruba plachte sam jeden podrozowal na oslicy i przywital ich z wielka pokora.
Gdy go
wprowadzono do swiatyni, zlozyl ofiare bostwu i natychmiast udal sie na
obejrzenie placu, gdzie miala odbyc sie uroczystosc.
Od tej pory nie
widziano go. Ale w swiatyni i przyleglych jej podworzach zapanowal ruch
niezwykly. Zwozono rozmaite sprzety kosztowne, ziarna, ubiory, spedzono
kilkuset chlopow i robotnikow, z ktorymi Pentuer zamknal sie na przeznaczonym
mu dziedzincu i robil przygotowania.
Po osmiu dniach
pracy zawiadomil arcykaplana Hatory, ze wszystko jest gotowe.
Przez caly ten
czas ksiaze Ramzes, ukryty w swojej celi, oddawal sie modlitwom i postom.
Nareszcie pewnego dnia, o trzeciej po poludniu, przyszlo po niego kilkunastu
kaplanow uszykowanych we dwa szeregi i wezwali go na uroczystosc.
W przysionku
swiatyni powitali ksiecia arcykaplani i wraz z nim spalili kadzidla przed
olbrzymim posagiem Hatory. Potem skrecili w boczny korytarz, ciasny i niski, na
koncu ktorego plonal ogien. Powietrze korytarza bylo przesycone wonia smoly
gotujacej sie w kotle.
W sasiedztwie
kotla, przez otwor w posadzce wydobywal sie okropny jek ludzki i przeklenstwa.
- Co to
znaczy?... - spytal Ramzes jednego z idacych przy nim kaplanow.
Zapytany nic nie
odpowiedzial; na twarzach wszystkich obecnych, o ile je mozna bylo dojrzec,
malowalo sie wzruszenie i przestrach.
W tej chwili
arcykaplan Mefres wzial do reki wielka lyzke i zaczerpnawszy z kotla goracej
smoly rzekl podniesionym glosem:
- Tak niech ginie
kazdy zdrajca swietych tajemnic!..
To powiedziawszy
wlal smole w otwor posadzki, a z podziemiow odezwal sie ryk...
- Zabijcie
mnie... jezeli w sercach macie choc odrobine milosierdzia!... - jeczal glos.
- Niech cialo twe
stocza robaki!... - rzekl Mentezufis wlewajac roztopiona smole w otwor.
- Psy!...
szakale! -jeczal glos.
- Niech serce
twoje bedzie spalone, a proch wyrzuca na pustynia... - mowil nastepny kaplan
powtarzajac ceremonia.
- O bogowie!...
czyliz mozna tyle cierpiec - odpowiedziano z podziemi.
- Niech dusza
twoja, z wizerunkiem swej hanby i wystepku, blaka sie po miejscach, gdzie zyja
ludzie szczesliwi!... - rzekl inny kaplan i znowu wlal lyzke smoly.
- Oby was ziemia
pozarla... Milosierdzia!... dajcie mi odetchnac...
Nim przyszla
kolej na Ramzesa, glos w podziemiu juz umilkl.
- Tak bogowie
karza zdrajcow!... - rzekl do ksiecia arcykaplan swiatyni.
Ramzes zatrzymal
sie i wpil w niego pelne gniewu spojrzenie. Zdawalo sie, ze wybuchnie i porzuci
te gromade katow, ale uczul strach bozy i w milczeniu poszedl za innymi.
Teraz dumny
nastepca zrozumial, ze jest wladza, przed ktora uginaja sie faraonowie.
Ogarnela go prawie rozpacz, chcial uciec stad, wyrzec sie tronu... Ale milczal
i szedl dalej, otoczony kaplanami spiewajacymi modlitwy.
"Oto juz
wiem - myslal - gdzie podziewaja sie ludzie niemili slugom bozym!..."
Refleksja ta nie
zmniejszyla jego zgrozy.
Opusciwszy waski
korytarz, pelen dymu, procesja znowu znalazla sie pod otwartym niebem, na
wzniesieniu. Ponizej lezal ogromny dziedziniec, z trzech stron zamiast muru
otoczony parterowym budynkiem. Od tego miejsca, gdzie stali kaplani, spuszczal
sie rodzaj amfiteatru o pieciu szerokich kondygnacjach, po ktorych mozna bylo
przechadzac sie wzdluz dziedzinca lub zejsc na dol.
Na placu nie bylo
nikogo, ale z budynkow wygladali jacys ludzie.
Arcykaplan
Mefres, jako najdostojniejszy w tym gronie, przedstawil ksieciu Pentuera.
Lagodna twarz ascety tak nie godzila sie z okropnosciami, jakie mialy miejsce w
korytarzu, ze ksiaze zdziwil sie. Azeby coskolwiek powiedziec, rzekl do
Pentuera:
- Wydaje mi sie,
ze juz kiedys spotkalem was, pobozny ojcze?
- W roku zeszlym
na manewrach pod Pi-Bailos. Bylem tam przy jego dostojnosci Herhorze - odparl
kaplan.
Dzwieczny i
spokojny glos Pentuera zastanowil ksiecia. On juz gdzies slyszal i ten glos, w jakichs
niezwyklych warunkach. Ale kiedy i gdzie?...
W kazdym razie
kaplan zrobil na nim przyjemne wrazenie. Gdybyz mogl zapomniec krzykow
czlowieka, ktorego oblewano wrzaca smola!...
- Mozemy zaczynac
- odezwal sie arcykaplan Mefres.
Pentuer wysunal
sie na przod amfiteatru i klasnal w rece. Z parterowych budynkow wybiegla
gromada tancerek i wyszli kaplani z muzyka tudziez niewielkim posagiem bogini
Hator. Muzyka szla naprzod, za nia tancerki wykonujace swiety taniec, wreszcie
posag otoczony dymem kadzidel. W ten sposob obeszli dokola dziedziniec i
zatrzymujac sie co kilka krokow prosili bostwa o blogoslawienstwo, a zlych
duchow o opuszczenie miejsca, gdzie ma odbyc sie pelna tajemnic uroczystosc
religijna.
Gdy procesja
wrocila do budynkow, wystapil Pentuer. Obecni dostojnicy w liczbie dwudziestu
lub trzydziestu osob, skupili sie dokola niego.
- Z woli jego
swiatobliwosci faraona - zaczal Pentuer - i za zgoda najwyzszych wladz
kaplanskich mamy wtajemniczyc nastepce tronu, Ramzesa, w niektore szczegoly
zycia panstwa egipskiego, znane tylko bostwom, rzadcom kraju i swiatyniom.
Wiem, dostojni ojcowie, ze kazdy z was lepiej objasnilby mlodego ksiecia o tych
rzeczach, albowiem napelnia was madrosc, a bogini Mut przemawia przez wasze
usta. Ze jednak na mnie, ktory wobec was jestem tylko uczniem i prochem, spadl
ten obowiazek, pozwolcie, abym go spelnil pod waszym czcigodnym kierunkiem i
dozorem.
Szmer zadowolenia
rozlegl sie miedzy uczczonymi w taki sposob kaplanami. Pentuer zwrocil sie do
ksiecia:
- Od kilku
miesiecy, slugo bozy, Ramzesie, jak zblakany podrozny szuka drogi na pustyni,
tak ty szukasz odpowiedzi na pytanie: dlaczego zmniejszyly sie i zmniejszaja
dochody swiatobliwego faraona? Zapytywales nomarchow, a choc objasnili cie
wedle swojej moznosci, nie zadowoliles sie, pomimo ze najwyzsza madrosc ludzka
jest udzialem tych dostojnikow. Zwracales sie do wielkich pisarzy, lecz pomimo
usilowan, ludzie ci, jak ptaki z sieci, sami nie mogli wyplatac sie z
trudnosci, gdyz rozum czlowieka, nawet uksztalconego w szkole pisarzy, ogromu
tych rzeczy ogarnac nie jest w stanie. W koncu, zmeczony jalowymi objasnieniami
zaczales przygladac sie gruntom nomesow, ich ludziom i dzielom ich rak, ale nic
nie dojrzales. Sa bowiem rzeczy, o ktorych ludzie milcza jak kamienie, ale o ktorych
opowie ci nawet kamien, jezeli padnie na niego swiatlo bogow.
Gdy tym sposobem
zawiodly cie wszystkie ziemskie rozumy i potegi, zwrociles sie do bogow. Boso,
z glowa posypana popiolem, przyszedles jako pokutnik do tej wielkiej swiatyni,
gdzie za pomoca modlitw i umartwien oczysciles cialo swoje, a wzmocniles ducha.
Bogowie, a w szczegolnosci potezna Hator wysluchala twych prosb i przez
niegodne moje usta da ci odpowiedz, ktora obys gleboko zapisal w sercu!...
"Skad on wie
- myslal tymczasem ksiaze - ze ja wypytywalem pisarzy i nomarchow?... Aha,
powiedzial mu o tym Mefres i Mentezufis... Zreszta oni wszystko
wiedza!..."
- Posluchaj -
mowil Pentuer - a odslonie ci, za pozwoleniem obecnych tu dostojnikow, czym byl
Egipt czterysta lat temu, za panowania najslawniejszej i najpobozniejszej
dynastii dziewietnastej, tebenskiej, a czym jest dzis...
Kiedy pierwszy
faraon tamtej dynastii, Ramen-pehuti-Ramessu, objal wladze nad krajem, dochody
skarbu panstwa w zbozu, bydle, piwie, skorach, kruszcach i rozmaitych wyrobach
wynosily sto trzydziesci tysiecy talentow. Gdyby istnial narod, ktory wszystkie
te towary moglby nam wymienic na zloto, faraon mialby rocznie sto trzydziesci
trzy tysiace min zlota *. A ze jeden zolnierz moze dzwigac na plecach
dwadziescia szesc min ciezaru, wiec dla przeniesienia tego zlota trzeba by uzyc
okolo pieciu tysiecy zolnierzy.
Kaplani zaczeli
szeptac miedzy soba nie ukrywajac zdziwienia. Nawet ksiaze zapomnial o
czlowieku zameczonym w podziemiach.
- Dzis - mowil
Pentuer - roczny dochod jego swiatobliwosci, we wszystkich produktach tej
ziemi, wart jest tylko dziewiecdziesiat osm tysiecy talentow. Za co mozna by
dostac tyle zlota, ze do przeniesienia go potrzeba by tylko czterech tysiecy
zolnierzy.
- O tym, ze
dochody panstwa bardzo zmniejszyly sie, wiem - wtracil Ramzes - ale dlaczego?
- Badz
cierpliwym, slugo bozy - odparl Pentuer. - Nie tylko dochod jego swiatobliwosci
ulegl zmniejszeniu...
Za dziewietnastej
dynastii Egipt mial pod bronia sto osmdziesiat tysiecy ludzi. Gdyby za sprawa
bogow kazdy owczesny zolnierz zamienil sie w kamyk wielkosci winnego grona...
- To byc nie moze
- szepnal Ramzes.
- Bogowie
wszystko moga - surowo rzekl arcykaplan Mefres.
- Albo lepiej -
mowil Pentuer - gdyby kazdy zolnierz polozyl na ziemi jeden kamyk, byloby sto
osmdziesiat tysiecy kamykow i spojrzyjcie, dostojni ojcowie, kamyki te zajelyby
tyle miejsca...
Wskazal reka
czerwonawej barwy prostokat, ktory lezal na dziedzincu.
- W tej figurze
miescilyby sie kamyki rzucone przez kazdego zolnierza z czasow Ramzesa I.
Figura ta ma dziewiec krokow dlugosci i okolo pieciu szerokosci. Figura ta jest
czerwona, ma barwe ciala Egipcjan, gdyz w owych czasach wszyscy nasi zolnierze
skladali sie tylko z Egipcjan...
Kaplani znowu
zaczeli szeptac. Ksiaze sposepnial, zdawalo mu sie bowiem, ze jest to przymowka
do niego, ktory lubil cudzoziemskich zolnierzy.
- Dzis - ciagnal
Pentuer - z wielkim trudem zebraloby sie sto dwadziescia tysiecy wojownikow.
Gdyby zas kazdy z nich rzucil na ziemie swoj kamyk, mozna by utworzyc taka oto
figure... Patrzcie, dostojni...
Obok pierwszego
lezal drugi prostokat, majacy te sama wysokosc, ale znacznie krotsza podstawe.
Nie mial tez barwy jednolitej, lecz skladal sie z kilku pasow roznego koloru.
- Ta figura ma
okolo pieciu krokow szerokosci, lecz dluga jest tylko na szesc krokow. Ubyla
wiec panstwu ogromna ilosc zolnierzy, trzecia czesc tej, jaka posiadalismy.
- Panstwu wiecej
przyda sie madrosc takich jak ty, proroku, anizeli wojsko - wtracil arcykaplan
Mefres.
Pentuer sklonil
sie przed nim i mowil dalej:
- W tej nowej
figurze, przedstawiajacej dzisiejsza armie faraonow, widzicie, dostojni, obok
barwy czerwonej, ktora oznacza rodowitych Egipcjan, jeszcze trzy inne pasy:
czarny, zolty i bialy. Przedstawiaja one wojska najemnicze: Etiopow, Azjatow i
Libijczykow tudziez Grekow. Jest ich razem ze trzydziesci tysiecy, ale kosztuja
tyle, co piecdziesiat tysiecy Egipcjan...
- Nalezy czym
predzej zniesc obce pulki!... - rzekl Mefres. - Drogie sa, nieprzydatne, a ucza
nasz lud bezboznosci i zuchwalstwa. Dzis juz wielu Egipcjan nie pada na twarz
przed kaplanami, ba! niejeden posunal sie do kradziezy w swiatyniach i
grobach...
- Zatem precz z
najemnikami... - mowil zapalczywie Mefres. - Kraj ma z nich same szkody, a
sasiedzi podejrzewaja nas o nieprzyjacielskie zamysly...
- Precz z
najemnikami!... Rozpedzic buntowniczych pogan!... - odezwali sie kaplani.
- Gdy po latach,
Ramzesie, wstapisz na tron - mowil Mefres - spelnisz ten swiety obowiazek
wzgledem panstwa i bogow...
- Tak,
spelnij!... Uwolnij twoj lud od niewiernych!... - wolali kaplani.
Ramzes pochylil
glowe i milczal. Krew uciekla mu do serca, czul, ze ziemia chwieje mu sie pod
nogami.
On ma rozpedzic
najlepsza czesc wojska!... On, ktory chcialby miec dwa razy wieksza armie i ze
cztery razy tyle walecznych pulkow najemnych!...
"Bez
milosierdzia sa nade mna!..." - pomyslal.
- Mow, z nieba
zeslany Pentuerze - odezwal sie Mefres.
- Tak wiec,
swieci mezowie - ciagnal Pentuer - poznalismy dwa nieszczescia Egiptu,
zmniejszyly sie dochody faraona i jego armia...
- Co tam
armia!... - mruknal arcykaplan, pogardli- wie wstrzasajac reka.
- A teraz, za
laska bogow i waszym zezwoleniem, okaze wam: dlaczego tak sie stalo i z jakich
powodow skarb i wojska beda zmniejszaly sie w przyszlosci:
Ksiaze podniosl
glowe i patrzyl na mowiacego. Juz nie myslal o czlowieku mordowanym w
podziemiach.
Pentuer przeszedl
kilkanascie krokow wzdluz amfiteatru, za nim dostojnicy.
- Czy widzicie u
stop waszych ten dlugi a waski pas zielonosci, zakonczony szerokim trojkatem?
Po obu stronach pasa leza wapienie, piaskowce i granity, a za nimi obszary
piasku. Srodkiem plynie struga, ktora w trojkacie rozdziela sie na kilka
odnog...
- To Nil!... To
Egipt!.. - wolali kaplani.
- Uwazajcie no -
przerwal wzruszony Mefres. - Obnazam reke... Czy widzicie te dwie niebieskie
zyly, biegnace od lokcia do piesci?... Nie jestze to Nil i jego kanal, ktory
poczyna sie naprzeciw Gor Alabastrowych i plynie az do Fayum?... A spojrzyjcie
na wierzch mojej piesci: jest tu tyle zyl, na ile odnog dzieli sie swieta rzeka
za Memfisem. A moje palce czyliz nie przypominaja liczby odnog, ktorymi Nil
wlewa sie do morza?...
- Wielka
prawda!... - wolali kaplani ogladajac swoje rece.
- Otoz mowie wam
- ciagnal rozgoraczkowany arcykaplan - ze Egipt jest... sladem reki Ozirisa...
Tu na tej ziemi wielki bog oparl reke: w Tebach lezal jego boski lokiec, morza
dosiegnely palce, a Nil jest jego zylami... I dziwic sie, ze ten kraj nazywamy
blogoslawionym!
- Oczywiscie -
mowili kaplani - Egipt jest wyraznym odciskiem reki Ozirisa...
- Czyliz -
wtracil ksiaze - Oziris ma siedm palcow u reki? Bo przecie Nil siedmiu odnogami
wpada do morza.
Nastalo gluche
milczenie.
- Mlodziencze -
odparl Mefres z dobrotliwa ironia - czy sadzisz, ze Oziris nie moglby miec
siedmiu palcow, gdyby mu sie tak podobalo?...
- Naturalnie!...
- potakiwali kaplani.
- Mow dalej,
znakomity Pentuerze - wtracil Mentezufis.
- Macie
slusznosc, dostojnicy - zaczal znowu Pentuer. - Ta struga, ze swymi
rozgalezieniami, jest obrazem Nilu; waski pasek murawy, obsaczony kamieniami i
piaskiem, to Egipt Gorny, a ten trojkat, poprzecinany zylkami wody, to
wizerunek Egiptu Dolnego, najobszerniejszej i najbogatszej czesci panstwa.
Otoz w poczatkach
dziewietnastej dynastii caly Egipt, od katarakt Nilowych do morza, obejmowal
piecset tysiecy miar ziemi. Zas na kazdej miarze ziemi zylo szesnastu ludzi:
mezczyzn, kobiet i dzieci. Lecz przez czterysta lat nastepnych prawie z kazdym
pokoleniem ubywalo Egiptowi po kawalku ziemi zyznej...
Mowca dal znak.
Kilkunastu mlodych kaplanow wybieglo z budynku i poczeli sypac piasek na
rozmaite punkta murawy.
- Za kazdym
pokoleniem - ciagnal kaplan - ubywalo ziemi zyznej, a waski jej pasek zwezal
sie coraz bardziej.
- Dzis - tu
podniosl glos - ojczyzna nasza zamiast pieciuset tysiecy miar, posiada tylko
czterysta tysiecy miar... Czyli ze przez ciag panowania dwu dynastii Egipt
stracil ziemie, ktora wykarmiala blisko dwa miliony ludzi!...
W zgromadzeniu
znowu podniosl sie szmer zgrozy.
- A wiesz, slugo
bozy, Ramzesie, gdzie podzialy sie te pola, na ktorych niegdys rosla pszenica i
jeczmien albo pasly sie stada bydla?... O tym wiesz, ze - zasypal je piasek
pustyni. Ale czy mowiono ci: dlaczego tak sie stalo?... Bo - zabraklo chlopow,
ktorzy za pomoca wiadra i pluga od switu do nocy walczyli z pustynia. Nareszcie,
czy wiesz, dlaczego zabraklo tych robotnikow bozych?... Gdzie oni sie podzieli?
Co ich wymiotlo z kraju?... Oto - wojny zagraniczne. Nasi rycerze zwyciezali
nieprzyjaciol, nasi faraonowie uwieczniali swoje czcigodne nazwiska az nad
brzegami Eufratu, a nasi chlopi, jak pociagowe bydlo, nosili za nimi zywnosc,
wode i inne ciezary i po drodze marli tysiacami.
Totez za te
kosci, rozrzucone po pustyniach wschodnich, piaski zachodnie pozarly nasze
grunta, i dzis trzeba niezmiernej pracy i wielu pokolen, azeby powtornie
wydobyc czarna ziemie egipska spod mogily piaskow...
- Sluchajcie!...
sluchajcie!... - wolal Mefres -jakis bog mowi przez usta tego czlowieka. Tak,
nasze triumfalne wojny byly grobem Egiptu...
Ramzes nie mogl
zebrac mysli. Zdawalo mu sie, ze te gory piasku sypia sie dzis na jego glowe.
- Powiedzialem -
mowil Pentuer - ze potrzeba wielkiej pracy, azeby odkopac Egipt i wrocic mu
dawne bogactwa, ktore pozarla wojna. Ale czy my posiadamy sily do wykonania
tego zamiaru?...
Znowu posunal sie
kilkanascie krokow wzdluz amfiteatru, a za nim wzruszeni sluchacze. Jak Egipt
Egiptem, jeszcze nikt tak dosadnie nie odmalowal klesk kraju, choc wszyscy
wiedzieli o nich.
- Za czasow
dziewietnastej dynastii Egipt posiadal osm milionow ludnosci. Gdyby kazdy owczesny
czlowiek, kobieta, starzec i dziecko rzucili na ten oto plac po ziarnie fasoli,
ziarna utworzylyby taka figure...
Wskazal reka na
dziedziniec, gdzie w dwu rzedach, jeden przy drugim, lezalo osm wielkich
kwadratow ulozonych z czerwonej fasoli.
- Figura ta ma
szescdziesiat krokow dlugosci, trzydziesci szerokosci i jak widzicie, pobozni
ojcowie, sklada sie z jednakowych ziarn; niby owczesna ludnosc, kiedy wszyscy
byli z dziada-pradziada Egipcjanami.
A dzis
spojrzyjcie!...
Poszedl dalej i
wskazal na inna grupe kwadratow rozmaitej barwy.
- Widzicie
figure, ktora ma takze trzydziesci krokow szerokosci, ale tylko czterdziesci
piec dlugosci. Dlaczego? Bo jest w niej tylko szesc kwadratow, bo dzisiejszy
Egipt nie ma juz osmiu, lecz tylko szesc milionow mieszkancow... Zwazcie przy
tym, ze gdy poprzednia figura skladala sie wylacznie z czerwonej fasoli
egipskiej, w tej obecnej sa ogromne pasy z ziarn czarnych, zoltych i bialych.
Bo jak w armii naszej, tak i w narodzie znajduje sie dzis bardzo wielu
cudzoziemcow: czarni Etiopowie, zolci Syryjczycy i Fenicjanie, biali Grecy i
Libijczycy...
Przerwano mu.
Kaplani sluchajacy zaczeli go sciskac. Mefres plakal.
- Nie bylo
jeszcze podobnego proroka!... - wolano.
- W glowie nie
miesci sie, kiedy on mogl porobic takie rachunki!... - mowil najlepszy
matematyk swiatyni Hator.
- Ojcowie! -
rzekl Pentuer - nie przeceniajcie moich zaslug. W naszych swiatyniach dawnymi
laty zawsze w ten sposob przedstawiano gospodarke panstwowa... Ja tylko
odgrzebalem to, o czym troche zapomnialy nastepne pokolenia....
- Ale
rachunki?... - spytal matematyk.
- Rachunki
nieustannie prowadza sie we wszystkich nomesach i swiatyniach - odparl Pentuer.
- Ogolne sumy znajduja sie w palacu jego swiatobliwosci...
- A figury?...
figury!... - wolal matematyk.
- Przeciez na
takie figury dziela sie nasze pola, a jeometrowie panstwowi ucza sie o nich w
szkolach.
- Nie wiadomo, co
wiecej podziwiac w tym czlowieku: jego madrosc czy pokore... - rzekl Mefres. -
O, nie zapomnieli o nas bogowie, jezeli mamy takiego...
W tej chwili
straznik czuwajacy na wiezy swiatyni wezwal obecnych na modlitwe.
- Wieczorem
dokoncze objasnien - mowil Pentuer - teraz powiem jeszcze nieduzo slow.
Spytacie,
czcigodni, dlaczego do tych obrazow uzylem ziarn? Bo jak ziarno rzucone w
ziemie co roku przynosi plon swemu gospodarzowi, tak czlowiek sklada co roku
podatki skarbowi.
Gdyby w ktorym
nomesie zasiano o dwa miliony mniej ziarn fasoli niz w latach dawnych, nastepny
jej zbior bylby znakomicie mniejszy i gospodarze mieliby zle dochody. Podobniez
w panstwie: gdy ubeda dwa miliony ludnosci, musi zmniejszyc sie wplyw podatkow.
Ramzes sluchal z
uwaga i odszedl milczacy.
* Mina - 1 1/2
kilograma
ROZDZIAL TRZECI
Kiedy wieczorem
kaplani i nastepca wrocili na dziedziniec, zapalono kilkaset pochodni tak
jasnych, ze bylo widno jak w dzien.
Na znak Mefresa
znowu wystapila procesja muzykantow, tancerek i mlodszych kaplanow z posagiem
bogini Hator z krowia glowa. A gdy odpedzono zle duchy,
Pentuer znowu
zaczal kazanie.
- Widzieliscie,
dostojnicy, ze od czasow dziewietnastej dynastii ubylo nam sto tysiecy miar
ziemi i dwa miliony ludnosci. To wyjasnia, dlaczego dochod panstwa zmniejszyl
sie o trzydziesci dwa tysiace talentow, i o tym wiemy wszyscy. Jest to przecie
dopiero poczatek klesk Egiptu i skarbu. Na pozor bowiem zostalo jego
swiatobliwosci jeszcze dziewiecdziesiat osm tysiecy talentow dochodu. Czy
jednak sadzicie, ze faraon otrzymuje caly ten dochod ?...
Za przyklad
opowiem wam, co jego dostojnosc Herhor odkryl w powiecie Zajeczym.
Za dziewietnastej
dynastii mieszkalo tam dwadziescia tysiecy ludzi, ktorzy placili podatku
trzysta piecdziesiat talentow rocznie. Dzis mieszka zaledwie pietnascie
tysiecy, i ci naturalnie, placa na rzecz skarbu tylko dwiescie siedmdziesiat
talentow. Tymczasem faraon, zamiast dwu- stu siedmdziesieciu, otrzymuje sto
siedmdziesiat talentow!...
"Dlaczego?.."
- spytal dostojny Herhor - a oto, co pokazalo sledztwo.
Za dziewietnastej
dynastii bylo w powiecie okolo stu urzednikow i ci brali po tysiac drachm rocznej
pensji. Dzis na tym samym terytorium, pomimo ubytku ludnosci, znajduje sie
przeszlo dwustu urzednikow, ktorzy biora po dwa tysiace piecset drachm na rok.
Jego dostojnosci
Herhorowi nie wiadomo, czy tak jest w kazdym powiecie. To przecie pewne, ze
skarb faraona, zamiast dziewiecdziesieciu osmiu ma tylko siedmdziesiat cztery
tysiace talentow rocznie...
- Powiedz, ojcze
swiety: piecdziesiat tysiecy... - wtracil Ramzes.
- I to objasnie -
odparl kaplan. - W kazdym razie zapamietaj, ksiaze, iz skarb faraona oddaje
dzis dwadziescia cztery tysiace talentow urzednikom, gdy za dynastii
dziewietnastej wydawal tylko dziesiec tysiecy.
Wielkie milczenie
panowalo wsrod dostojnikow: niejeden bowiem mial krewnego na urzedzie, w
dodatku dobrze platnym.
Ale Pentuer byl
nieustraszony.
- Teraz - mowil -
pokaze ci, nastepco, byt urzednikow i dole ludu za dawnych lat i dzisiaj.
- Czy nie szkoda
czasu?... To przecie kazdy sam moze zobaczyc... - zaszemrali kaplani.
- Ja chce to
wiedziec - rzekl stanowczo nastepca.
Szmer ucichl. Pentuer
po stopniach amfiteatru zeszedl na dziedziniec, a za nim ksiaze, arcykaplan
Mefres i reszta kaplanow.
Zatrzymali sie
przed dluga zaslona z mat, ktora tworzyla jakby parkan. Na znak Pentuera
przybieglo kilkunastu mlodych kaplanow z jarzacymi pochodniami.
Drugi znak - i
czesc zaslony spadla.
Z ust obecnych
wyrwal sie okrzyk zdziwienia. Mieli przed soba jasno oswietlony zywy obraz, do
ktorego wchodzilo okolo stu figurantow.
Obraz dzielil sie
na trzy kondygnacje: dolna, gdzie stali rolnicy, wyzsza - urzednicy i
najwyzsza, gdzie znajdowal sie zloty tron faraona oparty na dwu lwach, ktorych
glowy byly poreczami.
- Tak bylo -
mowil Pentuer - za dynastii dziewietnastej. Spojrzyjcie na rolnikow. Przy ich
plugach widzicie woly lub osly, ich motyki i lopaty sa brazowe, a wiec mocne.
Patrzcie, jacy to tedzy ludzie! Dzis podobnych mozna spotkac tylko w gwardii
jego swiatobliwosci. Potezne rece i nogi, piersi wypukle, twarze usmiechniete.
Wszyscy sa namaszczeni oliwa, wykapani. Ich zony zajmuja sie przygotowywaniem
pokarmu i odziezy lub myciem sprzetow dla rodziny; dzieci - bawia sie lub
chodza do szkoly.
Owczesny chlop,
jak widzicie, jadal chleb pszenny, bob, mieso, ryby i owoce, a pijal piwo i
wino. Spojrzyjcie, jak piekne byly dzbany i misy. Przypatrzcie sie czepkom,
fartuszkom i pelerynom mezczyzn: wszystko ozdobione roznokolorowym haftem.
Jeszcze piekniej haftowano koszule kobiet... A czy uwazacie, jak one starannie
czesaly sie, jakie nosily szpilki, zausznice, pierscienie i bransolety? Ozdoby
te sa robione z brazu i kolorowej emalii; trafia sie jednak miedzy nimi i
zloto, chocby w postaci drucika.
Podniescie teraz
oczy wyzej, na urzednikow. Chodza oni w pelerynach, ale kazdy chlop w dniu
swiatecznym przywdziewal taka sama. Zywia sie zupelnie tak samo jak chlopi, to
jest dostatnio, ale skromnie. Sprzety maja troche ozdobniejsze od chlopskich i
czesciej trafiaja sie w ich skrzyniach zlote pierscienie. Podroze odbywaja na
oslach lub wozach ciagnionych przez woly.
Pentuer klasnal i
w zywym obrazie zapanowal ruch. Chlopi zaczeli podawac urzednikom kosze
winogron, wory jeczmienia, grochu i pszenicy, dzbany wina, piwa, mleka i miodu,
mnostwo zwierzyny i liczne sztuki bialych lub kolorowych tkanin. Urzednicy
odebrali te produkta, czesc ich zostawiali sobie, ale przedmioty najpiekniejsze
i najkosztowniejsze odsuneli wyzej, dla tronu. Platforma, gdzie znajdowal sie
symbol wladzy faraona, byla zasypana produktami tworzacymi jakby pagorek.
- Widzicie,
dostojni - rzekl Pentuer - ze w owych czasach, kiedy chlopi byli syci i zamozni,
skarb jego swiatobliwosci ledwo mogl pomiescic dary poddanych. A teraz
zobaczcie: co jest dzisiaj...
Nowe haslo,
spadla druga czesc zaslony i ukazal sie drugi obraz, w ogolnych zarysach
podobny do poprzedniego.
- Oto sa
terazniejsi chlopi - mowil Pentuer, a w glosie jego czuc bylo wzburzenie. -
Cialo ich sklada sie ze skory i kosci, wygladaja jak chorzy, sa brudni i juz
zapomnieli namaszczac sie oliwa. Za to grzbiety ich sa poranione kijami.
Nie widac przy
nich wolow ani oslow, bo i na co, jezeli plug ich ciagnie zona i dzieci?... Ich
motyki i lopaty sa drewniane, co latwo psuje sie i powieksza prace. Odziezy nie
maja zadnej, tylko kobiety chodza w grubych koszulach i nawet we snie nie
widuja tych haftow, jakimi stroili sie ich dziadowie i babki.
Spojrzyjcie, co
jada chlop? Czasem jeczmien i suszone ryby, zawsze ziarna lotosu, rzadko
pszenny placek, nigdy miesa, piwa lub wina. Spytacie: gdzie podzialy sie jego
naczynia i sprzety? Nie ma zadnych, procz dzbanka na wode, bo tez i nic wiecej
nie zmiesciloby sie w norze, ktora zamieszkuje...
Przebaczcie mi
to, na co teraz zwroce wasza uwage. Tam kilkoro dzieci leza na ziemi: oznacza
to, ze pomarly... Dziwna rzecz, jak czesto teraz umieraja chlopskie dzieci - z
glodu i pracy! I te sa jeszcze najszczesliwsze: inne bowiem, ktore zostaly przy
zyciu, ida pod kij dozorcy albo sprzedaja sie Fenicjanom niby jagnieta...
Wzruszenie
zatamowalo mu glos. Lecz chwile odpoczal i ciagnal dalej, wsrod gniewnego
milczenia kaplanow.
- A teraz
spojrzyjcie na urzednikow: jacy oni czerstwi, urozowani, jak pieknie ubrani!...
Zony ich nosza zlote bransolety i zausznice, i tak cienkie szaty, ze ksiazeta
mogliby im pozazdroscic. Wsrod chlopow nie widac wolu ani osla; za to urzednicy
podrozuja na koniach albo w lektykach... Pija zas tylko wino, i to - dobre
wino!...
Klasnal w rece i
znowu zrobil sie ruch. Chlopi zaczeli podawac urzednikom: wory zboza, kosze
owocow, wino, zwierzeta... Przedmioty te urzednicy, jak pierwej, ustawiali obok
tronu, ale - w ilosci znacznie mniejszej. Na kondygnacji krolewskiej juz nie
bylo pagorka produktow. Za to kondygnacja urzednikow byla zasypana.
- Oto jest Egipt
dzisiejszy - mowil Pentuer. - Nedzni chlopi, bogaci pisarze, skarb nie tak
pelny jak dawniej. A teraz...
Dal znak i stala
sie rzecz nieoczekiwana. Jakies rece poczely zabierac: zboze, owoce, tkaniny z
platformy faraona i urzednikow. A gdy ilosc towarow bardzo
zmniejszyla sie,
te same rece zaczely chwytac i uprowadzac chlopow, ich zony i dzieci...
Widzowie ze
zdumieniem patrzyli na szczegolne zabiegi tajemniczych osob. Nagle ktos
zawolal:
- To
Fenicjanie!... Oni nas tak obdzieraja!...
- Tak jest,
swieci ojcowie - rzekl Pentuer. - To sa rece ukrytych miedzy nami Fenicjan.
Obdzieraja oni krola i pisarzy, a chlopow zabieraja w niewole, gdyz im juz nic
wydrzec nie mozna...
- Tak!... To
szakale!... Przeklenstwo im!... Wygnac nedznikow!... - wolali kaplani. - Oni to
najwiecej szkod wyrzadzaja panstwu...
Nie wszyscy
jednak wolali w ten sposob.
Gdy ucichlo,
Pentuer kazal zaniesc pochodnie w inna strone dziedzinca i tam zaprowadzil
swoich sluchaczy. Nie bylo tu zywych obrazow, ale jakby wystawa przemyslowa.
- Raczcie
spojrzec, dostojni -mowil. - Za dziewietnastej dynastii te rzeczy przysylali
nam cudzoziemcy: z kraju Punt mielismy wonnosci, z Syrii zloto. zelazna bron i
wozy wojenne. Oto wszystko.
Lecz wowczas
Egipt wyrabial... Spojrzyjcie na te olbrzymie dzbany: ile tu ksztaltow, a jakie
rozmaite kolory!...
Albo sprzety: to
krzeselko wylozone jest dziesiecioma tysiacami kawalkow zlota, perlowej masy i
kolorowych drzew... Zobaczcie owczesne szaty: jaki haft, jaka delikatnosc
tkanin, ile kolorow... A miecze brazowe, a szpilki, bransolety, zausznice, a
narzedzia rolnicze i rzemieslnicze... Wszystko to robione u nas, za
dziewietnastej dynastii.
Przeszedl do
nastepnej grupy przedmiotow.
- A dzis -
patrzcie. Dzbany sa male i prawie bez ozdob, sprzety proste, tkaniny grube i
jednostajne. Ani jeden z tegoczesnych wyrobow nie moze rownac sie pod wzgledem
rozmiarow, trwalosci czy pieknosci z dawnymi. Dlaczego?
Posunal sie znowu
kilka krokow i otoczony pochodniami mowil:
- Oto jest wielka
liczba towarow, ktore nam przywoza Fenicjanie z rozmaitych okolic swiata.
Kilkadziesiat pachnidel, kolorowe szkla, sprzety, naczynia, tkaniny, wozy,
ozdoby, wszystko to przychodzi do nas z Azji i jest przez nas kupowane.
- Czy rozumiecie
teraz, dostojnicy: za co Fenicjanie wydzierali zboze, owoce i bydlo pisarzom i
faraonowi?... Za te wlasnie obce wyroby, ktore zniszczyly naszych rzemieslnikow
jak szarancza trawe.
Kaplan odpoczal i
ciagnal dalej:
- Pomiedzy
towarami dostarczanymi przez Fenicjan jego swiatobliwosci, nomarchom i pisarzom
pierwsze miejsce zajmuje zloto. Ten rodzaj handlu jest najdokladniejszym
obrazem klesk, jakie ci Azjaci wyrzadzaja Egiptowi.
Gdy kto bierze od
nich zlota za talent, obowiazany jest po trzech latach zwrocic dwa talenty.
Najczesciej jednak Fenicjanie, pod pozorem umniejszenia klopotow dluznikowi,
sami wyreczaja go w wyplacie w ten sposob, ze dluznik za kazdy talent pozyczony
oddaje im w dzierzawe, na trzy lata, trzydziestu dwu ludzi i dwie miary
ziemi...
Spojrzyjcie tam,
dostojni - mowil wskazujac na lepiej oswietlona czesc dziedzinca. - Ten kwadrat
ziemi, majacy sto osmdziesiat krokow dlugosci i tylez szerokosci, znaczy dwie
miary; ta zas gromada mezczyzn, kobiet i dzieci tworzy osm rodzin. Wszystko to
zas razem: ludzie i grunt, ida na trzy lata w okropna niewole. Przez ten czas
ich wlasciciel - faraon czy nomarcha, nie ma z nich zadnego pozytku; po uplywie
zas terminu odbiera ziemie wyjalowiona, a ludzi... najwyzej dwudziestu...
Reszta bowiem zmarla w meczarniach!...
Obecni szemrali
ze zgrozy.
- Powiedzialem,
ze dwie miary gruntu i trzydziestu dwu ludzi bierze Fenicjanin na trzy lata
dzierzawy za pozyczenie jednego talentu zlotem. Przypatrzcie sie, jaki to kawal
ziemi i jaka gromada ludzi, a teraz - spojrzyjcie na moja reke...
Ten kawalek
zlota, ktory trzymam, to brylka mniejsza od kurzego jaja, to talent!...
Czy wy oceniacie,
dostojni, cala nikczemnosc Fenicjan w podobnym handlu? Ten maly kawalek zlota
naprawde nie posiada zadnych cennych zalet: jest zolty, ciezki, nie sniedzieje
i - na tym koniec. Ale czlowiek nie odzieje sie zlotem i nie zaspokoi nim glodu
ani pragnienia... Gdybym posiadal bryle zlota wielkosci piramidy, bede obok
niej takim nedzarzem jak Libijczyk blakajacy sie po zachodniej pustyni, gdzie
nie ma daktyla ani wody.
I patrzcie, za
brylke tego jalowego materialu Fenicjanin bierze kawal ziemi, ktory moze
wykarmic i odziac trzydziestu dwu ludzi, a nadto - bierze i tych ludzi!...
Przez lat trzy uzyskuje wladze nad istotami, ktore umieja uprawiac i obsiewac
grunta, zbierac ziarno, robic make i piwo, tkac odziez, budowac domy i
sprzety...
Jednoczesnie
faraon czy nomarcha jest pozbawiony na trzy lata uslug tych ludzi. Nie placa mu
oni podatku, nie nosza ciezarow za wojskiem, lecz pracuja na dochody lakomego
Fenicjanina.
Wiecie,
dostojnicy, ze obecnie nie ma roku, azeby w tym czy owym nomesie nie wybuchnal
bunt chlopow, wyniszczonych glodem, przeciazonych praca, bitych kijami. I otoz
czesc tych ludzi ginie, inni dostaja sie do kopaln, a kraj wyludnia sie coraz
bardziej, dlatego tylko ze Fenicjanin dal komus brylke zlota!... Czy mozna
wyobrazic sobie wieksze nieszczescie?... I czy w podobnych warunkach Egipt nie
bedzie co roku tracil ziemi i ludzi? Szczesliwe wojny podkopaly nasz kraj, ale
dobija go fenicki handel zlotem.
Na twarzach
kaplanow malowalo sie zadowolenie: chetniej sluchali o przewrotnosci Fenicjan
anizeli o zbytkach pisarzy.
Pentuer chwile
odpoczal, potem zwrocil sie do ksiecia.
- Od kilku
miesiecy - mowil - z niepokojem zapytujesz, slugo bozy, Ramzesie: dlaczego
zmniejszyly sie dochody jego swiatobliwosci? Madrosc bogow pokazala ci, ze
zmniejszyl sie nie tylko skarb, ale i wojsko, i ze oba te zrodla krolewskiej
potegi zmniejszac sie beda ciagle. I albo skonczy sie to na zupelnej ruinie
panstwa, albo - niebiosa zeszla Egiptowi wladce, ktory zatrzyma powodz klesk od
kilkuset lat zalewajacych ojczyzne.
Skarb faraonow
byl wowczas pelny, gdy mielismy duzo ziemi i ludnosci. Trzeba zatem wydrzec
pustyni te grunta urodzajne, jakie nam pozarla, a z ludu zdjac te ciezary,
ktore go oslabiaja i zmniejszaja liczbe mieszkancow.
Kaplani znowu
zaczeli sie niepokoic z obawy, aby Pentuer po raz drugi nie wspomnial o klasie
pisarzy.
- Widziales,
ksiaze, na wlasne oczy i przy swiadkach, ze w tej epoce, gdy lud byl syty,
dorodny i zadowolony, skarb krolewski byl pelen. Gdy zas lud zaczal wygladac
nedznie, gdy jego zony i dzieci musialy zaprzegnac sie do pluga, gdy ziarna
lotosu zastapily pszenice i mieso,
skarb - zubozal.
Jezeli wiec chcesz doprowadzic panstwo do tej potegi, jaka posiadalo przed
wojnami dziewietnastej dynastii, jezeli pragniesz, aby faraon, jego pisarze i
wojsko oplywali w dostatki, zapewnij krajowi dlugoletnia spokojnosc, a ludowi
dobrobyt. Niech znowu dorosli jedza mieso i ubieraja sie w haftowane szaty, i
niech dzieci, zamiast jeczyc pod plagami i umierac z pracy, bawia sie lub
chodza do szkoly.
Pamietaj
wreszcie, ze Egipt na piersiach swoich nosi jadowitego weza...
Obecni sluchali z
ciekawoscia i obawa.
- Tym wezem,
ktory wysysa krew ludu, majatki nomarchow, potege faraona, sa Fenicjanie!...
- Precz z
nimi!... - zawolali obecni. - Przekreslic wszystkie dlugi... Nie dopuszczac ich
kupcow i okretow...
Uciszyl ich
arcykaplan Mefres, ktory ze lzami w oczach zwrocil sie do Pentuera:
- Nie mam
watpliwosci - mowil - ze przez usta twoje odzywala sie do nas swieta Hator. Nie
tylko dlatego, ze czlowiek nie potrafilby byc tak madrym i wszystkowiedzacym
jak ty, ale jeszcze, ze spostrzeglem nad glowa twoja plomyki w formie rogow.
Dziekuje ci za
wielkie slowa, ktorymi rozproszyles nasza niewiadomosc... Blogoslawie cie i
prosze bogow, aby gdy mnie powolaja na swoj sad, ciebie mianowali moim
nastepca...
Przeciagly okrzyk
reszty sluchaczow poparl blogoslawienstwo najwyzszego dostojnika. Kaplani tym
wiecej byli zadowoleni, ze nieustannie wisiala nad nimi trwoga, aby Pentuer po
raz drugi nie zaczepil o kwestie pisarzy. Ale medrzec umial byc powsciagliwym:
wskazal wewnetrzna rane panstwa, lecz nie zaognil jej i dlatego odniosl zupelny
triumf.
Ksiaze Ramzes nie
dziekowal Pentuerowi, tylko przytulil jego glowe do swej piersi. Nikt jednak
nie watpil, ze kazanie wielkiego proroka wstrzasnelo dusza nastepcy i jest
ziarnem, z ktorego moze wyrosnac chwala i pomyslnosc Egiptu.
Nazajutrz Pentuer,
nie zegnajac sie, o wschodzie slonca opuscil swiatynie i odjechal do Memfs.
Ramzes przez
kilka dni z nikim nie rozmawial: siedzial w celi albo przechadzal sie po
cienistych korytarzach i rozmyslal. W jego duszy odbywala sie praca.
W gruncie rzeczy Pentuer
nie powiedzial nic nowego: wszyscy narzekali na ubytek ziemi i ludnosci w
Egipcie, na nedze chlopow, naduzycia pisarzow i wyzysk Fenicjan. Ale kazanie
proroka uporzadkowalo w nim dotychczasowe bezladne wiadomosci, nadalo dotykalne
formy i lepiej oswietlilo pewne fakta.
Fenicjanie
przerazili go: ksiaze nie ocenial dotychczas ogromu nieszczesc wyrzadzonych
przez ten narod jego panstwu. Zgroza byla tym silniejsza, ze przecie on sam
wlasnych poddanych wypuscil w dzierzawe Dagonowi i - byl swiadkiem, w jaki
sposob bankier wybieral od nich naleznosci!...
Lecz to splatanie
ksiecia z wyzyskiem Fenicjan wywolalo dziwny skutek: Ramzes - nie chcial myslec
o Fenicjanach, a ile razy zapalil sie w nim gniew na tych ludzi, tyle razy
gasilo go uczucie wstydu. W pewnej czesci byl on ich wspolnikiem.
Natomiast ksiaze
doskonale zrozumial waznosc ubytku ziemi i ludnosci i na te punkta polozyl
glowny nacisk w swych samotnych medytacjach.
"Gdybysmy
posiadali - mowil w sobie - te dwa miliony ludzi, ktorych Egipt utracil, mozna
by za ich pomoca odzyskac od pustyni urodzajne grunta, nawet powiekszyc
obszary... A wowczas, pomimo Fenicjan, nasi chlopi mieliby sie lepiej, a
dochody panstwa wzroslyby..."
Ale skad wziac
ludzi? Wypadek nasunal mu odpowiedz. Pewnego wieczora ksiaze przechadzajac sie
po ogrodach swiatyni spotkal gromade niewolnikow, ktorych jeneral Nitager
pochwycil na granicy wschodniej i przyslal bogini Hator. Ludzie ci byli
doskonale zbudowani, pracowali wiecej niz Egipcjanie, a poniewaz ich karmiono
dobrze, wiec byli nawet zadowoleni ze swego losu.
Na ich widok
blyskawica oswiecila umysl nastepcy: prawie utracil przytomnosc ze wzruszenia.
Egipt potrzebuje ludzi, duzo ludzi, setki tysiecy, a nawet milion i dwa miliony
ludzi... I otoz ludzie sa!... Trzeba tylko wkroczyc do Azji, zabierac wszystko,
co sie spotka na drodze, i - odsylac do Egiptu... Dopoty zas nie konczyc wojny,
dopoki nie zbierze sie tylu, azeby kazdy chlop egipski mial swego niewolnika...
Tak urodzil sie
plan prosty i kolosalny, dzieki ktoremu panstwo mialo pozyskac ludnosc, chlopi
pomocnikow w pracy, a skarb faraona niewyczerpane zrodlo dochodu.
Ksiaze byl
zachwycony, choc nastepnego dnia zbudzila sie w nim nowa watpliwosc.
Pentuer z wielkim
naciskiem glosil, a jeszcze dawniej Herhor twierdzil to samo, ze zrodlem
nieszczesc Egiptu byly - zwycieskie wojny.
Z czego
wypadloby, ze za pomoca nowej wojny nie mozna podzwignac Egiptu. "Pentuer
jest wielki medrzec i Herhor wielki medrzec - myslal ksiaze. - Jezeli oni
uwazaja wojne za szkodliwa, jezeli tak samo sadzi arcykaplan Mefres i inni
kaplani, to moze naprawde wojna jest rzecza niebezpieczna?...
I musi nia byc,
skoro tak utrzymuje tylu ludzi madrych i swietych."
Ksiaze byl
gleboko strapiony. Wymyslil prosty sposob podzwigniecia Egiptu, a tymczasem
kaplani utrzymywali, ze wlasnie to mogloby do reszty zrujnowac Egipt.
Kaplani, ludzie
najmedrsi i najswietsi!
Lecz trafil sie
wypadek, ktory nieco ochlodzil wiare ksiecia w prawdomownosc kaplanow, a raczej
- rozbudzil w nim dawniejsza do nich nieufnosc.
Raz szedl z jednym
lekarzem do biblioteki. Droga wypadala przez ciasny i ciemny korytarz, z
ktorego nastepca cofnal sie ze wstretem.
- Nie pojde
tedy!... - rzekl.
- Dlaczego?... -
spytal zdziwiony lekarz.
- Czyliz nie
pamietacie, ojcze swiety, ze na koncu tego korytarza jest loch, w ktorym
okrutnie zameczyliscie jakiegos zdrajce?
- Aha!... -
odparl lekarz. - Jest tu loch, do ktorego przed kazaniem Pentuera wlewalismy
roztopiona smole...
- I zabiliscie
czlowieka...
Lekarz usmiechnal
sie. Byl to czlowiek dobry i wesoly. Totez widzac oburzenie ksiecia, rzekl po
pewnym namysle:
- Tak, nie wolno
nikomu zdradzac swietych tajemnic... Rozumie sie... Przed kazda wieksza
uroczystoscia przypominamy to mlodym kandydatom na kaplanow...
Ton jego byl tak
szczegolny, ze Ramzes zazadal objasnien.
- Nie moge
zdradzac tajemnic - odparl lekarz - ale... Ale jezeli wasza dostojnosc
przyrzekniesz zachowac to przy sobie, opowiem ci historie...
Ramzes przyrzekl,
lekarz opowiedzial:
- Pewien kaplan
egipski, zwiedzajac swiatynie poganskiego kraju Aram, przy jednej z nich
spotkal czlowieka, ktory wydal mu sie bardzo tlustym i zadowolonym, choc nosil
nedzne szaty.
"Wytlomacz
mi - spytal kaplan wesolego biedaka - czym to sie dzieje, ze choc jestes ubogi,
jednak cialo twoje wyglada, jakbys byl przelozonym swiatyni?"
Zas ow czlowiek
obejrzawszy sie, czy go kto nie podsluchuje, odparl:
"Bo ja mam
wielce zalosny glos, wiec jestem przy tej swiatyni meczennikiem. Gdy lud
zejdzie sie na nabozenstwo, ja wlaze do lochu i jecze, o ile mi sil starczy; za
to daja mi wcale obfite jedzenie przez caly rok, a dzban piwa za kazdy dzien
meczenstwa."
Tak bywa w
poganskim kraju Aram - zakonczyl lekarz kladac palec na usta. - Pamietaj,
ksiaze, cos mi obiecal, i mysl o naszej smole roztopionej, co ci sie podoba...
Opowiadanie to
znowu poruszylo ksiecia. Czul pewna ulge, ze w swiatyni nie zamordowano
czlowieka, lecz i ocknely sie w nim wszystkie dawne podejrzenia do kaplanow.
Ze oni ludza
prostakow, o tym wiedzial. Pamietal przecie, bedac w kaplanskiej szkole,
procesja swietego wolu Apisa. Lud byl pewny, ze Apis prowadzi kaplanow;
tymczasem kazdy uczen wiedzial, ze boskie zwierze idzie tam, gdzie chca
kaplani.
Ktoz wie zatem,
czy kazanie Pentuera nie bylo owa procesja Apisa, przeznaczona dla niego? Tak
przecie latwo nasypac na ziemie fasoli czerwonej i roznokolorowej i rowniez
nietrudno ustawic zywe obrazy. O ilez wspanialsze widywal on przedstawienia,
chocby walke Seta z Ozirisem, do ktorej wchodzilo kilkaset osob... A czyliz i w
tym wypadku nie oszukiwali kaplani? Miala to byc walka bogow, tymczasem
prowadzili ja poprzebierani ludzie. Ginal w niej Oziris, a tymczasem kaplan
udajacy Ozirisa byl zdrow jak nosorozec. Jakich tam nie pokazywano cudow!...
Woda wznosila sie, bily pioruny, ziemia drzala i wyrzucala ogien. I to wszystko
bylo oszukanstwem. Dlaczegoz by wiec przedstawienie Pentuera mialo byc prawda?
Zreszta ksiaze
mial silne poszlaki, ze chciano go oszukac. Juz byl oszustwem czlowiek jeczacy
w podziemiach, niby to oblewany smola przez kaplanow. Ale mniejsza o niego.
Waznym bylo to, o czym ksiaze przekonal sie niejednokrotnie, ze Herhor nie
chcial wojny. Mefres takze nie chcial wojny, a Pentuer byl jednego pomocnikiem,
drugiego ulubiencem.
Taka walka
toczyla sie w ksieciu: to zdawalo mu sie, ze wszystko rozumie, to znowu ogarniala
go ciemnosc; raz byl pelen nadziei, drugi raz watpil o wszystkim. Z godziny na
godzine, z dnia na dzien dusza jego przybierala i opadala jak wody Nilu przez
ciag calego roku.
Powoli jednak
Ramzes odzyskal rownowage, a gdy nadszedl czas opuszczenia swiatyni, mial juz
sformulowane pewne poglady.
Przede wszystkim
jasno pojmowal, czego potrzeba Egiptowi: wiecej gruntow i wiecej ludzi.
Po wtore wierzyl,
ze najprostszym sposobem zdobycia ludzi jest - wojna z Azja. Pentuer jednak
dowodzil mu, ze wojna moze tylko powiekszyc kleski panstwa. Rodzi sie tedy nowa
kwestia, czy Pentuer mowil prawde, czy klamal?
Jezeli mowil
prawde, pograzal ksiecia w rozpaczy. Ramzes bowiem nie widzial innego sposobu
podzwigniecia panstwa, tylko wojne. Bez wojny Egipt z roku na rok bedzie tracil
ludnosc, a skarb faraona bedzie powiekszal swoje dlugi. Az caly ten proces
skonczy sie jakas okropna katastrofa, moze nawet za przyszlego panowania.
A jezeli Pentuer
klamal? Dlaczego by to robil? Oczywiscie namowiony przez Herhora, Mefresa i
cale cialo kaplanskie. Z jakiej jednak racji kaplani nie chcieli wojny, co
mieli w tym za interes? Przecie kazda wojna im i faraonowi najwieksze
przynosila zyski.
Czy zreszta
kaplani mogli go oszukiwac w sprawie tyle donioslej? Prawda, ze robili tak bardzo
czesto, lecz w wypadkach drobnych, nie zas kiedy chodzilo o przyszlosc i byt
panstwa. Nie mozna tez twierdzic, ze oszukiwali zawsze. Sa oni przecie slugami
bogow i strozami wielkich tajemnic. W ich swiatyniach mieszkaja duchy, o czym
Ramzes sam sie przekonal pierwszej nocy po osiedleniu sie w tym miejscu.
A jezeli bostwa
nie pozwalaja profanom zblizac sie do swoich oltarzy, jezeli tak pilnie czuwaja
nad swiatyniami, dlaczego nie mieliby czuwac nad Egiptem, ktory jest najwieksza
ich swiatynia?
Gdy w kilka dni
pozniej Ramzes po uroczystym nabozenstwie, wsrod blogoslawienstwa kaplanow,
opuszczal swiatynie Hator, nurtowaly w nim dwa pytania:
Czy wojna z Azja
naprawde moglaby zaszkodzic Egiptowi?
Czy kaplani w tej
sprawie mogliby oszukiwac jego, nastepce faraona?
ROZDZIAL CZWARTY
Konno, w
towarzystwie paru oficerow, jechal ksiaze do Pi-Bast, slawnej stolicy nomesu
Habu.
Minal miesiac
Paoni, zaczynal sie Epifi (kwiecien - maj). Slonce stalo wysoko zapowiadajac
najgorsza dla Egiptu pore upalow. Juz w tym czasie kilka razy zrywal sie
straszny wiatr pustyni; ludzie i zwierzeta padali z goraca, a na polach i
drzewach zaczal osiadac szary pyl, pod ktorym umieraja rosliny.
Zebrano roze i
przerabiano je na olejek; sprzatnieto zboza i drugi ukos koniczyny. Zurawie z kublami
pracowaly ze zdwojona gorliwoscia, rozlewajac brudna wode po ziemi, aby ja
przygotowac do nowego siewu. Zaczynano tez zrywac figi i winogrona.
Woda Nilu opadla,
kanaly byly plytkie i cuchnace. Nad calym krajem unosil sie delikatny pyl wsrod
potokow palacego slonca.
Mimo to ksiaze
jechal zadowolony. Znudzilo go pokutnicze zycie w swiatyni; zatesknil do uczt,
kobiet i zgielku.
Przy tym okolica,
choc plaska i jednostajnie poprzerzynana siecia kanalow byla interesujaca. W
nomesie Habu mieszkala inna ludnosc: nie rodowici Egipcjanie, ale potomkowie
walecznych Hyksosow, ktorzy ongi zdobyli Egipt i rzadzili nim przez kilka
wiekow.
Prawowici
Egipcjanie gardzili ta resztka wypedzonych zdobywcow, ale Ramzes patrzyl na
nich z przyjemnoscia. Byli to ludzie rosli, silni, z dumna postawa i meska
energia w fizjognomii. Wobec ksiecia i oficerow nie padali na twarz jak
Egipcjanie; przypatrywali sie dostojnikom bez niecheci, ale i bez trwogi. Nie
mieli takze plecow okrytych bliznami po kijach; pisarze bowiem szanowali ich
wiedzac, ze bity Hyksos oddaje plagi, a niekiedy morduje swego ciemiezce.
Wreszcie posiadali Hyksosowie laske faraona, ich bowiem ludnosc dostarczala
najlepszych zolnierzy.
Im bardziej
orszak nastepcy zblizal sie do Pi-Bast, ktorego swiatynie i palace jak przez
muslin widac bylo przez mgle pylu, tym okolica stawala sie ruchliwsza. Szerokim
goscincem i pobliskimi kanalami transportowano: bydlo, pszenice, owoce, wino,
kwiaty, chleby i mnostwo innych przedmiotow codziennego uzytku. Potok ludzi i
towarow dazacych w strone miasta, halasliwy i gesty jak pod Memfisem w dni
swiateczne, w tym miejscu byl zjawiskiem zwyklym. Dokola Pi-Bastu przez caly
rok panowal zgielk jarmarczny, ktory uspokajal sie tylko w nocy.
Przyczyna tego
byla prosta: miasto cieszylo sie posiadaniem starej i slawnej swiatyni Astarty,
czczonej przez cala Azje Zachodnia i sciagajacej tlumy pielgrzymow. Bez
przesady mozna powiedziec, ze pod Pi-Bast codziennie obozowalo ze trzydziesci
tysiecy cudzoziemcow: Saschu, czyli Arabow, Fenicjan, Zydow, Filistynow,
Chetow, Asyryjczykow i innych. Rzad egipski zyczliwie zachowywal sie wobec
pielgrzymow, ktorzy przynosili mu znaczne dochody; kaplani tolerowali ich, a
ludnosc kilku sasiednich nomesow prowadzila z nimi zwawy handel.
Juz na godzine
drogi przed miastem widac bylo lepianki i namioty przybyszow rozbite na nagiej
ziemi. W miare zblizania sie do Pi-Bast liczba ich wzrastala i coraz gesciej
roili sie ich czasowi mieszkancy. Jedni pod otwartym niebem przygotowywali
pokarm, inni kupowali wciaz naplywajace towary, inni szli procesja do swiatyni.
Tu i owdzie skupialy sie wielkie gromady przed miejscami zabaw, gdzie
popisywali sie pogromcy zwierzat, zaklinacze wezow, atleci, tancerki i
kuglarze. Ponad tym zgromadzeniem ludzi unosil sie upal i wrzawa.
Przy miejskiej
bramie powitali Ramzesa jego dworzanie tudziez nomarcha Habu z urzednikami.
Powitanie jednak bylo, mimo zyczliwosci, tak chlodne, ze zdziwiony namiestnik
szepnal do Tutmozisa:
- Coz to znaczy,
ze patrzycie na mnie, jakbym przyjechal kary wymierzac?
- Bo wasza
dostojnosc - odparl faworyt - masz oblicze czlowieka, ktory przestawal z
bogami.
Mowil prawde. Czy
to skutkiem ascetycznego zycia, czy towarzystwa uczonych kaplanow, czy moze
dlugich rozmyslan, ksiaze zmienil sie. Wychudl, cera mu pociemniala, a z
postawy i fizjognomii bila wielka powaga. W ciagu kilku tygodni postarzal sie o
kilka lat.
Na jednej z
glownych ulic miasta tloczyla sie tak gesta cizba ludu, ze policjanci musieli
utorowac droge nastepcy i jego swicie. Ale ten lud nie wital ksiecia, tylko
skupial sie dokola niewielkiego palacyku jakby oczekujac na kogos.
- Co to jest? -
spytal Ramzes nomarchy. Niemile bowiem dotknela go obojetnosc tlumu.
- Tu mieszka
Hiram - odparl nomarcha - ksiaze tyryjski, czlek wielkiego milosierdzia. Co
dzien rozdaje hojna jalmuzne, wiec zbiega sie ubostwo.
Ksiaze odwrocil
sie na koniu, popatrzyl i rzekl:
- Widze tu
robotnikow krolewskich. Wiec i oni przychodza po jalmuzne do fenickiego
bogacza?
Nomarcha milczal.
Na szczescie zblizali sie do palacu rzadowego i Ramzes zapomnial o Hiramie.
Przez kilka dni
ciagnely sie uczty na czesc namiestnika, ale ksiaze nie byl nimi zachwycony.
Braklo na nich wesolosci i zdarzaly sie nieprzyjemne zajscia.
Raz jedna z
ksiazecych kochanek tanczac przed nim rozplakala sie. Ramzes pochwycil ja w
objecia i zapytal: co jej jest?
Z poczatku
wzdragala sie z odpowiedzia, lecz osmielona laskawoscia pana odparla zalewajac
sie jeszcze obficiej lzami:
- Jestesmy,
wladco, twoje kobiety, pochodzimy z wielkich rodow i nalezy nam sie
uszanowanie...
- Prawde mowisz -
wtracil ksiaze.
- Ale tymczasem
twoj skarbnik ogranicza nasze wydatki. Owszem, chcialby nawet pozbawic nas
dziewczat sluzebnych, bez ktorych przecie nie mozemy umyc sie ani uczesac.
Ramzes wezwal
skarbnika i surowo zapowiedzial mu, azeby jego kobiety mialy wszystko, co
nalezy sie ich urodzeniu i wielkim stanowiskom.
Skarbnik upadl na
twarz przed ksieciem i obiecal spelniac rozkazy kobiet. Zas w pare dni pozniej
wybuchnal bunt miedzy dworskimi niewolnikami, ktorzy skarzyli sie, ze ich pozbawiaja
wina.
Nastepca kazal im
wydawac wino. Lecz nazajutrz, w czasie przegladu wojsk, przyszly do niego
deputacje pulkow z najpokorniejsza skarga, ze zmniejszono im porcje miesa i
chleba.
Ksiaze i tym
razem polecil spelnic zadania proszacych.
W pare dni pozniej
obudzil go z rana wielki halas pod palacem. Ramzes spytal o przyczyne, a oficer
dyzurny objasnil, ze zebrali sie robotnicy krolewscy i wolaja o zalegly zold.
Wezwano
skarbnika, na ktorego ksiaze wpadl z wielkim gniewem.
- Co sie tu
dzieje?... - wolal. - Od chwili mego przyjazdu nie ma dnia, aby nie skarzono
sie na krzywdy. Jezeli jeszcze raz powtorzy sie cos podobnego, ustanowie
sledztwo i poloze kres waszym zlodziejstwom!...
Drzacy skarbnik
znowu upadl na twarz i jeknal:
- Zabij mnie,
panie!.. Ale coz poradze, gdy twoj skarbiec, stodoly i spizarnie sa puste...
Pomimo gniewu
ksiaze zmiarkowal, ze skarbnik moze byc niewinnym. Kazal mu wiec odejsc, a
wezwal Tutmozisa.
- Sluchaj no -
rzekl Ramzes do ulubienca - dzieja sie tu rzeczy ktorych nie rozumiem i do
ktorych nie przywyklem. Moje kobiety, niewolnicy, wojsko i robotnicy krolewscy
nie otrzymuja naleznosci lub sa ograniczani w wydatkach. Gdym zas spytal
skarbnika: co to znaczy? - odpowiedzial, ze nic juz nie mamy w skarbcu ani
stodolach.
- Powiedzial prawde.
- Jak to?... -
wybuchnal ksiaze. - Na moja podroz jego swiatobliwosc przeznaczyl dwiescie
talentow w towarach i zlocie. Mialozby to byc zmarnowane?
- Tak jest -
odparl Tutmozis.
- Jakim
sposobem?... na co?... - wolal namiestnik.
- Przeciez na
calej drodze podejmowali nas nomarchowie?...
- Ale mysmy im za
to placili.
- Wiec to sa
filuci i zlodzieje, jezeli niby przyjmuja nas jak gosci, a potem obdzieraja!...
- Nie gniewaj sie
- rzekl Tutmozis - a wszystko ci wytlomacze.
- Siadaj.
Tutmozis usiadl i
mowil:
- Czy wiesz, ze
od miesiaca jadam z twej kuchni, pijam wino z twoich dzbanow i ubieram sie z
twojej szatni...
- Masz prawo
czynic tak.
- Alem nigdy tego
nie robil: zylem, ubieralem sie i bawilem na wlasny koszt, aby nie obciazac
twego skarbu. Prawda, ze nieraz placiles moje dlugi. Byla to jednak tyko czesc
moich wydatkow.
- Mniejsza o
dlugi.
- W podobnym
polozeniu - ciagnal Tutmozis - znajduje sie kilkunastu szlachetnej mlodziezy
twego dworu. Utrzymywali sie sami, aby podtrzymac blask wladcy; lecz dzis,
podobnie jak ja, zyja na twoj koszt, bo juz nie maja
czego wydawac.
- Kiedys
wynagrodze ich.
- Otoz - mowil
Tutmozis - bierzemy z twego skarbu, bo nas gniecie niedostatek, i - to samo
robia nomarchowie. Gdyby mieli, wyprawialiby dla ciebie uczty i przyjecia na
swoj koszt; ale ze nie maja, wiec przyjmuja wynagrodzenie. Czy i teraz nazwiesz
ich filutami?...
Ksiaze chodzil
zamyslony.
- Za predko
potepilem ich - odparl. - Gniew jak dym zaslonil mi oczy. Wstydze sie tego, com
powiedzial, niemniej jednak chce, azeby ani ludzie dworscy, ani zolnierze i
robotnicy nie doznawali krzywdy...
A poniewaz moje
zasoby sa wyczerpane, trzeba wiec pozyczyc... Chyba sto talentow wystarczy, jak
myslisz?
- Ja mysle, ze
nam nikt nie pozyczy stu talentow - szepnal Tutmozis. Namiestnik wyniosle
spojrzal na niego.
- Takze sie to
odpowiada synowi faraona? - spytal.
- Wypedz mnie od
siebie - rzekl smutnym glosem Tutmozis - ale mowilem prawde. Dzis nikt nam nie
pozyczy, bo i juz nie ma kto...
- Od czegoz jest
Dagon?... - zdziwil sie ksiaze. - Nie ma go przy moim dworze czy umarl?
- Dagon mieszka w
Pi-Bast, ale cale dnie wraz z innymi kupcami fenickimi przepedza w swiatyni
Astarty na pokucie i modlach...
- Skadze taka
poboznosc? Czy dlatego, ze ja bylem w swiatyni, to i moj bankier uwaza za
potrzebne naradzac sie z bogami?
Tutmozis krecil
sie na taburecie.
- Fenicjanie -
rzekl - sa zatrwozeni, nawet zgnebieni wiesciami...
- O czym?
- Ktos rozpuscil
plotke, ze gdy wasza dostojnosc wstapisz na tron, Fenicjanie zostana wygnani, a
ich majatki zabrane na rzecz skarbu...
- No, to maja
jeszcze dosyc czasu -- usmiechnal sie ksiaze.
Tutmozis wciaz
wahal sie.
- Slychac - mowil
znizonym glosem - ze zdrowie jego swiatobliwosci (oby zyl wiecznie!...) mocno
zachwialo sie w tych czasach...
- To falsz! - przerwal
zaniepokojony ksiaze. - Przeciez wiedzialbym o tym...
- A jednak
kaplani odprawiaja w tajemnicy nabozenstwa za powrocenie zdrowia faraonowi -
szeptal Tutmozis. - Wiem o tym z pewnoscia...
Ksiaze stanal
zdumiony.
- Jak to - rzekl
- wiec ojciec moj jest ciezko chory, kaplani modla sie za niego, a mnie nic o
tym nie mowia?...
- Slychac, ze
choroba jego swiatobliwosci moze przeciagnac sie z rok.
Ramzes machnal
reka.
- Ech!...
sluchasz bajek i mnie niepokoisz. Powiedz mi lepiej o Fenicjanach, bo to ciekawsze.
- Slyszalem -
ciagnal Tutmozis - tylko to, co i wszyscy, ze wasza dostojnosc, przekonawszy
sie w swiatyni o szkodliwosci Fenicjan, zobowiazales sie wypedzic ich.
- W swiatyni?...
- powtorzyl nastepca. - A ktoz moze wiedziec, o czym ja przekonalem sie i co
postanowilem w swiatyni?...
Tutmozis wzruszyl
ramionami i milczal.
- Czylizby zdrada
i tam?... - szepnal ksiaze. - W kazdym razie zawolasz do mnie Dagona - rzekl
glosno. Musze poznac zrodlo tych klamstw i, przez bogi, polozyc im koniec!...
- Dobrze uczynisz,
panie - odparl Tutmozis - gdyz caly Egipt jest zaniepokojony. Juz dzis nie ma u
kogo pozyczac pieniedzy, a gdyby te pogloski trwaly dluzej, ustalby handel.
Dzis juz nasza arystokracja wpadla w biede, z ktorej nie widac wyjscia, a i
twoj dwor, panie, odczuwa niedostatek. Za miesiac moze to samo zdarzyc sie w
palacu jego swiatobliwosci...
- Milcz -
przerwal ksiaze - i natychmiast zawolaj mi Dagona.
Tutmozis wybiegl,
ale bankier zjawil sie u namiestnika dopiero wieczorem. Mial na sobie biala
plachte w czarne pasy.
-
Poszaleliscie?... - zawolal nastepca na ten widok.
- Zaraz ja cie tu
rozchmurze... Potrzebuje natychmiast stu talentow. Idz i nie pokazuj mi sie,
dopoki tego nie zalatwisz. Ale bankier zaslonil swoje oblicze i zaplakal.
- Co to znaczy? -
spytal niecierpliwie ksiaze.
- Panie - odparl
Dagon klekajac - wez moj majatek, sprzedaj mnie i moja rodzine... Wszystko wez,
nawet zycie nasze. Ale sto talentow... skad bym ja dostal dzis taki majatek?...
Juz ani z Egiptu, ani z Fenicji... - mowil wsrod lkan.
- Set opetal cie,
Dagonie! - rozesmial sie nastepca. - Czyliz i ty uwierzylbys, ze ja mysle o
wygnaniu was?...
Bankier po raz
drugi upadl mu do nog.
- Ja nic nie
wiem... ja jestem zwyczajny kupiec i twoj niewolnik... Tyle dni, ile jest
miedzy nowiem i pelnia, wystarczylo, azeby zrobic ze mnie proch i z mego
majatku sline...
- Alez wytlomacz
mi, co to znaczy? - pytal niecierpliwie nastepca.
- Ja nie potrafie
nic powiedziec, a chocbym nawet umial, mam wielka pieczec na ustach... Dzis
modle sie tylko i placze...
"Czy i
Fenicjanie modla sie?" - pomyslal ksiaze.
- Nie mogac oddac
ci zadnej uslugi, panie moj - ciagnal Dagon - dam ci przynajmniej dobra rade...
Jest tu w Pi-Bast slawny ksiaze tyryjski, Hiram. Czlowiek stary, madry i
strasznie bogaty... Wezwij go, erpatre, i zazadaj sto talentow, a moze on
potrafi dogodzic waszej dostojnosci...
Poniewaz Ramzes
zadnych objasnien nie mogl wydobyc z bankiera, uwolnil go wiec i obiecal, ze
wyszle poselstwo do Hirama.
ROZDZIAL PIATY
Na drugi dzien
rano Tutmozis z wielka swita oficerow i dworzan zlozyl wizyte tyryjskiemu
ksieciu i zaprosil go do namiestnika.
W poludnie przed
palacem zjawil sie Hiram w prostej lektyce niesionej przez osmiu ubogich
Egipcjan, ktorym udzielal jalmuzny. Otaczali go znakomitsi kupcy feniccy i ten
sam tlum ludu, ktory co dzien wystawal przed jego domem.
Ramzes z niejakim
zdziwieniem przywital starca, ktoremu z oczu patrzyla madrosc, a z calej
postaci powaga. Hiram mial na sobie bialy plaszcz, na glowie zlota obraczke.
Uklonil sie namiestnikowi z godnoscia i wznioslszy rece nad jego glowa odmowil
krotkie blogoslawienstwo. Obecni byli gleboko wzruszeni.
Gdy namiestnik
wskazal mu fotel i kazal odejsc dworzanom, Hiram odezwal sie:
- Wczoraj sluga
waszej dostojnosci, Dagon, powiedzial mi, ze ksiaze potrzebujesz stu talentow.
Zaraz wyslalem moich kurierow do Sabne-Chetam, Sethroe, Pi-Uto i innych miast,
gdzie stoja fenickie okrety, azeby wyladowaly wszystek towar. I mysle, ze za
pare dni wasza dostojnosc otrzyma te drobna sumke.
- Drobna! -
przerwal ksiaze ze smiechem. - Szczesliwy jestes, wasza dostojnosc, jezeli sto
talentow nazywasz drobna sumka.
Hiram pokiwal
glowa.
- Dziad waszej
dostojnosci - rzekl po namysle - wiecznie zyjacy Ramesses-sa-Ptah zaszczycal
mnie swoja przyjaznia; znam tez jego swiatobliwosc waszego ojca (oby zyl
wiecznie!) i nawet sprobuje zlozyc mu hold, jezeli bede dopuszczony...
- Skadze ta
watpliwosc?... - przerwal ksiaze.
- Sa tacy -
odparl gosc - ktorzy jednych dopuszczaja, innych nie dopuszczaja do oblicza
faraonowego, ale mniejsza o nich... Wasza dostojnosc nie jestes temu winien,
wiec osmiele sie zadac wam jedno pytanie... Jak stary przyjaciel waszego dziada
i ojca.
- Slucham.
- Co to znaczy -
mowil powoli Hiram - co to znaczy, ze nastepca i namiestnik faraona musi
pozyczac sto talentow, gdy jego panstwu nalezy sie przeszlo sto tysiecy
talentow?...
- Skad?... -
zawolal Ramzes.
- Jak to skad?...
Z danin od ludow azjatyckich...
Fenicja winna wam
piec tysiecy, no i ja recze, ze odda, jezeli nie trafia sie jakies wypadki...
Ale oprocz niej Izrael winien trzy tysiace, Filistyni i Moabici po dwa tysiace,
Chetowie trzydziesci tysiecy... Wreszcie nie pamietam pozycji szczegolowych ale
wiem, ze ogol wynosi sto trzy czy sto piec tysiecy talentow Ramzes gryzl wargi;
na jego ruchliwej twarzy widac bylo bezsilny gniew. Spuscil oczy i milczal.
- Wiec to
prawda... - nagle westchnal Hiram wpatrujac sie w namiestnika. - Wiec to
prawda?... Biedna
Fenicja, ale i
Egipt...
- Co mowisz,
wasza dostojnosc? - zapytal ksiaze marszczac brwi. - Nie rozumiem twoich
biadan...
- Ksiaze wiesz, o
czym mowie, skoro nie odpowiadasz na moje pytanie - odparl Hiram i powstal,
jakby z zamiarem odejscia. - Mimo to... nie cofne obietnicy... Bedziesz,
ksiaze, mial sto talentow.
Nisko uklonil
sie, lecz namiestnik zmusil go do zajecia miejsca.
- Wasza
dostojnosc ukrywasz cos przede mna - rzekl glosem, w ktorym czuc bylo obraze. -
Chce, azebys mi wytlomaczyl: jaka to bieda grozi Fenicji czy Egiptowi...
- Nie
wiedzialzebys o tym, wasza dostojnosc? - pytal Hiram z wahaniem.
- Nic nie wiem.
Spedzilem przeszlo miesiac w swiatyni.
- Wlasnie tam
mozna bylo dowiedziec sie o wszystkim...
- Wasza
dostojnosc mi powiesz! - zawolal namiestnik uderzajac piescia w stol. - Nie
lubie, azeby bawiono sie moim kosztem...
- Powiem, jezeli
wasza dostojnosc dasz mi wielkie przyrzeczenie, ze nie zdradzisz sie przed
nikim. Chociaz... nie moge uwierzyc, aby ksiecia, nastepcy, nie zawiadomiono o
tym!...
- Nie ufasz mi? -
zapytal zdumiony ksiaze.
- W tej sprawie
zadalbym przyrzeczenia od samego faraona - odparl Hiram stanowczo.
- A wiec...
przysiegam na moj miecz i sztandary naszych wojsk, ze nikomu nie powiem o tym,
co mi wasza dostojnosc odkryjesz.
- Dosyc - rzekl
Hiram.
- Slucham.
- Ksiaze wie, co
w tej chwili dzieje sie w Fenicji?
- Nawet i o tym
nie wiem! - przerwal zirytowany namiestnik.
- Nasze okrety -
szepnal Hiram - ze wszystkich krancow swiata sciagaja do ojczyzny, azeby na
pierwsze haslo przewiezc ludnosc i skarby gdzies... za morze... na zachod...
- Dlaczego? -
zdziwil sie namiestnik.
- Bo Asyria ma
nas wziac pod swoje panowanie.
Ksiaze wybuchnal
smiechem.
- Oszalales,
czcigodny mezu!... - zawolal. - Asyria ma zabrac Fenicja!... A coz my na to, my
Egipt?
- Egipt juz sie
zgodzil.
Namiestnikowi
krew uderzyla do glowy.
- Upal placze ci
mysli, stary czlowieku - rzekl do Hirama spokojnym glosem. - Zapominasz nawet,
ze podobna sprawa nie moglaby miec miejsca bez pozwolenia faraona i... mego!
- I to nastapi.
Tymczasem zawarli uklad kaplani.
- Z kim?... Jacy
kaplani?..
- Z arcykaplanem
chaldejskim, Beroesem, umocowanym przez krola Assara - odparl Hiram. - A kto z
waszej strony?... Nie twierdze na pewno, ale zdaje sie, ze jego dostojnosc
Herhor, jego dostojnosc Mefres i swiety prorok Pentuer.
Ksiaze zbladl.
- Uwazaj,
tyryjczyku - rzekl - ze oskarzasz o zdrade najwyzszych dostojnikow panstwa.
- Mylisz sie,
ksiaze, to wcale nie jest zdrada : najstarszy arcykaplan Egiptu i minister jego
swiatobliwosci maja prawo prowadzic uklady z sasiednimi mocarzami. Wreszcie,
skad wie wasza dostojnosc, ze wszystko to nie dzieje sie z woli faraona?
Ramzes musial
przyznac w duszy, ze uklad podobny nie bylby zdrada panstwa, tylko -
lekcewazeniem jego, nastepcy tronu. Wiec to w taki sposob traktuja go kaplani,
jego, ktory za rok moze byc faraonem?...
Wiec dlatego
Pentuer ganil wojny, a Mefres popieral go!..
- Kiedyz to sie
mialo stac, gdzie?... - spytal ksiaze.
- Podobno zawarli
uklad w nocy, w swiatyni Seta za Memfisem - odpowiedzial Hiram. - A kiedy?...
Dobrze nie wiem, lecz zdaje sie, ze tego dnia, kiedy wasza dostojnosc wyjezdzales
z Memfisu.
"A
nedznicy!... - myslal namiestnik. - To oni tak szanuja moje stanowisko... Wiec
oni mnie oszukiwali i opisem stanu panstwa?... Jakis dobry bog budzil moje
watpliwosci w swiatyni Hator..."
Po chwili
wewnetrznej walki rzekl glosno:
- Niepodobna!...
I dopoty nie uwierze temu, co mowisz, wasza dostojnosc, dopoki nie dasz mi
dowodu.
- Dowod bedzie -
odparl Hiram. - Lada dzien przyjezdza do Pi-Bast wielki pan asyryjski, Sargon,
przyjaciel krola Assara. Przyjezdza tu pod pozorem pielgrzymki do swiatyni
Astoreth, zlozy dary wam, ksiaze, i jego swiatobliwosci, potem - zawrzecie
uklad... Naprawde zas przypieczetujecie to, co postanowili kaplani na zgube
Fenicjan, a moze i wlasne nieszczescie.
- Nigdy! - rzekl
ksiaze. - Jakiez to wynagrodzenie musialaby Asyria dac Egiptowi...
- Oto jest mowa
godna krola: jakie wynagrodzenie dostalby Egipt? Bo dla panstwa kazdy uklad
jest dobry, byle cos na nim zyskalo... I to wlasnie dziwi mnie - ciagnal Hiram
- ze Egipt zrobi zly interes: Asyria bowiem zagarnia, oprocz Fenicji, prawie
cala Azje, a wam jakby z laski zostawia: Izraelitow, Filistynow i polwysep
Synaj... Rozumie sie, ze w takim razie przepadna nalezne Egiptowi daniny i
faraon nigdy nie odbierze tych stu pieciu tysiecy talentow.
Namiestnik
potrzasnal glowa.
- Nie znasz -
odparl - wasza dostojnosc, kaplanow egipskich: zaden z nich nie przyjalby
takiego ukladu.
- Dlaczego?
Fenickie przyslowie mowi: lepszy jeczmien w stodole niz zloto w pustyni.
Mogloby sie wiec zdarzyc, ze Egipt, gdyby czul sie bardzo slabym, wolalby darmo
Synaj i Palestyne anizeli wojne z Asyria. Ale otoz to mnie zastanawia... Bo nie
Egipt, lecz Asyria dzis jest latwa do pokonania: ma zatarg na polnocnym
wschodzie, posiada malo wojsk, a i te sa liche. Gdyby napadl ja Egipt,
zniszczylby panstwo, zabralby niezmierne skarby z Niniwy i Babelu i raz na
zawsze utrwalilby swoja wladze w Azji.
- Wiec widzisz,
ze taki uklad nie moze istniec - wtracil Ramzes.
- W jednym tylko
wypadku rozumialbym podobne umowy, gdyby kaplani chcieli zniesc wladze krolewska
w Egipcie... Do czego wreszcie daza od czasow waszego dziada, ksiaze...
- Znowu mowisz od
rzeczy - wtracil namiestnik. Ale w sercu uczul niepokoj.
- Moze myle sie -
odparl Hiram, bystro patrzac mu w oczy. - Ale posluchaj, wasza dostojnosc...
Przysunal swoj
fotel do ksiecia i mowil znizonym glosem :
- Gdyby faraon
wydal wojne Asyrii i wygral ja, mialby wielka armie przywiazana do jego osoby.
Sto tysiecy talentow zaleglych danin. Ze dwiescie tysiecy talentow z Niniwy i
Babelu.
Nareszcie - ze
sto tysiecy talentow rocznie z krajow zdobytych. Tak ogromny majatek pozwolilby
mu wykupic dobra zastawione u kaplanow i raz na zawsze polozyc koniec ich
mieszaniu sie do wladzy.
Ramzesowi
blyszczaly oczy. Hiram mowil dalej:
- Dzisiaj zas
armia zalezy od Herhora, a wiec od kaplanow, i z wyjatkiem pulkow
cudzoziemskich faraon, w razie walki, liczyc na nia nie moze.
Nadto zas skarb
faraona jest pusty, a wieksza czesc jego dobr nalezy do swiatyn. Krol chocby na
utrzymanie dworu musi co roku zaciagac nowe dlugi, a ze Fenicjan juz u was nie
bedzie, wiec musicie brac od kaplanow... Tym sposobem za dziesiec lat jego
swiatobliwosc (oby zyl wiecznie!...) straci reszte swoich dobr, a co
pozniej?...
Na czolo Ramzesa
wystapil pot kroplisty.
- Widzisz wiec,
dostojny panie - mowil Hiram - ze w jednym wypadku kaplani mogliby, a nawet
musieliby przyjac najsromotniejszy uklad z Asyria: jezeli chodziloby im o
ponizenie i zniesienie wladzy faraona... No - moze istniec i drugi wypadek:
gdyby Egipt byl tak slaby, ze za wszelka cene potrzebowalby spokoju...
Ksiaze zerwal
sie.
- Milcz! -
zawolal. - Wolalbym zdrade najwierniejszych slug anizeli podobna niemoc
kraju!... Egipt musialby Asyrii oddac Azje... Alez w rok pozniej sam wpadlby
pod jej jarzmo, bo podpisujac hanbe przyznalby sie do bezsilnosci...
Chodzil
wzburzony, a Hiram patrzyl na niego z litoscia czy wspolczuciem.
Nagle Ramzes
zatrzymal sie przed Fenicjaninem i rzekl:
- To falsz!...
Jakis zreczny hultaj oszukal cie, Hiramie, pozorami prawdy i ty mu uwierzyles.
Gdyby istnial taki traktat, ukladano by go w najwiekszej tajemnicy. A w takim
razie jeden z czterech kaplanow, ktorych wymieniles, bylby zdrajca nie tylko
krola, lecz nawet swoich wspolspiskowcow...
- Mogl przecie
byc ktos piaty, ktory ich podsluchiwal - wtracil Hiram.
- I tobie sprzedal
tajemnice?...
Hiram usmiechnal
sie.
- Dziwno mi -
rzekl - ze ksiaze jeszcze nie poznales potegi zlota.
- Alez zastanow
sie, wasza dostojnosc, ze nasi kaplani maja wiecej zlota anizeli ty, choc
jestes bogacz nad bogacze!...
- Ja jednak nie
gniewam sie, gdy mi przybedzie chocby drachma. Dlaczego inni mieliby odrzucac
talenty?...
- Bo oni sa
slugami bogow - mowil rozgoraczkowany ksiaze - bo oni lekaliby sie ich kary...
Fenicjanin
usmiechnal sie.
- Widzialem -
odparl - wiele swiatyn roznych narodow, a w swiatyniach duze i male posagi:
drewniane, kamienne, nawet zlote. Ale bogow nie spotykalem nigdy...
- Bluznierco!...
- zawolal Ramzes. - Jam widzial bostwo, czulem na sobie jego reke i slyszalem
glos...
- Gdzie to bylo?
- W swiatyni
Hator: w jej przysionku i w mojej celi.
- W dzien?... -
pytal Hiram.
- W nocy... -
odparl ksiaze i zastanowil sie.
- W nocy - ksiaze
slyszal mowe bogow i - czul - ich reke - powtarzal Fenicjanin wybijajac
pojedyncze wyrazy. - W nocy wiele rzeczy mozna widziec. Jak to bylo?...
- Bylem chwytany
za glowe, ramiona i nogi, a przysiegam...
- Psyt!.. -
przerwal Hiram z usmiechem. - Nie nalezy przysiegac nadaremnie.
Uporczywie
wpatrywal sie w Ramzesa swymi bystrymi i madrymi oczyma, a widzac, ze w
mlodziencu budza sie watpliwosci, rzekl:
- Ja ci cos
powiem, panie. Jestes niedoswiadczony, otoczony siecia intryg, ja zas bylem
przyjacielem twego dziada i ojca. Otoz oddam ci jedna usluge. Przyjdz kiedy w
nocy do swiatyni Astoreth, ale... zobowiazawszy sie do zachowania tajemnicy...
Przyjdz sam, a przekonasz sie, jacy to bogowie odzywaja sie i dotykaja nas w
swiatyniach.
- Przyjde - rzekl
Ramzes po namysle.
- Uprzedz mnie,
ksiaze, ktorego dnia z rana, a ja powiem ci haslo wieczorne swiatyni i bedziesz
tam dopuszczony. Tylko nie zdradz mnie ani siebie - mowil z dobrodusznym
usmiechem Fenicjanin. - Bogowie niekiedy przebaczaja zdrade swoich tajemnic,
ludzie nigdy...
Uklonil sie, a
potem wznioslszy oczy i rece do gory zaczal szeptac blogoslawienstwo.
- Obludniku!... -
zawolal ksiaze. - Modlisz sie do bogow, w ktorych nie wierzysz?...
Hiram dokonczyl
blogoslawienstwa i rzekl:
- Tak jest: nie
wierze w bogow egipskich, asyryjskich, nawet fenickich, lecz wierze w Jedynego,
ktory nie mieszka w swiatyniach i nie jest znane jego imie.
- Nasi kaplani
wierza takze w Jedynego - wtracil Ramzes.
- I chaldejscy
takze, a jednak i ci, i tamci sprzysiegli sie przeciw nam... Nie ma prawdy na
swiecie, moj ksiaze!...
Po odejsciu
Hirama ksiaze zamknal sie w najodleglejszym pokoju, pod pozorem odczytywania
swietych papyrusow.
Prawie w
okamgnieniu w jego ognistej wyobrazni uporzadkowaly sie nowo otrzymane
wiadomosci i utworzyl sie plan. Przede wszystkim zrozumial, ze miedzy
Fenicjanami i kaplanami toczy sie cicha walka na zycie i smierc. O co?...
Naturalnie o wplywy i skarby. Prawde rzekl Hiram, ze gdyby Fenicjan zabraklo w
Egipcie, wszystkie majatki faraona, nawet nomarchow i calej arystokracji,
przeszlyby pod panowanie swiatyn.
Ramzes nigdy nie
lubil kaplanow i od dawna wiedzial i widzial, ze wieksza czesc Egiptu juz nalezy
do kaplanow, ze ich miasta sa najbogatsze, pola najlepiej uprawiane, ludnosc
zadowolona. Rozumial nalezaca do swiatyn wydobylaby faraona z nieustannych
klopotow i podzwignelaby jego wladze.
Ksiaze wiedzial o
tym i niejednokrotnie wypowiadal to z gorycza. Lecz gdy za sprawa Herhora
zostal namiestnikiem i otrzymal dowodztwo korpusu Menf, pogodzil sie z
kaplanami i we wlasnym sercu tlumil stare niecheci do nich.
Dzis wszystko to
odzylo.
Wiec kaplani nie
tylko nie powiedzieli mu o swoich ukladach z Asyria, ale nawet nie uprzedzili
go o poselstwie jakiegos Sargona?
Moze wreszcie
byc, ze kwestia stanowila najwieksza tajemnice swiatyn i panstwa. Lecz dlaczego
ukrywali przed nim cyfre danin zalegajacych u rozmaitych azjatyckich
narodow?... Sto tysiecy talentow, alez to suma, ktora mogla od razu poprawic
majatkowy stan faraona... Dlaczegoz oni to ukrywali, o czym nawet wiedzial
tyryjski ksiaze, jeden z czlonkow rady tego miasta?...
Co za wstyd dla
niego, nastepcy tronu i namiestnika, ze dopiero obcy ludzie otwieraja mu oczy!
Lecz byla rzecz
jeszcze gorsza: Pentuer i Mefres na wszelki sposob dowodzili mu, ze Egipt musi
unikac wojny.
Juz w swiatyni
Hator nacisk ten wydawal mu sie podejrzanym: wojna bowiem mogla dostarczyc
panstwu krocie tysiecy niewolnikow i podzwignac ogolny dobrobyt kraju. Dzisiaj
zas wydaje sie tym konieczniejsza, ze przeciez Egipt ma do odebrania sumy
zalegle i do zdobycia nowe.
Ksiaze podparl
sie rekoma na stole i rachowal:
"Mamy -
myslal - do odebrania sto tysiecy talentow danin... Hiram liczy, ze zlupienie
Babilonu i Niniwy przyniosloby ze dwiescie tysiecy - razem trzysta tysiecy
jednorazowo...
Taka suma mozna
pokryc koszta najwiekszej wojny, a zostanie jako zysk - kilkakroc sto tysiecy
niewolnikow i sto tysiecy rocznej daniny z krajow na nowo podbitych. Potem zas
- dokonczyl ksiaze - obrachowalibysmy sie z kaplanami..." Ramzes byl
rozgoraczkowany. Mimo to przyszla mu refleksja:
"A gdyby
Egipt nie mogl przeprowadzic zwycieskiej wojny z Asyria?..."
Lecz przy tym
pytaniu zagotowala sie w nim krew. Jak to Egipt, jak Egipt moze nie zdeptac
Asyrii, gdy na czele wojsk stanie on, Ramzes, on, potomek Ramzesa Wielkiego,
ktory sam jeden rzucil sie na chetyckie wozy wojenne i rozbil je!...
Ksiaze wszystko
mogl pojac, wyjawszy tego, azeby on mogl byc pokonanym, mogl nie wydrzec
zwyciestwa najwiekszym mocarzom. Czul w sobie bezmiar odwagi i zdziwilby sie,
gdyby jakikolwiek nieprzyjaciel nie uciekl na widok jego rozpuszczonych koni.
Przeciez na wojennym wozie faraona staja sami bogowie, azeby go zaslaniac tarcza,
a nieprzyjaciol razic niebieskimi pociskami.
"Tylko... co
ten Hiram mowil mi o bogach?... - pomyslal ksiaze. - I co on ma mi pokazac w
swiatyni Astoreth?... Zobaczymy."
ROZDZIAL SZOSTY
Hiram dotrzymal
obietnicy. Co dzien do ksiazecego palacu w Pi-Bast przychodzily tlumy
niewolnikow i dlugie szeregi oslow dzwigajacych: pszenice, jeczmien, suszone
mieso, tkaniny i wino. Zloto zas i drogie kamienie przynosili kupcy feniccy pod
dozorem urzednikow domu Hirama.
Tym sposobem
namiestnik w ciagu pieciu dni otrzymal przyrzeczone mu sto talentow. Hiram
policzyl sobie niewielki procent: jeden talent od czterech na rok, i nie zadal
zastawu, lecz poprzestal na kwicie ksiecia poswiadczonym przez sad Potrzeby
dworu byly hojnie zaopatrzone. Trzy kochanki namiestnika otrzymaly nowe szaty,
mnostwo osobliwych pachnidel i po kilka niewolnic rozmaitej barwy. Sluzba miala
obfitosc jedzenia i wina, robotnicy krolewscy odebrali zalegly zold, wojsku
wydawano nadzwyczajne porcje.
Dwor byl
zachwycony tym wiecej, ze Tutmozis i inni szlachetni mlodziency, na rozkaz
Hirama, otrzymali od Fenicjan dosc wysokie pozyczki, a nomarcha prowincji Habu
i jego wyzsi urzednicy dostali kosztowne prezenta.
Totez uczta
nastepowala po uczcie, zabawa po zabawie, mimo ciagle wzrastajacego upalu.
Namiestnik widzac powszechna radosc sam byl zadowolony. Trapila go tylko jedna
rzecz: zachowanie sie Mefresa i innych kaplanow. Ksiaze myslal, iz dostojnicy
ci beda mu robili wymowki za to, ze zaciagnal tak wielki dlug u Hirama, wbrew
naukom, jakie odebral w swiatyni. Tymczasem swieci ojcowie milczeli i nawet nie
pokazywali sie u dworu.
- Co to znaczy -
rzekl pewnego dnia Ramzes do Tutmozisa - ze kaplani nie udzielaja nam
upomnien?... Przeciez takich zbytkow jak obecnie nie dopuszczalismy sie nigdy.
Muzyka gra od rana do nocy, a my pijemy od wschodu slonca i zasypiamy z
kobietami w objeciach albo ze dzbanami pod glowa.
- Za co mieliby
nas upominac? - odparl oburzony Tutmozis. - Czyliz nie przebywamy w miescie
Astarty, dla ktorej najmilszym nabozenstwem jest zabawa, a najpozadansza ofiara
milosc? Zreszta kaplani rozumieja, ze po tak dlugich umartwieniach i postach
nalezy ci sie odpoczynek.
- Mowili ci to? -
spytal z niepokojem ksiaze.
- I nieraz.
Wczoraj, nie dawniej, swiety Mefres rzekl do mnie smiejac sie, ze tak mlodego
czlowieka, jak ty, wiecej pociaga zabawa anizeli nabozenstwo albo klopoty
rzadzenia panstwem.
Ramzes zamyslil
sie. Wiec kaplani uwazaja go
za lekkomyslnego mlodzieniaszka, pomimo ze on, dzieki Sarze, dzis -jutro
zostanie ojcem?... Ale tym lepiej: beda mieli niespodzianke, gdy przemowi do
nich swoim wlasnym jezykiem...
Co prawda ksiaze
samemu sobie robil lekkie wyrzuty: od chwili gdy opuscil swiatynie Hatory, ani
przez jeden dzien nie zajmowal sie sprawami nomensu Habu. Kaplani moga
przypuszczac, ze albo jest zupelnie zadowolony objasnieniami Pentuera, albo ze
- znudzil sie mieszaniem do rzadow.
- Tym lepiej... -
szeptal. - Tym lepiej...
W jego mlodej
duszy, pod wplywem ciaglych intryg otoczenia albo podejrzen o intrygi, zaczynal
budzic sie instynkt obludy. Ramzes czul, ze kaplani nie domyslaja sie, o czym
on rozmawial z Hiramem i jakie plany rozsnuwal w swej glowie. Tym zaslepionym
wystarczalo, ze on bawi sie, z czego wnosili, ze rzady panstwem pozostana w ich
rekach.
"Bogowie tak
zamacili ich rozum - mowil do siebie Ramzes - ze nawet nie pytaja sie :
dlaczego Hiram udzielil mi tak wielkiej pozyczki?... A moze ten chytry
tyryjczyk potrafil uspic ich podejrzliwe serca!... Tym lepiej !... tym
lepiej!..."
Robilo mu to
dziwna przyjemnosc, gdy myslal, ze kaplani oszukali sie na jego rachunek.
Postanowil i nadal utrzymywac ich w bledzie, wiec bawil sie jak szalony.
Istotnie kaplani,
a przede wszystkim Mefres i Mentezufis, oszukali sie i na Ramzesie, i na
Hiramie. Przebiegly tyryjczyk udawal wobec nich czlowieka bardzo dumnego ze
swoich stosunkow z nastepca tronu, a ksiaze z nie mniejszym powodzeniem gral
role rozhulanego mlodzika.
Mefres byl nawet
pewny, ze ksiaze powaznie mysli o wypedzeniu Fenicjan z Egiptu, a tymczasem i
on sam, i jego dworzanie zaciagaja dlugi, aby ich nigdy nie splacic. Przez ten
czas swiatynia Astarty, jej liczne ogrody i dziedzince roily sie od tlumu
poboznych. Co dzien, jezeli nie co godzina, z glebi Azji, mimo strasznego
upalu, nadciagala do wielkiej bogini jakas kompania pielgrzymow.
Dziwni to byli
pielgrzymowie. Zmeczeni, zlani potem, okryci kurzem szli z muzyka tanczac i
spiewajac niekiedy bardzo wszeteczne piosenki. Dzien uplywal im na pijatyce,
noc na wyuzdanej rozpuscie ku czci bogini Astoreth. Kazda taka kompanie mozna
bylo nie tylko poznac, ale wyczuc z daleka: niesli bowiem ogromne bukiety
ciagle swiezych kwiatow w rekach, a - zdechle w ciagu roku koty w wezelkach.
Koty te oddawali
pobozni do balsamowania lub wypychania paraszytom mieszkajacym pod Pi-Bast, a
nastepnie odnosili je z powrotem do domow, jako szanowne relikwie.
W poczatkach
miesiaca Misori (maj-czerwiec) ksiaze Hiram zawiadomil Ramzesa, ze tego dnia
wieczorem moze przyjsc do fenickiej swiatyni Astoreth. Gdy po zachodzie slonca
sciemnilo sie na ulicach, namiestnik przypiawszy krotki miecz do boku wlozyl
plaszcz z kapturem i nie dostrzezony przez nikogo ze sluzby wymknal sie do domu
Hirama.
Stary magnat
czekal na niego.
- Coz - rzekl z
usmiechem - nie boisz sie, wasza dostojnosc, wchodzic do fenickiej swiatyni,
gdzie na oltarzu zasiada okrucienstwo, a sluzy mu przewrotnosc?
- Bac sie?... -
spytal Ramzes patrzac na niego prawie z pogarda. - Astoreth nie jest Baalem ani
ja dzieckiem, ktore mozna wrzucic w rozpalony brzuch waszego boga.
- I ksiaze
wierzysz temu?
Ramzes wruszyl
ramionami.
- Naoczny i
wiarogodny swiadek - odparl - opowiadal mi o waszych ofiarach z dzieci. Pewnego
czasu burza rozbila wam kilkanascie statkow. Natychmiast kaplani tyryjscy
oglosili nabozenstwo, na ktore zebral sie tlum ludu...
Ksiaze mowil z
widocznym wzburzeniem.
- Przed swiatynia
Baala, na wzniesieniu, siedzial ogromny spizowy posag z glowa wolu. Jego brzuch
byl rozpalony do czerwonosci. Wtedy, na rozkaz waszych kaplanow, glupie matki
fenickie zaczely skladac najpiekniejsze dzieci u stop okrutnego boga...
- Samych chlopcow
- wtracil Hiram.
- Tak, samych
chlopcow - powtorzyl ksiaze. - Kaplani skrapiali kazde dziecko wonnosciami,
ubierali w kwiaty, a wowczas posag chwytal je spizowymi rekoma, otwieral
paszcze i pozeral krzyczacego wnieboglosy... Za kazdym razem z ust boga
wybuchaly plomienie.
Hiram smial sie
cicho.
- I wasza
dostojnosc wierzysz temu?
- Opowiadal mi
to, powtarzam, czlowiek, ktory nigdy nie klamie.
- Mowil to, co
istotnie widzial - odparl Hiram. - Czy jednak nie zastanowilo go, ze zadna z
matek, ktorym palono dzieci, nie plakala?
- Istotnie
zadziwila go ta obojetnosc kobiet, zawsze gotowych do wylewania lez, nawet nad
zdechla kura. Dowodzi to jednak wielkiego okrucienstwa w waszym narodzie.
Stary Fenicjanin
kiwal glowa.
- Dawnoz to bylo?
- spytal.
- Przed kilkoma
laty.
- No - powoli
mowil Hiram -jezeli wasza dostojnosc zechcesz kiedy odwiedzic Tyr, bede mial
zaszczyt pokazac wam taka uroczystosc...
- Nie chce jej
widziec!...
- Nastepnie zas
pojdziemy na inne podworze swiatyni, gdzie ksiaze zobaczy bardzo piekna szkole,
a w niej - zdrowych i wesolych tych samych chlopcow, ktorych przed kilkoma laty
spalono...
- Jak to?... -
zawolal Ramzes - wiec oni nie zgineli?...
- Zyja i rosna na
tegich marynarzy. Gdy wasza dostojnosc zostaniesz swiatobliwoscia - obys zyl
wiecznie! - moze niejeden z nich bedzie prowadzil twoje okrety.
- Wiec
oszukujecie wasz lud?... - rozesmial sie ksiaze.
- My nikogo nie
oszukujemy - odparl z powaga tyryjczyk. - Oszukuje kazdy sam siebie, gdy nie
pyta o objasnienie uroczystosci ktorej nie rozumie.
- Ciekawym... -
rzekl Ramzes.
- Istotnie -
mowil Hiram - jest u nas zwyczaj, ze ubogie matki, chcace zapewnic dobry los
swoim synom, ofiarowuja je na uslugi panstwu. Rzeczywiscie dzieci te sa
porywane przez posag Baala, w ktorym miesci sie piec rozpalony. Obrzadek ten
nie znaczy, ze dzieci sa naprawde palone, lecz - ze staly sie wlasnoscia
swiatyni i tak zginely dla swoich matek, jak gdyby wpadly w ogien.
Naprawde jednak
nie ida one do pieca, ale do mamek i nianiek, ktore je przez kilka lat
wychowuja. Gdy zas podrosna, zabiera je szkola kaplanow Baala i ksztalci.
Najzdolniejsi z tych wychowancow zostaja kaplanami lub urzednikami, mniej
obdarzeni ida do marynarki i nieraz zdobywaja wielkie bogactwa.
Teraz chyba,
ksiaze, nie bedziesz dziwil sie, ze matki tyryjskie nie oplakuja swoich dzieci.
Wiecej powiem: teraz, panie, zrozumiesz, dlaczego w naszych prawach nie ma kar
na rodzicow zabijajacych swoje potomstwo, jak sie to zdarza w Egipcie...
- Nikczemnicy
znajduja sie wszedzie - wtracil namiestnik.
- Ale u nas nie
ma dzieciobojcow - mowil dalej Hiram - bo u nas dziecmi, ktorych nie moga
wykarmic ich matki, zajmuje sie panstwo i swiatynia.
Ksiaze zamyslil
sie. Nagle uscisnal Hirama i zawolal wzruszony:
- Jestescie o
wiele lepsi anizeli ci, ktorzy opowiadaja o was tak straszne historie... Bardzo
ciesze sie z tego...
- I w nas jest
niemalo zlego - odparl Hiram - ale wszyscy bedziemy wiernymi slugami twoimi,
panie, gdy nas zawolasz...
- Czy tak?... -
spytal ksiaze, bystro patrzac mu w oczy.
Starzec polozyl
reke na sercu.
- Przysiegam ci,
nastepco egipskiego tronu i przyszly faraonie, ze kiedykolwiek rozpoczniesz
walke z naszymi wspolnymi nieprzyjaciolmi, cala Fenicja, jak jeden maz,
pospieszy ci z pomoca... A to - wez na pamiatke naszej dzisiejszej rozmowy.
Wyjal spod szat
zloty medal pokryty tajemnymi znakami i szepcac modlitwy zawiesil go na szyi
Ramzesa.
- Z tym amuletem
- mowil Hiram - mozesz objechac caly swiat... A gdziekolwiek spotkasz
Fenicjanina, bedzie ci sluzyl rada, zlotem, nawet mieczem... A teraz idzmy.
Uplynelo juz
kilka godzin po zachodzie slonca, ale noc byla widna, gdyz wszedl ksiezyc.
Straszliwy upal dzienny ustapil miejsca chlodowi; w czystym powietrzu nie bylo
szarego pylu, ktory zatruwal oddech i gryzl w oczy. Na blekitnym niebie tu i
owdzie swiecily gwiazdy rozplywajace sie w powodzi ksiezycowych blaskow.
Na ulicach ustal
ruch, ale dachy wszystkich domow byly napelnione bawiacymi sie ludzmi. Zdawalo
sie, ze Pi-Bast jest jedna sala od brzegu do brzegu wypelniona muzyka, spiewem,
smiechem i dzwiekami pucharow.
Ksiaze i
Fenicjanin szli predko za miasto wybierajac mniej oswietlone strony ulic. Mimo
to ludzie ucztujacy na tarasach niekiedy spostrzegali ich, a spostrzeglszy
zapraszali do siebie lub sypali im kwiaty na glowy.
- Hej, wy tam,
nocne wloczegi! - wolano z dachow.
- Jezeli nie
jestescie zlodziejami, ktorych noc wywabila na zarobek, przyjdzcie tu do nas...
Mamy dobre wino i wesole kobiety...
Dwaj wedrowcy nie
odpowiadali na te uprzejme wezwania spieszac swoja droga. Nareszcie wyszli w
strone miasta gdzie bylo mniej domow, a wiecej ogrodow, ktorych drzewa, dzieki
wilgotnym podmuchom morskim, rozrastaly sie wyzej i bujniej anizeli w
poludniowych prowincjach Egiptu.
- Juz niedaleko -
rzekl Hiram.
Ksiaze podniosl
oczy i ponad zbita zielonoscia drzew zobaczyl kwadratowa wieze barwy
niebieskawej, na niej - szczuplejsza, biala. Byla to swiatynia Astoreth.
Niebawem weszli w
glab ogrodu, skad mozna bylo ogarnac wzrokiem cala budowle.
Skladala sie ona
z kilku kondygnacji. Pierwsza - tworzyl taras kwadratowy o bokach majacych po
czterysta krokow dlugosci; spoczywal on na murze wysokosci kilku metrow,
pomalowanym na czarno. Przy boku wschodnim znajdowal sie wystep, na ktory z dwu
stron prowadzily szerokie schody. Wzdluz innych bokow staly wiezyczki, po
dziesiec przy kazdym; miedzy kazda para wiezyczek znajdowalo sie po piec okien.
Mniej wiecej na
srodku tarasu wznosil sie rowniez kwadratowy budynek z bokami po dwiescie
krokow. Ten mial pojedyncze schody, wieze na rogach i byl barwy purpurowej.
Na plaskim dachu
tej budowli stal znowu kwadratowy taras, wysoki na pare metrow, barwy zlotej, a
na nim jedna na drugiej dwie wieze: niebieska i biala.
Calosc wygladala
tak, jakby na ziemi postawil kto ogromna kostke czarna, na niej mniejsza purpurowa,
na niej zlota, wyzej niebieska, a najwyzej srebrna. Na kazde zas z tych
wzniesien prowadzily schody albo podwojne boczne, albo pojedyncze frontowe,
zawsze od strony wschodniej.
Przy schodach i
przy drzwiach staly na przemian wielkie sfinksy egipskie albo skrzydlate
asyryjskie byki z ludzkimi glowami.
Namiestnik z
przyjemnoscia patrzyl na ten gmach, ktory przy blasku ksiezyca, na tle bujnej
roslinnosci wygladal przeslicznie. Byl on wzniesiony w stylu chaldejskim i
stanowczo roznil sie od swiatyn egipskich, naprzod - systemem kondygnacji, po
wtore - pionowymi scianami. U Egipcjan kazda powazna budowla miala sciany
pochyle, jakby zbiegajace sie ku gorze.
Ogrod nie byl
pusty. W roznych punktach widac bylo domki i palacyki, plonely swiatla,
rozlegal sie spiew i muzyka. Miedzy drzewami od czasu do czasu mignal cien
zakochanej pary.
Nagle zblizyl sie
do nich stary kaplan; zamienil kilka slow z Hiramem i zlozywszy niski uklon
ksieciu rzekl:
- Racz, panie,
udac sie ze mna.
- I niech bogowie
czuwaja nad wasza dostojnoscia - dorzucil Hiram zostawiajac ich.
Ramzes poszedl za
kaplanem. Nieco z boku swiatyni, miedzy najwiekszym gaszczem, stala kamienna
lawka, a moze o sto krokow od niej niewielki palacyk, pod ktorym rozlegaly sie
spiewy.
- Tam modla sie?
- zapytal ksiaze.
- Nie!... -
odparl kaplan nie ukrywajac niecheci. - To zbieraja sie wielbiciele Kamy,
naszej kaplanki, pilnujacej ognia przed oltarzem Astoreth.
- Ktoregoz ona
dzis przyjmie?
- Zadnego,
nigdy!... - odparl zgorszony przewodnik. - Gdyby kaplanka od ognia nie
dotrzymala slubu czystosci, musialaby umrzec.
- Okrutne prawo!
- rzekl ksiaze.
- Racz, panie,
zaczekac na tej lawce - odezwal sie zimno kaplan fenicki. - A gdy uslyszysz
trzy uderzenia w spizowe blachy, idz do swiatyni, wejdz na taras, a stamtad do
purpurowego gmachu.
- Sam?...
- Tak.
Ksiaze usiadl na
lawce, w cieniu oliwki, i sluchal smiechow kobiecych rozlegajacych sie w
palacyku.
"Kama? -
myslal. - Ladne imie!... Musi byc mloda, a moze jest piekna, a ci glupi
Fenicjanie groza jej smiercia, gdyby... Czy w ten sposob pragna zapewnic sobie
posiadanie chocby kilkunastu dziewic na caly kraj?..."
Smial sie, ale
bylo mu smutno. Nie wiadomo dlaczego, zalowal tej nieznanej kobiety, dla ktorej
milosc byla wejsciem do grobu.
"Wyobrazam
sobie Tutmozisa, gdyby go mianowano kaplanka Astoreth!... Musialby biedak
umrzec, zanim przed boginia wypalilaby sie jedna lampa..."
W tej chwili pod
palacykiem rozlegl sie dzwiek fletu i odegral jakas teskna melodie, ktorej
towarzyszyly glosy kobiet spiewajacych:
- Aha-a!... aha-a!
- jakby przy kolysaniu dzieci.
Ucichl flet,
umilkly kobiety, a odezwal sie piekny glos meski greckim jezykiem:
- Kiedy na ganku
blysnie twoja szata, bledna gwiazdy i milkna slowiki, a w moim sercu budzi sie
taka cisza jak na ziemi, gdy ja powita bialy swit...
- Aha-a!...
aha-a!... aha-a!... - nucily kobiety i flet znowu odegral zwrotke.
- A gdy
rozmodlona udajesz sie do swiatyni, fiolki otaczaja cie wonnym oblokiem, motyle
kraza okolo twoich ust, palmy przed twoja pieknoscia schylaja glowy...
- Aha-a!...
aha-a!... aha-a!..
- Gdy cie nie
widze, patrze na niebo, azeby przypomniec sobie slodki spokoj twojego oblicza.
Daremna praca! Niebo nie posiada twojej pogody, a jego zar jest zimnem wobec
plomieni, ktore spopielily moje serce.
- Aha-a!...
aha-a!...
- Jednego dnia
stanalem miedzy rozami, ktore blask twoich spojrzen obleka w bialosc, szkarlaty
i zloto. Kazdy ich listek przypomnial mi jedna godzine, kazdy kwiat -jeden
miesiac przepedzony u twoich stop. A krople rosy to moje lzy, ktorymi poi sie
okrutny wiatr pustyni.
Daj znak, a porwe
cie i uniose do mojej milej ojczyzny. Morze oddzieli nas od przesladowcow,
mirtowe gaje ukryja nasze pieszczoty i czuwac beda nad naszym szczesciem
litosciwsi dla zakochanych bogowie.
- Aha-a!...
aha-a!...
Ramzes przymknal
oczy i marzyl. Przez zapuszczone rzesy juz nie widzial ogrodu, tylko powodz
ksiezycowego swiatla, wsrod ktorej rozplywaly sie czarne cienie i spiew
nieznanego czlowieka do nieznanej kobiety. Chwilami ten spiew tak go ogarnial,
tak gleboko wdzieral mu sie w dusze, ze Ramzes mial chec zapytac sie: czy to
nie on spiewa, a nawet czy - on sam nie jest ta piesnia milosna?...
W tym momencie
jego tytul, wladza i ciezkie zagadnienia panstwowe, wszystko wydawalo mu sie
nedznym drobiazgiem wobec tej nocy ksiezycowej i tych okrzykow zakochanego
serca. Gdyby mu dano do wyboru: cala potege faraona czy ten duchowy nastroj, w
jakim znajdowal sie obecnie, wolalby swoje rozmarzenie, w ktorym zniknal caly
swiat, on sam, nawet czas, a zostala tesknota lecaca w wiecznosc na skrzydlach
piesni.
Wtem ksiaze
ocknal sie, spiew umilkl, w palacyku pogasly swiatla, a na tle jego bialych
scian ostro odbijaly czarne, puste okna. Mozna bylo myslec, ze tu nikt nigdy
nie mieszkal. Nawet ogrod opustoszal i ucichl, nawet lekki wiatr przestal
poruszac listkami.
Raz!... dwa!...
trzy!... Ze swiatyni odezwaly sie trzy potezne odglosy spizu.
"Aha! musze
tam isc..." - pomyslal ksiaze, dobrze nie wiedzac, gdzie ma isc i po co.
Skierowal sie
jednak w strone swiatyni, ktorej srebrzysta wieza gorowala nad drzewami jakby
wzywajac go do siebie.
Szedl odurzony,
pelen dziwacznych zachcen. Miedzy drzewami bylo mu ciasno: pragnal wejsc na
szczyt tej wiezy i odetchnac, ogarnac wzrokiem jakis szerszy horyzont. To znowu
przypomniawszy sobie, ze jest miesiac Misori, ze juz rok uplynal od manewrow w
pustyni, uczul tesknote za pustynia. Jakzeby chetnie siadl na swoj lekki woz
zaprzegniety w pare koni i lecial gdzies naprzod, gdzie nie byloby tak duszno,
a drzewa nie zaslanialy widnokregu.
Byl juz u stop
swiatyni, wiec wszedl na taras. Cicho i pusto, jakby wszyscy wymarli; tylko z
daleka szemrala woda fontanny. Na drugich schodach rzucil swoj burnus i miecz,
jeszcze raz spojrzal na ogrod, jakby mu zal bylo ksiezyca, i wszedl do
swiatyni. Ponad nim wznosily sie jeszcze trzy kondygnacje.
Spizowe drzwi
byly otwarte, z obu stron wejscia staly skrzydlate figury bykow z ludzkimi
glowami, na ktorych twarzach panowal dumny spokoj.
"To krolowie
asyryjscy" - pomyslal ksiaze przypatrujac sie ich brodom, splecionym w
drobne warkoczyki.
Wnetrze swiatyni
bylo czarne jak najczarniejsza noc; ciemnosc te potegowaly jeszcze biale smugi
ksiezycowego swiatla wpadajace przez waskie a wysokie okna.
W glebi palily
sie dwie lampy przed posagiem bogini Astoreth. Jakies dziwne oswietlenie z gory
sprawialo, ze posag byl doskonale widzialny. Ramzes patrzyl. Byla to olbrzymia
kobieta ze strusimi skrzydlami. Miala na sobie dluga, faldzista szate, na
glowie spiczasta czapke, w prawej rece pare golebi. Jej piekna twarz i
spuszczone oczy mialy wyraz takiej slodyczy, takiej niewinnosci, ze ksiecia
ogarnelo zdumienie: byla to bowiem patronka zemsty i najbardziej wyuzdanej
rozpusty.
Fenicja ukazala
mu jeszcze jedna ze swych tajemnic.
"Osobliwy
narod! - pomyslal. - Ich ludozerczy bogowie nie zjadaja, a ich wszeteczenstwem
opiekuja sie dziewicze kaplanki i bogini z dziecieca twarza..."
Wtem uczul, ze po
nogach predko przesunelo mu sie cos jakby wielki waz. Ramzes cofnal sie i
stanal w smudze ksiezycowego swiatla.
"Przywidzenie..."
- rzekl do siebie.
Prawie w tej chwili
uslyszal szept:
- Ramzesie!...
Ramzesie!...
Niepodobna bylo
poznac, czyj to glos - meski czy kobiecy, i skad pochodzi.
- Ramzesie!...
Ramzesie!... - rozlegl sie szept jakby od podlogi.
Ksiaze wszedl w
miejsce nieoswietlone i nasluchujac pochylil sie. Nagle poczul na swej glowie
dwie delikatne rece.
Zerwal sie, aby
je zlapac, ale schwycil tylko powietrze.
- Ramzesie!... -
szepnieto z gory.
Podniosl glowe i
uczul na ustach kwiat lotosu, a gdy wyciagnal ku niemu rece, ktos lekko oparl
sie na jego ramionach.
- Ramzesie!... -
zawolano od oltarza.
Ksiaze odwrocil
sie i oslupial. W smudze swiatla, o pare krokow stal przesliczny czlowiek,
zupelnie podobny do niego. Ta sama twarz, oczy, mlodzienczy zarost, ta sama
postawa, ruchy i odzienie.
Ksiaze przez
chwile myslal, ze stoi przed wielkim lustrem, jakiego nawet faraon nie
posiadal. Wnet jednak przekonal sie, ze jego sobowtor nie jest wizerunkiem, ale
zywym czlowiekiem.
W tej chwili
uczul pocalunek na szyi. Znowu odwrocil sie, lecz nie bylo nikogo, a tymczasem
i jego sobowtor zniknal.
- Kto tu jest?...
Chce wiedziec!.. - zawolal rozgniewany ksiaze.
- To ja...
Kama... - odpowiedzial slodki glos.
I w swietlnej
smudze ukazala sie przesliczna kobieta naga, w zlotej przepasce okolo bioder.
Ramzes pobiegl i
schwycil ja za reke. Nie uciekla.
- Ty jestes
Kama?... Nie, ty jestes... Tak, ciebie kiedys przyslal do mnie Dagon, ale
wowczas nazywalas sie Pieszczota...
- Bo ja jestem i
Pieszczota - odpowiedziala naiwnie.
- Ty mnie
dotykalas rekoma?...
- Ja.
- Jakim
sposobem?...
- A o, takim... -
odpowiedziala zarzucajac mu rece na szyje i calujac go.
Ramzes pochwycil
ja w objecia, ale wydarla mu sie z sila, ktorej nie mozna bylo podejrzewac w
tak drobnej postaci.
- Wiec to ty
jestes kaplanka Kama? Wiec to do ciebie spiewal dzisiaj ten Grek mowil ksiaze
namietnie sciskajac jej rece. - Co za jeden ten spiewak?...
Kama pogardliwie
wzruszyla ramionami.
- On jest przy
naszej swiatyni - rzekla.
Ramzesowi plonely
oczy, rozszerzaly sie nozdrza, szumialo mu w glowie. Ta sama kobieta przed kilkoma
miesiacami zrobila na nim male wrazenie, ale dzis gotow byl dla niej popelnic
szalenstwo. Zazdroscil Grekowi, a jednoczesnie czul nieopisany zal na mysl, ze
gdyby ona zostala jego kochanka, musialaby umrzec.
- Jakas ty piekna
- mowil. - Gdzie mieszkasz?... Ach wiem, w tamtym palacyku... Czy mozna cie
odwiedzic?... Naturalnie, jezeli przyjmujesz wizyty spiewakow, musisz i mnie
przyjac... Czy naprawde jestes kaplanka pilnujaca ognia?...
- Tak.
- I wasze prawa
sa tak okrutne, ze nie pozwalaja ci kochac?... Ech, to sa pogrozki!... Dla mnie
zrobisz wyjatek...
- Przeklelaby
mnie cala Fenicja, zemsciliby sie bogowie... - odparla ze smiechem.
Ramzes znowu
przyciagnal ja do siebie, ona znowu wydarla sie.
- Strzez sie,
ksiaze - mowila z wyzywajacym spojrzeniem. - Fenicja jest potezna, a jej
bogowie...
- Co mnie
obchodza twoi bogowie albo Fenicja... Gdyby ci wlos spadl, zdeptalbym Fenicje
jak zla gadzine...
- Kama!...
Kama!... - odezwal sie od posagu glos. Przerazila sie.
- O, widzisz,
wolaja mnie... Moze nawet slyszeli twoje bluznierstwa...
- Bodajby nie
uslyszeli mego gniewu!... - wybuchnal ksiaze.
- Gniew bogow
jest straszniejszy...
Szarpnela sie i
znikla w cieniach swiatyni. Ramzes rzucil sie za nia, lecz nagle cofnal sie;
cala swiatynie, miedzy oltarzem i nim, zalal ogromny krwawy plomien, wsrod
ktorego zaczely ukazywac sie potworne figury: wielkie nietoperze, gady z
ludzkimi twarzami, cienie...
Plomien szedl
prosto na niego cala szerokoscia gmachu, a oszolomiony nie znanym sobie
widokiem, ksiaze cofal sie wstecz. Nagle owionelo go swieze powietrze. Odwrocil
glowe - byl juz na zewnatrz swiatyni, a jednoczesnie spizowe drzwi z loskotem
zatrzasnely sie przed nim.
Przetarl oczy,
rozejrzal sie. Ksiezyc z najwyzszego punktu na niebie znizal sie juz ku
zachodowi. Obok kolumny Ramzes znalazl swoj miecz i burnus. Podniosl je i
zeszedl ze schodow jak pijany.
Kiedy pozno
wrocil do palacu, Tutmozis widzac jego pobladla twarz i metne spojrzenie
zawolal z trwoga:
- Przez bogi!
gdziezes to byl, erpatre?... - Caly twoj dwor nie spi, zaniepokojony...
- Ogladalem
miasto. Ladna noc...
- Wiesz - dodal
spiesznie Tutmozis jakby lekajac sie, aby go kto inny nie uprzedzil. - Wiesz,
Sara powila ci syna...
- Doprawdy?...
Chce, azeby nikt z orszaku nie niepokoil sie o mnie, ile razy wyjde na
przechadzke.
- Sam?...
- Gdybym nie mogl
wychodzic sam, gdzie mi sie podoba, bylbym najnieszczesliwszym niewolnikiem w
tym panstwie - odparl cierpko namiestnik Oddal miecz i burnus Tutmozisowi i
poszedl do swojej sypialni nie wzywajac nikogo. Jeszcze wczoraj wiadomosc o
urodzeniu sie syna napelnilaby go radoscia. Lecz w tej chwili przyjal ja
obojetnie. Cala dusze wypelnily mu wspomnienia dzisiejszego wieczoru,
najdziwniejszego, jaki dotychczas poznal w zyciu.
Jeszcze widzial
swiatlo ksiezyca, w uszach rozlegala sie piesn Greka. A ta swiatynia
Astarty!...
Nie mogl zasnac
do rana.
ROZDZIAL SIODMY
Na drugi dzien
ksiaze wstal pozno, sam wykapal sie i ubral, i kazal przyjsc do siebie
Tutmozisowi.
Wystrojony,
namaszczony wonnosciami elegant ukazal sie natychmiast, pilnie przypatrujac sie
ksieciu, aby poznac, w jakim jest humorze, i odpowiednio do tego ulozyc swoja
fizjognomie.
Ale na twarzy
Ramzesa malowalo sie tylko znuzenie.
- Coz - spytal
Tutmozisa ziewajac - czy jestes pewny, ze urodzil mi sie syn?
- Mam te wiadomosc
od swietego Mefresa.
- Oho!... Od
jakze to dawna prorocy zajmuja sie moim domem?
- Od czasu kiedy
wasza dostojnosc okazujesz im swoja laske.
- Tak?... -
spytal ksiaze i zamyslil sie. Przypomnial sobie wczorajsza scene w swiatyni
Astoreth i porownywal ja z podobnymi zjawiskami w swiatyni Hator. "Wolano
na mnie - mowil do siebie - i tu, i tam. Ale tam moja cela byla bardzo ciasna i
grube mury, tu zas wolajacy, a wlasciwie Kama mogla schowac sie za kolumne i
szeptac... Wreszcie tu bylo strasznie ciemno, a w mojej celi widno..."
Nagle rzekl do Tutmozisa:
- Kiedyz sie to
stalo?
- Kiedy urodzil
sie dostojny syn twoj?... Podobno juz z dziesiec dni temu... Matka i dziecko
zdrowe, doskonale wygladaja... Przy urodzeniu byl sam Menes, lekarz twojej
czcigodnej matki i dostojnego Herhora...
- No, no... -
odparl ksiaze i znowu myslal:
"Dotykano
mnie tu i tam jednakowo zrecznie... Czy byla jaka roznica?... Zdaje sie, ze
byla, moze dlatego, ze tu bylem, a tam nie bylem przygotowany na zobaczenie
cudu... Ale tu pokazano mi drugiego m n i e, czego tam nie potrafili zrobic...
Bardzo madrzy sa kaplani!... Ciekawym, kto mnie tak dobrze udawal, bozek czy
czlowiek?... O, bardzo madrzy sa kaplani i nawet nie wiem, ktorym z nich lepiej
wierzyc: naszym czy fenickim?..."
- Sluchaj,
Tutmozis - rzekl glosno - sluchaj, Tutmozis... Trzeba, azeby tu przyjechali...
Musze przecie zobaczyc mego syna... Nareszcie juz nikt nie bedzie mial prawa
uwazac sie za lepszego ode mnie...
- Czy zaraz maja
przyjechac dostojna Sara z synem?...
- A niech
przyjada jak najpredzej, jezeli tylko zdrowie im pozwoli. W granicach palacu
jest duzo wygodnych budowli. Trzeba wybrac miejsce wsrod drzew, zaciszne i
chlodne, gdyz nadchodzi czas upalow... Niechze i ja pokaze swiatu mego syna!...
I znowu wpadl w
zadume, ktora nawet zaczela niepokoic Tutmozisa.
"Tak, madrzy
sa! - myslal Ramzes. - Ze lud oszukuja, nawet grubymi sposobami, o tym
wiedzialem. Biedny swiety Apis! Ile on ukluc dostaje w czasie procesji, kiedy
chlopi leza przed nim na brzuchach... Ale azeby oszukiwali mnie, temu bym nie
uwierzyl... Glosy bogow, niewidzialne rece, czlowiek oblewany smola to byly
przegrywki!... Po czym nastapila piesn Pentuera: o ubytku ziemi i ludnosci, o
urzednikach, Fenicjanach, a wszystko - azeby obmierzic mi wojne.."
- Tutmozisie -
rzekl nagle.
- Padam przed
toba na twarz...
- Trzeba powoli
sciagnac pulki z nadmorskich miast - tutaj... Chce zrobic przeglad i
wynagrodzic ich wiernosc.
- A my, szlachta,
nie jestesmy ci wierni? - spytal zmieszany Tutmozis.
- Szlachta i
wojsko to jedno.
- A nomarchowie,
urzednicy?...
- Wiesz,
Tutmozis, ze nawet i urzednicy sa wierni - mowil ksiaze. - Co mowie, nawet
Fenicjanie!... Chociaz na wielu innych stanowiskach sa zdrajcy...
- Przez bogi,
ciszej!... - szepnal Tutmozis i lekliwie wyjrzal do drugiej komnaty.
- Oho!... - smial
sie ksiaze - skadze ta trwoga? Wiec i dla ciebie nie jest tajemnica, ze mamy
zdrajcow...
- Wiem, o kim
wasza dostojnosc mowisz - odparl Tutmozis - bo zawsze byles zle uprzedzony...
- Do kogo?...
- Do kogo!...
Domyslam sie. Ale sadzilem, ze po ugodzie z Herhorem, po dlugim pobycie w
swiatyni...
- Coz
swiatynia?... I tam, i w calym zreszta kraju przekonywalem sie zawsze o jednym,
ze najlepsze ziemie, najdzielniejsza ludnosc i niezmierne bogactwa nie sa
wlasnoscia faraona...
- Ciszej !...
ciszej !... - szeptal Tutmozis.
- Alez ciagle
milcze, ciagle mam twarz pogodna, wiec pozwol mi sie wygadac choc ty... Zreszta
nawet w najwyzszej radzie mialbym prawo powiedziec, ze w tym Egipcie, ktory
niepodzielnie nalezy do mego ojca ja jego nastepca i namiestnik, musialem
pozyczyc sto talentow od jakiegos tyryjskiego ksiazatka... Nie jestze to
hanba!...
- Ale skadze ci
to dzis przyszlo?... - szeptal Tutmozis, pragnac jak najrychlej zakonczyc
niebezpieczna rozmowe.
- Skad?... -
powtorzyl ksiaze i umilkl, aby znowu pograzyc sie w zadumie.
"Niewiele
jeszcze znaczyloby - myslal - gdyby tylko mnie oszukiwali: jestem dopiero
nastepca faraona i nie do wszystkich tajemnic moge byc dopuszczany. Ale kto mi
powie, ze oni w taki sam sposob nie postepowali z moim czcigodnym ojcem?...
Trzydziesci kilka lat ufal im nieograniczenie, korzyl sie przed cudami, skladal
hojne ofiary bogom, po to... azeby jego majatek i wladza przeszla w rece
ambitnych filutow... I nikt mu oczu nie otworzyl... Boc faraon nie moze, jak
ja, wchodzic w nocy do swiatyn fenickich, bo w koncu do jego swiatobliwosci
nikt nie ma przystepu...
A kto mnie dzis
zapewni, ze kaplanstwo nie dazy do obalenia tronu, jak to powiedzial Hiram?...
Wszakze ojciec ostrzegl mnie, ze Fenicjanie sa najprawdomowniejsi, gdy maja w
tym interes. I z pewnoscia, ze maja interes, azeby nie byc wypedzonymi z Egiptu
i nie dostac sie pod wladze Asyrii... Asyria, stado wscieklych lwow!... Kedy
oni przejda, nic nie zostanie oprocz zwalisk i trupow, jak po pozarze!...
Nagle Ramzes
podniosl glowe: z daleka dolecial go odglos fletow i rogow.
- Co to znaczy? -
zapytal Tutmozisa.
- Wielka
nowina!... - odparl dworak z usmiechem. - Azjaci witaja znakomitego pielgrzyma,
az z Babilonu...
- Z Babilonu?...
Kto on?...
- Nazywa sie Sargon...
- Sargon?... -
przerwal ksiaze. - Sargon!... aha! cha!... - zaczal sie smiac. - Czymze on
jest?...
- Ma byc wielkim
dostojnikiem na dworze krola Assara. Prowadzi ze soba dziesiec sloni, stada
najpiekniejszych rumakow pustynnych, tlumy niewolnikow i slug.
- A po co on tu
przyjezdza?
- Poklonic sie
cudownej bogini Astoreth, ktora czci cala Azja - odparl Tutmozis.
- Cha!... cha!...
cha!... - smial sie ksiaze przypomniawszy sobie zapowiedz Hirama o przyjezdzie
asyryjskiego posla. - Sargon... cha!... cha!... Sargon, powinowaty krola
Assara, zrobil sie nagle tak poboznym, ze na cale miesiace puszcza sie w
niewygodna podroz, byle uczcic boginia Astoreth w Pi-Bast... Alez w Niniwie
znalazlby wiekszych bogow i uczenszych kaplanow... Cha!... cha! cha!
Tutmozis ze
zdumieniem patrzyl na ksiecia.
- Co tobie,
Ramzesie?...
- Oto cud! -
mowil ksiaze - jakiego chyba nie zapisaly kroniki zadnej swiatyni... Tylko
pomysl, Tutmozisie... W chwili gdy najbardziej zastanawiasz sie nad pytaniem: w
jaki sposob zlapac zlodzieja, ktory cie wciaz okrada? - w takiej chwili - ow
zlodziej znowu pakuje rece do twojej skrzyni, w twoich oczach, przy tysiacu
swiadkow... Cha! cha! cha!... Sargon - pobozny pielgrzym!...
- Nic nie
rozumiem... - szeptal zaklopotany Tutmozis.
- I nie potrzebujesz
rozumiec - odparl namiestnik. - Zapamietaj tylko, ze Sargon przyjechal tu na
pobozne praktyki do swietej Astoreth...
- Zdaje mi sie,
ze wszystko, o czym mowisz - rzekl znizajac glos Tutmozis - ze wszystko to sa
rzeczy bardzo niebezpieczne...
- Totez nie
wspominaj o nich nikomu.
- Ze ja nie
wspomne, tego chyba jestes pewny, ale czy ty, ksiaze, sam sie nie zdradzisz...
Jestes predki jak blyskawica....
Nastepca polozyl
mu reke na ramieniu.
- Badz spokojny -
rzekl patrzac mu w oczy. - Obyscie mi tylko dochowali wiernosci, wy, szlachta i
wojsko, a zobaczycie dziwne wypadki i... skoncza sie dla was ciezkie czasy!...
- Wiesz, ze
zginiemy na twoj rozkaz - odparl Tutmozis kladac reke na piersiach. Na jego
obliczu byla tak niezwykla powaga, iz ksiaze zrozumial, wreszcie nie po raz
pierwszy, ze w tym rozhukanym elegancie kryje sie dzielny maz, na ktorego
mieczu i rozumie mozna polegac.
Od tej pory
ksiaze nigdy juz nie prowadzil z Tutmozisem tak dziwnej rozmowy. Ale wierny
przyjaciel i sluga odgadl, ze poza przyjazdem Sargona kryja sie jakies wielkie
interesa panstwowe, samowolnie rozstrzygane przez kaplanow.
Zreszta od
pewnego czasu cala egipska arystokracja, nomarchowie, wyzsi urzednicy i
dowodcy, bardzo cicho, ale to bardzo cicho, szeptali miedzy soba, ze nadchodza
wazne wypadki. Fenicjanie bowiem pod przysiega dochowania tajemnicy opowiadali
im o jakowychs traktatach z Asyria, przy ktorych Fenicja zginie, a Egipt okryje
sie hanba i bodaj ze kiedys stanie sie lennikiem Asyrii.
Wzburzenie miedzy
arystokracja bylo ogromne, lecz nikt sie nie zdradzil. Owszem, zarowno na
dworze nastepcy, jak i u nomarchow Dolnego Egiptu, bawiono sie doskonale. Mozna
bylo sadzic, ze wraz z goracem spadlo na nich szalenstwo nie tylko zabaw, ale
rozpusty. Nie bylo dnia bez igrzysk, uczt i triumfalnych pochodow, nie bylo
nocy bez iluminacji i wrzaskow. Nie tylko w Pi-Bast, ale w kazdym miescie
wytworzyla sie moda przebiegania ulic z pochodniami, muzyka, a nade wszystko z
pelnymi dzbanami. Wpadano do domow i wyciagano spiacych mieszkancow na
pijatyke, a ze Egipcjanie mieli duzy pociag do hulanek, wiec bawil sie, kto
zyl.
Przez czas pobytu
Ramzesa w swiatyni Hator Fenicjanie zdjeci jakims panicznym strachem spedzali
dnie na modlitwach i wszystkim odmawiali kredytu. Lecz po rozmowie Hirama z namiestnikiem
poboznosc i ostroznosc nagle opuscila Fenicjan i zaczeli panom egipskim hojniej
udzielac pozyczek anizeli kiedykolwiek.
Takiej obfitosci
zlota i towarow, jaka zapanowala w Dolnym Egipcie, a nade wszystko tak malych
procentow, nie pamietali najstarsi ludzie.
Surowy i madry
stan kaplanski zwrocil uwage na szalenstwa najwyzszych klas spolecznych. Lecz
omylili sie w ocenianiu jego zrodel, a swiety Mentezufis, ktory co kilka dni
wysylal raport do Herhora, wciaz donosil mu, ze nastepca, znudzony praktykami
religijnymi w swiatyni Hator, bawi sie teraz bez pamieci, a wraz z nim cala
arystokracja.
Dostojny minister
nawet nie odpowiadal na te wzmianki, co dowodzilo, ze hulatyke ksiecia uwaza za
rzecz naturalna, a moze nawet pozyteczna.
Przy takim
nastroju najblizszego otoczenia Ramzes zyskal duzo swobody. Prawie kazdego
wieczora, gdy przepici winem dworzanie zaczynali tracic swiadomosc, ksiaze -
wymykal sie z palacu.
Okryty ciemnym
burnusem oficera, przebiegal puste ulice i wydostawal sie za miasto, do ogrodow
swiatyni Astoreth.
Tam odnajdywal
swoja lawke naprzeciw palacyku Kamy i ukryty miedzy drzewami patrzyl na plonace
pochodnie, sluchal spiewu wielbicieli kaplanki i - marzyl o niej.
Ksiezyc wschodzil
coraz pozniej, zblizajac sie do nowiu, noce byly szare, efekta swietlne
przepadly, ale Ramzes mimo to wciaz widzial jasnosc owej pierwszej nocy i
slyszal namietne strofy Greka.
Nieraz powstawal
z lawki, azeby wprost pojsc do mieszkania Kamy, ale ogarnial go wstyd. Czul on,
ze nie wypada nastepcy tronu ukazywac sie w domu kaplanki, ktora odwiedzal
kazdy pielgrzym, byle zlozyl hojniejsza dla swiatyni ofiare. Co dziwniejsza -
bal sie, azeby widok Kamy, otoczonej dzbanami i nieszczesliwymi wielbicielami,
nie zatarl mu cudownego obrazu ksiezycowej nocy. Wowczas gdy ja przyslal Dagon,
azeby odwrocic gniew ksiecia, Kama wydala sie Ramzesowi mloda dziewczyna, dosyc
powabna, dla ktorej jednak mozna nie stracic glowy. Lecz gdy pierwszy raz w
zyciu on, wodz i namiestnik, musial siedziec pod domem kobiety, gdy go rozmarzyla
noc, gdy uslyszal gorace oswiadczyny innego mezczyzny, wtedy, takze pierwszy
raz w zyciu, zrodzilo sie w nim szczegolne uczucie: mieszanina pozadania,
tesknoty i zazdrosci.
Gdyby mogl miec
Kame na kazde zawolanie, sprzykrzylaby sie mu bardzo predko, a moze nawet nie
ubiegalby sie za nia. Ale smierc stojaca na progu jej sypialni, zakochany
spiewak, a nareszcie to upokarzajace stanowisko najwyzszego dostojnika wobec
kaplanki, wszystko to wytwarzalo sytuacje Ramzesowi dotychczas nie znana, a
wiec ponetna.
I oto dlaczego,
prawie co wieczor, od dziesieciu dni przychodzil do ogrodow bogini Astoreth
zaslaniajac twarz wobec przechodniow.
Pewnego wieczoru,
kiedy na uczcie w swoim palacu wypil duzo wina, Ramzes wymknal sie ze
stanowczym zamiarem. Powiedzial sobie, ze dzisiaj wejdzie do mieszkania Kamy, a
jej wielbiciele - niech sobie spiewaja pod oknami.
Szedl predko
przez miasto, lecz w ogrodach nalezacych do swiatyni zwolnil kroku: znowu
bowiem uczul wstyd.
"Czy
slyszano kiedykolwiek - myslal - azeby nastepca faraona biegal za kobietami jak
biedny pisarz, ktory znikad nie moze pozyczyc dziesieciu drachm? Wszystkie
przychodzily do mnie, wiec i ta powinna przyjsc..."
I juz chcial
wrocic.
"A jednak ta
nie moze przyjsc - mowil w duchu - gdyz zabiliby ja..."
Stanal i wahal
sie.
"Kto by ja
zabil?... Hiram, ktory w nic nie wierzy, czy Dagon, ktory juz sam nie wie, czym
jest?... Tak, ale jest tu mnostwo innych Fenicjan i przewijaja sie setki
tysiecy pielgrzymow fanatycznych i dzikich. W oczach tych glupcow Kama
odwiedzajac mnie popelnilaby swietokradztwo
Wiec znowu
poszedl w strone palacyku kaplanki. Ani pomyslal, ze jemu grozic tu moze
niebezpieczenstwo. Jemu, ktory nie wydobywajac miecza, samym spojrzeniem caly
swiat moze powalic do swych stop. On, Ramzes, i niebezpieczenstwo!...
Gdy ksiaze
wyszedl sposrod drzew, spostrzegl, ze dom kaplanki jest bardziej oswietlony i
halasliwszy niz zwykle. Istotnie w pokojach i na tarasach bylo pelno gosci, a i
dokola palacyku krecil sie tlum.
"Co to za
banda?" - pomyslal ksiaze.
Zebranie bylo
niecodzienne. Niedaleko stal ogromny slon dzwigajacy na grzbiecie zlocona
lektyke z purpurowymi frankami. Obok slonia rzalo, kwiczalo i w ogole
niecierpliwilo sie kilkanascie koni o grubych szyjach i nogach, z przewiazanymi
u dolu ogonami, z metalowymi niby-helmami na glowach.
Miedzy
niespokojnymi, prawie dzikimi zwierzetami krecilo sie kilkudziesieciu ludzi,
jakich Ramzes jeszcze nie widzial. Mieli oni kudlate wlosy, wielkie brody,
spiczaste czapki z klapami na uszach. Jedni byli odziani w dlugie szaty z
grubego sukna, spadajace do kostek, inni w krotkie surduty i spodnie, a
niektorzy - w buty z cholewami. Wszystko to bylo uzbrojone w miecze, luki i
wlocznie.
Na widok tych
cudzoziemcow, silnych, niezgrabnych, smiejacych sie ordynaryjnie, cuchnacych
lojem i gadajacych nieznanym a twardym jezykiem, w ksieciu zagotowalo sie. Jak
lew, kiedy zobaczy obce zwierze, choc nieglodny, zabiera sie jednak do skoku,
tak Ramzes, chociaz ludzie ci nic mu nie zawinili, uczul do nich straszna
nienawisc. Draznil go ich jezyk, ich ubiory, ich zapach, nawet ich konie. Krew
uderzyla mu do glowy i siegnal po miecz, aby wpasc na tych ludzi i wymordowac
ich i ich zwierzeta. Ale ocknal sie.
"Set rzucil
na mnie urok?..." - pomyslal.
W tej chwili
przeszedl kolo niego nagi Egipcjanin w czepcu na glowie i opasce dokola bioder.
Ksiaze czul, ze ten czlowiek jest mu mily, nawet drogi w tej chwili, bo to
Egipcjanin. Wydobyl z worka zloty pierscionek wartosci kilkunastu drachm i dal
go niewolnikowi.
- Sluchaj -
spytal - co to za ludzie?
- Asyryjczycy -
szepnal Egipcjanin i nienawisc blysnela mu w oczach.
- Asyryjczycy!...
- powtorzyl ksiaze. - Wiec to sa Asyryjczycy?... A co oni tu robia?...
- Ich pan,
Sargon, zaleca sie do kaplanki, do swietej Kamy, a oni go pilnuja... Oby ich
trad stoczyl, swinskich synow...
- Mozesz odejsc.
Nagi czlowiek
nisko uklonil sie Ramzesowi i pobiegl zapewne do kuchni.
"Wiec to sa
Asyryjczycy?... - myslal ksiaze przypatrujac sie dziwacznym postaciom i
wsluchujac w nienawistny, choc niezrozumialy jezyk. - Wiec Asyryjczycy juz sa
nad Nilem, azeby zbratac sie z nami czy oszukac nas, a ich dostojnik Sargon
zaleca sie do Kamy?..."
Zawrocil do domu.
Jego rozmarzenie zgaslo przy blasku nowej, choc dopiero budzacej sie
namietnosci. On, czlowiek szlachetny i lagodny, poczul smiertelna nienawisc do
odwiecznych wrogow Egiptu, z ktorymi zetknal sie po raz pierwszy.
Kiedy po
opuszczeniu swiatyni Hator i rozmowie z Hiramem poczal rozmyslac o rozpoczeciu
wojny z Azja, to byly tylko rozmyslania. Egipt potrzebowal ludzi, a faraon skarbow,
a ze wojna byla najlatwiejszym sposobem zdobycia ich, ze wreszcie dogadzala
jego potrzebie slawy, wiec projektowal sobie wojne.
Ale w tej chwili
nie obchodzily go skarby, niewolnicy ani slawa, bo odezwal sie w nim
potezniejszy nad wszystko glos nienawisci. Faraonowie tak dlugo walczyli z
Asyryjczykami, obie strony tyle przelaly krwi, walka tak glebokie zapuscila
korzenie w serca, ze ksiaze na sam widok zolnierzy asyryjskich chwytal za
miecz. Zdawalo sie, ze wszystkie duchy poleglych wojownikow, wszystkie ich
trudy i cierpienia zmartwychwstaly w duszy krolewskiego dzieciecia i wolaly o
zemste.
Gdy ksiaze wrocil
do palacu, wezwal Tutmozisa. Jeden z nich byl przepity, drugi wsciekly.
- Czy wiesz, com
teraz widzial? - rzekl ksiaze do ulubienca.
- Moze ktory z
kaplanow... - szepnal Tutmozis.
- Widzialem
Asyryjczykow... O bogowie!... Com ja uczul... Coz to za podly lud... Ciala ich,
od stop do glow okrecone welna jak dzikich zwierzat, smierdza starym lojem, a
co to za mowa, jakie brody, wlosy!...
Szybko chodzil po
komnacie, zadyszany, rozgoraczkowany.
- Myslalem -
mowil Ramzes - ze pogardzam zlodziejstwami pisarzy, obluda nomarchow, ze
nienawidze chytrych i ambitnych kaplanow... Mialem wstret do Zydow i lekalem
sie Fenicjan... Ale dzis przekonywam sie, ze tamto byly zabawki. Teraz dopiero
wiem, co to jest nienawisc, kiedym zobaczyl i uslyszal Asyryjczykow, teraz
rozumiem, dlaczego pies rozdziera kota, ktory mu przeszedl droge...
- Do Zydow i
Fenicjan przywykles, wasza dostojnosc, Asyryjczykow spotkales po raz pierwszy -
wtracil Tutmozis.
- Glupstwo
Fenicjanie!... - ciagnal jakby do siebie ksiaze. - Fenicjanin, Filistyn, Saszu,
Libijczyk, nawet Etiopa, to jakby czlonkowie naszej rodziny. Kiedy nie placa
danin, gniewamy sie na nich, gdy zaplaca, zapominamy...
Ale Asyryjczyk
jest to cos tak obcego, tak wrogiego, ze... Nie bede szczesliwym, dopoki nie
ujrze pola zaslanego ich trupami, dopoki nie nalicze ze sto tysiecy odcietych
rak...
Tutmozis nigdy
nie widzial Ramzesa w podobnym nastroju.
ROZDZIAL OSMY
W pare dni ksiaze
wyslal swojego ulubienca z wezwaniem do Kamy. Przybyla natychmiast w szczelnie
zaslonietej lektyce.
Ramzes przyjal ja
w osobnym pokoju.
- Bylem - rzekl
-jednego wieczora pod twoim domem.
- O Astoreth!...
- zawolala kaplanka. - Czemuz zawdzieczam najwyzsza laske?... I co
przeszkodzilo ci, dostojny panie, ze nie raczyles zawolac twojej niewolnicy?...
- Staly tam
jakies bydleta. Podobno Asyryjczykowie. Wiec wasza dostojnosc trudziles sie
wieczorem?... Nigdy nie smialabym przypuscic, ze nasz wladca znajduje sie o
kilka krokow ode mnie pod golym niebem.
Ksiaze zarumienil
sie. Jakzeby byla zdziwiona dowiedziawszy sie, ze ksiaze z dziesiec wieczorow
przepedzil pod jej oknami! A moze ona i wiedziala o tym, gdyby sadzic z jej
polusmiechnietych ust i obludnie spuszczonych oczu.
- Wiec teraz,
Kamo - mowil ksiaze - przyjmujesz u siebie Asyryjczykow?
- To wielki
magnat!... - zawolala Kama. - To powinowaty krola, Sargon, ktory piec talentow
ofiarowal naszej bogini...
- A ty mu
wywzajemnisz sie, Kamo - szydzil nastepca.
- I poniewaz jest
tak hojnym magnatem, bogowie feniccy nie ukarza cie smiercia...
- Co mowisz,
panie?... - odparla skladajac rece. - Czyli nie wiesz, ze Azjata; chocby mnie
znalazl w pustyni, nie podniesie na mnie reki, gdybym nawet oddala mu sie sama.
Oni lekaja sie bogow...
- Po coz wiec
przychodzi do ciebie ten smierdzacy... nie - ten pobozny Azjata?
- Chce mnie
namowic, azebym wyjechala do swiatyni Astoreth babilonskiej.
- I
pojedziesz?...
- Pojade...
jezeli ty, panie, kazesz... - odpowiedziala Kama zaslaniajac twarz welonem.
Ksiaze milczac
ujal ja za reke. Usta mu drzaly.
- Nie dotykaj
mnie, panie - szeptala wzruszona. - Jestes wladca i opora moja i wszystkich
Fenicjan w tym kraju, ale... badz milosierny...
Namiestnik puscil
ja i zaczal chodzic po pokoju.
- Goracy dzien,
prawda?.. - rzekl. - Podobno sa kraje, gdzie w miesiacu Mechir spada z nieba na
ziemie bialy puch, ktory na ogniu zmienia sie w wode i robi zimno. O Kamo,
popros twoich bogow, azeby zeslali mi troche tego pierza!... Choc, co ja mowie?...
Gdyby pokryli nim caly Egipt, wszystek ten puch zamienilby sie na wode, ale nie
ostudzilby mego serca.
- Bo jestes jak
boski Amon, jestes slonce ukryte w ludzkiej postaci - odparla Kama. - Ciemnosc
pierzcha stamtad, gdzie zwrocisz twoje oblicze, a pod blaskiem twoich spojrzen
rosna kwiaty...
Ksiaze znowu
zblizyl sie do niej.
- Ale badz
milosierny - szepnela. - Przeciez ty dobry bog, wiec nie mozesz zrobic krzywdy
twojej kaplance...
Ksiaze znowu
odsunal sie i otrzasnal, jakby pragnac zrzucic z siebie ciezar. Kama patrzyla
na niego spod opuszczonej powieki i usmiechnela sie nieznacznie.
Gdy milczenie
trwalo zbyt dlugo, spytala:
- Kazales mnie
wezwac, wladco. Oto jestem i czekam, abys mi objawil wole twoja.
- Aha!... -
ocknal sie ksiaze. - Powiedz no mi, kaplanko... Aha!... Kto to byl ten, tak
podobny do mnie, ktorego widzialem w waszej swiatyni wowczas?...
Kama polozyla
palec na ustach.
- Swieta
tajemnica... - szepnela.
- Jedno jest
tajemnica, drugiego nie wolno - odparl Ramzes. Niechze przynajmniej dowiem sie,
kto on taki: czlowiek czy duch?...
- Duch.
- A jednak ten
duch wyspiewywal pod twoimi oknami?...
Kama usmiechnela
sie.
- Nie chce
gwalcic tajemnic waszej swiatyni... - ciagnal ksiaze.
- Przyrzekles to,
panie, Hiramowi - wtracila kaplanka.
- Dobrze...
dobrze!... - przerwal rozdrazniony namiestnik. - Dlatego ani z Hiramem, ani z
kim innym nie bede rozmawial o tym cudzie, tylko z toba... Otoz, Kamo, powiedz
duchowi czy czlowiekowi, ktory jest tak do mnie podobny, azeby jak najpredzej
wyjezdzal z Egiptu i nikomu nie pokazywal sie. Bo widzisz... W zadnym panstwie
nie moze byc dwu nastepcow tronu.
Nagle uderzyl sie
w czolo. Dotychczas mowil tak, azeby zaklopotac Kame, lecz teraz przyszla mu
mysl calkiem powazna:
- Ciekawym -
rzekl, ostro patrzac na Kame - dlaczego twoi rodacy pokazali mi moj zywy
wizerunek?... Czy chca ostrzec, ze maja dla mnie zastepce?... Istotnie,
zadziwia mnie ich czyn.
Kama upadla mu do
nog.
- O panie! -
szepnela. - Ty, ktory nosisz na piersiach nasz najwyzszy talizman, czy mozesz
przypuscic, azeby Fenicjanie robili co na twoja szkode?... Ale pomysl tylko...
W wypadku, gdyby grozilo ci niebezpieczenstwo albo gdybys chcial omylic swoich
nieprzyjaciol, czy taki czlowiek nie przyda sie?... Fenicjanie to tylko chcieli
pokazac ci w swiatyni...
Ksiaze pomyslal i
wzruszyl ramionami...
"Tak - rzekl
do siebie. - Gdybym potrzebowal czyjejkolwiek opieki!... Ale czy Fenicjanie
sadza, ze ja sam nie dam sobie rady?... W takim razie zlego wybrali protektora
dla siebie."
- Panie -
szepnela Kama - alboz nie jest ci wiadome, ze Ramzes Wielki mial oprocz swojej
postaci dwie inne dla wrogow?... I tamte dwa cienie krolewskie zginely, a on
zyl...
- No, dosyc... -
przerwal ksiaze. - Aby zas ludy Azji wiedzialy, ze jestem laskawy, przeznaczam,
Kamo, piec talentow na igrzyska na czesc Astoreth, a kosztowny puchar do jej
swiatyni. Dzis jeszcze odbierzesz to. Skinieniem glowy pozegnal kaplanke. Po
jej wyjsciu opanowala go nowa fala mysli:
"Zaprawde,
przebiegli sa Fenicjanie. Jezeli ten moj zyjacy wizerunek jest czlowiekiem,
moga mi zrobic z nie- go wielki podarunek, a ja czynilbym kiedys cuda, o jakich
bodajze nie slyszano w Egipcie. Faraon mieszka w Memfis, a jednoczesnie ukazuje
sie w Tebach albo w Tanis!... Faraon posuwa sie z armia na Babilon, Asyryjczycy
tam gromadza glowne sily, a jednoczesnie - faraon z inna armia zdobywa
Niniwe... Sadze, ze Asyryjczycy byliby bardzo zdumieni takim wypadkiem."
I znowu obudzila
sie w nim glucha nienawisc do poteznych Azjatow, i znowu widzial swoj
triumfalny woz, przejezdzajacy pobojowisko pelne asyryjskich trupow i cale
kosze odcietych rak.
Teraz wojna stala
sie dla jego duszy taka koniecznoscia jak chleb dla ciala. Bo nie tylko mogl
przez nia zbogacic Egipt, napelnic skarb i zdobyc wiecznotrwala slawe, ale
jeszcze - mogl zaspokoic, dotychczas nieswiadomy, dzis poteznie rozbudzony
instynkt zniszczenia Asyrii.
Dopoki nie
zobaczyl tych wojownikow z kudlatymi brodami, nie myslal o nich. Ale dzis
zawadzali mu. Bylo mu tak ciasno z nimi na swiecie, ze ktos musial ustapic: oni
albo on.
Jaka role w
obecnym jego nastroju odegral Hiram i Kama? - z tego nie zdawal sobie sprawy.
Czul tylko, ze musi miec wojne z Asyria, jak ptak przelotny czuje, ze w
miesiacu Pachono musi odejsc na polnoc.
Namietnosc wojny
szybko ogarniala ksiecia. Mniej mowil, rzadziej usmiechal sie, przy ucztach
siedzial zamyslony, a zarazem coraz czesciej przestawal z wojskiem i
arystokracja. Widzac laski, jakie namiestnik zlewal na tych, ktorzy nosza bron,
szlachecka mlodziez, a nawet ludzie starsi poczeli zaciagac sie do pulkow.
Zwrocilo to uwage swietego Mentezufisa, ktory wyslal do Herhora list tej
tresci:
"Od
przybycia Asyryjczykow do Pi-Bast nastepca tronu jest rozgoraczkowany, a jego
dwor usposobiony bardzo wojowniczo. Pija i graja w kosci jak poprzednio, ale
wszyscy odrzucili cienkie szaty i peruki i bez wzgledu na straszny upal chodza
w zolnierskich czepcach i kaftanach.
Obawiam sie,
azeby ta zbrojna gotowosc nie obrazila dostojnego Sargona."
Na co Herhor
natychmiast odpowiedzial:
"Nic nie
szkodzi, ze nasza zniewiesciala szlachta polubila wojskowosc na czas przyjazdu
Asyryjczykow, gdyz ci beda mieli o nas lepsze wyobrazenie. Najdostojniejszy
namiestnik, widac oswiecony przez bogow, odgadl, ze wlasnie teraz trzeba
dzwonic mieczami, kiedy mamy u siebie poslow tak wojennego narodu.
Jestem pewny, ze
to dzielne usposobienie naszej mlodziezy da Sargonowi do myslenia i zrobi go
miekszym w ukladach."
Pierwszy raz, jak
Egipt Egiptem, zdarzylo sie, ze mlody ksiaze oszukal czujnosc kaplanow. Co
prawda stali za nim Fenicjanie i - wykradziona przez nich tajemnica traktatu z
Asyria, czego kaplani nawet nie podejrzewali. Najlepsza wreszcie maska nastepcy
wobec kaplanskich dostojnikow byla ruchliwosc jego charakteru. Wszyscy
pamietali, jak latwo w roku zeszlym przerzucil sie od manewrow pod Pi-Bailos do
cichego folwarku Sary i jak w ostatnich czasach kolejno zapalal sie do uczt,
zajec administracyjnych, poboznosci, aby znowu powrocic do uczt. Totez, z
wyjatkiem Tutmozisa, nikt by nie uwierzyl, ze ten zmienny mlodzieniec posiada
jakis plan, jakies haslo, do ktorego bedzie dazyl z niepokonanym uporem.
Tym razem nawet
nie trzeba bylo dlugo czekac na nowy dowod zmiennosci upodoban Ramzesa.
Do Pi-Bast,
pomimo upalu, przyjechala Sara z calym dworem i synem. Byla troche mizerna,
dziecko troche niezdrowe czy zmeczone, ale oboje wygladali bardzo ladnie.
Ksiaze byl
zachwycony. W najpiekniejszej czesci palacowego ogrodu wyznaczyl Sarze dom i
prawie cale dni przesiadywal przy kolebce swego syna.
Poszly w kat
uczty, manewry i posepne zamyslenia Ramzesa. Panowie z jego swity musieli pic i
bawic sie sami, bardzo predko odpasali miecze i przebrali sie w
najwykwintniejsze szaty. Zmiana kostiumu byla dla nich tym niezbedniejsza, ze
ksiaze po kilku z nich prowadzil do mieszkania Sary, aby pokazac im syna, swego
syna.
- Patrz,
Tutmozisie - mowil raz do ulubienca - jakie to piekne dziecko: istny platek
rozy. No i z tego ma kiedys wyrosnac czlowiek, z tego drobiazgu!.. I to rozowe
piskle bedzie kiedys chodzilo, rozmawialo, nawet uczylo sie madrosci w
kaplanskich szkolach... Czy ty widzisz jego reczyny, Tutmozisie?... - wolal
zachwycony Ramzes. - Zapamietaj sobie te drobne rece, azebys opowiedzial o nich
kiedys, gdy mu daruje pulk i kaze nosic za soba moj topor... I to jest moj syn,
moj syn, rodzony!...
Nic dziwnego, ze
gdy tak mowil pan, jego dworzanie martwili sie, ze nie moga zostac niankami, a
nawet mamkami dziecka, ktore lubo nie mialo zadnych praw dynastycznych, bylo
jednak pierwszym synem przyszlego faraona.
Lecz ta sielanka
skonczyla sie bardzo predko, gdyz - nie dogadzala interesom Fenicjan.
Pewnego dnia
dostojny Hiram przybyl do palacu z wielka swita kupcow, niewolnikow tudziez
ubogich Egipcjan, ktorym dawal jalmuzne, i stanawszy przed nastepca rzekl:
- Milosciwy panie
nasz! Azeby dac dowod, ze serce twoje i dla nas Azjatow jest pelne laski,
darowales nam piec talentow celem urzadzenia igrzysk na czesc boskiej Astoreth.
Wola twoja jest spelniona, igrzyska przygotowalismy, a teraz przychodzimy
blagac cie, azebys raczyl zaszczycic je swoja obecnoscia.
To mowiac
siwowlosy ksiaze tyryjski ukleknal przed Ramzesem i na zlotej tacy podal mu
zloty klucz do lozy cyrku.
Ramzes chetnie
zgodzil sie na zaprosiny, a swieci kaplani Mefres i Mentezufis nic nie mieli
przeciw temu, aby ksiaze przyjal udzial w uroczystosci na czesc bogini
Astoreth.
- Przede
wszystkim Astoreth - mowil dostojny Mefres do Mentezufisa -jest tym samym, co
nasza Izyda tudziez Istar Chaldejska. Po wtore, jezeli pozwolilismy Azjatom
wybudowac swiatynie na naszej ziemi, wypada od czasu do czasu byc uprzejmymi
dla ich bogow.
- Mamy nawet
obowiazek zrobic mala grzecznosc Fenicjanom po zawarciu takiego traktatu z
Asyria!.. - wtracil smiejac sie dostojny Mentezufis.
Cyrk, do ktorego
namiestnik wraz z nomarcha i najprzedniejszymi oficerami udal sie o godzinie czwartej
po poludniu, byl zbudowany w ogrodzie swiatyni Astoreth. Skladal sie on z
okraglego placu, ktory otaczal parkan wysoki na dwu ludzi, zas dokola parkanu
bylo mnostwo loz i lawek wznoszacych sie amfiteatralnie. Dachu budynek nie
posiadal, natomiast nad. lozami rozciagaly sie roznokolorowe plachty w formie
motylich skrzydel, ktore skrapiano pachnaca woda i poruszano dla chlodzenia
powietrza.
Gdy namiestnik
ukazal sie w swej lozy, zgromadzeni w cyrku Azjaci i Egipcjanie wydali wielki
krzyk. Po czym zaczelo sie przedstawienie procesja muzykow, spiewakow i
tancerek.
Ksiaze rozejrzal
sie. Mial po prawej rece loze Hirama i najznakomitszych Fenicjan, na lewo loze
fenickich kaplanow i kaplanek, miedzy ktorymi Kama, zajmujaca jedno z
pierwszych miejsc, zwracala na siebie uwage bogatym strojem i pieknoscia. Miala
przezroczysta szate ozdobiona roznokolorowymi haftami, zlote bransolety na
rekach i nogach, a na glowie przepaske z kwiatem lotosu wyrobionym bardzo
kunsztownie z drogich kamieni.
Kama, oddawszy
wraz z kolegami swymi gleboki uklon ksieciu, zwrocila sie do lozy na lewo i
zaczela ozywiona rozmowe z cudzoziemcem o wspanialej postawie i nieco
szpakowatych wlosach. Czlowiek ten i jego towarzysze mieli brody i wlosy
zaplecione w mnostwo warkoczykow.
Ramzes, ktory
przyszedl do cyrku prawie wprost z pokoju swego syna, byl w wesolym
usposobieniu. Lecz gdy zobaczyl, ze Kama rozmawia z jakims obcym czlowiekiem,
spochmurnial.
- Czy nie wiesz -
zapytal Tutmozisa - co to za drab, do ktorego wdzieczy sie kaplanka?...
- To jest wlasnie
ow znakomity pielgrzym babilonski, dostojny Sargon.
- Alez to stary
dziad! - rzekl ksiaze.
- Jest zapewne
starszy od nas obu, ale to piekny czlowiek.
- Czyliz taki
barbarzynca moze byc pieknym!... - oburzyl sie namiestnik. - Jestem pewny, ze
smierdzi lojem...
Obaj umilkli:
ksiaze z gniewu, Tutmozis ze strachu, ze osmielil sie pochwalic czlowieka,
ktory nie podoba sie jego panu.
Tymczasem na
arenie widowisko szlo za widowiskiem. Kolejno wystepowali gimnastycy,
poskramiacze wezow, tancerze, kuglarze i blazny wywolujac okrzyki widzow.
Ale namiestnik
byl chmurny. W jego duszy odzyly chwilowo uspione namietnosci: nienawisc do
Asyryjczykow i zazdrosc o Kame.
"Jak moze -
myslal - ta kobieta mizdrzyc sie do czlowieka starego, ktory w dodatku ma twarz
koloru wyprawnej skory, niespokojne czarne oczy i brode capa..."
Raz tylko ksiaze
zwrocil pilniejsza uwage na arene.
Weszlo kilku
nagich Chaldejczykow. Najstarszy osadzil w ziemi trzy krotkie wlocznie ostrzami
do gory i za pomoca ruchow rak uspil najmlodszego. Po czym inni wzieli go na
rece i polozyli na wloczniach w ten sposob, ze jedna podpierala mu glowe, druga
krzyz, trzecia nogi.
Spiacy byl
sztywny jak drewno. Wowczas starzec zrobil nad nim jeszcze kilka ruchow rekoma
i - wysunal wlocznie podpierajaca nogi. Po chwili wyjal wlocznie, na ktorej
lezaly plecy, a nareszcie odtracil te, na ktorej spoczywala glowa.
I stalo sie, w
jasny dzien, przy kilku tysiacach swiadkow, ze spiacy Chaldejczyk unosil sie
poziomo w powietrzu, bez zadnej podpory, o pare lokci nad ziemie. Wreszcie
starzec popchnal go ku ziemi i rozbudzil.
W cyrku panowalo
zdumienie; nikt nie smial krzyknac ani klasnac. Tylko z paru loz rzucono
kwiaty.
Ramzes byl takze
zdziwiony. Pochylil sie do lozy Hirama i szepnal staremu ksieciu:
- A ten cud potrafilibyscie
zrobic w swiatyni Astoreth?
- Nie znam
wszystkich tajemnic naszych kaplanow - odparl zmieszany - ale wiem, ze
Chaldejczycy sa bardzo przebiegli...
- Jednak wszyscy
widzielismy, ze ten mlodzian wisial w powietrzu.
- Jezeli nie
rzucono na nas uroku - rzekl niechetnie Hiram i - stracil humor.
Po krotkiej
przerwie, w czasie ktorej po lozach dostojnikow roznoszono swieze kwiaty, zimne
wino i ciastka, rozpoczela sie najwazniejsza czesc widowiska - walka bykow.
Przy odglosie
trab, bebnow i fletow wprowadzono na arene tegiego byka z plachta na glowie,
azeby nic nie widzial. Po czym wbieglo kilku nagich, zbrojnych we wlocznie, i
jeden z krotkim mieczem.
Na znak dany
przez ksiecia uciekli przewodnicy, a jeden ze zbrojnych zdarl bykowi plachte.
Zwierze przez kilka chwil stalo oszolomione, nastepnie poczelo uganiac sie za
wloczniarzami, ktorzy draznili je kluciem.
Ta walka jalowa
ciagnela sie kilkanascie minut. Ludzie dreczyli byka, a on zapieniony, oblany
krwia stawal deba i gonil po calej arenie swoich nieprzyjaciol nie mogac
zadnego dosiegnac.
Wreszcie padl
wsrod smiechu publicznosci.
Znudzony ksiaze,
zamiast na arene, patrzyl na loze kaplanow fenickich. I widzial, ze Kama
przesiadlszy sie blizej Sargona prowadzila z nim zywa rozmowe. Asyryjczyk
pozeral ja wzrokiem, a ona usmiechnieta i zawstydzona niekiedy szeptala z nim
pochylajac sie tak, ze jej wlosy mieszaly sie z kudlami barbarzyncy, niekiedy
odwracala sie od niego z udanym gniewem.
Ramzes uczul bol
w sercu. Pierwszy raz zdarzylo mu sie, ze jakas kobieta innemu mezczyznie przed
nim dawala pierwszenstwo. W dodatku czlowiekowi prawie staremu,
Asyryjczykowi!...
Tymczasem miedzy
publicznoscia rozlegl sie szmer. Na arenie czlowiek uzbrojony mieczem kazal
sobie przywiazac do piersi lewa reke, inni obejrzeli swoje wlocznie i -
wprowadzono drugiego byka. Kiedy jeden zbrojny zerwal mu plachte z oczu, byk
obrocil sie i obejrzal wkolo, jakby chcac porachowac przeciwnikow. A gdy
zaczeli go kluc, cofnal sie pod parkan dla zabezpieczenia sobie tylu. Potem
znizyl glowe i spod oka sledzil ruchy napastujacych go ludzi. Poczatkowo
zbrojni ostroznie skradali sie z bokow, azeby go ukluc. Lecz gdy zwierze wciaz
stalo nieporuszone, osmielili sie i zaczeli przebiegac mu przed oczyma coraz
blizej.
Byk jeszcze
bardziej pochylil glowe, lecz stal jak wkopany w ziemie. Publicznosc zaczela
sie smiac, lecz nagle wesolosc jej zamienila sie w okrzyk trwogi. Byk wypatrzyl
chwile, ciezko podskoczyl naprzod, trafil we wloczniarza i jednym uderzeniem
rogow wyrzucil go do gory.
Czlowiek spadl na
ziemie z pogruchotanymi koscmi, a byk pocwalowal na druga strone areny i znowu
stanal w pozycji obronnej.
Wloczniarze znowu
go otoczyli i zaczeli draznic, a przez ten czas wbiegli na arene sludzy
cyrkowi, aby podniesc rannego, ktory jeczal. Byk, pomimo zdwojonych pchniec
wloczniami, stal bez ruchu; lecz gdy trzej sludzy wzieli na ramiona omdlalego
bojownika, z szybkoscia wichru rzucil sie na te grupe, poprzewracal ich i
zaczal straszliwie kopac nogami.
Miedzy
publicznoscia powstal zamet: kobiety plakaly, mezczyzni kleli i rzucali na
byka, czym kto mial pod reka. Na arene zaczely padac kije, noze, nawet deski z
law.
Wowczas przybiegl
do rozjuszonego zwierzecia czlowiek z mieczem. Ale wloczniarze potracili glowy
i nie wspierali go nalezycie, wiec byk powalil go i zaczal scigac innych.
Stala sie rzecz
nieslychana dotychczas w cyrkach: na arenie lezalo pieciu ludzi, inni zle
broniac sie uciekali przed zwierzeciem, a publicznosc ryczala z gniewu lub ze
strachu.
Wtem wszystko
ucichlo, widzowie powstali i wychylili sie ze swych miejsc, przerazony Hiram
zbladl i rozkrzyzowal rece... Na arene, z loz dostojnikow, wyskoczyli dwaj:
ksiaze Ramzes z dobytym mieczem i Sargon z krotka siekierka. Byk ze spuszczonym
lbem i zadartym ogonem biegl wkolo areny wzniecajac tuman kurzu. Pedzil prosto
na ksiecia, lecz jakby odepchniety przez majestat krolewskiego dzieciecia,
wyminal Ramzesa, rzucil sie na Sargona i - padl na miejscu. Zreczny a olbrzymio
silny Asyryjczyk powalil go jednym uderzeniem toporka miedzy oczy.
Publicznosc
zawyla z radosci i poczela sypac kwiaty na Sargona i jego ofiare. Ramzes
tymczasem stal z wydobytym mieczem zdziwiony i rozgniewany, patrzac, jak Kama
wydzierala swoim sasiadom kwiaty i rzucala je na Asyryjczyka.
Sargon obojetnie
przyjmowal objawy publicznego zachwytu. Tracil noga byka, aby przekonac sie,
czy jeszcze zyje, a potem zblizyl sie na pare krokow do ksiecia i cos
przemowiwszy w swoim jezyku uklonil sie z godnoscia wielkiego pana.
Ramzesowi przed
oczyma przesunela sie krwawa mgla: chetnie wbilby miecz w piersi temu
zwyciezcy. Ale opanowal sie, chwile pomyslal i zdjawszy ze swej szyi zloty
lancuch podal go Sargonowi.
Asyryjczyk znowu
sklonil sie, pocalowal lancuch i wlozyl go sobie na szyje. A ksiaze, z sinawymi
rumiencami na policzkach, skierowal sie do furtki, ktora wchodzili na arene
aktorowie, i wsrod okrzykow publicznosci, gleboko upokorzony, opuscil cyrk.
ROZDZIAL
DZIEWIATY
Byl juz miesiaca
Tot (koniec czerwca, poczatek lipca). W miescie Pi-Bast i jego okolicach zaczal
zmniejszac sie naplyw ludnosci z powodu goraca. Ale na dworze Ramzesa wciaz
jeszcze bawiono sie i rozpowiadano o wypadkach w cyrku Dworzanie wychwalali
odwage ksiecia, niezreczni podziwiali sile Sargona, kaplani z powaznymi minami
szeptali, ze jednak nastepca tronu nie powinien byl mieszac sie do walki z
bykami. Od tego bowiem sa inni ludzie, platni i bynajmniej nie cieszacy sie
publicznym szacunkiem.
Ramzes albo nie
slyszal tych rozmaitych zdan, albo nie zwracal na nie uwagi. W jego pamieci z
widowiska utrwalily sie dwa epizody: Asyryjczyk wydarl mu zwyciestwo nad bykiem
i - umizgal sie do Kamy, ktora bardzo zyczliwie przyjmowala jego. zaloty!
Poniewaz nie
wypadalo mu sprowadzac do siebie fenickiej kaplanki, wiec pewnego dnia wyslal
do niej list, w ktorym donosil, ze chce ja zobaczyc, i pytal: kiedy go
przyjmie? Przez tego samego poslanca Kama odpowiedziala, ze bedzie czekac na
niego dzis wieczorem.
Ledwie ukazaly
sie gwiazdy, ksiaze w najwiekszej tajemnicy, wedlug swego przekonania, wysunal
sie z palacu i poszedl.
Ogrod swiatyni
Astoreth byl prawie pusty, szczegolniej w okolicach otaczajacych dom kaplanki.
Dom byl cichy i palilo sie w nim zaledwie pare swiatelek.
Kiedy ksiaze
niesmialo zapukal, kaplanka otworzyla mu sama. W ciemnym przysionku ucalowala
mu rece szepczac, ze umarlaby, gdyby wtedy, w cyrku, rozjuszone zwierze zrobilo
mu jaka krzywde.
- Ale teraz
musisz byc spokojna - odparl z gniewem nastepca - skoro ocalil mnie twoj
kochanek...
Kiedy weszli do
komnaty oswietlonej, ksiaze spostrzegl, ze Kama placze.
- Coz to znaczy? -
zapytal.
- Odwrocilo sie
ode mnie serce pana mego - rzekla. - A moze i slusznie...
Nastepca gorzko
rozesmial sie.
- Wiec juz jestes
jego kochanka czy dopiero masz nia zostac ty, swieta dziewico?...
- Kochanka?...
nigdy!... Ale moge zostac zona tego strasznego czlowieka.
Ramzes zerwal sie
z siedzenia.
- Spie?... -
zawolal - czy Set rzucil na mnie przeklenstwo?... Ty, kaplanka, ktora pilnujesz
ognia przy oltarzu Astoreth i pod groza smierci musisz byc dziewica, ty
wychodzisz za maz?... Zaprawde, fenickie klamstwo gorsze jest, anizeli
opowiadaja o nim ludzie!...
- Posluchaj mnie,
panie - rzekla ocierajac lzy - i potep, jezeli zasluzylam. Sargon chce mnie
pojac za zone, za swoja pierwsza zone. Wedlug naszych ustaw, kaplanka w bardzo
wyjatkowych wypadkach moze zostac zona, ale tylko mezczyzny pochodzacego ze
krwi krolewskiej. Sargon zas jest powinowatym krola Assara...
- I ty wyjdziesz
za niego?
- Jezeli
najwyzsza rada kaplanow tyryjskich rozkaze mi, co poczne?... - odparla, znowu
zalewajac sie lzami.
- A coz ta rade
moze obchodzic Sargon? - spytal ksiaze.
- Podobno
obchodzi ja bardzo wiele - mowila z westchnieniem. - Fenicje maja podobno
zabrac Asyryjczycy, a Sargon ma zostac jej satrapa...
- Tys
oszalala!... - zawolal ksiaze.
- Mowie, co wiem.
Juz w naszej swiatyni po raz drugi zaczynaja sie modly o odwrocenie
nieszczescia od Fenicji... Pierwszy raz odprawilismy je, nimes ty przyjechal do
nas, panie...
- Dlaczego znowu
teraz?...
- Bo podobno w
tych dniach przybyl do Egiptu chaldejski kaplan Istubar z listami, w ktorych
krol Assar mianuje Sargona swoim poslem i pelnomocnikiem do zawarcia traktatu z
wami o zabor Fenicji.
- Alez ja... -
przerwal ksiaze.
Chcial
powiedziec: "nic nie wiem", lecz wstrzymal sie. Zaczal sie smiac i
odparl:
- Kamo,
przysiegam ci na czesc mego ojca, ze dopoki ja zyje, Asyria nie zabierze
Fenicji. Czy to dosc?
- O panie!...
panie!... - zawolala, upadajac mu do nog.
- Wiec chyba
teraz nie zostaniesz zona tego gbura?
- Och!.. -
otrzasnela sie. - Czy mozesz o to pytac?
- I bedziesz
moja... - szepnal ksiaze.
- Zatem chcesz
mojej smierci?... - odparla przerazona.
- Ha! jezeli tego
chcesz, jestem gotowa.
- Chce, azebys
zyla... - szeptal roznamietniony. - Zyla nalezac do mnie...
- To byc nie
moze...
- A najwyzsza
rada kaplanow tyryjskich?...
- Moze mnie tylko
wydac za maz...
- Wszak wejdziesz
do mego domu...
- Gdybym weszla
tam nie jako zona twoja - umre...
Ale jestem
gotowa... nawet na to, aby nie ujrzec jutrzejszego slonca...
- Badz spokojna -
odpowiedzial z powaga ksiaze. - Kto posiadl moja laske, nie dozna krzywdy.
Kama znowu
uklekla przed nim.
- Jak sie to moze
stac?.. - spytala skladajac rece.
Ramzes byl tak
podniecony, tak juz zapomnial o swoim stanowisku i obowiazkach, iz gotow byl
przyrzec kaplance malzenstwo. Powstrzymal go od tego kroku nie rozsadek, ale
jakis gluchy instynkt.
- Jak to moze
byc?... Jak to moze byc?... - szeptala Kama pozerajac go wzrokiem i calujac
jego nogi.
Ksiaze podniosl
ja, posadzil z daleka od siebie i odparl z usmiechem:
- Pytasz, jak to
byc moze?... Zaraz cie objasnie. Ostatnim moim nauczycielem, zanim doszedlem do
pelnoletnosci, byl pewien stary kaplan, ktory umial na pamiec mnostwo dziwnych
historii z zycia bogow, krolow, kaplanow, nawet niskich urzednikow i chlopow.
Starzec ten,
slynny z poboznosci i cudow, nie wiem dlaczego, nie lubil kobiet, nawet obawial
sie ich. Totez najczesciej opisywal przewrotnosc kobieca, a raz, aby dowiesc
mi, jak potezna macie wladze nad meskim rodzajem, opowiedzial taka historie:
Mlody i ubogi
pisarz, nie majacy w torbie miedzianego utena, tylko jeczmienny placek,
wedrowal z Tebow do Dolnego Egiptu szukac zarobku. Mowiono mu, ze w tej czesci
panstwa mieszkaja najbogatsi panowie i kupcy i byle dobrze trafil, moze znalezc
posade, na ktorej zrobi duzy majatek.
Szedl tedy
brzegiem Nilu (za miejsce na statku nie mialby czym zaplacic) i myslal:
"Jakze
nieopatrznymi sa ludzie, ktorzy odziedziczywszy po ojcach talent, dwa talenty,
nawet dziesiec, zamiast rozmnozyc skarb, badz za pomoca handlu towarami, badz
wypozyczania na wysokie procenta, marnuja, nie wiadomo na co, swoj majatek! Ja,
gdybym mial drachme... No, drachma za malo... Ale gdybym mial talent albo
lepiej kilka zagonow ziemi, zwiekszalbym to z roku na rok, a pod koniec zycia
bylbym tak bogaty jak najbogatszy nomarcha.
Lecz co
poczac!... - mowil z westchnieniem. - Bogowie snadz opiekuja sie tylko glupimi;
mnie zas napelnia madrosc od peruki do bosych piet. A jezeli i w moim sercu
kryje sie jakie ziarno glupstwa, to chyba pod tym jednym wzgledem, ze zaprawde!
nie umialbym strwonic fortuny, a nawet nie wiedzialbym: jak zabrac sie do
spelnienia podobnie bezboznego czynu?"
Tak medytujac
ubogi pisarz mijal lepianke, przed ktora siedzial jakis czlowiek niemlody i
niestary z bardzo bystrym spojrzeniem, ktore siegalo az do glebi serca. Pisarz,
madry jak bocian, zaraz zmiarkowal, ze to musi byc ktorys z bogow, i skloniwszy
sie rzekl:
- Pozdrawiam cie,
czcigodny wlascicielu tego pieknego domu, i martwie sie, ze nie posiadam wina
ani miesa, aby podzielic je z toba na znak, ze cie szanuje i ze wszystko, co
mam, nalezy do ciebie.
Amonowi (on to
byl w ludzkiej postaci) podobala sie uprzejmosc mlodego pisarza. Popatrzyl wiec
na niego i spytal:
- O czym myslales
idac tutaj? Widze bowiem madrosc na twoim czole, a naleze do tych, ktorzy, jak
kuropatwa pszenice, zbieraja slowa prawdy.
Pisarz westchnal.
- Myslalem -
mowil - o mojej nedzy i o tych lekkomyslnych bogaczach, ktorzy nie wiadomo na
co i jakim sposobem trwonia majatki.
- A ty bys nie
strwonil? - zapytal bog, wciaz majacy na sobie ludzka figure.
- Spojrzyj na
mnie, panie - rzekl pisarz. - Mam dziurawa plachte i zgubilem w drodze sandaly,
ale papirus i kalamarz ciagle nosze ze soba jak wlasne serce. Albowiem wstajac
i kladac sie spac powtarzam, ze lepsza jest uboga madrosc niz glupie bogactwo.
Jezeli wiec jestem
taki, jezeli umiem wyslowic sie dwoma pismami i wykonac najzawilszy rachunek,
jezeli znam wszystkie rosliny i wszystkie zwierzeta, jakie tylko sa pod niebem,
to - czy mozesz sadzic, abym ja, ktory posiadam taka madrosc, byl zdolny do
zmarnowania majatku?
Bozek zamyslil
sie i rzekl:
- Wymowa twoja
plynie wartko jak Nil pod Memfisem, lecz jezeli naprawde jestes taki madry, to
napisz mi dwoma sposobami: Amon.
Pisarz wydobyl
kalamarz, pedzel i w niedlugim czasie na drzwiach lepianki napisal dwoma
sposobami: Amon, tak wyraznie, ze nawet nieme stworzenia zatrzymywaly sie, aby
zlozyc hold Panu.
Bozek byl kontent
i dodal:
- Jezeli jestes
rownie biegly w rachunkach jak w pismiennictwie, to wyrachuj mi nastepujaca
sprawe handlowa. Gdy za jedna kuropatwe daja mi cztery kurze jaja, to za siedm
kuropatw ile powinni dac kurzych jaj?
Pisarz zebral
kamyki, ukladal je w rozmaite szeregi i nim slonce zaszlo, odpowiedzial, ze za
siedm kuropatw nalezy sie - dwadziescia osm jaj kurzych.
Wszechmocny Amon
az usmiechnal sie, ze widzi przed soba medrca tak niepospolitej miary, wiec
rzekl:
- Poznaje, zes
mowil prawde o swojej madrosci. Jezeli zas okazesz sie rownie wytrwalym w
cnocie, uczynie tak, ze bedziesz do konca zycia szczesliwym, a po smierci
synowie twoi umieszcza twoj cien w pieknym grobowcu. A teraz powiedz: jakiego
chcesz bogactwa, ktorego bys nie tylko nie strwonil, ale jeszcze pomnozyl?
Pisarz upadl do
nog milosiernemu bostwu i odparl:
- Gdybym choc
posiadal te lepianke i ze cztery miary gruntu, bylbym bogaty.
- Dobrze - mowi
bog - ale pierwej rozejrzyj sie, czy ci to wystarczy.
Zaprowadzil go do
chaty i prawil:
- Masz tu cztery
czepce i fartuszki, dwie plachty na niepogode i dwie pary sandalow. Tu masz
ognisko, tu lawe, na ktorej mozna sypiac, stepe do tluczenia pszenicy i dzieze
do ciasta...
- A to co jest? -
zapytal pisarz wskazujac na jakas figure okryta plotnem.
- Otoz to jedno
jest - odparl bog, czego nie powinienes dotykac, bo stracisz caly majatek.
- Aj!... -
krzyknal pisarz. - Moze to sobie stac przez tysiac lat i nie zaczepie go... Za
pozwoleniem waszej czci : co to za folwark widac tam?...
I wychylil sie
przez okno lepianki.
- Madrze
powiedziales - rzekl Amon. - Jest to bowiem folwark, i nawet piekny. Ma
obszerny dom, piecdziesiat miar gruntu, kilkanascie sztuk bydla i dziesieciu
niewolnikow. Gdybys wolal posiadac tamten folwark...
Pisarz upadl do
nog bogu.
- Jestze - spytal
- jaki czlowiek pod sloncem, ktory zamiast jeczmiennego placka nie wolalby
bulki pszennej?..
Uslyszawszy to
Amon wymowil zaklecie i w tejze chwili obaj znalezli sie w okazalym domu
folwarcznym.
- Masz tu - mowil
bog - rzezbione loze, piec stolikow i dziesiec krzesel. Masz tu haftowane
szaty, stagwie i szklanki na wino, masz tu oliwna lampe i lektyke...
- A to co jest? -
zapytal pisarz wskazujac na figure, ktora stala w kacie okryta muslinem.
- Tego jednego -
odparl bog - nie zaczepiaj, bo stracisz caly majatek.
- Chocbym
dziesiec tysiecy lat zyl - zawolal pisarz - nie tkne tej rzeczy!... Uwazam
bowiem, ze po madrosci najlepszym jest bogactwo.
- Ale co to tam
widac? - spytal po chwili wskazujac na ogromny palac w ogrodzie.
- To sa dobra
ksiazece - odparl bog. - Jest palac, piecset miar ziemi, stu niewolnikow i
pareset sztuk bydla. Wielki to majatek, lecz jezeli sadzisz, ze podola mu twoja
madrosc...
Pisarz znowu
upadl do nog Amonowi zalewajac sie lzami radosci.
- O panie!... -
wolal. - A gdzie jest taki szaleniec, ktory zamiast kubka piwa nie wolalby
kadzi wina?
- Slowa twoje
godne sa medrca, ktory rozwiazuje najtrudniejsze rachunki - rzekl Amon.
Wymowil wielkie
slowa zaklecia i obaj z pisarzem znalezli sie w palacu.
- Masz tu - mowil
dobry bog - sale jadalna, w niej zlocone kanapy i krzesla tudziez stoliki
wykladane roznokolorowym drzewem. Pod spodem jest kuchnia dla pieciu kucharzy,
spizarnia, gdzie znajdziesz wszelkie miesiwo, ryby i ciasta, wreszcie piwnica z
najdoskonalszym winem. Masz tu sypialnie z ruchomym dachem, ktorym twoi
niewolnicy beda chlodzili cie podczas snu. Zwracam twoja uwage na loze, ktore
jest z cedrowego drzewa i opiera sie na czterech lwich lapach, kunsztownie
odlanych z brazu. Masz tu szatnie pelna lnianych i welnianych szat; zas w
skrzyniach znajdziesz pierscienie, lancuchy i bransolety...
- A to co
jest?... - zapytal nagle pisarz wskazujac na figure okryta welonem haftowanym
zlotymi i purpurowymi nicmi.
- Toc jest
wlasnie, czego najbardziej strzec sie powinienes - odparl bog. - Jezeli tego
dotkniesz, twoj ogromny majatek przepadnie. A zaprawde mowie ci, ze niewiele
jest podobnych dobr w Egipcie. Musze ci bowiem dodac, ze w skarbcu lezy
dziesiec talentow zlotem i drogimi kamieniami.
- Wladco moj!...
- krzyknal pisarz. - Pozwol, azeby w tym palacu na pierwszym miejscu stanal
twoj swiety posag, przed ktorym trzy razy dziennie palilbym wonnosci...
- Ale tamtego
unikaj - odparl Amon wskazujac na figure okryta welonem.
- Chyba
stracilbym rozum i bylbym gorszy od dzikiej swini, dla ktorej wino znaczy tyle
co pomyje - rzekl pisarz. - Niech ta figura w welonie pokutuje tu sto tysiecy
lat, a nie dotkne jej, jezeli taka twoja wola...
- Pamietaj, ze
stracilbys wszystko!.. - zawolal bog i zniknal.
Uszczesliwiony
pisarz zaczal chodzic po swoim palacu i wygladac oknami. Obejrzal skarbiec i
zwazyl w rekach zloto: bylo ciezkie; przypatrzyl sie drogim kamieniom - byly
prawdziwe. Kazal sobie podac jedzenie: natychmiast wbiegli niewolnicy, wykapali
go, ogolili i ubrali w cienkie szaty.
Najadl sie i
napil jak nigdy: jego glod bowiem laczyl sie z doskonaloscia potraw w jeden
smak przedziwny. Zapalil wonnosci przed posagiem Amona i ubral go w swieze kwiaty.
Pozniej siadl w oknie.
Na dziedzincu
rzalo pare koni zaprzegnietych do rzezbionego wozu. W innym miejscu gromada
ludzi z wloczniami i sieciami uspokajala niesforne psy mysliwskie rwace sie do
polowania. Przed spichrzem jeden pisarz odbieral ziarno od rolnikow, przed
obora drugi pisarz przyjmowal rachunek od dozorcy pastuchow.
W dali widac bylo
gaj oliwny, wysokie wzgorze zarosniete winogradem, lany pszenicy, a po
wszystkich polach gesto rozsadzone palmy daktylonosne.
"Zaiste! -
rzekl do siebie - jestem dzis bogaty, tak wlasnie, jak mi sie nalezalo. I jedno
dziwi mnie, ze tyle lat moglem wytrzymac w upodleniu i nedzy. Musze tez wyznac
- ciagnal w duchu - ze nie wiem, czy potrafie zwiekszyc ten ogromny majatek, bo
i nie potrzebuje wiecej, i nie bede mial czasu uganiac sie za
spekulacjami."
Zaczelo mu jednak
nudzic sie w pokojach, wiec obejrzal ogrod, objechal pola, porozmawial ze
slugami, ktorzy padali przed nim na brzuchy, choc byli tak ubrani, ze on
wczoraj jeszcze uwazalby sobie za zaszczyt calowac ich rece. Lecz ze i tam bylo
mu nudno, wiec wrocil do palacu i przypatrywal sie zapasom swojej spizarni i
piwnicy tudziez sprzetom w komnatach.
"Ladne to -
mowil do siebie - ale piekniejsze bylyby sprzety z samego zlota, a dzbany z
drogich kamieni."
Oczy jego
machinalnie zwrocily sie w ten kat, gdzie stala figura okryta haftowanym
welonem i - wzdychala.
"Wzdychaj
sobie, wzdychaj!" - myslal biorac kadzielnice, aby spalic wonnosci przed
posagiem Amona.
"Dobry to
bog - myslal - ktory ocenia przymioty medrcow, nawet bosych, i wymierza im
sprawiedliwosc. Jaki on mi dal piekny majatek!... No, prawda, ze i ja go
uczcilem, wypisujac podwojnym pismem imie Amon - na drzwiach tej chalupy. Albo
jak ja mu to pieknie wyrachowalem: ile dostanie kurzych jaj za siedm kuropatw?
Mieli slusznosc moi mistrze twierdzac, ze madrosc nawet bogom otwiera
usta."
Spojrzal znowu w
kat. Postac okryta welonem znowu westchnela.
"Ciekawy
jestem - mowil do siebie pisarz - dlaczego moj przyjaciel Amon zabronil mi
dotykac tej oto sztuczki, co tam stoi w kacie? No, za taki majatek mial prawo
nakladac mi warunki, chociaz ja nic podobnego nie zrobilbym mu. Bo jezeli caly
ten palac jest moja wlasnoscia, jezeli wszystkiego, co tu jest, moge uzywac,
dlaczego tamtej rzeczy nie mialbym nawet dotknac?...
Tak sie mowi: nie
wolno dotykac! Wolno wreszcie zobaczyc..."
Zblizyl sie do
figury, zdjal ostroznie welon, patrzy... jest cos bardzo ladnego. Niby piekny
mlody chlopiec, ale nie chlopiec... Ma wlosy dlugie do kolan, drobne rysy i
pelne slodyczy spojrzenie. Co ty jestes? - mowi do figury.
- Ja jestem
kobieta - odpowiada mu postac glosem tak cienkim, ze wniknal mu w serce jak
sztylet fenicki.
"Kobieta?...
- mysli pisarz. - Tego mnie nie uczono w kaplanskiej szkole." -
Kobieta?... - powtorzyl. - A co to masz o tutaj?...
- To moje oczy.
- Oczy?... Coz ty
zobaczysz takimi oczami, ktore od lada swiatla moga sie rozplynac.
- Bo moje oczy
nie sa do tego, zebym ja nimi patrzyla, tylko zebys ty w nie patrzyl! -
odpowiedziala figura.
"Dziwne
oczy!" - rzekl do siebie pisarz chodzac po pokoju.
Znowu przystanal
przed postacia i zapytal:
- A to co masz?
- To moje usta.
- Przez bogi!
umrzesz z glodu - zawolal - bo tak malymi ustami najesc sie nie mozna...
- One tez nie sa
do jedzenia - odparla figura - tylko zebys ty je calowal.
- Calowal? -
powtorzyl pisarz. - I tego nie uczono mnie w kaplanskiej szkole... A to o... co
to masz?
- To moje raczki.
- Raczki?...
Dobrze, zes nie powiedziala, ze to rece, bo takim rekoma nic bys zrobic nie
potrafila, nawet udoic owcy.
- Moje raczki nie
sa do roboty.
- Tylko do czego?
- zdziwil sie pisarz rozstawiajac jej palce...
(Jak ja twoje,
Kamo - rzekl nastepca pieszczac drobna raczke kaplanki.)
- Tylko do czego
sa takie rece? - pytal pisarz figury.
- Azebym nimi
ciebie obejmowala za szyje.
- Chcesz mowic:
za kark?... - wrzasnal przerazony pisarz, ktorego kaplani zawsze chwytali za
kark, gdy mial otrzymac plagi.
- Nie za kark -
rzekla postac - tylko o tak...
I objela go -
ciagnal ksiaze - rekoma za szyje, o tak... (Tu otoczyl sie rekoma kaplanki...)
i przytulila go do swej piersi o tak, o... (Tu przytulil sie do Kamy...)
- Panie, co
robisz?... - szepnela Kama. - Wszakze to smierc moja...
- Badz spokojna -
odparl ksiaze -ja ci tylko pokazuje, co tamta postac robila z pisarzem...
...Wtem zadrzala
ziemia, palac zniknal, znikly psy, konie i niewolnicy. Wzgorze pokryte
winogradem zmienilo sie w opoke, drzewa oliwne w ciern, a pszenica w piasek...
Pisarz, gdy
ocknal sie w objeciach kochanki, zrozumial, ze jest takim nedzarzem, jakim byl
wczoraj na goscincu. Ale nie zalowal swoich bogactw, poniewaz mial kobiete,
ktora kochala go i piescila.
- Wiec wszystko
zniklo, a ona nie znikla!... - zawolala naiwnie Kama.
- Litosciwy Amon
zostawil mu ja na pocieche - rzekl ksiaze.
- O, to Amon byl
tylko dla pisarza litosciwym - odparla Kama. - Ale co ma znaczyc ta historia?
- Zgadnij.
Wreszcie slyszalas, czego biedny pisarz wyrzekl sie za pocalunek kobiety...
- Ale tronu nie
wyrzeklby sie! - przerwala kaplanka.
- Kto wie?...
gdyby go bardzo o to poproszono - szeptal namietnie Ramzes.
- O nie!. .. -
zawolala Kama wydzierajac mu sie z objec. - Tronu niech sie nie wyrzeka, bo w
takim razie coz by zostalo z jego obietnic dla Fenicji...
Oboje spojrzeli
sobie w oczy dlugo... dlugo... W tej chwili ksiaze uczul niby rane w sercu i
niby ze z tej rany ucieklo mu jakies uczucie. Nie namietnosc, bo namietnosc
zostala, ale - szacunek i wiara w Kame.
"Dziwne te
Fenicjanki - pomyslal nastepca - mozna za nimi szalec, lecz niepodobna im
ufac..."
Uczul sie
znuzonym i pozegnal Kame. Spojrzal po komnacie, jakby trudno mu bylo rozstac
sie z nia, i odchodzac rzekl do siebie:
"A jednak ty
zostaniesz moja i bogowie feniccy nie zabija cie, jezeli dbaja o swoje
swiatynie i kaplanow."
Ledwie Ramzes
opuscil wille Kamy, do pokoju kaplanki wpadl mlody Grek, uderzajaco piekny i
uderzajaco podobny do egipskiego ksiecia. Na jego twarzy malowala sie
wscieklosc.
- Lykon!... -
zawolala przerazona Kama. - Co tu robisz?...
- Podla
gadzino!... - odparl Grek dzwiecznym glosem. - Jeszcze miesiac nie uplynal od
wieczora, kiedy przysieglas, ze mnie kochasz, ze uciekniesz ze mna do Grecji, a
juz drugiemu kochankowi rzucasz sie na szyje... Czy pomarli bogowie, czy
uciekla od nich sprawiedliwosc?...
- Szalony
zazdrosniku - przerwala kaplanka - ty mnie zabijesz...
- Z pewnoscia, ze
ja cie zabije, nie twoja skamieniala bogini... Tymi rekoma - wolal wyciagajac
rece jak szpony - udusze cie, gdybys zostala kochanka...
- Czyja?...
- Alboz ja
wiem!... Zapewne obu: tego starego Asyryjczyka i tego ksiazatka, ktoremu
kamieniem leb rozwale, jezeli bedzie sie tu wloczyl... Ksiaze!... ma wszystkie
niewiasty z calego Egiptu i... jeszcze mu sie zachciewa cudzych kaplanek...
Kaplanki sa dla kaplanow, nie dla obcych...
Kama odzyskala
juz zimna krew.
- A ty nie jestes
dla nas obcy? - rzekla wyniosle.
- Zmijo!...
-wybuchnal Grek powtornie. -Ja nie moge byc obcym dla was, gdy dar mego glosu,
ktorym ozdobili mnie bogowie, obracam na sluzbe waszym bogom... A ilez to razy
za pomoca mej postaci oszukiwaliscie glupich Azjatow, ze nastepca egipskiego
tronu potajemnie wyznaje wasza wiare?...
- Cicho!...
cicho!... - zasyczala kaplanka zamykajac mu reka usta.
Cos w jej
dotknieciu musialo byc czarujacego, gdyz Grek uspokoil sie i poczal mowic
ciszej:
- Sluchaj, Kama.
W tych czasach przyplynie do Zatoki Sebenickiej grecki statek prowadzony przez
mego brata. Postarajze sie, aby cie arcykaplan wyslal do Pi-Uto, skad
uciekniemy nareszcie do polnocnej Grecji, w takie miejsce, ktore jeszcze nie
widzialo Fenicjan...
- Zobaczy ich,
jesli ja sie tam skryje - przerwala kaplanka.
- Gdyby tobie
wlos spadl - szeptal rozwscieczony Grek - przysiegam, ze Dagon... ze wszyscy
tutejsi Fenicjanie oddadza glowy lub zdechna w kopalniach! Poznaja oni, co moze
Grek...
- A ja ci mowie -
odparla tym samym glosem kaplanka - ze dopoki nie zbiore dwudziestu talentow,
nie rusze sie stad... A mam dopiero osm...
- Skadze wezmiesz
reszte?
- Dadza mi Sargon
i namiestnik.
- Na Sargona
zgoda, ale ksiecia nie chce!...
- Glupi Lykonie,
czyli nie widzisz, dlaczego troche podoba mi sie ten mlodzik?... Ciebie
przypomina!...
Grek zupelnie
uspokoil sie.
- No, no!... -
mruczal. - Rozumiem, ze gdy kobieta ma do wyboru miedzy nastepca tronu i takim
jak ja spiewakiem, nie mam potrzeby lekac sie... Ale jestem zazdrosny i
gwaltowny, wiec prosze cie, azebys go jak najmniej spoufalala do siebie.
Ucalowal ja,
wymknal sie z willi i zniknal w ciemnym ogrodzie.
Kama wyciagnela
za nim zacisnieta piesc.
- Nikczemny
pajacu!... - szepnela - ktory zaledwie moglbys byc u mnie spiewajacym
niewolnikiem...
ROZDZIAL DZIESIATY
Kiedy Ramzes
przyszedl nazajutrz odwiedzic swego syna, znalazl Sare rozplywajaca sie we
lzach. Zapytal o powod. Z poczatku odpowiedziala, ze nic jej nie jest, potem,
ze jej smutno, wreszcie - upadla do nog Ramzesowi z wielkim placzem.
- Panie... panie
moj!... szeptala. - Wiem, ze mnie juz nie kochasz, ale przynajmniej siebie nie
narazaj...
- Kto powiedzial,
ze cie juz nie kocham? - spytal zdziwiony ksiaze.
- Masz przecie
trzy nowe kobiety w swym domu... - panny wielkich rodow...
- A wiec o to
chodzi...
- I jeszcze
narazasz sie dla czwartej... dla przewrotnej Fenicjanki...
Ksiaze zmieszal
sie. Skad Sara mogla dowiedziec sie o Kamie i odgadnac, ze jest przewrotna?...
- Jak pyl wciska
sie do skrzyni, tak niegodziwe wiesci wpadaja do najspokojniejszych domow -
rzekl Ramzes. - Ktoz ci mowil o Fenicjance?
- Czy ja wiem
kto? Zla wrozba i serce moje.
- Wiec sa nawet i
wrozby?...
- Straszne! Jedna
stara kaplanka dowiedziala sie podobno z krysztalowej kuli, ze wszyscy zginiemy
przez Fenicjan, a przynajmniej ja i... moj syn!... - wybuchnela Sara.
- I ty, ktora
wierzysz w Jedynego, w Jehowe, ty lekasz sie bajan jakiejs glupiej staruchy, a
moze intrygantki?... Gdziez twoj wielki Bog?...
- Moj Bog jest
tylko moim, a tamci - twoimi, wiec musze ich szanowac.
- Zatem ta stara
mowila ci o Fenicjanach? - pytal Ramzes.
- Ona wrozyla mi
dawniej, jeszcze pod Memfisem, ze powinnam wystrzegac sie Fenicjanki - odparla
Sara. - Ale dopiero tu wszyscy mowia o jakiejs kaplance fenickiej. Czy ja wiem,
moze tylko cos majaczy mi sie w stroskanej glowie. Powiadali nawet, ze gdyby
nie jej uroki, nie skoczylbys panie, wtedy do areny... Ach, gdyby cie byk
zabil!... Jeszcze i teraz, kiedy mysle o nieszczesciu, jakie cie moglo spotkac,
serce we mnie zastyga...
- Smiej sie z
tego, Saro - przerwal wesolo ksiaze.
- Kogo ja
przygarne do siebie, stoi tak wysoko, ze go zaden strach nie powinien
dosiegac... Tym mniej glupie wiesci.
- A nieszczescie?
Czyliz jest dosc wysoka gora, na ktora nie dolecialby jego pocisk?...
- Macierzynstwo
zmeczylo cie, Saro - rzekl ksiaze - a goraco rozstraja twoje mysli, i dlatego
frasujesz sie bez powodu. Badz spokojna i czuwaj nad moim synem.
Czlowiek - mowil
w zamysleniu - kimkolwiek on jest: Fenicjaninem czy Grekiem, moze szkodzic
tylko podobnym sobie istotom, ale nie nam, ktorzy jestesmy bogami tego swiata.
- Co powiedziales
o Greku?... Jaki Grek?... - spytala niespokojnie Sara.
- Ja
powiedzialem: Grek?... Nic o ty nie wiem. Moze wymknal mi sie podobny wyraz, a
moze ty przeslyszalas sie.
Ucalowal Sare i
swego syna i pozegnal ich. Ale nie odpedzil niepokoju.
"Raz trzeba
sobie powiedziec - myslal - ze w Egipcie nie ukryje sie zadna tajemnica. Mnie
sledza kaplani i moi dworzanie nawet wowczas, gdy sa czy tylko udaja pijanych,
a nad Kama czuwaja wezowe zrenice Fenicjan. Jezeli dotychczas nie ukryli jej
przede mna, niewiele musza dbac o jej cnote. Zreszta wobec kogo?... Wobec mnie,
ktoremu sami odslonili oszustwa swojej swiatyni!... Kama bedzie nalezala do
mnie... Zbyt wiele maja w tym interesu, azeby chcieli sciagac moj gniew na
siebie..."
W pare dni
przyszedl do ksiecia swiety kaplan Mentezufis, pomocnik dostojnego Herhora w
ministerium wojny. Ramzes patrzac na blada twarz i spuszczone oczy proroka
odgadl, ze i ten juz wie o Fenicjance, a moze nawet, z kaplanskiego stanowiska,
zechce mu robic wymowki. Ale Mentezufis tym razem nie dotknal sercowych spraw
nastepcy. Przywitawszy ksiecia z urzedowa mina prorok usiadl na wskazanym
miejscu i zaczal:
- Z memfijskiego
palacu pana wiecznosci zawiadomiono mnie, ze w tych czasach przyjechal do
Pi-Bast wielki kaplan chaldejski Istubar, nadworny astrolog i doradca jego
milosci krola Assara...
Ksiaze chcial
podpowiedziec Mentezufisowi cel przybycia Istubara, ale przygryzl wargi i
zmilczal.
- Zas znakomity
Istubar - ciagnal kaplan - przywiozl ze soba dokumenta, na mocy ktorych
dostojny Sargon, powinowaty i satrapa jego milosci krola Assara, zostaje u nas
poslem i pelnomocnikiem tegoz poteznego krola...
Ramzes o malo nie
wybuchnal smiechem. Powaga, z jaka Mentezufis raczyl odslonic czastke tajemnic
od dawna znanych ksieciu, napelnila go wesoloscia i - pogarda.
"Wiec ten
kuglarz - myslal nastepca - nawet nie przeczuwa w sercu swoim, ze ja znam
wszystkie ich szalbierstwa?..."
- Dostojny Sargon
i czcigodny Istubar - mowil Mentezufis - udadza sie do Memfis ucalowac nogi
jego swiatobliwosci. Pierwej jednak wasza dostojnosc, jako namiestnik, raczysz
przyjac laskawie obu tych dygnitarzy tudziez ich swite.
- Bardzo chetnie
- odparl ksiaze - a przy sposobnosci spytam ich: kiedy Asyria zaplaci nam
zalegle daniny?
- Wasza
dostojnosc zrobilbys to? - rzekl kaplan patrzac mu w oczy.
- Przede
wszystkim to!... Nasz skarb potrzebuje danin...
Mentezufis nagle
powstal z siedzenia i uroczystym, choc znizonym glosem rzekl:
- Namiestniku
pana naszego i rozdawcy zycia: w imieniu jego swiatobliwosci zabraniam ci mowic
z kimkolwiek o daninach, a nade wszystko z Sargonem, Istubarem i kimkolwiek z
ich swity.
Ksiaze pobladl.
- Kaplanie -
rzekl, rowniez powstajac - na jakiej zasadzie przemawiasz do mnie tonem
zwierzchnika?...
Mentezufis
odchylil szate i zdjal ze szyi lancuszek, na ktorym byl jeden z pierscieni
faraona.
Namiestnik
obejrzal go, poboznie ucalowal i zwrociwszy kaplanowi odparl:
- Spelnie rozkazy
jego swiatobliwosci, mego pana i ojca.
Znowu obaj
usiedli i ksiaze zapytal kaplana:
- Czy wasza
dostojnosc nie moglbys mnie objasnic: dlaczego Asyria nie ma nam placic danin,
ktore od razu wydobylyby skarb panstwa z klopotow?
- Bo my nie mamy
sil zmusic Asyrii do placenia nam danin - odparl zimno Mentezufis. - Mamy sto
dwadziescia tysiecy wojska, Asyria zas okolo trzystu tysiecy. Mowie to waszej
dostojnosci calkiem poufnie, jako wysokiemu urzednikowi panstwa.
- Rozumiem. Ale
dlaczego ministerium wojny, w ktorym sluzysz, zmniejszylo nasza waleczna armie
o szescdziesiat tysiecy ludzi?
- Azeby dochody
na dwor jego swiatobliwosci powiekszyc o dwanascie tysiecy talentow - rzekl
kaplan.
- Aha!...
Powiedzze mi, wasza dostojnosc - ciagnal ksiaze - w jakim tedy celu jedzie
Sargon do stop faraona?
- Nie wiem.
- Aha! Ale
dlaczego ja nie mam wiedziec, ja, nastepca tronu?...
- Bo sa tajemnice
panstwa, ktore zna zaledwie kilku dostojnikow...
- I ktorych
moglby nawet nie znac moj najczcigodniejszy ojciec?...
- Z pewnoscia -
odparl Mentezufis - ze sa rzeczy, o ktorych moglby nie wiedziec nawet jego
swiatobliwosc, gdyby nie posiadal najwyzszych swiecen kaplanskich.
- Dziwna rzecz! -
mowil ksiaze po namysle - Egipt jest wlasnoscia faraona i mimo to moga dziac
sie w panstwie sprawy nie znane faraonowi?... Wytlomacz mi to, wasza
dostojnosc.
- Egipt jest
przede wszystkim, a nawet jedynie i wylacznie wlasnoscia Amona - rzekl kaplan.
- Jest zatem konieczne, aby ci tylko znali najwyzsze tajemnice, ktorym Amon
objawia swoja wole i plany.
Ksiaze sluchajac
doznawal takich uczuc, jakby go przewracano na lozu wybitym sztyletami i
jeszcze - podkladano ogien.
Mentezufis chcial
podniesc sie, namiestnik zatrzymal go.
- Jeszcze slowo -
mowil lagodnie. - Jezeli Egipt jest tak slabym, ze nie wolno nawet wspomniec o
asyryjskich daninach...
Zadyszal sie.
- Jezeli jest tak
nedznym - ciagnal - to jakaz pewnosc, ze nas nie napadna Asyryjczycy?
- Od tego mozna
zabezpieczyc sie traktatami - odparl kaplan.
Nastepca machnal
reka.
- Nie ma
traktatow dla slabych! - rzekl - nie zaslonia granic srebrne tablice zapisane
ugodami, jezeli za nimi nie stana wlocznie i miecze.
- A ktoz waszej
dostojnosci powiedzial, ze u nas nie stana?
- Ty sam. Sto
dwadziescia tysiecy ludzi musza ustapic przed trzystoma tysiacami. No, a gdyby
Asyryjczycy raz do nas weszli, z Egiptu zostalaby pustynia...
Mentezufisowi
zaplonely oczy.
- Gdyby weszli do
nas - zawolal - kosci ich nigdy nie zobaczylyby swej ziemi!... Uzbroilibysmy
cala szlachte, pulki robotnicze, nawet przestepcow z kopaln... Wydobylibysmy
skarby ze wszystkich swiatyn... I spotkalaby sie Asyria z pieciomaset tysiacami
egipskich wojownikow...
Ramzes byl
zachwycony tym wybuchem patriotyzmu kaplana. Schwycil go za reke i rzekl:
- Wiec jezeli
mozemy miec taka armie, dlaczego nie napadamy na Babilon?... Czyliz wielki
wojownik Nitager nie blaga nas o to od kilku lat?... Czyliz jego swiatobliwosc
nie niepokoi sie wrzeniem Asyrii?... Gdy im pozwolimy zebrac sily, walka bedzie
trudniejsza, ale gdy rozpoczniemy sami...
Kaplan przerwal
mu.
- Czy ty wiesz,
ksiaze - mowil - co to jest wojna, i to jeszcze taka wojna, do ktorej trzeba
isc przez pustynia?
Kto zareczy, ze
nim dotarlibysmy do Eufratu, polowa naszej armii tragarzy nie wyginelaby z
trudow?
- Wyrownalibysmy
to jedna bitwa - wtracil Ramzes.
- Bitwa!... -
powtorzyl kaplan. - A czy wiesz, ksiaze, co to jest bitwa?...
- Spodziewam sie!
- odparl dumnie nastepca uderzajac w miecz.
Mentezufs
wzruszyl ramionami.
- A ja mowie ci,
panie, ze ty nie wiesz, co to jest bitwa. Owszem, masz nawet o niej calkiem
falszywe pojecie z manewrow, na ktorych zawsze bywales zwyciezca, choc nieraz
powinienes byc zwyciezonym...
Ksiaze
spochmurnial. Kaplan wsunal reke za swoja szate i nagle spytal:
- Zgadnij, wasza
dostojnosc, co trzymam?
- Co?... -
powtorzyl zdziwiony ksiaze.
- Zgadnij predko
i dobrze - nalegal kaplan - bo jezeli omylisz sie, zgina dwa twoje pulki...
- Trzymasz
pierscien - odparl rozweselony nastepca.
Mentezufis
otworzyl reke: byl w niej kawalek papirusa.
- A teraz co
mam?... - spytal znowu kaplan.
- Pierscien.
- Otoz nie
pierscien, tylko amulet boskiej Hator - rzekl kaplan. - Widzisz, panie - mowil
dalej - to jest bitwa. W czasie bitwy los co chwila wyciaga do nas reke i kaze
jak najspieszniej odgadywac zamkniete w niej niespodzianki. Mylimy sie lub
zgadujemy, ale biada temu, kto czesciej omylil sie, anizeli odgadl... A stokroc
biada tym, przeciw komu los odwraca sie i zmusza do omylek !...
- A jednak ja
wierze, ja czuje tu... - zawolal nastepca bijac sie w piersi - ze Asyria musi
byc zdeptana!
- Oby przez usta
twoje przemawial bog Amon - rzekl kaplan. - I tak jest - dodal - Asyria bedzie
ponizona, moze nawet twoimi rekoma, panie, ale nie zaraz... nie zaraz!...
Mentezufis
pozegnal go, ksiaze zostal sam. W jego sercu i glowie huczalo.
"A wiec mial
slusznosc Hiram, ze oni nas oszukuja - myslal Ramzes. - Teraz i ja juz jestem
pewny, ze nasi kaplani zawarli z chaldejskimi jakas umowe, ktora jego
swiatobliwosc bedzie musial zatwierdzic. Bedzie musial!... czy slyszano o
podobnej potwornosci?... On, pan zyjacego i zachodniego swiata, on musi
podpisywac umowy wymyslone przez intrygantow!.. "
Tchu mu braklo.
"Swoja droga
swiety Mentezufis zdradzil sie. Wiec to tak jest, ze w razie potrzeby Egipt
moze wystawic polmilionowa armie?... Nawet nie marzylem o podobnej sile!... I
oni mysla, ze ja bede lekal sie ich bajek o losie, ktory nam kaze rozwiazywac
zagadki. Niechbym mial tylko dwiescie tysiecy wojska wymusztrowanego jak nasze
greckie i libijskie pulki, a podejme sie rozwiazac wszystkie zagadki na ziemi i
niebie."
Zas czcigodny
prorok Mentezufis wracajac do swej celi mowil w sobie:
"Zapalona to
glowa, kobieciarz, awanturnik, ale potezny charakter. Po slabym dzisiejszym
faraonie bodajze ten przypomni nam czasy Ramzesa Wielkiego. Za dziesiec lat zle
gwiazdy odmienia sie, on dojrzeje i skruszy Asyria. Z Niniwy zostana gruzy, swiety
Babilon odzyska nalezne dostojenstwo a jeden najwyzszy Bog, Bog egipskich i
chaldejskich prorokow, zapanuje od Pustyni Libijskiej az het do najswietszej
rzeki Gangesu...
Byle tylko nasz
mlodzik nie osmieszyl sie nocnymi wedrowkami do kaplanki fenickiej!... Gdyby go
zobaczono w ogrodzie Astoreth, lud moglby myslec, ze nastepca tronu naklania
uszu do fenickiej wiary... A Dolnemu Egiptowi juz niewiele potrzeba, aby
wyprzec sie starych bogow... Coz to za mieszanina narodow!.. "
W kilka dni
pozniej dostojny Sargon urzedownie zawiadomil ksiecia o swej roli asyryjskiego
posla, oswiadczyl chec powitania nastepcy tronu i prosil o orszak egipski,
ktory by go odprowadzil ze wszelkim bezpieczenstwem i honorami do stop jego
swiatobliwosci faraona.
Ksiaze zatrzymal
sie z odpowiedzia dwa dni i wyznaczyl Sargonowi posluchanie znowu po uplywie
dwu dni. Asyryjczyk, przywykly do wschodniej powolnosci w podrozach i
interesach, wcale sie tym nie martwil i nie marnowal czasu. Pil od rana do
wieczora, gral w kosci z Hiramem i innymi azjatyckimi bogaczami, a w chwilach
wolnych, podobnie jak Ramzes, wymykal sie do Kamy.
Tam, jako
czlowiek starszy i praktyczny, za kazda wizyta ofiarowywal kaplance bogate
podarunki. Swoje zas uczucia dla niej wyrazal w ten sposob:
- Co ty, Kama, siedzisz
w Pi-Bast i chudniesz? Dopokis mloda, bawi cie sluzba przy oltarzach bogini
Astoreth; ale gdy sie zestarzejesz, nedzna czeka cie dola. Obedra z ciebie
kosztowne szaty, na twoje miejsce przyjma mlodsza, a ty musisz zarabiac na
garstke prazonego jeczmienia wrozbami lub dozorowaniem poloznic.
- Ja - ciagnal
Sargon - gdyby bogowie za kare stworzyli mnie kobieta, wolalbym sam byc
poloznica anizeli pielegnowac takowe.
- Dlatego mowie
ci, jak czlowiek madry, rzuc swiatynie i przystan do mego haremu. Dam za ciebie
dziesiec talentow zlotem, czterdziesci krow i sto mierzyc pszenicy. Kaplani z
poczatku beda obawiali sie kary bogow, azeby wiecej wyludzic ode mnie. Ale ze
ja nie postapie juz ani drachmy, co najwyzej dorzuce kilka owieczek, wiec
odprawia uroczyste nabozenstwo i zaraz objawi sie im niebieska Astoreth, ktora
zwolni cie od slubow, bylem jeszcze dorzucil zloty lancuch albo puchar.
Kama sluchajac
tych pogladow gryzla wargi ze smiechu, a on ciagnal:
- Gdy zas
pojedziesz ze mna do Niniwy, zostaniesz wielka pania. Dam ci palac, konie,
lektyke, sluzebne i niewolnikow. Przez jeden miesiac wiecej wylejesz na siebie
wonnosci, anizeli tu przez caly rok ofiarujecie ich bogini.
A kto wie -
konczyl - moze spodobasz sie krolowi Assarowi i on zechce cie wziac do haremu?
W takim razie i ty bylabys szczesliwsza, i ja odzyskalbym to, co wydam na
ciebie.
W dniu
wyznaczonym na posluchanie dla Sargona pod palacem nastepcy tronu stanely
wojska egipskie i tlum ludu chciwego widowisk.
Okolo poludnia, w
czasie najwiekszego skwaru, ukazal sie orszak asyryjski. Przodem szli uzbrojeni
w miecze i kije policjanci, za nimi kilku nagich szybkobiegaczy i trzej konni.
Byli to - trebacze i wozny. Na rogu kazdej ulicy trebacze wygrywali sygnal, a
po nich odzywal sie wielkim glosem wozny:
- Oto zbliza sie
posel i pelnomocnik poteznego krola Assara, Sargon, powinowaty krolewski, pan
wielkich wlosci, zwyciezca w bitwach, rzadca prowincji. Ludu, oddaj mu hold
nalezny, jako przyjacielowi jego swiatobliwosci wladcy Egiptu!..
Za trebaczami
jechalo kilkunastu kawalerzystow asyryjskich w spiczastych czapkach, w kurtkach
i obcislych spodniach. Ich kudlate a wytrwale konie na lbach i piersiach mialy
mosiezne zbroje w rybia luske.
Pozniej szla
piechota w kaskach i dlugich plaszczach do ziemi. Jeden oddzialek zbrojny byl w
ciezkie maczugi, nastepny w luki, trzeci we wlocznie i tarcze. Procz tego kazdy
mial miecz i zbroje.
Za zolnierstwem
szly konie, wozy i lektyki Sargona otoczone sluzba w szatach bialych,
czerwonych, zielonych... Potem ukazalo sie piec sloni z lektykami na
grzbietach: na jednym jechal Sargon, na drugim chaldejski kaplan Istubar.
Pochod zamykali
znowu piesi i konni zolnierze i przerazliwa muzyka asyryjska, zlozona z trab,
bebnow, blach i piskliwych fletow.
Ksiaze Ramzes w
otoczeniu kaplanow, oficerow i szlachty, odzianej barwnie i bogato, czekal na
posla w wielkiej sali audiencjonalnej, ktora byla ze wszystkich stron otwarta.
Nastepca byl wesol wiedzac, ze Asyryjczycy niosa z soba podarunki, ktore w
oczach egipskiego ludu moga uchodzic za wyplate daniny. Ale gdy na dziedzincu
uslyszal ogromny glos woznego wychwalajacy potege Sargona, ksiaze spochmurnial.
Gdy zas dolecialo go zdanie, ze krol Assar jest przyjacielem faraona,
rozgniewal sie. Nozdrza rozszerzyly mu sie jak rozdraznionemu bykowi, a w
oczach zaplonely iskry. Widzac to oficerowie i szlachta zaczeli robic grozne
miny i poprawiac miecze. Swiety Mentezufis spostrzegl ich nieukontentowanie i
zawolal:
- W imieniu jego
swiatobliwosci rozkazuje szlachcie i oficerom, aby dostojnego Sargona przyjeli
z szacunkiem, jaki nalezy sie poslowi wielkiego krola!...
Nastepca tronu
zmarszczyl brwi i poczal niecierpliwie chodzic po estradzie, na ktorej stal
jego namiestnikowski fotel. Ale karni oficerowie i szlachta uciszyli sie
wiedzac, ze z Mentezufisem, pomocnikiem ministra wojny, nie ma zartow.
Tymczasem na
dziedzincu ogromni, ciezko odziani zolnierze asyryjscy staneli trzema szeregami
naprzeciw polnagich i zwinnych zolnierzy egipskich. Obie strony patrzyly na
siebie jak stado tygrysow na stado nosorozcow. W sercu tych i tamtych tlila sie
starodawna nienawisc. Ale nad nienawiscia gorowala komenda. W tej chwili
wtoczyly sie slonie, wrzasnely traby egipskie i asyryjskie, oba wojska w gore
podniosly bron, lud upadl na twarz, a dygnitarze asyryjscy, Sargon i Istubar,
zstapili z lektyk na ziemie.
W sali ksiaze
Ramzes zasiadl na wzniesionym fotelu pod baldachimem, a u wejscia ukazal sie
wozny.
-
Najdostojniejszy panie! - zwrocil sie do nastepcy. - Posel i pelnomocnik
wielkiego krola Assara, znakomity Sargon i jego towarzysz, pobozny prorok
Istubar, pragna powitac ciebie i zlozyc czesc tobie, namiestnikowi i nastepcy
faraona, ktory oby zyl wiecznie!...
- Popros tych
dostojnikow, azeby weszli i ucieszyli serce moje swym widokiem - odparl ksiaze.
Ze szczekiem i brzekiem
wszedl do sali Sargon, w dlugiej zielonej szacie, gesto wyszytej zlotem. Obok,
w plaszczu snieznej bialosci, kroczyl pobozny Istubar, a za nimi strojni
panowie asyryjscy niesli dary dla ksiecia.
Sargon zblizyl
sie do podwyzszenia i rzekl w jezyku asyryjskim, co natychmiast tlomacz
powtorzyl w egipskim:
- Ja, Sargon,
wodz, satrapa i powinowaty najpotezniejszego krola Assara, przychodze pozdrowic
cie, namiestniku najpotezniejszego faraona, i na znak wiecznej przyjazni
ofiarowac ci dary...
Nastepca oparl
dlonie na kolanach i siedzial nieporuszony jak posagi jego krolewskich
przodkow.
- Tlomaczu -
rzekl Sargon - czy zle powtorzyles ksieciu moje uprzejme powitanie?
Mentezufs stojacy
obok wzniesienia pochylil sie ku Ramzesowi.
- Panie - szepnal
- dostojny Sargon czeka na laskawa odpowiedz...
- Wiec mu
odpowiedz - wybuchnal ksiaze - iz nie rozumiem, na mocy jakiego prawa przemawia
do mnie niby rowny mi dostojenstwem?...
Mentezufis
zmieszal sie, co jeszcze wiecej rozgniewalo ksiecia, ktoremu wargi zaczely drzec
i znowu zaplonely oczy. Ale Chaldejczyk Istubar, rozumiejac po egipsku, rzekl
predko do Sargona:
- Upadnijmy na
twarze!....
- Dlaczego ja mam
padac na twarz? - spytal oburzony Sargon.
- Upadnij, jezeli
nie chcesz stracic laski naszego krola, a moze i glowy...
To powiedziawszy
Istubar legl na posadzce jak dlugi, a obok niego Sargon.
- Dlaczego ja mam
lezec na moim brzuchu przed tym chlystkiem? - mruczal oburzony.
- Bo to
namiestnik - odparl Istubar.
- A ja nie bylem
namiestnikiem pana mego?...
- Ale on bedzie
krolem, a ty nim nie bedziesz.
- O co spieraja
sie poslowie najpotezniejszego krola Assara? - zapytal juz udobruchany ksiaze
tlomacza.
- O to, czy maja
waszej dostojnosci pokazac dary przeznaczone dla faraona, czy tylko oddac
przeslane dla was - odparl zreczny tlomacz.
- Owszem, chce
widziec dary dla mego swiatobliwego ojca - rzekl ksiaze - i pozwalam poslom
wstac.
Sargon podniosl
sie, czerwony z gniewu czy zmeczenia, i usiadl podwinawszy pod siebie nogi, na
podlodze.
- Nie wiedzialem
- zawolal - ze ja, krewny i pelnomocnik wielkiego Assara, bede musial szatami
moimi wycierac pyl z posadzki egipskiego namiestnika!... Mentezufis, ktory
umial po asyryjsku, nie pytajac Ramzesa, kazal natychmiast przyniesc dwie lawki
pokryte dywanami, na ktorych wnet zasiedli: zadyszany Sargon i spokojny
Istubar.
Wysapawszy sie
Sargon kazal podac wielki szklany puchar, stalowy miecz i przyprowadzic przed
ganek dwa konie okryte zlocistymi rzedami. A gdy spelniono jego rozkazy,
podniosl sie i z uklonem rzekl do Ramzesa:
- Pan moj, krol
Assar, przysyla ci, ksiaze, pare cudnych koni, ktore oby nosily cie tylko do
zwyciestw. Przysyla kielich, z ktorego niech zawsze radosc splywa ci do serca,
i - miecz, jakiego nie znajdziesz poza zbrojownia najpotezniejszego wladcy.
Wydobyl z pochwy
dosc dlugi miecz blyszczacy niby srebro i poczal zginac go w reku. Miecz wygial
sie jak luk, a potem nagle wyprostowal sie.
- Zaiste! cudna
to bron... - rzekl Ramzes.
- Jezeli
pozwolisz, namiestniku, okaze ci jeszcze inna jej zalete - mowil Sargon, ktory,
mogac pochwalic sie wyborna na owe czasy bronia asyryjska, zapomnial o gniewie.
Na jego zadanie
jeden z egipskich oficerow wydobyl swoj miecz spizowy i trzymal go jak do
ataku. Wtedy Sargon podniosl miecz stalowy, uderzyl i odcial kawalek broni
przeciwnika.
W sali rozlegl
sie szmer zdziwienia, a na twarz Ramzesa wystapily silne rumience.
"Ten
cudzoziemiec - myslal ksiaze - odebral mi byka w cyrku, chce ozenic sie z Kama
i pokazuje mi bron, ktora kraje nasze miecze jak wiory!..."
I jeszcze gorsza
poczul nienawisc do krola Assara, do wszystkich Asyryjczykow w ogole, a do
Sargona w szczegolnosci.
Mimo to usilowal
panowac nad soba i z cala uprzejmoscia poprosil posla o pokazanie mu darow dla
faraona. Wnet przyniesiono ogromne paki z wonnego drzewa, z ktorych wyzsi
urzednicy asyryjscy wydobywali sztuki wzorzystych materii, puchary, dzbany,
stalowa bron, luki z rogow koziorozca, zlociste zbroje i puklerze wysadzane
drogimi kamieniami.
Najwspanialszym
jednak darem byl model palacu krola Assara, wyrobiony ze srebra i zlota.
Wygladal on jak cztery gmachy, coraz mniejsze, postawione jeden na drugim, z
ktorych kazdy byl otoczony gesto kolumnami, a zamiast dachu posiadal taras.
Kazdego wejscia pilnowaly lwy albo skrzydlate byki z ludzkimi glowami. Po obu
stronach schodow staly posagi lennikow krola niosacych dary, po obu stronach
mostu byly rzezbione konie w najrozmaitszych postawach. Sargon odsunal jedna
sciane modelu i ukazaly sie bogate pokoje zapelnione bezcennymi sprzetami.
Szczegolny zas podziw obudzila sala audiencjonalna, gdzie znajdowaly sie
figurki przedstawiajace krola na wysokim tronie tudziez jego dworzan, zolnierzy
i lennikow skladajacych holdy.
Caly model mial
dlugosc dwu ludzi, a wysokosc prawie wzrostu czlowieka. Egipcjanie szeptali, ze
ten jeden dar krola Assara wart byl ze sto piecdziesiat talentow.
Kiedy wyniesiono
paki, namiestnik zaprosil obu poslow i ich orszak na uczte, podczas ktorej
goscie byli sowicie obdarowani. Ramzes tak daleko posunal swoja uprzejmosc, ze
gdy Sargonowi podobala sie jedna z kobiet nastepcy, ksiaze darowal ja poslowi,
rozumie sie, za jej zgoda i przyzwoleniem jej matki.
Byl wiec grzeczny
i hojny, ale czola swego nie rozchmurzyl. A gdy Tutmozis zapytal go: czy nie
piekny palac ma krol Assar? - ksiaze odpowiedzial:
- Piekniejszymi
wydalyby mi sie jego gruzy na zgliszczach Niniwy....
Asyryjczycy przy
uczcie byli bardzo powsciagliwi. Mimo obfitosci wina pili malo i nie wiecej
wydawali okrzykow. Sargon ani razu nie wybuchnal hucznym smiechem, jak to bylo
w jego zwyczaju; przyslonil powiekami oczy, a w swym sercu gleboko rozmyslal.
Tylko dwaj
kaplani, Chaldejczyk Istubar i Egipcjanin Mentezufis, byli spokojni jak ludzie,
ktorym dana jest wiedza przyszlosci i wladza nad nia.
ROZDZIAL
JEDENASTY
Po przyjeciu u
namiestnika Sargon zatrzymal sie jeszcze w Pi-Bast czekajac na listy faraona z
Memfisu, a jednoczesnie miedzy oficerami i szlachta zaczely na nowo krazyc
dziwaczne pogloski.
Fenicjanie
opowiadali, pod najwiekszym, rozumie sie, sekretem, ze kaplani, nie wiadomo z
jakiego powodu, nie tylko darowali Asyrii zalegle daniny, nie tylko uwolnili ja
raz na zawsze od ich placenia, ale nadto, azeby ulatwic Asyryjczykom jakas
wojne polnocna, zawarli z nimi traktat pokojowy na dlugie lata.
- Faraon - mowili
Fenicjanie - az mocniej zachorowal dowiedziawszy sie o ustepstwach robionych
barbarzyncom. Ksiaze Ramzes martwi sie i chodzi smutny, lecz obaj musza ulegac
kaplanom, nie bedac pewni uczuc szlachty i wojska.
To najwiecej
oburzalo egipska arystokracje.
- Jak to -
szeptali miedzy soba zadluzeni magnaci - wiec dynastia juz nam nie ufa?... Wiec
kaplani uwzieli sie, azeby zhanbic i zrujnowac Egipt?... Bo przecie jasne jest,
ze jezeli Asyria ma wojne gdzies na dalekiej polnocy, to wlasnie teraz trzeba
ja napasc i zdobytymi lupami podzwignac zubozaly skarb krolewski i
arystokracje...
Ten i ow z
mlodych panow osmielal sie zapytywac nastepcy: co mysli o asyryjskich
barbarzyncach? Ksiaze milczal, ale blysk jego oczu i zaciete usta dostatecznie
wyrazaly uczucia.
- Oczywiscie -
szeptali panowie w dalszym ciagu - ze dynastia jest opetana przez kaplanow, nie
ufa szlachcie, Egiptowi zas groza wielkie nieszczescia... Ciche gniewy predko
zamienily sie w ciche narady majace nawet pozor spisku. Ale choc bardzo wiele
osob bralo w tym udzial, pewny siebie czy zaslepiony stan kaplanski nic o nich
nie wiedzial, a Sargon, choc przeczuwal nienawisc, nie przywiazywal do niej
wagi.
Poznal on, ze
ksiaze Ramzes jest mu niechetny, ale przypisywal to wypadkowi w cyrku, a wiecej
- zazdrosci o Kame. Ufny jednak w swoja poselska nietykalnosc, pil, ucztowal i
prawie co wieczor wymykal sie do fenickiej kaplanki, ktora coraz laskawiej
przyjmowala jego zaloty i dary.
Taki byl nastroj
kol najwyzszych, gdy pewnej nocy wpadl do mieszkania Ramzesa swiety Mentezufs i
oswiadczyl, ze natychmiast musi zobaczyc sie z ksieciem.
Dworzanie
odpowiedzieli, ze u ksiecia znajduje sie jedna z jego kobiet, ze wiec nie smia
niepokoic swego pana. Lecz gdy Mentezufis coraz natarczywiej nalegal, wywolali
nastepce.
Ksiaze po chwili
ukazal sie, nawet nierozgniewany.
- Coz to -
zapytal kaplana - czy mamy wojne, ze wasza czesc trudzisz sie do mnie o tak
poznej porze?
Mentezufs pilnie
przypatrzyl sie Ramzesowi i gleboko odetchnal.
- Ksiaze nie
wychodziles caly wieczor? - zapytal.
- Ani na krok.
- Wiec moge dac
na to kaplanskie przyrzeczenie?
Nastepca zdziwil
sie.
- Zdaje mi sie -
odparl dumnie - ze twoje slowo juz nie jest potrzebne, gdy ja dalem moje. Coz
to znaczy?...
Wyszli do
osobnego pokoju.
- Czy wiesz,
panie - mowil wzburzony kaplan - co zdarzylo sie moze przed godzina? Jego
dostojnosc Sargona jacys mlodziency napadli i obili kijami...
- Jacy?...
gdzie?...
- Pod willa
fenickiej kaplanki, nazwiskiem Kamy - ciagnal Mentezufis pilnie sledzac
fizjognomie nastepcy.
- Odwazne
chlopaki! - odparl ksiaze wzruszajac ramionami. Napadac takiego silacza!...
Przypuszczam, ze musiala tam peknac niejedna kosc.
- Ale napadac
posla... Uwaz, dostojny panie, posla, ktorego oslania majestat Asyrii i
Egiptu... - mowil kaplan.
- Ho! ho!...
rozesmial sie ksiaze. - Wiec krol Assar wysyla swoich poslow nawet do fenickich
tancerek?...
Mentezufis
stropil sie. Nagle uderzyl
sie w czolo i zawolal rowniez ze smiechem:
- Patrz, ksiaze,
jaki ze mnie prostak, nieoswojony z politycznymi ceremoniami. Wszakze ja
zapomnialem, ze Sargon wloczacy sie po nocach okolo domu podejrzanej kobiety
nie jest poslem, ale zwyczajnym czlowiekiem!
Lecz po chwili
dodal:
- W kazdym razie
niedobrze sie stalo... Sargon moze nabrac do nas niecheci...
- Kaplanie!...
Kaplanie!... - zawolal ksiaze kiwajac glowa. - Ty zapominasz daleko wazniejszej
rzeczy, iz Egipt nie potrzebuje ani lekac sie; ani nawet dbac o dobre lub zle
usposobienie dla niego nie tylko Sargona, ale nawet krola Assara... Mentezufis
byl tak zmieszany trafnoscia uwag krolewskiego mlodzienca, ze zamiast odpowiedziec
klanial sie mruczac:
- Bogowie
obdarzyli cie, ksiaze, madroscia arcykaplanow... niechaj imie ich bedzie
blogoslawione!... Juz chcialem wydac rozkazy, aby poszukano i osadzono tych
mlodych awanturnikow, lecz teraz wole zasiegnac twojej rady, bo jestes medrcem
nad medrce.
Powiedz zatem,
panie, co mamy poczac z Sargonem i tymi zuchwalcami?...
- Przede
wszystkim zaczekac do jutra - odparl nastepca. - Jako kaplan, wiesz najlepiej,
ze boski sen czesto przynosi dobre rady.
- A jezeli i do
jutra nic nie obmysle? - pytal Mentezufis.
- W kazdym razie
ja odwiedze Sargona i postaram sie zatrzec w jego pamieci ten drobny wypadek.
Kaplan pozegnal
Ramzesa z oznakami czci. Zas wracajac do siebie myslal:
"Serce dam
sobie wydrzec z piersi, ze do tego nie nalezal ksiaze: ani sam bil, ani
namawial, a nawet nie wiedzial o wypadku. Kto tak chlodno i trafnie sadzi
sprawe, nie moze byc wspolwinnym. A w takim razie moge zaczac sledztwo i jezeli
nie ulagodzimy kudlatego barbarzyncy, oddam zawadiakow pod sad. Piekny traktat
przyjazni miedzy dwoma panstwami, ktory zaczyna sie sponiewieraniem
posla!..."
Nazajutrz
wspanialy Sargon do poludnia lezal na wojlokowym poslaniu, co wreszcie zdarzalo
mu sie dosyc czesto, bo po kazdej pijatyce. Obok niego, na niskiej sofie,
siedzial pobozny Istubar, z oczyma utkwionymi w sufit, szepczac modlitwy.
- Istubarze -
westchnal dostojnik - czy jestes pewny, ze nikt z naszego dworu nie wie o moim
nieszczesciu?
- Ktoz moze
wiedziec, jezeli cie nikt nie widzial?
- Ale
Egipcjanie!... -jeknal Sargon.
- Z Egipcjan wie
o tym Mentezufs i ksiaze, no i ci szalency, ktorzy zapewne dlugo beda pamietali
twoje piesci.
- Moze troche,
moze!... Ale zdaje mi sie, ze
byl miedzy nimi nastepca i ma nos rozbity, jezeli nie zlamany...
- Nastepca ma
caly nos i on tam nie byl, zapewniam cie.
- W takim razie -
wzdychal Sargon - powinien ksiaze kilku z nich wbic na pal. Przeciezem ja
posel!... cialo moje jest swiete.
- A ja mowie ci -
radzil Istubar - wyrzuc zlosc z serca twego i nawet nie skarz sie. Bo gdy
hultaje pojda pod sad, caly swiat dowie sie, ze posel najdostojniejszego krola
Assara wdaje sie z Fenicjanami, a co gorsza, odwiedza ich samotny wsrod nocy.
Co zas odpowiesz, gdy twoj smiertelny wrog, kanclerz Lik-Bagus, zapyta cie:
"Sargonie, z jakimiz to widywales sie Fenicjanami i o czym mowiles z nimi
pod ich swiatynia wsrod nocy?..."
Sargon wzdychal,
jezeli mozna wzdychaniem nazwac odglosy podobne do mruczenia lwa.
Wtem wpadl jeden
z oficerow asyryjskich. Ukleknal, uderzyl czolem o podloge i rzekl do Sargona:
- Swiatlo zrenic
pana naszego!... Przed gankiem pelno magnatow i dostojnikow egipskich, a na ich
czele sam nastepca tronu... Chce tu wejsc, widocznie z zamiarem zlozenia ci
holdu...
Lecz nim Sargon
zdazyl wydac polecenie, we drzwiach komnaty ukazal sie ksiaze. Odepchnal
olbrzymiego Asyryjczyka, ktory trzymal warte, i szybko zblizyl sie do wojlokow,
kedy zmieszany posel, szeroko otworzywszy oczy, nie wiedzial, co robic ze soba:
uciec nago do innej izby czy schowac sie pod posciel? Na progu stalo kilku
oficerow asyryjskich zdumionych wtargnieciem nastepcy wbrew wszelkiej
etykiecie. Ale Istubar dal im znak i znikli za kotara.
Ksiaze byl sam;
zostawil swite na dziedzincu.
- Badz
pozdrowiony - rzekl - posle wielkiego krola i gosciu faraona. Przyszedlem
odwiedzic cie i spytac: czy nie masz jakich potrzeb? Jezeli zas pozwoli ci czas
i ochota, chce, azebys w moim towarzystwie, na koniu ze stajni mego ojca,
przejechal sie po miescie, otoczony nasza swita. Jak przystalo na posla
poteznego Assara, ktory oby zyl wiecznie!
Sargon sluchal
lezac i nie rozumiejac ani slowa. Gdy zas Istubar przetlomaczyl mu mowe
ksiecia, posel wpadl w taki zachwyt, ze zaczal bic glowa o wojloki powtarzajac
wyrazy: "Assar i Ramzes".
Kiedy uspokoil
sie i przeprosil ksiecia za nedzny stan, w jakim go znalazl gosc tak znakomity
i dostojny, dodal:
- Nie miej za
zle, o panie, ze ziemny robak i podnozek tronu, jakim ja jestem, w tak
niezwykly sposob okazuje radosc z twego przybycia. Ale ucieszylem sie
podwojnie. Raz, ze spadl na mnie nadziemski zaszczyt, po wtore - zem myslal w
moim glupim i nikczemnym sercu, iz to ty, panie, byles sprawca mojej
wczorajszej niedoli. Zdawalo mi sie, ze miedzy kijami, ktore spadly na moje
plecy, czuje twoj kij, zaprawde tego bijacy!...
Spokojny Istubar,
wyraz po wyrazie, przetlomaczyl to ksieciu. Na co nastepca z iscie krolewska
godnoscia odparl:
- Omyliles sie
Sargonie. Gdyby nie to, zes
sam poznal swoj blad, kazalbym ci natychmiast wyliczyc piecdziesiat kijow,
azebys zapamietal ze tacy jak ja nie napadaja jednego czlowieka gromada ani po
nocy.
Zanim swiatly
Istubar dokonczyl tlomaczenia tej odpowiedzi, juz Sargon przypelznal do ksiecia
i objal jego nogi wolajac:
- Wielki pan!...
wielki krol!... Chwala Egiptowi, ze posiada takiego wladce.
A na to znowu
ksiaze:
- Wiecej powiem
ci, Sargonie. Jezeli zostales napadniety wczoraj, zapewniam cie, ze nie uczynil
tego zaden z moich dworzan. Sadze bowiem, ze taki, jakim jestes, mocarz musial
niejednemu rozbic czaszke. Zas moi bliscy sa zdrowi.
- Prawde rzekl i
madrze powiedzial! - szepnal Sargon do Istubara.
- Lecz jakkolwiek
- ciagnal ksiaze - szpetny czyn stal sie nie z mojej i mego dworu winy, jednak
czuje sie w obowiazku oslabic twoj zal do miasta, w ktorym cie tak niegodnie
przyjeto. Dlatego osobiscie nawiedzilem twoja sypialnie, dlatego otwieram ci
moj dom o kazdej porze, ile razy zechcesz mnie odwiedzic. Dlatego... prosze
cie, azebys przyjal ode mnie ten maly dar...
To mowiac ksiaze
siegnal za tunike i wydobyl lancuch wysadzany rubinami i szafirami.
Olbrzymi Sargon
az zaplakal, co wzruszylo ksiecia, lecz nie rozczulilo obojetnosci Istubara.
Kaplan wiedzial, ze Sargon ma lzy, radosc i gniew na kazde zawolanie, jako
posel madrego krola.
Namiestnik
posiedzial jeszcze chwile i pozegnal posla. Zas wychodzac pomyslal, ze jednak
Asyryjczycy, pomimo barbarzynstwa, nie sa zlymi ludzmi, skoro umieja odczuc
wspanialomyslnosc.
Sargon zas byl
tak podniecony, ze kazal natychmiast przyniesc wina i pil, pil od poludnia az
do wieczora.
Dobrze po
zachodzie slonca kaplan Istubar wyszedl na chwile z komnaty Sargona i -
niebawem wrocil, ale ukrytymi drzwiami. Za nim ukazali sie dwaj ludzie w
ciemnych plaszczach. Gdy zas odsuneli z twarzy kaptury, Sargon poznal w jednym
arcykaplana Mefresa, w drugim proroka Mentezufisa.
- Przynosimy ci,
dostojny pelnomocniku, dobra nowine - rzekl Mefres.
- Obym mogl wam
udzielic podobnej! - zawolal Sargon. - Siadajcie, swieci i dostojni mezowie. A
choc mam zaczerwienione oczy, mowcie do mnie, jak gdybym byl zupelnie
trzezwy... Bo ja i po pijanemu mam rozum, moze nawet lepszy... Prawda,
Istubarze?...
- Mowcie - poparl
go Chaldejczyk.
- Dzis - zabral
glos Mentezufis - otrzymalem list od najdostojniejszego ministra Herhora. Pisze
nam, ze jego swiatobliwosc faraon (oby zyl wiecznie!) oczekuje na wasze
poselstwo w swym cudownym palacu pod Memfisem i ze jego swiatobliwosc (oby zyl
wiecznie!) jest dobrze usposobiony do zawarcia z wami traktatu.
Sargon chwial sie
na wojlokowych materacach, ale oczy mial prawie przytomne.
- Pojade - odparl
- do jego swiatobliwosci faraona (oby zyl wiecznie!), poloze w imieniu pana
mego pieczec na traktacie, byle byl spisany na ceglach, klinowym pismem... bo
ja waszego nie rozumiem... Bede lezal chocby caly dzien na brzuchu przed jego
swiatobliwoscia (oby zyl wiecznie!) i traktat podpisze... Ale jak wy go tam wykonacie...
Cha!... cha!... cha!... tego juz nie wiem... - zakonczyl grubym smiechem.
- Jak smiesz,
slugo wielkiego Assara, watpic o dobrej woli i wierze naszego wladcy?... -
zawolal Mentezufs.
Sargon nieco
wytrzezwial.
- Ja nie mowie o
jego swiatobliwosci - odparl - ale o nastepcy tronu...
- Jest to pelen
madrosci mlodzian, ktory bez wahania wykona wole ojca i najwyzszej rady
kaplanskiej - rzekl Mefres.
- Cha!... cha!...
cha!... - zasmial sie znowu pijany barbarzynca. - Wasz ksiaze... o bogowie,
powykrecajcie mi stawy czlonkow, jezeli mowie nieprawde, ze chcialbym, azeby
Asyria miala takiego nastepce...
Nasz asyryjski
nastepca to medrzec, to kaplan... On, zanim wybierze sie na wojne, zaglada
naprzod w gwiazdy na niebie, pozniej kurom pod ogony... Zas wasz zobaczylby:
ile ma wojska? dowiedzialby sie: gdzie obozuje nieprzyjaciel? i spadlby mu na
kark jak orzel na barana.
Oto wodz!... oto
krol!... On nie z tych, ktorzy sluchaja rady kaplanow... On radzic sie bedzie
wlasnego miecza, a wy musicie spelniac jego rozkazy...
I dlatego, choc
podpisze z wami traktat, opowiem memu panu, ze poza chorym krolem i madrymi
kaplanami kryje sie tu mlody nastepca tronu, lew i byk w jednej osobie... ktory
ma miody w ustach, a pioruny w sercu...
- I powiesz
nieprawde - wtracil Mentezufs. - Bo nasz ksiaze, aczkolwiek popedliwy i troche
hulaka, jak zwyczajnie mlody, umie jednak uszanowac i rade medrcow, i najwyzsze
urzedy w kraju.
Sargon pokiwal
glowa.
- Oj, wy
medrcy!... uczeni w pismie!... znawcy gwiazdowych obrotow!... - mowil szydzac.
- Ja prostak, zwyczajny sobie jeneral, ktory bez pieczeci nie zawsze umialbym
wyzlobic moje nazwisko... Wy medrcy, ja prostak, ale na brode mego krola, nie
zamienilbym sie na wasza madrosc...
Bo wy jestescie
ludzmi, dla ktorych otworzyl sie swiat cegiel i papirusow, ale zamknal sie ten
prawdziwy, na ktorym wszyscy zyjemy... Ja prostak! Ale ja mam psi wech. A jak
pies z dala wyczuje niedzwiedzia, tak ja moim zaczerwienionym nosem poznam
bohatera.
Wy bedziecie
radzic ksieciu!... Alez on was juz dzisiaj zaczarowal jak waz golebie. Ja
przynajmniej nie oszukuje samego siebie i, choc ksiaze jest dla mnie dobry jak
ojciec rodzony, czuje przez skore, ze mnie i moich Asyryjczykow nienawidzi jak
tygrys slonia... Cha!... cha!... Dajcie mu tylko armie, a za trzy miesiace
stanie pod Niniwa, byle w drodze rodzili mu sie zolnierze zamiast ginac...
- Chocbys mowil
prawde - przerwal Mentezufis - chocby ksiaze chcial isc pod Niniwe, nie
pojdzie.
- A ktoz go
powstrzyma, gdy zostanie faraonem?
- My.
- Wy?... wy!...
Cha! cha! cha!... - smial sie Sargon. - Wy wciaz myslicie ze ten mlodzik nawet
nie przeczuwa naszego traktatu... A ja... a ja... cha!... cha!... cha!... ja
pozwole sie obedrzec ze skory i wbic na pal, ze on juz wszystko wie.
Czyliz Fenicjanie
byliby tak spokojni, gdyby nie mieli pewnosci, ze mlody lew egipski zasloni ich
przed asyryjskim bykiem?
Mentezufis i
Mefres spojrzeli na siebie ukradkiem. Ich prawie przerazil geniusz barbarzyncy,
ktory smialo wypowiadal to, czego oni wcali nie brali pod rachunek.
I rzeczywiscie:
co by bylo, gdyby nastepca tronu odgadl ich zamiary, a nawet chcial je
powiklac?..
Lecz z chwilowego
klopotu wybawil ich milczacy dotychczas Istubar.
- Sargonie -
rzekl - mieszasz sie w nie swoje sprawy. Twoim obowiazkiem jest zawrzec z
Egiptem traktat, jakiego chce nasz pan. A co wie, czego nie wie, co zrobi, a
czego nie zrobi ich nastepca tronu, to juz nie twoja sprawa. Skoro najwyzsza,
wiecznie zyjaca rada kaplanow zapewnia nas, traktat bedzie wykonany.Jakim zas
zrobi sie to sposobem? Nie naszej glowy rzecz.
Oschly ton, z
jakim wypowiedzial to Istubar, uspokoil rozhukana wesolosc asyryjskiego
pelnomocnika. Sargon pokiwal glowa i mruknal:
- W takim razie
szkoda chlopca!... Wielki to wojownik, wspanialomyslny pan...
ROZDZIAL DWUNASTY
Po wizycie u Sargona
dwaj swieci mezowie, Mefres i Mentezufis, okrywszy sie starannie burnusami
wracali zamysleni do domu.
- Kto wie - rzekl
Mentezufis - czy ten pijak Sargon nie ma slusznosci co do naszego nastepcy?..
- W takim razie
Istubar bedzie mial lepsza slusznosc - twardo odpowiedzial Mefres.
- Jednak nie
uprzedzajmy sie. Trzeba pierwej wybadac ksiecia - odparl Mentezufis.
- Uczyn to, wasza
czesc.
Istotnie,
nazajutrz obaj kaplani, z bardzo powaznymi minami, przyszli do nastepcy proszac
go o poufna rozmowe.
- Coz sie stalo?
- zapytal ksiaze - czy znowu jego dostojnosc Sargon odbyl jakie nocne
poselstwo?
- Niestety, nie
chodzi nam o Sargona - odparl arcykaplan. - Ale... miedzy ludem kraza pogloski,
ze ty, najdostojniejszy panie, utrzymujesz scisle stosunki z niewiernymi
Fenicjanami...
Po tych slowach
ksiaze zaczal juz domyslac sie celu wizyty prorokow i krew w nim zakipiala.
Lecz jednoczesnie ocenil, ze jest to poczatek gry miedzy nim a stanem
kaplanskim, i jak przystalo na krolewskiego syna, opanowal sie w jednej chwili.
Jego twarz przybrala wyraz zaciekawionej naiwnosci.
- A Fenicjanie to
niebezpieczni ludzie, urodzeni wrogowie panstwa!... - dodal Mefres.
Nastepca
usmiechnal sie.
- Gdybyscie wy,
swieci mezowie - odparl - pozyczali mi pieniedzy i mieli przy swiatyniach ladne
dziewczeta, z wami musialbym sie widywac czesciej. A tak z biedy musze
przyjaznic sie z Fenicjanami!
- Mowia, ze wasza
dostojnosc odwiedzasz w nocy te Fenicjanke...
- I musze tak
robic, dopoki dziewczyna nabrawszy rozumu nie przeprowadzi sie do mego domu.
Ale nie bojcie sie, chodze z mieczem i gdyby mi kto zastapil droge...
- Przez te jednak
Fenicjanke nabrales, wasza dostojnosc, wstretu do pelnomocnika asyryjskiego
krola.
- Wcale nie przez
nia, tylko ze Sargon smierdzi lojem... Wreszcie do czego to prowadzi?... Wy,
swieci ojcowie, nie jestescie dozorcami moich kobiet; sadze, ze dostojny Sargon
nie powierzyl wam swoich, wiec - czego chcecie?...
Mefres tak
zmieszal sie, ze az na wygolonym czole zaplonal mu rumieniec.
- Rzekles, wasza
dostojnosc, prawde - odparl - ze nie do nas naleza wasze milostki i sposoby,
jakich do tego uzywacie. Ale... jest rzecz gorsza: lud dziwi sie, ze chytry
Hiram tak latwo pozyczyl wam sto talentow, nawet bez zastawu...
Ksieciu drgnely
usta, lecz znowu rzekl spokojnie:
- Nie moja wina,
ze Hiram wiecej ufa memu slowu anizeli egipscy bogacze! On wie, ze raczej
wyrzeklbym sie mojej zbroi po dziadzie, niz nie zaplacil mu tego, com winien. A
zdaje sie, ze i o procent musi byc spokojny, gdyz wcale mi o nim nie wspominal.
Nie mysle taic
przed wami, swieci mezowie, ze Fenicjanie maja wiecej zrecznosci od Egipcjan.
Nasz bogacz, zanim by mi pozyczyl sto talentow, robilby surowe miny, nastekalby
sie, wytrzymal mnie z miesiac, a w koncu wzialby ogromny zastaw i jeszcze
wiekszy procent. Zas Fenicjanie, ktorzy lepiej znaja serca ksiazat, daja nam
pieniadze nawet bez sedziego i swiadkow.
Arcykaplan byl
tak zirytowany spokojnym szyderstwem Ramzesa, ze umilkl i zacial usta. Wyreczyl
go Mentezufis zapytawszy nagle:
- Co bys, wasza
dostojnosc, rzekl, gdybysmy zawarli z Asyria traktat oddajacy jej polnocna Azje
razem z Fenicja?...
Mowiac tak utkwil
oczy w twarz nastepcy. Ale ksiaze odparl calkiem spokojnie:
- Powiedzialbym,
ze tylko zdrajcy mogliby namowic faraona do podobnego traktatu.
Obaj kaplani poruszyli
sie: Mefres podniosl rece do gory, Mentezufis zacisnal piesci.
- A gdyby
wymagalo tego bezpieczenstwo panstwa?... - nalegal Mentezufis.
- Czego wy ode
mnie chcecie?... - wybuchnal ksiaze. - Wtracacie sie do moich dlugow i kobiet,
otaczacie mnie szpiegami, osmielacie sie robic mi wymowki, a teraz jeszcze
zadajecie mi jakies podstepne pytanie. Otoz mowie wam: ja, chocbyscie mnie
mieli otruc, nie podpisalbym takiego traktatu... Na szczescie, nie zalezy to
ode mnie, tylko od jego swiatobliwosci, ktorego wole wszyscy musimy spelniac.
- Wiec coz bys
zrobil, wasza dostojnosc, bedac faraonem?...
- To, czego
wymagalaby czesc i interes panstwa.
- O tym nie
watpie - rzekl Mentezufis. - Ale co wasza dostojnosc uwazasz za interes
panstwa?... Gdzie mamy szukac wskazowek?...
- A od czegoz
jest najwyzsza rada?... - zawolal ksiaze, tym razem z udanym gniewem. -
Powiadacie, ze sklada sie z samych medrcow... Wiec niechby oni wzieli na swoja
odpowiedzialnosc traktat, ktory ja uwazam za hanbe i zgube Egiptu...
- Skadze wiesz,
wasza dostojnosc - odparl Mentezufis - ze wlasnie tak nie postapil wasz boski
rodzic?...
- Wiec po co wy
mnie o to pytacie?... Co to za sledztwo?... Kto wam daje prawo zagladac w glab
mego serca...
Ramzes udawal tak
mocno oburzonego, ze az uspokoili sie obaj kaplani.
- Mowisz, ksiaze
- odezwal sie Mefres - jak przystalo na dobrego Egipcjanina. Przecie i nas
bolalby podobny traktat, ale bezpieczenstwo panstwa niekiedy wymaga chwilowego
poddania sie okolicznosciom...
- Ale co was
zmusza do tego?... - wolal ksiaze. - Czy przegralismy wielka bitwe, czy juz nie
mamy wojsk?...
- Wioslarzami
okretu, na ktorym Egipt plynie przez rzeke wiecznosci, sa bogowie - odparl
uroczystym tonem arcykaplan - a sternikiem Najwyzszy Pan wszelkiego stworzenia.
Nieraz zatrzymuja oni albo i skrecaja statek, azeby ominac niebezpieczne wiry,
ktorych my nawet nie dostrzegamy. W takich wypadkach z naszej strony potrzebna
jest tylko cierpliwosc i posluszenstwo, za ktore wczesniej lub pozniej spotyka
nas hojna nagroda przewyzszajaca wszystko, co moze wymyslic smiertelny
czlowiek.
Po tej uwadze
kaplani pozegnali ksiecia, pelni otuchy, ze choc gniewa sie na traktat, lecz go
nie zlamie i zapewni Egiptowi czas potrzebnego mu spokoju. Po ich odejsciu
Ramzes wezwal do siebie Tutmozisa. A gdy znalazl sie sam na sam z ulubiencem,
dlugo hamowany gniew i zal wybuchnal. Ksiaze rzucil sie na kanape, wil sie jak
waz, uderzal piesciami w glowe i plakal.
Wylekniony
Tutmozis czekal, az ksiecia ominie atak wscieklosci. Nastepnie podal mu wody z
winem, okadzil go kojacymi wonnosciami, wreszcie usiadl przy nim i zapytal o
przyczyne niemeskiej rozpaczy.
- Siadz tu -
rzekl nastepca nie podnoszac sie. - Czy wiesz, dzisiaj jestem juz pewny tego,
ze nasi kaplani zawarli z Asyria jakis haniebny traktat... Bez wojny, nawet bez
zadnych zadan z tamtej strony!... Czy domyslasz sie, ile tracimy?...
- Mowil mi Dagon,
ze Asyria chce zagarnac Fenicje. Lecz Fenicjanie juz mniej sa zatrwozeni, gdyz
krol Assar ma wojne na polnocno-wschodnich granicach. Siedza tam ludy bardzo
waleczne i mnogie, wiec nie wiadomo, jak skonczy sie wyprawa. W kazdym razie
Fenicjanie beda mieli pare lat spokoju, co im wystarczy do przygotowania obrony
i znalezienia sprzymierzencow...
Ksiaze
niecierpliwie machnal reka.
- Oto widzisz -
przerwal Tutmozisowi - nawet Fenicja uzbroi sie, a moze i wszystkich sasiadow,
ktorzy ja otaczaja. Na wszelki zas sposob my stracimy chocby tylko zalegle
daniny z Azji, ktore wynosza - czy slyszales co podobnego?... - wynosza
przeszlo sto tysiecy talentow!...
Sto tysiecy
talentow... - powtorzyl ksiaze. - O bogowie! alez taka suma od razu wypelnilaby
skarb faraona... A gdybysmy jeszcze napadli Asyria w porze wlasciwej, w samej
Niniwie, w samym palacu Assara, znalezlibysmy niewyczerpane skarby...
Pomysl teraz: ilu
moglibysmy zabrac niewolnikow?... Pol miliona... milion ludzi olbrzymio
silnych, a tak dzikich, ze niewola w Egipcie, ze najciezsza praca przy kanalach
lub w kopalniach wydalaby sie im zabawka... Plodnosc ziemi podnioslaby sie w
ciagu kilku lat, wynedznialy nasz lud odpoczalby i zanim umarlby ostatni
niewolnik, juz panstwo odzyskaloby dawna potege i bogactwa...
I to wszystko
zniwecza kaplani za pomoca kilku zapisanych blach srebrnych i kilku cegiel
pocietych znakami w formie strzal, ktorych nikt z nas nie rozumie!...
Wysluchawszy
zalow ksiecia, Tutmozis podniosl sie z krzesla, z uwaga przejrzal sasiednie
komnaty, czy kto w nich nie podsluchuje, potem znowu usiadl przy Ramzesie i
zaczal szeptac:
- Badz dobrej
mysli, panie! O ile wiem, cala arystokracja, wszyscy nomarchowie, wszyscy wyzsi
oficerowie slyszeli cos o tym traktacie i sa oburzeni. Daj wiec tylko znak, a
rozbijemy traktatowe cegly na lbach Sargona, nawet Assara...
- Alez to bylby
bunt przeciw jego swiatobliwosci... - rownie cicho odparl ksiaze.
Tutmozis zrobil
smutna mine.
- Nie chcialbym -
rzekl - zakrwawiac ci serca, ale... twoj, rowny najwyzszym bogom, ojciec jest
ciezko chory.
- To
nieprawda!... - zerwal sie ksiaze.
- Prawda, tylko
nie zdradz sie, ze wiesz o tym. Jego swiatobliwosc jest bardzo zmeczony pobytem
na tej ziemi i juz pragnie odejsc. Lecz kaplani zatrzymuja go, a ciebie nie
wzywaja do Memfisu, azeby bez przeszkod podpisac umowe z Asyria...
- Alez to sa
zdrajcy!... zdrajcy!... - szeptal rozwscieczony ksiaze.
- Dlatego nie
bedziesz mial trudnosci z zerwaniem umowy, gdy obejmiesz wladze po ojcu (oby
zyl wiecznie!).
Ksiaze zadumal
sie.
- Latwiej
podpisac traktat anizeli go zerwac...
- I zerwac latwo!
- usmiechnal sie Tutmozis. - Czyliz w Azji nie ma plemion niesfornych, ktore
wpadna w nasze granice?... Czyliz boski Nitager nie czuwa ze swoja armia, aby
odparl ich i przeniosl wojne do ich krajow?... A czy myslisz, ze Egipt nie
znajdzie ludzi do oreza i skarbow na wojne?... Pojdziemy wszyscy, bo kazdy moze
cos zyskac i jako tako ubezpieczyc sobie zycie... Skarby zas leza w
swiatyniach... A w Labiryncie!...
- Kto je
wydobedzie stamtad! - wtracil z powatpiewaniem ksiaze.
- Kto?... Kazdy
nomarcha, kazdy oficer, kazdy szlachcic zrobi to, byle mial rozkaz faraona,
a... mlodsi kaplani pokaza nam droge do kryjowek...
- Nie osmiela
sie... Kara bogow...
Tutmozis
pogardliwie machnal reka.
- Albozesmy to
chlopi czy pastuchy, azeby lekac sie bogow, z ktorych drwia Zydzi, Fenicjanie i
Grecy, a lada najemny zolnierz zniewaza ich bezkarnie.
Kaplani to
wymyslili brednie o bogach, w ktorych sami nie wierza. Przecie wiesz, ze w
swiatyniach uznaja tylko Jedynego... Oni tez robia cuda, z ktorych sie
smieja... Chlop po dawnemu bije czolem przed posagami. Ale juz robotnicy watpia
o wszechmocnosci Ozirisa, Horusa i Seta, pisarze oszukuja bogow w rachunkach, a
kaplani posluguja sie nimi jak lancuchem i zamkiem do zabezpieczenia swoich
skarbcow.
Oho! Minely te
czasy - ciagnal Tutmozis - kiedy caly Egipt wierzyl we wszystko, co mu
donoszono ze swiatyn. Dzis my obrazamy bogow fenickich, Fenicjanie naszych, i
jakos na nikogo nie spadaja pioruny...
Namiestnik
uwaznie przypatrywal sie Tutmozisowi.
- Skad tobie
takie mysli przychodza do glowy? - spytal. - Wszakze nie tak dawno bladles na
wzmianke o kaplanach...
- Bo bylem jeden.
Ale dzis, gdym poznal, ze cala szlachta ma te same rozumienie co ja, jest mi
razniej...
- A kto szlachcie
i tobie mowil o traktatach z Asyria?
- Dagon i inni
Fenicjanie - odparl Tutmozis. - Oni nawet ofiarowali sie, gdy przyjdzie czas,
podbuntowac azjatyckie plemiona, aby nasze wojska mialy pozor do przekroczenia
granic. A gdy raz wyjdziemy na droge do Niniwy, Fenicjanie i ich sprzymierzency
polacza sie z nami... I bedziesz mial armie, jakiej nie posiadal Ramzes
Wielki!...
Ksieciu nie
podobala sie ta gorliwosc Fenicjan; zamilczal jednak o niej. Natomiast spytal:
- A co bedzie,
jezeli kaplani dowiedza sie o waszych gadaninach?... Zaprawde zaden z was nie
uniknie smierci!
- O niczym nie
dowiedza sie - wesolo odparl Tutmozis. - Zanadto ufaja swej potedze, zle placa
szpiegom i zniechecili caly Egipt swoja chciwoscia i pycha. Totez arystokracja,
wojsko, pisarze, robotnicy, nawet nizsi kaplani tylko czekaja hasla, azeby
wpasc do swiatyn, zabrac skarby i zlozyc je u stop tronu. Gdy im zas skarbow
zabraknie, swieci mezowie utraca wszelka wladze. Nawet przestana robic cuda, bo
i do tego potrzebne sa zlote pierscienie...
Ksiaze skierowal
rozmowe na inne przedmioty, wreszcie dal znak Tutmozisowi, ze moze odejsc.
Gdy zostal sam,
poczal rozmyslac.
Bylby zachwycony
wrogim usposobieniem szlachty do kaplanow i wojowniczymi instynktami
najwyzszych klas, gdyby zapal nie wybuchnal tak nagle i gdyby poza nim nie
ukrywali sie Fenicjanie.
To kazalo
nastepcy byc ostroznym; rozumial bowiem, ze w sprawach Egiptu lepiej ufac
patriotyzmowi kaplanow anizeli przyjazni Fenicjan.
Lecz przypomnial
sobie slowa ojca, ze Fenicjanie sa prawdomowni i wierni, gdy chodzi o ich
interes. Otoz bez kwestii Fenicjanie mieli wielki interes w tym, azeby nie
dostac sie pod wladze Asyryjczykow. I mozna bylo polegac na nich jako na
sprzymierzencach w razie wojny, gdyz przegrana Egipcjan odbilaby sie przede
wszystkim na Fenicji.
Z drugiej strony
Ramzes nie przypuszczal, ze kaplani, nawet zawierajac tak szpetny traktat z
Asyria, dopuszczali sie zdrady. Nie, to nie byli zdrajcy, ale - rozleniwieni
dygnitarze. Dogadza im pokoj, gdyz wsrod spokoju mnoza swoje skarby i
rozszerzaja wladze. Nie chca wojny, gdyz wojna spotegowalaby wladze faraona, a
ich samych narazilaby na ciezkie wydatki.
I stalo sie, ze
mlody ksiaze, pomimo braku doswiadczenia, rozumial, ze musi byc ostroznym, nie
spieszyc sie, nikogo nie potepiac, ale tez i nikomu nie ufac zbytecznie. On juz
postanowil wojne z Asyria, nie dlatego, ze pragnela jej szlachta i Fenicjanie,
lecz ze Egipt potrzebowal skarbow i niewolnikow.
Ale,
postanowiwszy wojne, chcial dzialac rozwaznie. Chcial powoli przekonac do niej
stan kaplanski, a dopiero w razie oporu - zgniesc go za pomoca wojska i
szlachty.
I wlasnie wowczas
gdy swiety Mefres i Mentezufis zartowali z przepowiedni Sargona, ze nastepca
nie podda sie kaplanom, ale ich zmusi do posluszenstwa, juz wowczas ksiaze mial
gotowy plan ujarzmienia ich i widzial jakie posiada do tego srodki. Zas chwile
rozpoczecia walki i sposob przeprowadzenia jej pozostawial przyszlosci.
"Czas przynosi
najlepsze rady!" - rzekl do siebie.
Byl spokojny i
zadowolony jak czlowiek, ktory po dlugim wahaniu wie, co ma robic, i posiada
wiare we wlasne sily. Totez azeby pozbyc sie nawet sladow niedawnego
wzburzenia, poszedl do Sary.
Zabawa z synkiem
zawsze koila jego troski i pogoda napelniala mu serce.
Minal ogrod,
wszedl do willi swej pierwszej kochanki i zastal ja - znowu we lzach.
- O, Saro! -
zawolal - gdybys miala Nil w twojej piersi, potrafilabys go wyplakac.
- Juz nie bede...
- odparla, lecz jeszcze obfitszy strumien polal sie z jej oczu.
- Coz to? -
spytal ksiaze - czy znowu sprowadzilas sobie jakas wrozke, ktora straszy cie
Fenicjankami?
- Nie Fenicjanek
lekam sie, ale Fenicji... - rzekla. - O, ty nie wiesz, panie, jacy to nikczemni
ludzie...
- Pala dzieci? -
rozesmial sie namiestnik.
- Myslisz, ze
nie?... - odpowiedziala patrzac na niego wielkimi oczyma.
- Bajki! Wiem
przecie od ksiecia Hirama, ze to bajki...
- Hiram?... -
krzyknela Sara. - Hiram, alez to najwiekszy zbrodniarz... Spytaj mego ojca, a on
powie ci, panie, w jaki sposob Hiram zwabia na swoje statki mlode dziewczeta
dalekich krajow i - rozpiawszy zagle, uwozi, aby je sprzedac... Byla przeciez u
nas jasnowlosa niewolnica, ktora porwal Hiram. Szalala z tesknoty za swym
krajem, ale nie umiala powiedziec nawet, gdzie lezy jej ojczyzna. I umarla!...
Takim jest Hiram, takim nedzny Dagon i wszyscy ci nikczemnicy...
- Moze byc, ale
co nas to obchodzi? - spytal ksiaze.
- Bardzo wiele -
mowila Sara. - Ty panie, sluchasz dzisiaj rad fenickich, a tymczasem nasi Zydzi
wykryli, ze Fenicja chce wywolac wojne miedzy Egiptem i Asyria... Podobno nawet
co najprzedniejsi kupcy i bankierzy feniccy zobowiazali sie do tego strasznymi
przysiegami...
- Na coz im
wojna?... - wtracil ksiaze z udana obojetnoscia.
- Na co!... -
zawolala Sara. - Beda wam i Asyryjczykom dostarczac broni, towarow i
wiadomosci, a za wszystko kaza sobie dziesiec razy drozej placic... Beda
obdzierali poleglych i ranionych obu stron... Beda od waszych i asyryjskich
zolnierzy wykupywac zrabowane przedmioty i niewolnikow... Czyliz tego malo?...
Egipt i Asyria zrujnuja sie, ale Fenicja pobuduje nowe sklady na bogactwa.
- Ktoz ci wylozyl
taka madrosc?... - usmiechnal sie ksiaze.
- Alboz nie
slysze, jak moj ojciec, nasi krewni i znajomi szepca o tym, trwoznie ogladajac
sie, aby ich kto nie podsluchal? Czyliz wreszcie ja nie znam Fenicjan? Przed
toba, panie, oni leza na brzuchach i ty nie widzisz ich obludnych spojrzen, ale
ja nieraz przypatrywalam sie ich oczom, zielonym z chciwosci albo zoltym z gniewu.
O, strzez sie,
panie, Fenicjan jak jadowitej zmii!...
Ramzes patrzyl na
Sare i mimo woli porownywal jej szczera milosc - z wyrachowaniem Fenicjanki,
jej tkliwe wybuchy - z podstepnym chlodem Kamy.
"Zaprawde! -
myslal. - Fenicjanie sa jadowitymi gadami. Ale jezeli Ramzes Wielki poslugiwal
sie na wojnie lwem, dlaczego ja przeciwko wrogom Egiptu nie mialbym uzyc
zmii?"
I im plastyczniej
wyobrazal sobie przewrotnosc Kamy, tym bardziej pozadal jej. Dusze bohaterskie
niekiedy szukaja niebezpieczenstw.
Pozegnal Sare i
nagle, nie wiadomo skad, przypomnial sobie, ze Sargon jego podejrzewal o udzial
w napadzie.
Ksiaze uderzyl
sie w czolo.
- Czyzby to ten
moj sobowtor - rzekl - urzadzil bijatyke poslowi?... A w takim razie kto go
namowil?... Chyba Fenicjanie?... A jezeli oni chcieli do tak brudnej rzeczy
wmieszac moja osobe, wiec slusznie mowi Sara, ze to sa nikczemnicy, ktorych
powinienem sie wystrzegac...
Znowu odezwal sie
w nim gniew i ksiaze postanowil kwestie rozstrzygnac natychmiast. A poniewaz
wlasnie zapadal wieczor, wiec Ramzes nie wstepujac do siebie poszedl do Kamy.
Malo obchodzilo
go, ze moze byc poznany; na wypadek zas niebezpieczenstwa mial przecie miecz...
W palacyku
kaplanki swiecilo sie, ale ze sluzby nikt nie krecil sie w przysionku.
"Dotychczas
- pomyslal - Kama wyprawiala swoja sluzbe, kiedy ja mialem przyjsc do niej.
Dzis - czy przeczuwa mnie, czy moze przyjmuje szczesliwszego ode mnie
kochanka?... "
Wszedl na pietro,
stanal przed komnata Fenicjanki i nagle odsunal kotare. W pokoju byla Kama i
Hiram i o czyms szeptali.
- O!... w zly
czas przychodze... - rozesmial sie nastepca. - Coz to, i wy, ksiaze, zalecacie
sie do kobiety, ktorej pod kara smierci nie wolno byc laskawa dla mezczyzn?
Hiram i kaplanka
oboje zerwali sie z taburetow.
- Widocznie - rzekl
Fenicjanin klaniajac sie - jakis dobry duch ostrzegl cie, panie, ze o tobie
mowimy...
- Przygotowujecie
mi jaka niespodzianke? - spytal namiestnik.
- Moze!... Kto to
wie?... - odparla Kama patrzac na niego w sposob wyzywajacy.
Ale ksiaze odparl
chlodno:
- Oby ci, ktorzy
zechca nadal robic mi niespodzianki, nie zawadzili wlasna szyja o topor albo
powroz... To by wiecej ich zdziwilo anizeli mnie ich postepki.
Kamie usmiech
zastygl na polotwartych ustach; Hiram pobladl i pokornie odezwal sie:
- Czym zasluzylismy
na gniew pana i opiekuna naszego?
- Chce wiedziec
prawde - rzekl ksiaze siadajac i groznie patrzac na Hirama. - Chce wiedziec:
kto urzadzil napad na asyryjskiego posla i wmieszal w te nikczemnosc czlowieka
tak podobnego do mnie, jak moja reka prawa jest podobna do lewej.
- Widzisz, Kamo -
odezwal sie struchlaly Hiram - mowilem, ze poufalosc tego lotra do ciebie moze
sprowadzic wielkie nieszczescie... A oto masz!... Nawet nie czekalismy dlugo.
Fenicjanka
rzucila sie do nog ksieciu.
- Wszystko powiem
- zawolala jeczac - tylko wyrzuc, panie, ze swego serca uraze do Fenicji...
Mnie zabij, mnie uwiez, ale nie gniewaj sie na nich.
- Kto napadl
Sargona?
- Lykon, Grek,
ktory spiewa w naszej swiatyni - odparla wciaz kleczac Fenicjanka.
- Aha!... wiec to
on wtedy spiewal pod twoim domem i on jest tak podobny do mnie?...
Hiram schylil
glowe i polozyl reke na sercu.
- Hojnie
placilismy temu czlowiekowi - rzekl - za to, ze jest podobnym do ciebie,
panie... Sadzilismy, ze nedzna jego figura moze przydac ci sie na wypadek
nieszczescia...
- I przydal
sie!... - przerwal nastepca. - Gdzie on jest? Chce widziec tego doskonalego
spiewaka... ten moj zywy obraz...
Hiram rozlozyl
rece.
- Uciekl lotr,
ale my go znajdziemy - odparl. - Chyba, ze zamieni sie w muche, albo gliste ziemna...
- A mnie
przebaczysz, panie?... - szepnela Fenicjanka opierajac sie na kolanach ksiecia.
- Wiele przebacza
sie kobietom - rzekl nastepca.
- I wy nie
bedziecie mscili sie na mnie?... - trwoznie zapytala Hirama.
- Fenicja -
odparl starzec powoli i dobitnie - najwiekszy wystepek zapomni temu, kto
posiadzie laske pana naszego, Ramzesa - oby zyl wiecznie!...
Co sie zas tyczy
Lykona - dodal zwracajac sie do nastepcy - bedziesz go mial, panie, zywym lub
zmarlym...
To powiedziawszy
Hiram nisko uklonil sie i opuscil pokoj zostawiajac kaplanke z ksieciem.
Ramzesowi krew
uderzyla do glowy. Objal kleczaca Kame i szepnal:
- Slyszalas, co
powiedzial dostojny Hiram?... Fenicja zapomni ci najwiekszy wystepek!...
Zaprawde, ten czlowiek jest mi wierny... A jezeli on tak powiedzial, jaka
znajdziesz wymowke?...
Kama calowala
jego rece szepczac:
- Zdobyles
mnie... jestem twoja niewolnica... Ale dzis zostaw mnie w spokoju... uszanuj
dom, ktory nalezy do boskiej Astoreth.
- Wiec
przeprowadzisz sie do mego palacu? - spytal ksiaze.
- O bogowie, co
wyrzekles?... Od czasu jak slonce wschodzi i zachodzi, nie bylo jeszcze
wypadku, azeby kaplanka Astoreth... Ale trudno!... Fenicja, panie, daje ci taki
dowod czci i przywiazania, jakiego nigdy nie otrzymal zaden z jej synow...
- Wiec... -
przerwal ksiaze tulac ja.
- Tylko nie dzis
i nie tutaj... - blagala.
ROZDZIAL
TRZYNASTY
Dowiedziawszy sie
od Hirama, ze Fenicjanie darowali mu kaplanke, nastepca jak najpredzej chcial
ja miec w swym domu nie dlatego, azeby bez niej nie mogl zyc, lecz ze stanowila
dla niego nowosc.
Ale Kama ociagala
sie z przybyciem blagajac ksiecia, aby zostawil ja w spokoju, dopoki nie
zmniejszy sie naplyw pielgrzymow, a nade wszystko dopoki z Pi-Bast nie wyjada
najznakomitsi. Gdyby bowiem za ich bytnosci zostala kochanka ksiecia, mogly
zmniejszyc sie dochody swiatyni, a kaplance groziloby niebezpieczenstwo.
- Nasi madrzy i
wielcy - mowila Ramzesowi - przebacza mi zdrade. Ale pospolstwo bedzie wzywac
pomsty bogow na moja glowe, a ty, panie, wiesz, ze bogowie maja dlugie rece...
- Oby ich nie
stracili, gdy wsuna je pod moj dach! - odparl ksiaze.
Nie nalegal
jednak, majac w tym czasie uwage bardzo zajeta.
Poslowie
asyryjscy: Sargon i Istubar, juz wyjechali do Memfis dla podpisania traktatu.
Jednoczesnie faraon wezwal Ramzesa o zlozenie mu raportu z podrozy.
Ksiaze kazal
pisarzom dokladnie opisac wszystko, co zdarzylo sie od chwili, gdy opuscil
Memfis, a wiec: przeglady rzemieslnikow, zwiedzanie fabryk i pol, rozmowy z
nomarchami i urzednikami. Do odwiezienia zas raportu przeznaczyl Tutmozisa.
- Przed obliczem
faraona - rzekl do niego ksiaze - bedziesz moim sercem i ustami. A oto co masz
robic:
Gdy
najdostojniejszy Herhor zapyta: co mysle o przyczynach nedzy Egiptu i skarbu? -
odpowiedz ministrowi, azeby zwrocil sie do swego pomocnika Pentuera, a on
objasni moje poglady w ten sam sposob, jak to uczynil w swiatyni boskiej Hator.
Gdy Herhor zechce
wiedziec: jakie jest moje zdanie o traktacie z Asyria? - odpowiedz, ze moim
obowiazkiem jest spelniac rozkazy naszego pana.
Tutmozis kiwal
glowa na znak, ze rozumie.
- Ale - ciagnal
namiestnik - gdy staniesz przed obliczem mego ojca (oby zyl wiecznie!) i
przekonasz sie, ze was nikt nie podsluchuje, upadnij mu do nog w mym imieniu i
powiedz:
Panie nasz, to
mowi syn i sluga twoj, nedzny Ramzes, ktoremu dales zycie i wladze.
Przyczyna klesk
Egiptu jest ubytek ziemi urodzajnej, ktora zagarnela pustynia, i ubytek
ludnosci, ktora mrze z pracy i niedostatku.
Ale wiedz, o
panie nasz, ze nie mniejsza szkode jak mor i pustynia wyrzadzaja skarbowi twemu
kaplani. Gdyz nie tylko swiatynie ich sa wypelnione zlotem i klejnotami,
ktorymi mozna by wszystkie dlugi splacic, ale jeszcze swieci ojcowie i prorocy
maja najlepsze folwarki, najdzielniejszych chlopow i robotnikow, a ziemi daleko
wiecej niz bog-faraon.
To ci mowi syn i
sluga twoj, Ramzes, ktory przez caly czas podrozy mial oczy ciagle otwarte jak
ryba i uszy nastawione jak u roztropnego osla.
Ksiaze odpoczal,
Tutmozis powtarzal sobie w pamieci jego slowa.
- Gdy zas - mowil
dalej namiestnik - jego swiatobliwosc spyta: jakie jest moje zdanie o
Asyryjczykach? - padnij na twarz i odpowiedz:
Sluga Ramzes,
jezeli pozwolisz, osmiela sie mniemac, ze Asyryjczycy sa to wielkie i silne
chlopy i maja doskonala bron; ale widac po nich, ze sa zle musztrowani.
Za pietami
Sargona chodzili przecie najlepsi wojownicy asyryjscy: lucznicy, topornicy,
kopijnicy, a jednak nie bylo takich szesciu, ktorzy potrafiliby maszerowac
zgodnie, w jednym szeregu. Przy tym wlocznie nosza krzywo, miecze zle
przywiazane, topory trzymaja jak ciesle albo rzeznicy. Ich odziez jest ciezka,
ich grube sandaly odparzaja nogi, a ich tarcze, choc mocne, niewiele dadza im
pozytku, gdyz zolnierz jest niezgrabny.
- Prawde mowisz -
wtracil Tutmozis. To samo i ja spostrzeglem i to samo slysze od naszych
oficerow, ktorzy twierdza, ze takie wojsko asyryjskie, jakie tu widzieli
slabszy stawi opor anizeli hordy libijskie.
- Powiedz tez -
ciagnal Ramzes - panu naszemu, ktory nas obdarza zyciem, iz cala szlachta i
wojsko egipskie burzy sie na sama wiesc, ze Asyryjczycy mogliby zagarnac
Fenicje. Przecie Fenicja to port Egiptu, a Fenicjanie - najlepsi majtkowie
naszej floty.
Powiedz wreszcie,
jakom slyszal od Fenicjan (o czym jego swiatobliwosc lepiej musi wiedziec), ze
Asyria jest dzis slaba: ma bowiem wojne na polnocy i wschodzie, a cala
zachodnia Azje ma przeciw sobie. Gdybysmy wiec ja dzis napadli, moglibysmy
zdobyc wielkie skarby i mnostwo niewolnikow, ktorzy naszym chlopom pomagaliby w
pracy.
Zakoncz jednak,
ze madrosc ojca mego jest wieksza anizeli wszystkich ludzi i ze zatem bede
postepowal tak, jak on mi rozkaze, byle nie oddal Fenicji w rece Assara, bo
inaczej zginiemy. Fenicja to drzwi spizowe do naszego skarbca, a gdziez jest
czlowiek, ktory by zlodziejowi oddawal swoje drzwi?
Tutmozis odjechal
do Memfisu w miesiacu Paofi (lipiec, sierpien). Nil zaczal mocno przybierac,
skutkiem czego zmniejszyl sie naplyw azjatyckich pielgrzymow do swiatyni
Astoreth. Ludnosc tez miejscowa wylegla na pola, aby czym predzej uprzatnac
winogrona, len i pewien gatunek rosliny wydajacej bawelne.
Slowem, okolica
uspokoila sie, a ogrody otaczajace swiatynia Astoreth byly prawie puste.
W tej porze
ksiaze Ramzes, wolny od zabaw i obowiazkow panstwowych, zajal sie sprawa swej
milosci do Kamy. Jednego dnia odbyl tajemna narade z Hiramem, ktory z jego
polecenia ofiarowal swiatyni Astoreth dwanascie talentow w zlocie, posazek
bogini cudnie wyrzezbiony z malachitu, piecdziesiat krow i sto piecdziesiat
miar pszenicy. Byl to dar tak hojny, ze sam arcykaplan swiatyni przyszedl do namiestnika,
azeby upasc przed nim na brzuch swoj i podziekowac za laske, o ktorej, jak
mowil, po wsze wieki nie zapomna ludy kochajace boginia Astoreth.
Zalatwiwszy sie
ze swiatynia, ksiaze wezwal do siebie naczelnika policji w Pi-Bast i przepedzil
z nim dluga godzine. Zas w kilka dni pozniej cale miasto zatrzeslo sie pod
wplywem nadzwyczajnej nowiny.
Kama, kaplanka
Astoreth, zostala porwana, gdzies uprowadzona i - przepadla jak ziarno piasku w
pustyni!...
Nieslychany ten
wypadek zdarzyl sie w nastepnych warunkach.
Arcykaplan
swiatyni wyslal Kame do miasta Sabne-Chetam nad jeziorem Menzaleh, z ofiarami
dla tamtejszej kaplicy Astoreth. Kaplanka odbywala podroz czolnem w nocy, juz
to aby uniknac letniego skwaru, juz dla zabezpieczenia sie przed ciekawoscia i
holdami mieszkancow.
Nad ranem, kiedy
czterej wioslarze zmeczeni zdrzemneli sie, spomiedzy zarosli nadbrzeznych
wyplynely nagle czolna prowadzone przez Grekow i Chetow, otoczyly lodz wiozaca
kaplanke i porwaly Kame. Napad byl tak szybki, ze feniccy wioslarze nie
stawiali zadnego oporu; kaplance zas widocznie zatkano usta, nawet bowiem nie
zdazyla krzyknac.
Dokonawszy
swietokradzkiego czynu Chetowie i Grecy znikneli w zaroslach, aby nastepnie
wydobyc sie na morze. Celem zas zabezpieczenia sie od poscigu wywrocili czolno
nalezace do swiatyni Astoreth.
W Pi-Bast
zawrzalo jak w ulu: cala ludnosc mowila tylko o tym. Nawet domyslano sie
sprawcow zbrodni. Jedni posadzali Asyryjczyka Sargona, ktory ofiarowal Kamie
tytul malzonki, byle chciala opuscic swiatynie i pojechac z nim do Niniwy. Inni
zas podejrzewali Greka Lykona, ktory byl spiewakiem Astoreth i od dawna gorzal
namietnoscia do Kamy. Byl tez o tyle bogatym, ze mogl pozwolic sobie na
wynajecie greckich rabusiow a o tyle bezboznym, ze zapewne nie wahalby sie porwac
kaplanki.
Rozumie sie, ze w
swiatyni Astoreth natychmiast zwolano rade najbogatszych i najpobozniejszych
wyznawcow. Rada zas przede wszystkim uchwalila, azeby uwolnic Kame od
kaplanskich obowiazkow i zdjac z niej klatwy grozace dziewicom, ktore w sluzbie
bogini utracily niewinnosc.
Bylo to
rozporzadzenie swiatobliwe i madre: jezeli bowiem ktos gwaltem porwal kaplanke
i pozbawil swiecen wbrew jej woli, to nie godzilo sie jej karac.
W pare dni
pozniej, przy odglosie rogow, ogloszono wiernym w swiatyni Astoreth, ze
kaplanka Kama umarla i ze gdyby kto spotkal kobiete podobna do niej, nie ma
prawa mscic sie, a nawet czynic jej wyrzutow. Nie ona bowiem, nie kaplanka,
opuscila boginie, ale porwaly ja zle duchy, za co beda ukarane.
Tego zas samego
dnia dostojny Hiram byl u ksiecia Ramzesa i ofiarowal mu, w zlotej puszce,
pergamin opatrzony mnostwem pieczeci kaplanskich i podpisami najznakomitszych
Fenicjan.
Byl to wyrok
duchownego sadu Astoreth, ktory uwalnial Kame od slubow i zdejmowal z niej
klatwe niebios, byle tylko wyrzekla sie swego kaplanskiego imienia.
Z tym dokumentem,
gdy slonce zaszlo, udal sie ksiaze do pewnej samotnej willi w swoim ogrodzie.
Otworzyl drzwi nieznanym sposobem i wszedl na pietro do niewielkiego pokoju.
Przy swietle
rzezbionego kaganca, w ktorym palila sie wonna oliwa, ksiaze zobaczyl Kame.
- Nareszcie!... -
zawolal oddajac jej zlota puszke. - Masz wszystko, czego chcialas!
Fenicjanka byla
rozgoraczkowana; plonely jej oczy. Porwala puszke i obejrzawszy ja rzucila na
podloge.
- Myslisz, ze ona
jest zlota?... - rzekla. - Oddam moj naszyjnik, ze ta puszka jest miedziana i
tylko pokryta z dwu stron cienkimi blaszkami...
- Takze mnie
witasz?... - spytal zdziwiony ksiaze.
- Bo znam moich
braci - odparla. - Oni falszuja nie tylko zloto, ale rubiny i szafiry...
- Kobieto... -
przerwal nastepca - alez w tej puszce jest twoje bezpieczenstwo...
- Co mi tam
bezpieczenstwo!... - odparla. - Nudze sie i boje... Siedze tu juz cztery dni
jak w wiezieniu...
- Brakuje ci
czego?...
- Brakuje mi
swiatla... oddechu... smiechow, spiewow, ludzi... O msciwa bogini, jakze mnie
ciezko karzesz!...
Ksiaze sluchal
zdumiony. We wscieklej kobiecie nie mogl poznac tej Kamy, ktora widzial w
swiatyni, tej kobiety, nad ktora unosila sie namietna piesn Greka.
- Jutro - rzekl
ksiaze - bedziesz mogla wyjsc do ogrodu... A gdy pojedziemy do Memfis, do
Tebow, bedziesz bawila sie jak nigdy... Spojrzyj na mnie. Czyliz nie kocham cie
i czyliz kobiecie nie wystarcza zaszczyt, ze nalezy do mnie?...
- Tak - odparla
nadasana - ale cztery miales przede mna.
- Jezeli ciebie
kocham najlepiej...
- Gdybys mnie
kochal najlepiej, uczynilbys mnie pierwsza, osadzilbys mnie w palacu, ktory
zajmuje ta... Zydowka Sara, i mnie dalbys warte, nie jej... Tam przed posagiem
Astoreth bylam najpierwsza... Ci, ktorzy skladali hold bogini, klekajac przed
nia, patrzyli na mnie... A tu co?... - Wojsko bebni i gra na fletach, urzednicy
skladaja rece na piersiach i schylaja glowy przez domem Zydowki...
- Przed moim
pierworodnym synem - przerwal zniecierpliwiony ksiaze - a on nie jest Zydem...
- Jest Zydem!...
- wrzasnela Kama.
Ramzes zerwal
sie.
- Szalona
jestes?... - rzekl, nagle uspokoiwszy sie. - Czy nie wiesz, ze moj syn Zydem
byc nie moze...
- A ja ci mowie,
ze jest!... - krzyczala bijac piescia w stolik. - Jest Zydem, jak jego dziad,
jak jego wujowie, i nazywa sie Izaak...
- Cos
powiedziala, Fenicjanko?... Czy chcesz, azebym cie wypedzil?...
- Dobrze, wypedz
mnie, jezeli klamstwo wyszlo z ust moich... Ale jezeli rzeklam prawde, wypedz
tamta... Zydowke wraz z jej pomiotem i mnie oddaj palac... Ja chce, ja
zasluguje na to, azeby byc pierwsza w twoim domu... Bo tamta oszukuje cie...
drwi z ciebie... A ja dla ciebie wyparlam sie mojej bogini... narazam sie na
jej
zemste...
- Daj mi dowod, a
palac bedzie twoim... Nie, to falsz!... - mowil ksiaze. - Sara nie dopuscilaby
sie takiej zbrodni... Moj pierworodny syn...
- Izaak!...
Izaak!... - krzyczala Kama. - Idz do niej i przekonaj sie...
Ramzes na pol
nieprzytomny wybiegl od Kamy i skierowal sie do willi, gdzie mieszkala Sara.
Pomimo gwiazdzistej nocy zbladzil i przez pewien czas tulal sie po ogrodzie.
Lecz otrzezwilo go chlodne powietrze, odnalazl droge i do domu Sary wszedl
prawie spokojny.
Mimo poznego
wieczoru czuwano tam. Sara wlasnymi rekoma prala pieluszki syna, a jej sluzba
skracala sobie czas jedzeniem, piciem i muzyka.
Kiedy Ramzes
blady ze wzruszenia stanal na progu, Sara krzyknela, lecz wnet uspokoila sie.
- Badz
pozdrowiony, panie - rzekla ocierajac zmoczone rece i chylac mu sie do nog.
- Saro, jak na
imie twemu synowi?... - spytal.
Przerazona
schwycila sie za glowe.
- Jak na imie
twemu synowi?... - powtorzyl.
- Wszak wiesz,
panie, ze Seti... - odparla ledwie slyszalnym glosem.
- Spojrzyj mi w
oczy...
- O Jehowo!... -
szepnela Sara.
- Widzisz, ze
klamiesz. A teraz ja ci powiem: moj syn, syn nastepcy egipskiego tronu, nazywa
sie Izaak... i jest Zydem... podlym Zydem...
- Boze!...
Boze!... milosierdzia!.. - zawolala rzucajac sie do nog ksieciu.
Ramzes ani przez
chwile nie podniosl glosu, tylko twarz jego byla szara.
- Ostrzegano mnie
- mowil - abym nie bral do mego domu Zydowki... Moje wnetrznosci skrecaly sie,
kiedy widzialem folwark napelniony Zydami... Alem powsciagnal odraze, bom tobie
ufal. I ty, wraz z twymi Zydami, ukradlas mi syna, zlodziejko dzieci...
- Kaplani
rozkazali, azeby zostal Zydem... - szepnela Sara szlochajac u nog ksiecia.
- Kaplani?...
Jacy?...
-
Najdostojniejszy Herhor... najdostojniejszy Mefres... Mowili, ze tak trzeba, bo
twoj syn musi zostac pierwszym krolem zydowskim...
- Kaplani?...
Mefres?... - powtorzyl ksiaze. - Krolem zydowskim?... Alez ja mowilem ci, ze
twoj syn moze zostac dowodca moich lucznikow, moim pisarzem... Ja ci to
mowilem!... a ty, nedzna, myslalas, ze tytul zydowskiego krola rowna sie
dostojenstwu mego lucznika i pisarza?... Mefres... Herhor!... Niech beda dzieki
bogom, ze nareszcie zrozumialem tych dostojnikow i wiem, jaki los przeznaczaja
memu potomstwu...
Przez chwile
rozmyslal, gryzl wargi. Nagle zawolal poteznym glosem:
- Hej!...
sluzba... zolnierze!...
W oka mgnieniu
komnata zaczela napelniac sie. Weszly placzac sluzebnice Sary, pisarz i rzadca
jej domu, potem niewolnicy, wreszcie kilku zolnierzy z oficerem.
- Smierc!... -
krzyknela Sara rozdzierajacym glosem.
Rzucila sie do
kolyski, porwala syna i stanawszy w kacie komnaty zawolala:
- Mnie
zabijcie... ale jego nie dam!...
Ramzes usmiechnal
sie.
- Setniku - rzekl
do oficera - wez te kobiete z jej dzieckiem i zaprowadz do budynku, gdzie
mieszcza sie niewolnicy mego domu. Ta Zydowka juz nie bedzie pania, ale sluga
tej, ktora ja zastapi.
A ty, rzadco -
dodal zwracajac sie do urzednika - pamietaj, aby Zydowka nie zapomniala jutro z
rana umyc nog swej pani, ktora tu zaraz przyjdzie. Gdyby zas ta sluzebnica
okazala sie krnabrna, na rozkaz swej pani
powinna otrzymac
chloste.
Wyprowadzic te
kobiete do izby czeladniej!...
Oficer i rzadca
zblizyli sie do Sary, lecz zatrzymali sie nie smiejac jej dotknac. Ale tez i
nie bylo potrzeby. Sara owinela plachta kwilace dziecko i opuscila komnate
szepcac:
- Boze Abrahama,
Izaaka, Jakuba, zmiluj sie nad nami...
Nisko sklonila
sie przed ksieciem, a z jej oczu plynely ciche lzy. Jeszcze w sieniach slyszal
Ramzes jej slodki glos:
- Boze Abrahama,
Iza...
Gdy wszystko
uspokoilo sie, namiestnik odezwal sie do oficera i rzadcy:
- Pojdziecie z
pochodniami do domu miedzy figowe drzewa...
- Rozumiem -
odparl rzadca.
- I natychmiast
przeprowadzicie tu kobiete, ktora tam mieszka...
- Stanie sie tak.
- Ta kobieta
bedzie odtad wasza pania i pania Sary Zydowki, ktora kazdego poranku ma swojej
pani myc nogi, oblewac ja woda i trzymac przed nia zwierciadlo. To jest moja
wola i rozkaz.
- Stanie sie -
odparl rzadca.
- I jutro z rana
powiesz mi, czy nowa sluga nie jest krnabrna...
Wydawszy te
polecenia namiestnik wrocil do siebie, ale cala noc nie spal. W jego glebokiej
duszy rozpalal sie pozar zemsty.
Czul, ze nie
odnioslszy ani na chwile glosu zmiazdzyl Sare, nedzna Zydowke, ktora osmielila
sie oszukac go. Ukaral ja jak krol, ktory jednym drgnieniem powieki straca
ludzi ze szczytu - w otchlan sluzalstwa. Ale Sara byla tylko narzedziem
kaplanow, a nastepca mial za wiele poczucia sprawiedliwosci, aby polamawszy
narzedzie mogl przebaczyc wlasciwym sprawcom.
Jego wscieklosc
potegowala sie tym bardziej ze kaplani byli nietykalni. Ksiaze mogl Sare z
dzieckiem, wsrod nocy - wypedzic do izby czeladniej, ale nie mogl pozbawic
Herhora jego wladzy ani Mefresa arcykaplanstwa. Sara padla u nog jego jak
zdeptany robak; ale Herhor i Mefres, ktorzy wydarli mu pierworodnego syna,
wznosili sie nad Egiptem i (o wstydzie!) nad nim samym, nad przyszlym faraonem,
jak piramidy...
I nie wiadomo,
ktory juz raz w tym roku przypominal sobie krzywdy, jakich doznal od kaplanow.
W szkole bili go kijami, az mu grzbiet pekal, albo morzyli glodem, az brzuch
przyrastal mu do krzyza. Na zeszlorocznych manewrach Herhor popsul mu caly
plan, a potem zlozyl wine na niego i pozbawil dowodztwa korpusu. Tenze Herhor
przyprawil go o nielaske jego swiatobliwosci, za to, ze wzial do domu Sare, i
nie predzej przywrocil go do zaszczytow, az upokorzony ksiaze przepedzil pare
miesiecy na dobrowolnym wygnaniu.
Zdawalo sie, ze
gdy zostanie wodzem korpusu i namiestnikiem, kaplani przestana uciskac go swoja
opieka. Lecz wlasnie teraz wystapili z podwojonymi silami. Zrobili go
namiestnikiem, po co?... Aby usunac go od faraona i zawrzec haniebny traktat z
Asyria. Zmusili go, ze po informacje o stanie panstwa udal sie jak pokutnik do
swiatyni; tam oszukiwali go za pomoca cudow i postrachow i udzielili
najzupelniej falszywych objasnien.
Potem mieszali
sie do jego rozrywek, kochanek, stosunkow z Fenicjanami, dlugow, a nareszcie,
aby go upokorzyc i osmieszyc w oczach Egiptu, zrobili mu pierworodnego syna
Zydem!...
Gdzie jest chlop,
gdzie niewolnik, gdzie wiezien z kopaln, Egipcjanin, ktory nie mialby prawa
powiedziec:
- Jestem lepszy
od ciebie, namiestniku, bo zaden moj syn nie byl Zydem...
Czujac ciezar
obelgi Ramzes jednoczesnie pojmowal, ze nie moze jej natychmiast pomscic. Wiec
postanowil odsunac sprawe do przyszlosci. W szkole kaplanskiej nauczyl sie
panowac nad soba, na dworze nauczyl sie cierpliwosci i obludy; te przymioty
stana sie jego tarcza i zbroja w walce z kaplanstwem... Do czasu bedzie
wprowadzal ich w blad, a gdy przyjdzie odpowiednia chwila, uderzy tak, ze juz
nie podniosa sie wiecej.
Na dworze zaczelo
switac. Nastepca twardo zasnal, a gdy obudzil sie, pierwsza osoba, ktora
spostrzegl, byl rzadca palacu Sary.
- Coz Zydowka? -
zapytal ksiaze.
- Stosownie do
rozkazu waszej dostojnosci umyla nogi swej nowej pani - odparl urzednik.
- Czy byla
krnabrna?
- Byla pelna
pokory, ale nie dosc zreczna, wiec rozgniewana pani uderzyla ja noga miedzy
oczy...
Ksiaze rzucil
sie.
- I coz na to
Sara?... - zapytal predko.
- Upadla na
ziemie. A gdy nowa pani kazala jej isc precz, wyszla, cicho placzac...
Ksiaze zaczal
chodzic po komnacie.
- Jakze noc
spedzila?...
- Nowa pani?...
- Nie! - przerwal
nastepca. - Pytam o Sare...
- Stosownie do
rozkazu Sara poszla z dzieckiem do izby czeladniej. Tam sluzebne, z litosci,
odstapily jej swieza mate, ale Sara nie polozyla sie spac, tylko przesiedziala
cala noc z dzieckiem na kolanach.
- A dziecko?... -
spytal ksiaze.
- Dziecko jest
zdrowe. Dzis z rana, kiedy Zydowka poszla na sluzbe do nowej pani, inne kobiety
wykapaly malenstwo w cieplej wodzie, a zona pastucha, ktora takze ma niemowle,
dala mu ssac.
Ksiaze stanal
przed rzadca.
- Zle jest -
rzekl - gdy krowa, zamiast karmic swoje cielatko, idzie do pluga i jest bita
kijem. Wiec choc ta Zydowka popelnila wielki wystepek, nie chce, azeby cierpial
jej niewinny pomiot... Dlatego Sara nie bedzie juz myla nog nowej pani i nie
bedzie przez nia kopana w oczy. W czeladnim domu dasz jej osobna izbe, pare
sprzetow i pokarm, jaki nalezy sie niedawnej poloznicy. I niech w spokoju karmi
swoje dziecko.
- Obys zyl
wiecznie, wladco nasz! - odparl rzadca i szybko pobiegl spelnic rozkazy
namiestnika.
Cala bowiem
sluzba lubila Sare, a w ciagu paru godzin miala sposobnosc znienawidzic gniewna
i wrzaskliwa Kame.
ROZDZIAL
CZTERNASTY
Kaplanka fenicka
niewiele szczescia przyniosla Ramzesowi.
Gdy pierwszy raz
przyszedl odwiedzic ja w palacyku, dotychczas zajmowanym przez Sare, myslal, ze
bedzie powitany z zachwytem i wdziecznoscia. Tymczasem Kama przyjela go prawie
z gniewem.
- Coz to? -
zawolala - juz po uplywie pol dnia przywrociles do lask nedzna Zydowke?..
- Czyliz nie
mieszka w izbie czeladniej? - odparl ksiaze.
- Ale moj rzadca
powiedzial, ze juz nie bedzie mi nog myla...
Pan sluchajac
tego doznal uczucia niesmaku.
- Nie jestes,
widze, zadowolona - rzekl.
- I nie bede
nia... - wybuchla - dopoki nie upokorze tej Zydowki... Dopoki sluzac mi i
kleczac u moich nog nie zapomni, ze kiedys byla twoja pierwsza kobieta i pania
tego domu... Dopoki moja sluzba nie przestanie patrzec na mnie ze strachem i
nieufnoscia, a na nia z litoscia...
Ramzesowi coraz
mniej zaczela podobac sie Fenicjanka.
- Kamo - rzekl -
rozwaz, co ci powiem. Gdyby w moim domu sluga kopnal w zeby suke, ktora karmi
szczenieta, wygnalbym go... Ty zas uderzylas noga miedzy oczy kobiete i
matke... A w Egipcie, Kamo, matka to wielkie slowo, bo dobry Egipcjanin trzy
rzeczy najbardziej szanuje na ziemi: bogow, faraona i matke...
- O biada mi!...
- zawolala Kama rzucajac sie na lozko. - Oto mam nagrode, nedzna, zem zaparla
sie mojej bogini... Jeszcze tydzien temu skladano mi kwiaty u nog i okadzano
wonnosciami, a dzis...
Ksiaze cicho
wysunal sie z komnaty i odwiedzil Fenicjanke dopiero po kilku dniach.
Lecz znowu zastal
ja w zlym humorze.
- Blagam cie,
panie - wykrzyknela - dbaj o mnie troche wiecej!... Bo juz i sluzba zaczyna
mnie lekcewazyc, zolnierze patrza spode lba i lekam sie, azeby w kuchni nie
zatrul mi kto potraw...
- Bylem zajety
wojskiem - odparl ksiaze - wiec nie moglem odwiedzac cie...
- To prawda!... -
odparla gniewnie Kama. - Byles wczoraj pod moim gankiem, a nastepnie poszedles
ku czeladniej izbie, gdzie mieszka ta Zydowka... Chciales mi pokazac...
- Dosc! -
przerwal nastepca. - Nie bylem ani pod gankiem, ani pod izba. Jezeli wiec
zdawalo ci sie, iz widzialas mnie, to znaczy, ze twoj kochanek, ten nikczemny
Grek, nie tylko nie opuscil Egiptu, ale nawet smie krazyc po moim ogrodzie...
Fenicjanka
sluchala go przerazona.
- O Astoreth!...
- krzyknela nagle - ratuj mnie... O ziemio, ukryj mnie!... Bo jezeli nedzny
Lykon powrocil, grozi mi wielkie nieszczescie...
Ksiaze rozesmial
sie, ale juz nie mial cierpliwosci sluchac biadan eks-kaplanki.
- Zostan w
spokoju - rzekl wychodzac - i nie zdziw sie, jezeli w tych dniach przyprowadza
ci twojego Lykona zwiazanego jak szakal. Zuchwalec ten juz wyczerpal moja
cierpliwosc.
Wrociwszy do
siebie, ksiaze wezwal natychmiast Hirama i naczelnika policji w Pi-Bast.
Opowiedzial im obydwom, ze Lykon, Grek, z twarzy podobny do niego, kreci sie
okolo palacow, i rozkazal schwytac go. Hiram przysiagl, ze gdy Fenicjanie
polacza sie z policja, Grek musi wpasc w ich rece. Ale naczelnik policji poczal
trzasc glowa.
- Watpisz? -
spytal go ksiaze.
- Tak, panie. W
Pi-Bast mieszka wielu bardzo poboznych Azjatow, wedlug zdania ktorych kaplanka
rzucajaca oltarz zasluguje na smierc. Jezeli wiec ten Grek zobowiazal sie zabic
Kame, oni beda mu pomagali, ukryja go i ulatwia mu ucieczke.
- Coz wy na to,
ksiaze? - spytal nastepca Hirama.
- Dostojny
naczelnik policji madrze mowi - odparl starzec.
- Wszakze
uwolniliscie Kame od klatwy! - zawolal Ramzes.
- Za Fenicjan -
odparl Hiram - recze, ze nie tkna Kamy i beda scigali Greka. Ale co zrobic z
innymi wyznawcami Astoreth?...
- Osmiele sie
mniemac - rzekl naczelnik policji - ze tymczasem kobiecie tej nic nie grozi.
Gdyby zas byla odwazna, moglibysmy uzyc jej do zwabienia Greka i zlapania go
tu, w palacach waszej dostojnosci.
- Idzze wiec do
niej - rzekl ksiaze - i przedstaw plan, jaki obmysliles. A jezeli schwycisz
lotra, dam ci dziesiec talentow...
Gdy nastepca
pozegnal ich, Hiram odezwal sie do naczelnika:
- Dostojniku,
wiem, ze znasz oba pisma i nieobca ci jest kaplanska madrosc. Gdy chcesz
slyszysz przez mury i widzisz w ciemnosciach. Z tego powodu znasz mysli zarowno
chlopa pracujacego kublem, rzemieslnika, ktory na targ przynosi sandaly, i
wielkiego pana, ktory w otoczeniu swoich slug czuje sie bezpiecznym jak dziecko
w lonie matki...
- Prawde mowisz,
wasza czesc - odparl urzednik - ze bogowie udzielili mi cudnego daru
jasnowidzenia.
- Otoz to -
ciagnal Hiram - dzieki nadprzyrodzonym zaletom swoim odgadles juz zapewne, ze
swiatynia Astoreth wyznaczy ci dwadziescia talentow, jezeli zlapiesz tego
nedznika, ktory osmiela sie przybierac postawe ksiecia, pana naszego. Nadto zas
w kazdym razie swiatynia ofiaruje ci dziesiec talentow, jezeli wiesc o
podobienstwie nedznego Lykona do nastepcy nie rozglosi sie po Egipcie. Rzecz to
bowiem gorszaca i nieprzystojna, azeby zwykly smiertelnik przypominal obliczem
swoim osoby, ktore od bogow pochodza.
Niech wiec to, co
slyszysz o nedznym Lykonie, i cala nasza gonitwa za bezboznikiem nie wyjdzie
poza serca nasze.
- Rozumiem -
odparl urzednik. - Moze sie bowiem trafic, ze taki zbrodniarz straci zycie,
zanim oddamy go sadowi...
- Powiedziales -
rzekl Hiram sciskajac go za reke. Wszelka zas pomoc, jakiej zazadasz od
Fenicjan, bedzie ci udzielona.
Rozstali sie jak
dwaj przyjaciele polujacy na grubego zwierza, ktorzy wiedza, ze nie o to
chodzi: czyj oszczep trafi, lecz azeby zdobycz byla dobrze trafiona i nie
wpadla w cudze rece.
Po kilku dniach
Ramzes znowu odwiedzil Kame, lecz znalazl ja w stanie, ktory graniczyl z
obledem. Kryla sie w najciasniejszej izbie swego palacu, glodna, nie czesana,
nawet nie myta, i wydawala najsprzeczniejsze rozkazy swojej sluzbie. Raz kazala
sie zgromadzac wszystkim, drugi raz wypedzala wszystkich od siebie. W nocy
wolala do siebie warte zolnierska, a po chwili uciekla od zolnierzy na strych
krzyczac, ze ja chca zabic.
Wobec takich
postepkow z duszy ksiecia zniknela milosc, a zostalo tylko uczucie wielkiego
klopotu. Schwycil sie za glowe, gdy rzadca palacu i oficer opowiedzieli mu o
tych dziwach, i szepnal:
- Zaprawde, zle
uczynilem odbierajac te kobiete jej bogini. Gdyz tylko bogini mogla cierpliwie
znosic jej kaprysy!...
Mimo to poszedl
do Kamy i znalazl ja mizerna, potargana i drzaca.
- Biada mi!... -
zawolala. - Zyje miedzy samymi wrogami. Moja szatna chce mnie otruc, a
fryzjerka nabawic jakiej ciezkiej choroby... Zolnierze tylko czekaja okazji,
azeby w mej piersi utopic wlocznie i miecze, a w kuchni, jestem pewna, ze
zamiast potraw, gotuja sie czarodziejskie ziola... Wszyscy dybia na moje
zycie...
- Kamo... -
przerwal ksiaze.
- Nie nazywaj
mnie tak!... - szepnela przerazona - bo mi to nieszczescie przyniesie...
- Ale skad ci te
mysli przychodza do glowy?...
- Skad?... Czy
sadzisz, ze w dzien nie widuje obcych ludzi, ktorzy ukazuja sie pod palacem i
znikaja, nim zdolam zawolac na sluzbe?... A w nocy czy nie slysze szeptow za
sciana?...
- Zdaje ci sie.
- Przekleci!...
przekleci!... - zawolala z placzem. - Wszyscy mowicie, ze mi sie zdaje... A
przeciez onegdaj jakas zbrodnicza reka podrzucila mi do sypialni welon, ktory
nosilam pol dnia, zanim poznalam, ze to nie moj... zem nigdy nie miala
takiego...
- Gdziez ten
welon? - spytal juz zaniepokojony ksiaze.
- Spalilam go,
alem go pierwej pokazala moim sluzebnicom.
- Wiec chocby byl
nie twoj, coz ci sie stalo?
- Jeszcze nic.
Ale gdybym te szmate przez pare dni potrzymala w domu, z pewnoscia otrulabym
sie, albo zapadlabym w nieleczaca sie chorobe... Znam Azjatow i ich sposoby!...
Znudzony i
zirytowany ksiaze opuscil ja czym predzej, pomimo blagan, aby zostal. Gdy
jednak spytal sluzbe o ow welon, szatna przyznala, ze to nie byl welon Kamy,
ale zostal podrzucony przez kogos.
Nastepca kazal
podwoic warty w palacu i dokola palacu i zdesperowany wracal do swego
mieszkania.
"Nigdy bym
nie uwierzyl - myslal - ze jedna slaba kobieta moze narobic tyle zametu!...
Cztery swiezo zlapane hieny nie dorownaja w niespokojnosci tej
Fenicjance!..."
U siebie znalazl
ksiaze Tutmozisa, ktory wlasnie przyjechal z Memfis, ledwie mial czas wykapac
sie i przebrac po podrozy.
- Co mi powiesz?
- spytal ksiaze ulubienca odgadujac, ze nie przywiozl dobrych nowin. -
Widziales jego swiatobliwosc?
- Widzialem
slonecznego boga Egiptu - odparl Tutmozis - a oto, co mi rzekl...
- Mow - wtracil
nastepca.
- Tak mowil pan
nasz - ciagnal Tutmozis zlozywszy rece na piersiach i schyliwszy glowe. - Tak
mowi pan. Przez trzydziesci cztery lata prowadzilem ciezki woz Egiptu i tak
jestem zmeczony, ze juz tesknie do moich wielkich przodkow, ktorzy zamieszkuja
kraj zachodni. Niebawem opuszcze te ziemie, a wowczas syn moj Ramzes zasiadzie
na tronie i czynic bedzie z panstwem to, co mu podyktuje madrosc...
- Tak powiedzial
moj swiatobliwy ojciec?
- To sa jego
slowa wiernie powtorzone - odparl Tutmozis. Po kilka razy wyraznie mowil mi
pan, ze nie zostawia ci zadnych rozkazow na przyszlosc, abys mogl rzadzic
Egiptem, jak sam zechcesz...
- O swiety!...
Czyliz jego niemoc jest naprawde tak ciezka?... Dlaczego nie pozwala mi
przyjechac do siebie?... - pytal rozzalony ksiaze.
- Musisz byc tu,
bo tu mozesz sie przydac.
- A traktat z
Asyria?... - zapytal nastepca.
- Jest zawarty w
tym sensie, ze Asyria moze bez przeszkod z naszej strony prowadzic wojne na
wschodzie i polnocy. Ale sprawa Fenicji zostala w zawieszeniu, dopoki ty nie
wstapisz na tron...
- O
blogoslawiony!... o swiety wladco!... - wolal ksiaze. - Od jak strasznej
uchroniles mnie spuscizny...
- Fenicja wiec
zostaje w zawieszeniu - prawil Tutmozis. - Lecz obok tego stala sie niedobra
rzecz, bo jego swiatobliwosc, aby dac dowod Asyrii, ze nie bedzie jej
przeszkadzac w wojnie z ludami polnocnymi, rozkazal zmniejszyc nasza armie o
dwadziescia tysiecy wojsk najemnych...
- Co
powiedziales?... - wykrzyknal zdumiony nastepca.
Tutmozis chwial
glowa na znak smutku.
- Prawde mowie -
rzekl i juz nawet rozpuszczono cztery libijskie pulki...
- Alez to
szalenstwo!... - prawie zawyl nastepca lamiac rece. - Po co my sie tak
oslabiamy i gdzie pojda ci ludzie?...
- Otoz to, ze juz
poszli na Pustynie Libijska i albo napadna Libijczykow, co nam narobi klopotow,
albo polacza sie z nimi i razem uderza na nasze zachodnie granice...
- Nic o tym nie
slyszalem!... Co oni porobili?... i kiedy to zrobili?... Zadna wiesc do nas nie
doszla... - wolal ksiaze.
- Bo rozpuszczeni
najemnicy poszli pustynia od Memfisu, a Herhor zabronil mowic o tym komukolwiek...
- Wiec nawet
Mefres i Mentezufis nie wiedza o tym?... - spytal namiestnik.
- Oni wiedza -
odparl Tutmozis.
- Oni wiedza, a
ja nic!... Ksiaze nagle uspokoil sie, ale pobladl, a na jego mlodym obliczu
odmalowala sie straszna nienawisc. Schwycil za obie rece swego powiernika i
mocno sciskajac je szeptal:
- Sluchaj... Na
swiete glowy mego ojca i matki... na pamiec Ramzesa Wielkiego... na wszystkich
bogow, jezeli jacy sa, przysiegam, ze gdy - za moich rzadow - kaplani nie ugna
sie przed moja wola, zgniote ich...
Tutmozis sluchal
przerazony.
- Ja albo oni!...
- zakonczyl ksiaze. - Egipt nie moze miec dwu panow...
- I zwykle miewal
tylko jednego: faraona - wtracil powiernik.
- Zatem bedziesz
mi wierny?...
- Ja, cala
szlachta i wojsko, przysiegam ci!...
- Dosyc -
zakonczyl nastepca. - Niechze sobie teraz uwalniaja najemne pulki... niech
podpisuja traktaty... niech kryja sie przede mna jak nietoperze i niech
oszukuja nas wszystkich. Ale przyjdzie czas...
A teraz,
Tutmozisie, odpocznij po podrozy i badz u mnie na uczcie dzis wieczor... Ci
ludzie tak mnie spetali, ze moge tylko bawic sie... Wiec bede sie bawil... Ale kiedys pokaze im, kto jest wladca Egiptu: oni
czy ja...
Od tego dnia
znowu zaczely sie uczty. Ksiaze jakby wstydzac sie wojska nie odbywal z nim cwiczen.
Natomiast palac jego roil sie szlachta, oficerami, sztukmistrzami i
spiewaczkami, a po nocach odbywaly sie wielkie orgie, wsrod ktorych dzwieki arf
mieszaly sie z wrzaskami pijanych biesiadnikow i spazmatycznym smiechem kobiet.
Na jedna z tych
uczt Ramzes zaprosil Kame, ale odmowila. Ksiaze obrazil sie na nia, co
spostrzeglszy Tutmozis rzekl:
- Mowiono mi,
panie, ze Sara stracila twoje laski?
- Nie wspominaj
mi o tej Zydowce - odparl nastepca. - Wszak chyba wiesz, co zrobila z moim
synem?
- Wiem - mowil
ulubieniec - ale zdaje mi sie, ze stalo sie to nie z jej winy. Slyszalem w
Memfis, ze czcigodna matka twoja, pani Nikotris, i dostojny minister Herhor
uczynili syna twego Zydem w tym celu, aby kiedys panowal nad Izraelitami...
- Alez Izraelici
nie maja krola tylko kaplanow i sedziow!... - przerwal ksiaze.
- Nie maja, lecz
chca miec. Im takze obmierzly rzady kaplanskie.
Nastepca
pogardliwie machnal reka.
- Woznica jego
swiatobliwosci - odparl - znaczy wiecej nizli wszyscy krolowie, a tym bardziej
jakis tam krol izraelski, ktorego jeszcze nie ma...
- W kazdym razie
wina Sary nie jest tak wielka - wtracil Tutmozis.
- Totez wiedz, ze
kiedys zaplace i kaplanom.
- W tym wypadku i
oni nie sa zbyt winni. Na przyklad dostojny Herhor uczynil tak pragnac
zwiekszyc slawe i potege twojej dynastii. Zreszta dzialal z wiedza pani
Nikotris...
- A Mefres po co
miesza sie do moich spraw?... - spytal ksiaze. - Przecie on chyba powinien
pilnowac tylko swiatyni, a nie wplywac na losy faraonowego potomstwa...
- Mefres jest
starcem, ktory juz zaczyna dziwaczec. Caly dwor jego swiatobliwosci drwi dzis z
Mefresa z powodu jego praktyk, o ktorych ja sam nic nie wiedzialem, choc prawie
co dzien widywalem i widuje swietego meza...
- A to ciekawe...
Coz on robi?...
- Po kilka razy
na dobe - odparl Tutmozis - odprawia solenne nabozenstwa w najtajemniejszej
czesci swiatyni i nakazuje swoim kaplanom, aby uwazali: czy bogowie nie
podnosza go w powietrze podczas modlitwy?...
- Cha!... cha!...
cha!... - zasmial sie nastepca. - I to wszystko dzieje sie tu, w Pi-Bast, pod
naszym okiem, a ja nic nie wiem...
- Tajemnica
kaplanska...
- Tajemnica, o
ktorej mowia wszyscy w Memfisie!... Cha... cha... cha!... W cyrku widzialem
chaldejskiego kuglarza, ktory unosil sie w powietrzu...
- I ja widzialem
- wtracil Tutmozis - ale to byla sztuka. Tymczasem Mefres chce naprawde wzniesc
sie nad ziemie na skrzydlach swej poboznosci...
- Nieslychane
blazenstwo!... - mowil ksiaze. - Coz na to inni kaplani?
- Podobno w
swietych papyrusach sa wzmianki, ze dawnymi czasy bywali u nas prorocy
posiadajacy dar wznoszenia sie w powietrze, wiec kaplanow nie dziwia checi
Mefresa. A ze, jak ci wiadomo, u nas podwladni widza to, co podoba sie
zwierzchnikom, wiec niektorzy swieci mezowie twierdza, ze Mefres naprawde
podnosi sie w czasie modlitwy na grubosc paru palcow nad ziemie...
- Cha!... cha!...
cha!... I ta wielka tajemnica bawi sie caly dwor, a my tu jak chlopi albo
kopacze nawet nie domyslamy sie cudow sprawianych pod naszym bokiem... Nedzna
dola nastepcy egipskiego tronu!... - smial sie ksiaze.
Gdy sie zas
uspokoil, na powtorna prosbe Tutmozisa rozkazal: przeniesc Sare z dzieckiem z
izby czeladniej do palacyku, ktory w pierwszych dniach zajmowala Kama.
Sluzba nastepcy
byla zachwycona tym rozporzadzeniem pana, a wszystkie sluzebne, niewolnice i
nawet pisarze odprowadzili Sare do nowej siedziby z muzyka i okrzykami radosci.
Fenicjanka
uslyszawszy halas spytala o przyczyne. A gdy jej odpowiedziano, ze Sara wrocila
juz do lask nastepcy i ze z domu niewolnic znowu przeniosla sie do palacu,
rozwscieczona eks-kaplanka wezwala do siebie Ramzesa.
Ksiaze przyszedl.
- Wiec tak
poczynasz sobie ze mna?... wrzasnela nie panujaca nad soba Kama. - Wiec to
tak?... Obiecales mi, ze bede pierwsza twoja kobieta, lecz zanim ksiezyc obiegl
polowe nieba, zlamales przyrzeczenie?... Moze myslisz, ze zemsta Astoreth pada
tylko na kaplanki, a nie dosiega ksiazat?...
- Powiedz twojej
Astoreth - odparl spokojnie nastepca - aby nigdy nie grozila ksiazetom, bo i
ona pojdzie do izby czeladniej.
- Rozumiem - wolala
Kama. - Ja pojde do czeladzi, moze nawet do wiezienia, a ty przez ten czas
bedziesz spedzal noce u swojej Zydowki!... Za to, zem dla ciebie wyparla sie
bogow... sciagnela na moja glowe przeklenstwo... Za to, ze nie mam godziny
spokojnej, ze zmarnowalam dla ciebie mlodosc, zycie, nawet dusze, ty tak mi
placisz...
Ksiaze przyznal w
sercu, ze istotnie Kama wiele poswiecila dla niego; i uczul skruche.
- Nie bylem i nie
bede u Sary - odparl. - Ale co tobie szkodzi, ze nieszczesliwa kobieta odzyska
wygody i bedzie mogla wykarmic swoje dziecko?
Fenicjanka
zatrzesla sie. Podniosla w gore zacisniete piesci, wlosy jej najezyly sie, a w
oczach zaplonal brudny ogien nienawisci.
- Takze mi
odpowiadasz?... Zydowka jest nieszczesliwa, bos ja wygnal z palacu, a ja musze
byc zadowolona, chociaz bogowie wygnali mnie ze wszystkich swoich swiatyn... A
dusza moja... dusza kaplanki tonacej we lzach i obawie czyliz nie znaczy wiecej
u ciebie anizeli ten zydowski pomiot, to dziecko, ktore... oby juz nie zylo...
oby go...
- Milcz!... -
krzyknal ksiaze zamykajac jej usta.
Cofnela sie
wylekniona.
- Wiec nie wolno
nawet skarzyc sie na moja nedze?... - spytala. - Lecz jezeli az tak dbasz o to
dziecko, po coz wykradles mnie ze swiatyni, dlaczego obiecywales, ze bede u
ciebie pierwsza kobieta?...
Strzez sie -
znowu podniosla glos - azeby Egipt poznawszy moja dole nie nazwal cie
wiarolomca.
Ksiaze krecil
glowa i usmiechal sie. Wreszcie usiadl i rzekl:
- Zaiste moj
nauczyciel mial slusznosc ostrzegajac mnie przed kobietami. Jestescie jak
dojrzala brzoskwinia w oczach czlowieka, ktoremu jezyk wysuszylo pragnienie...
Lecz tylko na pozor... Bo biada glupcowi, ktory osmieli sie rozgryzc ten piekny
owoc: zamiast chlodzacej slodyczy, znajdzie gniazdo os, ktore porania mu nie
tylko wargi, ale i serce.
- Juz
narzekasz?... Nawet tego nie oszczedzasz mi wstydu?... Za to, zem ci poswiecila
godnosc kaplanki i cnote!...
Nastepca ciagle
trzasl glowa i usmiechal sie.
- Nigdy bym nie
myslal - rzekl po chwili - azeby sprawdzila sie bajka opowiadana przez chlopow
zabierajacych sie do snu. Ale dzis widze, ze tak jest. Posluchaj wiec, Kamo, a
moze zastanowisz sie i nie zmusisz mnie do cofniecia zyczliwosci, jaka mam dla
ciebie...
- Jemu sie chce
teraz bajki opowiadac!... - odparla z gorycza kaplanka. - Juzes mi jedna mowil
i dobrzem wyszla usluchawszy jej...
- Ta z pewnoscia
wyjdzie ci na pozytek, byles ja chciala zrozumiec.
- Bedzie w niej
co o zydowskich bachorach?...
- I o kaplankach,
tylko uwaznie posluchaj:
Dzialo sie to juz
dawno, w tym samym miescie Pi-Bast. Pewnego dnia ksiaze Satni na placu przed
swiatynia Ptah zobaczyl bardzo piekna kobiete. Byla ona piekniejsza od
wszystkich, jakie dotychczas spotykal, a co wiecej, miala na sobie duzo zlota.
Ksieciu ogromnie
podobala sie ta osoba. Dowiedzial sie, co ona za jedna, a gdy mu powiedziano,
ze jest to corka arcykaplana w Pi-Bast, poslal do niej swego koniuszego z taka
ofiara:
"Dam ci
dziesiec zlotych pierscieni, jezeli przepedzisz ze mna godzinke".
Koniuszy poszedl
do pieknej Tbubui i powtorzyl jej slowa ksiecia Satni. Dama wysluchawszy go
zyczliwie odpowiedziala, jak przystoi dobrze wychowanej panience:
"Jestem
corka arcykaplana, jestem niewinna, a nie zadna podla dziewczyna. Jezeli wiec
ksiaze chce miec przyjemnosc zapoznania sie ze mna, niech przyjdzie do mego
domu, gdzie wszystko bedzie przygotowane, i nasza znajomosc nie narazi mnie na
plotki kumoszek z calej ulicy."
Poszedl tedy
ksiaze Satni za panna Tbubui na gorne pietro do jej pokojow, ktorych sciany
byly wylozone lapisem lazuli tudziez bladozielonawa emalia. Bylo tam wiele
lozek pokrytych krolewskim plotnem i niemalo jednonoznych stolikow zastawionych
zlotymi pucharami. Jeden z pucharow napelniono winem i podano go ksieciu, a
Tbubui rzekla: "Badz laskaw, napij sie". Na co ksiaze odparl: "Wiesz
przecie, ze nie przyszedlem na wino." Niemniej jednak zasiedli do uczty,
podczas ktorej Tbubui miala na sobie dluga, nieprzezroczysta szate, zapieta pod
szyje. Gdy zas odurzony ksiaze chcial ja pocalowac, odsunela go i odparla:
"Dom ten
bedzie twoim domem. Pamietaj jednak, ze nie jestem ulicznica, lecz kobieta
niewinna. Jezeli wiec chcesz, azebym byla ci posluszna, zaprzysiegnij mi
wiernosc i zapisz twoj majatek."
"Wiec niech
przyjdzie tu pisarz" - zawolal ksiaze. A gdy go przyprowadzono, Satni
kazal spisac akt slubny i tudziez akt darowizny, ktorym wszystkie swoje
pieniadze, ruchomosci i dobra ziemskie przepisal na imie Tbubui.
W godzine pozniej
sluzba zawiadomila ksiecia, ze na dole czekaja jego dzieci. Tbubui wowczas
opuscila go, lecz wnet wrocila ubrana w suknie z przezroczystej gazy. Satni
znowu chcial ja usciskac, ale odsunela go mowiac:
"Dom ten
bedzie twoim. Lecz poniewaz nie jestem ladacznica, tylko dziewczyna niewinna,
jezeli wiec chcesz mnie posiadac, to niech twoje dzieci zrobia akt zrzeczenia
sie majatku, aby pozniej nie procesowaly sie z moimi dziecmi."
Satni zawolal
dzieci na gore i kazal im podpisac akt zrzeczenia sie majatku, co uczynily.
Lecz gdy odurzony dlugim oporem chcial zblizyc sie do Tbubui, ta go znowu
zatrzymala...
"Dom ten
bedzie twoim - rzekla. - Ale ja nie jestem pierwsza lepsza; jestem czysta
dziewica. Jezeli wiec kochasz mnie, kaz pozabijac twoje dzieci, azeby kiedys
nie wydarly majatku moim..."
- Jakaz to dluga
historia!.. - przerwala niecierpliwie Kama.
- Zaraz sie
skonczy - odparl nastepca. - I wiesz, Kamo, co odpowiedzial Satni:
"Jezeli
pragniesz tego, wiec... niech sie spelni zbrodnia!..."
Tbubui nie trzeba
bylo dwa razy powtarzac. W oczach ojca kazala pomordowac dzieci, a okrwawione
ich czlonki wyrzucila przez okno psom i kotom... No i dopiero wtedy Satni
wszedl do jej pokoju i spoczal na jej hebanowym lozu, wykladanym koscia
sloniowa... *
- Tbubui dobrze
robila nie wierzac zapewnieniom mezczyzn - rzekla zirytowana Fenicjanka.
- Ale Satni -
odparl nastepca - zrobil jeszcze lepiej: obudzil sie... gdyz jego straszna
zbrodnia byla tylko snem...
I ty, Kamo,
zapamietaj sobie, ze najpewniejszym sposobem obudzenia mezczyzny z milosnych
upojen jest - miotac klatwy na jego syna...
- Badz spokojny,
panie, juz nigdy nie wspomne ani o mojej niedoli, ani o twoim synu - posepnie
odpowiedziala Fenicjanka.
- A ja nie cofne
ci moich lask i bedziesz szczesliwa - zakonczyl Ramzes.
* Historyjka
autentyczna
ROZDZIAL
PIETNASTY
Juz i miedzy
ludem miasta Pi-Bast zaczely rozchodzic sie rozne wiesci o Libijczykach.
Opowiadano, ze rozpuszczeni przez kaplanow zolnierze barbarzynscy wracajac do
swej ojczyzny z poczatku zebrali, potem kradli, a w koncu zaczeli rabowac i
palic wsie egipskie mordujac przy tym mieszkancow.
W ten sposob w
ciagu kilku dni zostaly napadniete i zniszczone miasta: Chinensu, Pimat i Kasa
na poludnie od jeziora Moeris. W ten sposob zginela karawana kupcow i
pielgrzymow egipskich wracajacych z oazy Uit-Mehe. Cala zachodnia granica
panstwa byla w niebezpieczenstwie, a nawet z Terenuthis zaczeli uciekac
mieszkancy. I w tamtej bowiem okolicy od strony morza ukazaly sie bandy
libijskie, jakoby wyslane przez groznego wodza Musawase, ktory podobno w calej
pustyni mial oglosic swieta wojne przeciw Egiptowi.
Totez jezeli
ktoregos wieczoru zachodni pas nieba czerwienil sie zbyt dlugo, na mieszkancow
Pi-Bast padala trwoga. Ludzie gromadzili sie po ulicach, niektorzy wchodzili na
plaskie dachy lub wdrapywali sie na drzewa i stamtad oglaszali, ze - widza
pozar w Menuf albo w Sechen. Byli nawet i tacy, ktorzy pomimo zmroku
dostrzegali uciekajacych mieszkancow albo libijskie bandy maszerujace w
kierunku Pi-Bast dlugimi, czarnymi szeregami.
Pomimo wzburzenia
ludnosci rzadcy nomesu zachowywali sie obojetnie; wladza bowiem centralna nie
przyslala im zadnych rozkazow.
Ksiaze Ramzes
wiedzial o niepokoju tlumow i widzial obojetnosc pi-bastenskich dygnitarzy.
Wsciekly gniew ogarnial go, ze nie otrzymuje zadnych polecen z Memfisu i ze ani
Mefres ani Mentezufis nie rozmawiaja z nim o tych alarmach zagrazajacych
panstwu.
Lecz poniewaz
obaj kaplani nie zglaszali sie do niego, nawet jakby unikali rozmowy z nim,
wiec i namiestnik nie szukal ich ani robil zadnych przygotowan wojskowych.
W koncu przestal
odwiedzac stojace pod Pi-Bast pulki, a natomiast zgromadziwszy do palacu cala
szlachecka mlodziez, bawil sie i ucztowal tlumiac w sercu oburzenie na kaplanow
i obawe o losy panstwa.
- Zobaczysz!... -
powiedzial raz do Tutmozisa. - Swieci prorocy wykieruja nas tak, ze Musawasa
zabierze Dolny Egipt, a my bedziemy musieli uciekac do Tebow, jezeli nie do
Sunnu, o ile znowu stamtad nie wypedza nas Etiopowie...
- Prawde rzekles
- odparl Tutmozis - ze nasi wladcy poczynaja sobie, jakby byli zdrajcami.
Pierwszego dnia
miesiaca Hator (sierpien - wrzesien) odbywala sie w palacu nastepcy najwieksza
uczta. Zaczeto bawic sie od drugiej po poludniu, a nim slonce zaszlo, juz
wszyscy byli pijani. Doszlo do tego, ze mezczyzni i kobiety tarzali sie po
podlodze zlanej winem, zasypanej kwiatami i skorupami potluczonych dzbanow.
Ksiaze byl miedzy
nimi najprzytomniejszy. Jeszcze nie lezal, ale siedzial na fotelu trzymajac na
kolanach dwie piekne tancerki, z ktorych jedna poila go winem, druga oblewala
mu glowe silnymi wonnosciami.
W tej chwili
wszedl na sale adiutant i przelazlszy przez kilku pijanych biesiadnikow zblizyl
sie do nastepcy.
- Dostojny panie
- szepnal - swieci Mefres i Mentezufis pragna natychmiast rozmowic sie z
wami...
Nastepca
odepchnal dziewczeta i zarumieniony, w poplamionym kaftanie, chwiejnym krokiem
potoczyl sie do swego pokoju na gore.
Na jego widok
Mefres i Mentezufis spojrzeli po sobie.
- Czego chcecie,
dostojnicy? - spytal ksiaze upadajac na krzeslo.
- Nie wiem, czy
wasza dostojnosc bedziesz mogl wysluchac nas... - odparl zaklopotany
Mentezufis.
- A!... myslicie,
zem sie upil? - zawolal ksiaze. - Nie lekajcie sie... Dzis caly Egipt jest jak
oszalaly czy glupi, ze jeszcze w pijakach najwiecej zostalo rozsadku...
Kaplani
zachmurzyli sie, lecz Mentezufis zaczal:
- Wasza
dostojnosc wie, ze pan nasz i najwyzsza rada postanowili uwolnic dwadziescia
tysiecy wojsk najemnych...
- No, niby nie
wiem przerwal nastepca. Nie raczyliscie przeciez nie tylko zasiegnac mojej rady
w kwestii tak madrego postanowienia, ale nawet nie raczyliscie zawiadomic mnie,
ze juz cztery pulki rozpedzono i ze ludzie ci z glodu napadaja nasze miasta...
- Zdaje mi sie,
ze wasza dostojnosc sadzisz rozkazy jego swiatobliwosci faraona... - wtracil
Mentezufis.
- Nie jego
swiatobliwosci!... - zawolal ksiaze tupiac noga - ale tych zdrajcow, ktorzy
korzystajac z choroby mego ojca i wladcy chca zaprzedac panstwo Asyryjczykom i
Libijczykom...
Kaplani
oslupieli. Podobnych wyrazow nie wypowiedzial zaden jeszcze Egipcjanin.
- Pozwol, ksiaze,
azebysmy wrocili za pare godzin... gdy sie uspokoisz... - rzekl Mefres.
- Nie ma
potrzeby. Wiem, co sie dzieje na naszej zachodniej granicy... A raczej nie ja
wiem, tylko moi kucharze, chlopcy stajenni i pomywaczki. Moze wiec zechcecie
teraz czcigodni ojcowie, i mnie wtajemniczyc w wasze plany?...
Mentezufis przybral
obojetna fizjognomie i mowil:
- Libijczycy
zbuntowali sie i zaczynaja zbierac bandy z zamiarem napadu na Egipt.
- Rozumiem.
- Z woli zatem
jego swiatobliwosci - ciagnal Mentezufis - i najwyzszej rady, masz, wasza
dostojnosc, zebrac wojska z Dolnego Egiptu i zniszczyc buntownikow.
- Gdzie rozkaz?
Mentezufis
wydobyl z zanadrza pergamin opatrzony pieczeciami i wreczyl go ksieciu.
- Wiec od tej
chwili jestem naczelnym wodzem i najwyzsza wladza w tej prowincji? - spytal
nastepca.
- Tak jest, jak
rzekles.
- I mam prawo
odbyc z wami narade wojenna?
- Koniecznie... -
odparl Mefres. - Choc w tej chwili...
- Siadajcie -
przerwal ksiaze.
Obaj kaplani
spelnili rozkaz.
- Pytam sie was,
bo to potrzebne jest do moich planow: dlaczego rozpuszczono libijskie pulki?...
- I rozpusci sie
inne - pochwycil Mentezufis. - Otoz rada najwyzsza dlatego chce pozbyc sie
dwudziestu tysiecy najkosztowniejszych zolnierzy, aby skarbowi jego
swiatobliwosci dostarczyc rocznie czterech tysiecy talentow, bez czego dwor
krolewski moze znalezc sie w niedostatku...
- Co jednak nie
grozi najnedzniejszemu z egipskich kaplanow!... - wtracil ksiaze.
- Zapominasz,
wasza dostojnosc, ze kaplana nie godzi sie nazywac "nedznym" - odparl
Mentezufis. - A ze nie grozi zadnemu z nich niedostatek, to jest zasluga ich
powsciagliwego trybu zycia.
- W takim razie
chyba posagi wypijaja wino, co dzien odnoszone do swiatyn, i kamienni bogowie
stroja swoje kobiety w zloto i drogie klejnoty - szydzil ksiaze. - Ale mniejsza
o wasza powsciagliwosc!... Rada kaplanska nie dlatego rozpedza dwadziescia
tysiecy wojska i otwiera bramy Egiptu bandytom, azeby napelnic skarb faraona...
- Tylko?...
- Tylko dlatego,
azeby przypodobac sie krolowi Assarowi. A poniewaz jego swiatobliwosc nie
zgodzil sie na oddanie Asyryjczykom Fenicji, wiec wy chcecie oslabic panstwo w
inny sposob: przez rozpuszczenie najemnikow i wywolanie wojny na naszej
zachodniej granicy...
- Biore bogow na
swiadectwo, ze zdumiewasz nas, wasza dostojnosc!... - zawolal Mentezufis.
- Cienie faraonow
bardziej zdumialyby sie uslyszawszy, ze w tym samym Egipcie, w ktorym spetano
krolewska wladze, jakis chaldejski oszust wplywa na losy panstwa...
- Uszom nie
wierze!... - odparl Mentezufis. - Co wasza dostojnosc mowisz o jakims
Chaldejczyku?...
Namiestnik
zasmial sie szyderczo.
- Mowie o
Beroesie... Jezeli ty, swiety mezu, nie slyszales o nim, zapytaj czcigodnego
Mefresa, a gdyby i on zapomnial, niech odwola sie do Herhora i Pentuera...
Oto wielka
tajemnica waszych swiatyn!... Obcy przybleda, ktory jak zlodziej dostal sie do
Egiptu, narzuca czlonkom najwyzszej rady traktat tak haniebny, ze moglibysmy
podpisac go dopiero po przegraniu bitew, po utracie wszystkich pulkow i obu
stolic.
I pomyslec, ze
zrobil to jeden czlowiek, najpewniej szpieg krola Assara!... A nasi medrcy tak
dali sie oczarowac jego wymowie, ze gdy faraon nie pozwolil im wyrzec sie
Fenicji, to oni przynajmniej rozpuszczaja pulki i wywoluja wojne na granicy
zachodniej...
Slyszana
rzecz?... - ciagnal juz nie panujacy nad soba Ramzes. - Gdy jest najlepsza pora
zwiekszyc armie do trzystu tysiecy ludzi i popchnac ja do Niniwy, ci pobozni
szalency rozpedzaja dwadziescia tysiecy wojsk i podpalaja wlasny dom...
Mefres, sztywny i
blady, sluchal tych okrutnych szyderstw. Wreszcie zabral glos:
- Nie wiem,
dostojny panie, z jakiego zrodla czerpales swoje wiadomosci... - Oby ono bylo
rownie czystym jak serca czlonkow najwyzszej rady! Przypuscmy jednak, ze masz
slusznosc i ze jakis chaldejski kaplan potrafil sklonic rade do podpisania
ciezkiej umowy z Asyria. Otoz gdyby tak sie zdarzylo, to skad wiesz, ze ow
kaplan nie byl wyslannikiem bogow, ktorzy przez jego usta ostrzegli nas o
wiszacych nad Egiptem niebezpieczenstwach?...
- Odkadze to
Chaldejczycy ciesza sie takim zaufaniem u was? - zapytal ksiaze.
- Kaplani
chaldejscy sa starszymi bracmi egipskich - wtracil Mentezufis.
- To moze i krol
asyryjski jest wladca faraona? - wtracil ksiaze.
- Nie bluznij,
wasza dostojnosc - surowo przerwal Mefres. - Lekkomyslnie szperasz w
najswietszych tajemnicach, a to bywalo niebezpiecznym nawet dla wiekszych od
ciebie!
- Dobrze, nie
bede szperal! Po czym jednak mozna poznac, ze jeden Chaldejczyk jest
wyslannikiem bogow, a drugi szpiegiem krola Assara?
- Po cudach -
odparl Mefres. - Gdyby na twoj rozkaz, ksiaze, ten pokoj napelnil sie duchami,
gdyby niewidzialne moce uniosly cie w powietrze, powiedzielibysmy, zes jest
narzedziem niesmiertelnych, i sluchalibysmy twej rady...
Ramzes wzruszyl
ramionami.
- I ja widzialem
duchy: robila je mloda dziewczyna... I ja widzialem w cyrku lezacego w powietrzu
kuglarza...
- Tylkos nie
dojrzal cienkich sznurkow, ktore trzymali w zebach czterej jego pomocnicy... -
wtracil Mentezufis.
Ksiaze znowu
rozesmial sie i przypomniawszy sobie, co mu Tutmozis opowiadal o nabozenstwach
Mefresa, rzekl szyderczym tonem:
- Za krola
Cheopsa pewien arcykaplan chcial koniecznie latac po powietrzu. W tym celu
modlil sie do bogow, a swoim podwladnym kazal uwazac: czy go nie podnosza
niewidzialne sily?... I co powiecie, swieci mezowie: od tej pory nie bylo dnia,
azeby prorocy nie zapewniali arcykaplana, ze unosi sie w powietrzu, wprawdzie
niewysoko, bo tylko na palec od podlogi... Ale... co to waszej dostojnosci? -
spytal nagle Mefresa.
Istotnie
arcykaplan sluchajac swojej wlasnej historii zachwial sie na krzesle i bylby
upadl, gdyby nie podtrzymal go Mentezufis.
Ramzes zmieszal
sie. Podal starcowi wody do picia, natarl mu czolo i skronie octem, zaczal go
chlodzic wachlarzem...
Wkrotce swiety
Mefres przyszedl do siebie. Powstal z krzesla i rzekl do Mentezufisa:
- Juz chyba
mozemy odejsc?
- I ja tak mysle.
- A ja co mam
robic? - spytal ksiaze czujac, ze stalo sie cos zlego.
- Spelnic
obowiazki naczelnego wodza - odparl zimno Mentezufis.
Obaj kaplani
ceremonialnie uklonili sie ksieciu i wyszli. Namiestnik byl juz calkiem
trzezwy, ale na serce spadl mu wielki ciezar. W tej chwili zrozumial, ze
popelnil dwa ciezkie bledy: przyznal sie kaplanom do tego, ze zna ich wielka
tajemnice, i - niemilosiernie zadrwil z Mefresa.
Oddalby rok
zycia, gdyby mozna zatrzec w ich pamieci cala te pijacka rozmowe. Ale juz bylo
za pozno.
"Nie ma co -
myslal - zdradzilem sie i kupilem sobie smiertelnych wrogow. Ale trudno. Walka
zaczyna sie w chwili najniekorzystniejszej dla mnie... Lecz idzmy dalej.
Niejeden przecie faraon walczyl z kaplanstwem i zwyciezyl je, nawet nie majac
zbyt silnych sprzymierzencow. "
Tak jednak uczul
niebezpieczenstwo swego polozenia, ze w tej chwili przysiagl na swieta glowe
ojca nigdy juz nie pic wiekszej ilosci wina.
Kazal zawolac
Tutmozisa. Powiernik zjawil sie natychmiast, zupelnie trzezwy.
- Mamy wojne i
jestem naczelnym wodzem - rzekl nastepca.
Tutmozis uklonil
sie do ziemi.
- I nigdy juz nie
bede upijal sie - dodal ksiaze. - A wiesz dlaczego?
- Wodz powinien
wystrzegac sie wina i odurzajacych woni - odparl Tutmozis.
- Nie pamietalem
o tym i... wygadalem sie przed kaplanami...
- Z czym? -
zawolal przestraszony Tutmozis.
- Ze ich
nienawidze i zartuje z ich cudow...
- Nic nie
szkodzi. Oni chyba nigdy nie rachuja na ludzka milosc.
- I ze znam ich
polityczne tajemnice - dodal ksiaze.
- Aj... - syknal
Tutmozis. - To jedno bylo niepotrzebne...
- Mniejsza o to -
mowil Ramzes. - Wyslij natychmiast szybkobiegaczy do pulkow, azeby jutro z rana
dowodcy zjechali sie na rade wojenna. Kaz zapalic sygnaly alarmowe, azeby
wszystkie wojska Dolnego Egiptu od jutra maszerowaly ku zachodniej granicy.
Pojdz do nomarchy i zapowiedz mu, aby uwiadomil innych nomarchow o potrzebie
gromadzenia zywnosci, odziezy i broni.
- Bedziemy mieli
klopot z Nilem - wtracil Tutmozis.
- Totez niech
wszystkie czolna i statki zatrzymaja na odnogach Nilowych dla przewozu wojsk.
Trzeba tez wezwac nomarchow, azeby zajeli sie przygotowaniem pulkow
rezerwowych...
Tymczasem Mefres
i Mentezufis wracali do swych mieszkan przy swiatyni Ptah. Gdy znalezli sie
sami w celi, arcykaplan podniosl rece do gory i zawolal:
- Trojco
niesmiertelnych bogow: Ozirisie, Izydo i Horusie - ratujcie Egipt od
zaglady!... Jak swiat swiatem, zaden faraon nie wypowiedzial tylu bluznierstw,
ile dzis uslyszelismy od tego dzieciaka... Co mowie - faraon?... Zaden wrog
Egiptu, zaden Cheta, Fenicjanin, Libijczyk nie osmielilby sie tak zniewazac
kaplanskiej nietykalnosci...
- Wino robi
czlowieka przezroczystym - odparl Mentezufis.
- Alez w tym
mlodym sercu klebi sie gniazdo zmij... Poniewiera stan kaplanski, szydzi z
cudow, nie wierzy w bogow...
- Najwiecej
jednak zastanawia mnie to - rzekl zamyslony Mentezufis... skad on wie o waszych
ukladach z Beroesem? Bo, ze wie, na to przysiegne.
- Dokonano
okropnej zdrady - odparl Mefres chwytajac sie za glowe.
- Rzecz bardzo dziwna!
Bylo was czterech...
- Wcale nie
czterech. Boc o Beroesie wiedziala starsza kaplanka Izydy, dwaj kaplani, ktorzy
nam wskazali droge do swiatyni Seta, i kaplan, ktory go przyjal u wrot...
Czekaj no!... - mowil Mefres. - Ten kaplan wciaz siedzial w podziemiach... A
jezeli podsluchiwal?...
- W kazdym razie
nie sprzedal tajemnicy dzieciakowi, ale komus powazniejszemu. A to jest
niebezpieczne!...
Do celi zapukal
arcykaplan swiatyni Ptah, swiety Sem.
- Pokoj wam -
rzekl wchodzac.
-
Blogoslawienstwo sercu twemu.
- Przyszedlem, bo
tak podnosicie glos, jakby stalo sie jakie nieszczescie. Chyba nie przeraza was
wojna z nedznym Libijczykiem?... - mowil Sem.
- Co bys tez
myslal, wasza czesc, o ksieciu nastepcy tronu? - przerwal mu Mentezufis.
- Ja mysle -
odparl Sem - ze on musi byc bardzo kontent z wojny i naczelnego dowodztwa. Oto
urodzony bohater! Gdy patrze na niego, przychodzi mi na mysl lew Ramzesa... Ten
chlopak gotow sam rzucic sie na wszystkie bandy libijskie i zaprawde - moze je
rozproszyc.
- Ten chlopak -
odezwal sie Mefres - moze wywrocic wszystkie nasze swiatynie i zmazac Egipt z
oblicza ziemi.
Swiety Sem szybko
wyjal zloty amulet, ktory nosil na piersiach, i szepnal:
- Ucieknijcie,
zle slowa na pustynia... Oddalcie sie i nie robcie szkody sprawiedliwym!... Co
tez wygaduje wasza dostojnosc!... - rzekl glosniej, tonem wyrzutu.
- Dostojny Mefres
mowi prawde - odezwal sie Mentezufis. Glowa by cie zabolala i zoladek, gdyby
ludzkie wargi mogly powtorzyc bluznierstwa, jakie dzis uslyszelismy od tego
mlodzieniaszka.
- Nie zartuj,
proroku - oburzyl sie arcykaplan Sem. - Predzej uwierzylbym, ze woda plonie, a
powietrze gasi, anizeli w to, ze Ramzes dopuszcza sie bluznierstw...
- Robil to niby
po pijanemu - wtracil zlosliwie Mefres.
- Chocby nawet.
Nie przecze, ze jest to ksiaze lekkomyslny i hulaka, ale bluznierca!...
- Tak i mysmy
sadzili - mowil Mentezufis. - A tak bylismy pewni, ze znamy jego charakter, iz
gdy wrocil ze swiatyni Hator, przestalismy nawet rozciagac nad nim kontroli...
- Zal ci bylo
zlota na oplacanie dozorcow - wtracil Mefres. - Widzisz, jakie skutki pociaga
na pozor drobne zaniedbanie!...
- Ale coz sie
stalo? - pytal niecierpliwie Sem.
- Krotko
odpowiem: ksiaze nastepca drwi z bogow...
- Och!..
Sadzi rozkazy
faraona...
- Czy podobna?...
- Najwyzsza rade
nazywa zdrajcami...
- Alez...
- I od kogos
dowiedzial sie o przybyciu Beroesa, a nawet o jego widzeniu sie z Mefresem,
Herhorem i Pentuerem w swiatyni Seta...
Arcykaplan Sem
porwal sie oburacz za glowe i poczal biegac po celi.
- Niepodobna... -
mowil. - Niepodobna!... Chyba rzucil kto urok na tego mlodzienca... Moze owa
kaplanka fenicka, ktora wykradl ze swiatyni?...
Mentezufisowi
uwaga ta wydala sie tak trafna, ze spojrzal na Mefresa. Ale rozdrazniony
arcykaplan nie dal sie zbic z tropu.
- Zobaczymy -
odparl. - Pierwej jednak trzeba przeprowadzic sledztwo, azebysmy dzien po dniu
wiedzieli: co robil ksiaze od powrotu ze swiatyni Hator? Za duzo mial swobody,
za duzo stosunkow z niewiernymi i nieprzyjaciolmi Egiptu. A ty, dostojny Semie,
pomozesz nam...
Skutkiem tej
uchwaly arcykaplan Sem zaraz nazajutrz kazal wzywac lud na uroczyste
nabozenstwo do swiatyni Ptah.
Stawali tedy na
rogach ulic, na placach, nawet na polach heroldowie kaplanscy i zwolywali
wszelki lud za pomoca trab i fletow. A gdy zebrala sie dostateczna liczba
sluchaczy, donosili im, ze w swiatyni Ptah przez trzy dni odbywac sie beda
modly i procesje na intencje, aby dobry bog blogoslawil orezowi egipskiemu i
pognebil Libijczykow. Zas na wodza ich, Musawase, aby zeslal trad, slepote i szalenstwo.
Stalo sie, jak
chcieli kaplani. Od rana do poznej nocy lud prosty wszelkiego zajecia gromadzil
sie dokola murow swiatyni, arystokracja i bogaci mieszczanie zbierali sie w
przysionku zewnetrznym, a kaplani miejscowi i sasiednich nomesow skladali ofiary
bogu Ptah i zanosili modly w kaplicy najswietszej.
Trzy razy
dziennie wychodzila uroczysta procesja, podczas ktorej obnoszono w zlotej lodzi
zaslonietej firankami czcigodny posag bostwa. Przy czym lud padal na twarz i
glosno wyznawali nieprawosci swoje, a gesto rozrzuceni w tlumie prorocy, za
pomoca stosownych pytan, ulatwiali mu skruche. Toz samo dzialo sie w przysionku
swiatyni. Poniewaz jednak ludzie dostojni i bogaci nie lubili oskarzac sie
glosno, wiec swieci ojcowie brali zalujacych na strone i po cichu udzielali im
rad i upomnien.
W poludnie
nabozenstwo bylo najuroczystsze. O tej bowiem godzinie przychodzily wojska
maszerujace na zachod, aby otrzymac blogoslawienstwo arcykaplana i odswiezyc
potege swoich amuletow, majacych wlasnosc oslabiania nieprzyjacielskich ciosow.
Niekiedy w
swiatyni rozlegaly sie grzmoty, a w porze nocnej nad pylonami blyskalo sie. Byl
to znak, ze bozek wysluchal czyichs modlow albo ze rozmawial z kaplanami.
Kiedy po
zakonczeniu uroczystosci trzej dostojnicy: Sem, Mefres i Mentezufis, zeszli sie
na poufna narade, sytuacja byla juz wyjasniona.
Nabozenstwo
przynioslo swiatyni okolo czterdziestu talentow dochodu; lecz okolo
szescdziesieciu talentow wydano na prezenta lub splate dlugow rozmaitych osob z
arystokracji tudziez wyzszych wojskowych.
Wiadomosci zas
zebrano nastepujace:
Miedzy wojskiem
krazyla pogloska, ze byle ksiaze Ramzes wstapil na tron, rozpocznie z Asyria
wojne, ktora przyjmujacym w niej udzial zapewni wielkie zyski. Najnizszy
zolnierz, mowiono, nie wroci z tej wyprawy bez tysiaca drachm, jezeli nie
lepiej. Miedzy ludem szeptano, ze gdy faraon po zwyciestwie wroci z Niniwy,
wszystkich chlopow obdarzy niewolnikami i na pewna liczbe lat daruje Egiptowi
podatki.
Arystokracja zas
sadzila, ze nowy faraon przede wszystkim - odbierze kaplanom, a zwroci
szlachcie wszystkie dobra, ktore staly sie wlasnoscia swiatyn, jako pokrycie
zaciagnietych dlugow. Mowiono tez, ze przyszly faraon bedzie rzadzil
samowladnie, bez udzialu najwyzszej rady kaplanskiej.
W koncu we
wszystkich warstwach spolecznych panowalo przekonanie, ze ksiaze Ramzes, aby
zapewnic sobie pomoc Fenicjan, nawrocil sie do bogini Istar i do niej
szczegolne okazywal nabozenstwo. W kazdym razie bylo rzecza pewna, ze nastepca
odwiedzal raz swiatynie Istar w nocy i widzial tam jakies cuda. Zreszta miedzy
bogatymi Azjatami krazyly pogloski, ze Ramzes zlozyl swiatyni wielkie dary, a w
zamian dostal stamtad kaplanke, ktora miala go utwierdzac w wierze.
Wszystkie te
wiadomosci zebral najdostojniejszy Sem i jego kaplani. Zas ojcowie swieci,
Mefres i Mentezufis, zakomunikowali mu inna nowine, ktora przyszla do nich z
Memfisu.
Oto - kaplana
chaldejskiego i cudotworce Beroesa przyjmowal w podziemiach swiatyni Seta
kaplan Osochor, ktory we dwa miesiace pozniej wydajac za maz swoja corke
obdarowal ja bogatymi klejnotami i kupil nowozencom duzy folwark. A poniewaz
Osochor nie mial tak znacznych dochodow, rodzilo sie wiec podejrzenie, ze ow
kaplan, podsluchawszy rozmowe Beroesa z egipskimi dostojnikami, sprzedal
nastepnie tajemnice traktatu Fenicjanom i otrzymal od nich wielki majatek.
Wysluchawszy tego
arcykaplan Sem rzekl:
- Jezeli swiety
Beroes jest naprawde cudotworca, to przede wszystkim jego zapytajcie, czy
Osochor zdradzil tajemnice?...
- Pytano sie o to
cudownego Beroesa - odparl Mefres - ale swiety maz powiedzial, ze w tej sprawie
chce milczec. Dodal tez, ze chocby nawet ktos podsluchal ich uklady i doniosl o
tym Fenicjanom, Egipt ani Chaldea nie poniosa zadnej szkody. Gdyby wiec znalazl
sie winowajca, nalezy okazac mu milosierdzie.
- Swiety!...
zaiste swiety to maz!... - szeptal Sem.
- A co wasza
dostojnosc - rzekl Mefres do Sema - sadzisz o ksieciu nastepcy i niepokojach,
jakie wywolalo jego postepowanie?
- Powiem to samo
co Beroes, nastepca nie zrobi szkody Egiptowi, wiec trzeba miec poblazliwosc...
- Mlodzik ten
drwi z bogow i cudow, wchodzi do obcych swiatyn, buntuje lud... To nie sa male
rzeczy!... - mowil z gorycza Mefres, ktory nie mogl zapomniec Ramzesowi, ze w
grubianski sposob zazartowal z jego poboznych praktyk.
Arcykaplan Sem
lubil Ramzesa, wiec odparl z dobrotliwym usmiechem:
- Ktory chlop w
Egipcie nierad by miec niewolnika, azeby wyrzec sie swojej ciezkiej pracy dla
slodkiego proznowania?
A czy jest na
swiecie czlowiek, ktory by nie marzyl o nieplaceniu podatkow? Za to bowiem, co
placi skarbowi, jego zona, on sam i dzieci mogliby sprawic sobie ozdobna odziez
i uzyc rozmaitych przyjemnosci.
- Prozniactwo i
nadmierne wydatki psuja czlowieka - odezwal sie Mentezufis.
- Ktory zolnierz
- ciagnal Sem - nie chcialby wojny i nie pozadal tysiaca drachm zysku, a nawet
wiecej?
Dalej - pytam
was, ojcowie, ktory faraon, ktory nomarcha, ktory szlachcic chetnie placi
zaciagniete dlugi i nie spoglada krzywym okiem na bogactwa swiatyn?...
- Bezbozna to
pozadliwosc! - szepnal Mefres.
- A nareszcie -
mowil Sem - ktory nastepca tronu nie marzyl o ograniczeniu powagi kaplanow,
ktory faraon, w poczatkach panowania, nie chcial otrzasnac sie spod wplywu
najwyzszej rady?
- Slowa twoje sa
pelne madrosci - rzekl Mefres - ale do czego one maja nas doprowadzic?
- Do tego,
abyscie nie oskarzali nastepcy przed najwyzsza rada. Bo przecie nie ma sadu,
ktory potepilby ksiecia za to, ze chlopi radzi by nie placic podatkow albo ze
zolnierze chca wojny. Owszem, was moglaby spotkac wymowka. Bo gdybyscie dzien
po dniu sledzili ksiecia i hamowali jego drobne wybryki, nie byloby dzis
piramidy oskarzen, w dodatku - na niczym nie opartych.
W podobnych
sprawach nie to jest zlem, ze ludzie maja sklonnosc do grzechu, bo oni mieli ja
zawsze. Ale to jest niebezpieczne, ze mysmy ich nie pilnowali. Nasza swieta
rzeka, matka Egiptu, bardzo predko zamulilaby kanaly, gdyby inzynierowie
zaprzestali czuwac nad nia.
- A co powiesz,
wasza dostojnosc, o wymyslach, jakich ksiaze dopuscil sie w rozmowie z nami?...
Czy przebaczysz ohydne drwiny z cudow?... - spytal Mefres. - Przecie ten
mlodzik ciezko zniewazyl moja poboznosc...
- Sam sie obraza,
kto rozmawia z pijakiem - odparl Sem. - Zreszta wasze dostojnosci nie mieliscie
prawa rozmawiac o najwazniejszych sprawach panstwa z nietrzezwym ksieciem... A
nawet popelniliscie blad mianujac pijanego czlowieka wodzem armii. Wodz bowiem
musi byc trzezwy.
- Korze sie przed
wasza madroscia - rzekl Mefres- ale glosuje za podaniem skargi na nastepce do
rady najwyzszej.
- A ja glosuje
przeciw skardze - odparl energicznie Sem. - Rada musi dowiedziec sie o
wszystkich postepkach namiestnika, ale nie w formie skargi, tylko zwyklego
raportu.
- I ja jestem
przeciw skardze - odezwal sie Mentezufis.
Arcykaplan Mefres
widzac, ze ma przeciw sobie dwa glosy, ustapil z zadaniem skargi na ksiecia.
Ale wyrzadzona zniewage zapamietal i niechec ukryl w sercu.
Byl to starzec
madry i pobozny, lecz msciwy. I chetniej przebaczylby gdyby mu reke ucieto,
anizeli gdy obrazono jego dostojenstwo kaplanskie.
ROZDZIAL SZESNASTY
Za rada
astrologow glowna kwatera miala wyruszyc z Pi-Bast w dniu siodmym Hator. Ten
bowiem dzien byl "dobry, dobry, dobry". Bogowie w niebie, a ludzie na
ziemi cieszyli sie ze zwyciestwa Ra nad nieprzyjaciolmi; kto zas przyszedl na
swiat w tej dobie, mial umrzec w poznej starosci, otoczony szacunkiem.
Byl to rowniez
dzien pomyslny dla brzemiennych kobiet i handlujacych tkaninami, a zly dla zab
i myszy.
Od chwili
mianowania go naczelnym wodzem Ramzes goraczkowo rzucil sie do pracy. Sam
przyjmowal kazdy nadciagajacy pulk, ogladal jego bron, odziez i obozy. Sam
wital rekrutow i zachecal ich do pilnego uczenia sie musztry na zgube wrogow i
chwale faraona. Prezydowal na kazdej radzie wojennej, byl obecnym przy badaniu
kazdego szpiega i w miare nadchodzacych wiadomosci wlasna reka oznaczal na
mapie ruchy wojsk egipskich i stanowiska nieprzyjaciol.
Przejezdzal tak
predko z miejsca na miejsce, ze wszedzie go oczekiwano, a mimo to spadal nagle
jak jastrzab. Z rana byl na poludnie od Pi-Bast i zrewidowal zywnosc; w godzine
pozniej ukazal sie na polnoc od miasta i wykryl, ze w pulku Jeb brakuje stu
piecdziesieciu ludzi. Nad wieczorem dogonil przednie straze, byl przy przejsciu
Nilowej odnogi i zrobil przeglad dwustu wozow wojennych.
Swiety
Mentezufis, ktory jako pelnomocnik Herhora dobrze znal sie na sztuce wojennej,
nie mogl wyjsc z podziwu.
- Wiecie
dostojnicy - rzekl do Sema i Mefresa - ze nie lubie nastepcy od czasu, gdym
odkryl jego zlosc i przewrotnosc. Ale niech Oziris bedzie mi swiadkiem, ze
mlodzian ten jest urodzonym wodzem. Powiem wam rzecz nieslychana: my nad
granica o trzy lub cztery dni wczesniej zgromadzimy sily, anizeli mozna bylo
przypuszczac. Libijczycy juz przegrali wojne, choc jeszcze nie slyszeli swistu
naszej strzaly.
- Tym
niebezpieczniejszy dla nas taki faraon... - wtracil Mefres z zacietoscia
cechujaca starcow.
Ku wieczorowi
dnia szostego Hator ksiaze Ramzes wykapal sie i oswiadczyl sztabowi, ze jutro,
na dwie godziny przed wschodem slonca, wyrusza.
- A teraz chce
sie wyspac - zakonczyl.
Latwiej jednak
bylo chciec anizeli spac.
W calym miescie
roili sie zolnierze, a przy palacu nastepcy obozowal pulk, ktory jadl, pil i
spiewal ani
myslac o
odpoczynku.
Ksiaze odszedl do
najodleglejszego pokoju, lecz i tu nie pozwolono mu rozebrac sie. Co kilka minut
przylatywal jakis adiutant z nic nie znaczacym raportem lub po rozkazy w
sprawach, ktore mogl na miejscu rozstrzygnac dowodca pulku. Przyprowadzano
szpiegow, ktorzy nie przynosili zadnych nowych wiadomosci; zglaszali sie wielcy
panowie z malym pocztem ludzi, pragnac ksieciu ofiarowac uslugi jako ochotnicy.
Dobijali sie kupcy feniccy, pragnacy wziac dostawy dla wojska, lub dostawcy,
ktorzy skarzyli sie na wymagania jeneralow.
Nie braklo nawet
wrozbitow i astrologow, ktorzy w ostatniej chwili przed wymarszem chcieli
ksieciu stawiac horoskopy, tudziez czarnoksieznikow, majacych do sprzedania
niezawodne amulety przeciw pociskom.
Wszyscy ci ludzie
po prostu wdzierali sie do pokoju ksiecia; kazdy z nich bowiem sadzil, ze w
jego rekach spoczywa los wojny i ze w podobnych okolicznosciach znika wszelka
etykieta.
Nastepca
cierpliwie zalatwial interesantow. Ale gdy za astrologiem wsunela sie do pokoju
jedna z ksiazecych kobiet, z pretensja, ze Ramzes snadz jej nie kocha, gdyz sie
z nia nie pozegnal, i kiedy w kwadrans po tej za oknem rozlegl sie placz innej
kochanki, nastepca juz nie mogl wytrzymac.
Zawolal Tutmozisa
i rzekl mu:
- Siedz w tym
pokoju i jezeli masz ochote, pocieszaj kobiety mego domu. Ja ukryje sie gdzies
w ogrodzie, bo inaczej nie zasne i jutro bede wygladal jak kura wydobyta ze
studni.
- Gdziez mam cie
szukac w razie potrzeby? - spytal Tutmozis.
- Oho! ho!... -
rozesmial sie nastepca. - Nigdzie nie szukajcie. Sam sie znajde, gdy zatrabia
pobudke.
To powiedziawszy
ksiaze narzucil na siebie dlugi plaszcz z kapturem i wymknal sie w ogrod.
Ale i po ogrodzie
snuli sie zolnierze, kuchciki i inna sluzba nastepcy: w calym bowiem obszarze
palacowym zniknal porzadek, jak zwykle przed wymarszem na wojne. Spostrzeglszy
to Ramzes skrecil w najgestsza czesc parku, znalazl jakas altanke zarosnieta
winem i kontent rzucil sie na lawe.
- Tu juz nie
znajda mnie - mruknal - ani kaplani, ani baby...
Wnet zasnal jak
kamien.
Od kilku dni
Fenicjanka Kama czula sie niezdrowa. Do rozdraznienia przylaczyly sie jakies
szczegolne niedomaganie i bole w stawach. Przy tym swedzila ja twarz, a
szczegolniej czolo nad brwiami.
Drobne te
przypadlosci wydaly jej sie tak niepokojacymi, ze przestala obawiac sie, zeby
jej nie zabito, a natomiast ciagle siedziala przed lustrem zapowiedziawszy
slugom, ze moga robic, co im sie podoba, byle ja zostawili w spokoju. W tych
czasach nie myslala ani o Ramzesie, ani o nienawistnej Sarze; cala jej bowiem
uwaga byla zajeta - plamami na czole, ktorych nienawykle oko nie mogloby nawet
dostrzec.
"Plama... tak,
sa plamy... - mowila do siebie pelna bojazni. - Dwie... trzy... O Astoreth,
przecie w taki sposob nie zechcesz ukarac swej kaplanki!... Lepsza smierc...
Ale co znowu za glupstwo... Gdy czolo pocieram palcami, plamy robia sie
czerwiensze... Widocznie cos mnie pokasalo albo namascilam sie nieczysta
oliwa... Umyje sie, a do jutra plamy zgina..."
Przyszlo jutro,
ale plamy nie zginely.
Zawolala sluzaca.
- Sluchaj -
rzekla - spojrzyj na mnie...
Lecz
powiedziawszy to usiadla w mniej oswietlonej czesci pokoju.
- Sluchaj i
patrz... - mowila zduszonym glosem. - Czy... czy na mojej twarzy widzisz jakie
plamy?... Tylko... nie zblizaj sie!...
- Nie widze nic -
odparla sluzaca.
- Ani pod lewym
okiem?... ani nad brwiami?... - pytala z wzrastajacym rozdraznieniem Fenicjanka.
- Niech pani
raczy laskawie usiasc boskim obliczem do swiatla - rzekla sluzaca.
Naturalne to
zadanie do wscieklosci doprowadzilo Kame.
- Precz,
nedznico!... - zawolala - i nie pokazuj mi sie...
A gdy sluzaca
uciekla, jej pani rzucila sie goraczkowo do swej tualety i otworzywszy pare
sloikow za pomoca pedzelka umalowala sobie twarz na rozowy kolor.
Nad wieczorem,
czujac wciaz bol w stawach i gorszy od bolu niepokoj, kazala wezwac do siebie
lekarza. Gdy powiedziano jej, ze przyszedl, spojrzala w lustro i - napadl ja
nowy atak jakby szalenstwa. Rzucila lustro na podloge i zawolala z placzem, ze
nie chce lekarza.
W ciagu szostego
Hator caly dzien nie jadla i nie chciala sie z nikim widziec.
Gdy po zachodzie
slonca weszla niewolnica ze swiatlem, Kama polozyla sie na lozku owinawszy
glowe szalem. Kazala czym predzej wynosic sie niewolnicy, potem usiadla na
fotelu z daleka od kaganca i przepedzila kilka godzin w polsennym odretwieniu.
"Nie ma
zadnych plam - myslala - a jezeli sa, to przeciez nie te... To nie trad..."
- Bogowie!... -
krzyknela rzucajac sie na ziemie - nie moze byc, azebym ja... Bogowie,
ratujcie!... Wroce do swiatyni... odpokutuje calym zyciem...
I znowu uspokoila
sie, i znowu myslala:
"Nie ma
zadnych plam... Od kilku dni tre sobie skore, wiec jest zaczerwieniona...
Skadzeby znowu?... Czy kto slyszal, azeby kaplanka i kobieta nastepcy tronu
mogla zachorowac na trad... O bogowie!... Tego nigdy nie bylo, jak swiat
swiatem... Tylko rybacy, wiezniowie i nedzni Zydzi... O, ta podla Zydowka!...
na nia spusccie trad, moce niebieskie..."
W tej chwili w
oknie, ktore bylo na pierwszym pietrze, mignal jakis cien. Potem rozlegl sie
szelest i ze dworu na srodek pokoju skoczyl ksiaze Ramzes.
Kama oslupiala.
Nagle schwycila sie za glowe, a w jej oczach odmalowal sie - strach
bezgraniczny.
- Lykon?... -
szepnela chwytajac sie za glowe. - Lykon, tys tu?... Zginiesz!... Scigaja
cie...
- Wiem - odparl
Grek smiejac sie szyderczo. - Scigaja mnie wszyscy Fenicjanie i cala policja
jego swiatobliwosci...
Mimo to - dodal -
jestem u ciebie i bylem u twego pana...
- Byles u
ksiecia?...
- Tak, w jego
wlasnej komnacie... I zostawilbym sztylet w piersi, gdyby zle duchy nie usunely
go... Widocznie twoj kochanek poszedl do innej kobiety, nie do ciebie...
- Czego tu
chcesz?... Uciekaj!... - szeptala Kama.
- Ale z toba
odparl. - Na ulicy czeka woz, ktorym dojedziemy do Nilu, a tam moja barka...
- Oszalales!...
Alez miasto i drogi pelne wojska...
- Wlasnie dlatego
moglem wejsc do palacu i oboje wymkniemy sie najlatwiej - mowil Lykon. - Zbierz
wszystkie kosztownosci... Wnet wroce i zabiore cie...
- Gdzie
idziesz?...
- Poszukam twego
pana - odparl. - Nie odejde przecie bez zostawienia mu pamiatki...
- Tys szalony...
- Milcz!.. -
przerwal blady z gniewu. - Jeszcze go chcesz bronic?...
Fenicjanka
zadumala sie, zacisnela piesci, a w jej oczach blysnelo zlowrogie swiatlo.
- A jezeli nie
znajdziesz go?... - spytala.
- To zabije paru
spiacych jego zolnierzy... podpale palac... - Zreszta - czy ja wiem, co
zrobie?... Ale bez pamiatki nie odejde...
Wielkie oczy
Fenicjanki mialy tak okropny wyraz, ze Lykon zdziwil sie.
- Co tobie?... -
spytal.
- Nic. Sluchaj.
Nigdy nie byles tak podobny do ksiecia jak dzis!... Jezeli wiec chcesz zrobic
cos dobrego...
Zblizyla twarz do
jego ucha i zaczela szeptac.
Grek sluchal
zdumiony.
- Kobieto - rzekl
- najgorsze duchy mowia przez ciebie... Tak, na niego zwroci sie podejrzenie...
- To lepsze
anizeli sztylet - odparla ze smiechem. - Co?..
- Nigdy nie
wpadlbym na taki pomysl!... A moze lepiej oboje?...
- Nie!... Ona niech
zyje... To bedzie moja zemsta...
- Coz za
przewrotna dusza!... - szepnal Lykon. - Ale podobasz mi sie... Po krolewsku
zaplacimy im...
Cofnal sie do
okna i zniknal. Kama wychylila sie za nim i rozgoraczkowana, zapomniawszy o
sobie, sluchala.
Moze w kwadrans
po odejsciu Lykona w stronie gaju figowego rozlegl sie przerazliwy krzyk
kobiecy. Powtorzyl sie pare razy i ucichl.
Fenicjanke,
zamiast spodziewanej radosci, ogarnal strach. Upadla na kolana i oblakanymi
oczyma wpatrywala sie w ciemny ogrod.
Na dole rozlegl
sie cichy bieg, zatrzeszczal slup ganku i w oknie znowu ukazal sie Lykon w
ciemnym plaszczu. Gwaltownie dyszal i rece mu drzaly.
- Gdzie
klejnoty?... - szepnal.
- Daj mi spokoj -
odparla.
Grek pochwycil ja
za kark.
- Nedznico!... -
rzekl - czy nie rozumiesz, ze nim slonce wejdzie, uwieza cie i za pare dni
udusza?...
- Jestem chora...
- Gdzie
klejnoty?...
- Stoja pod
lozkiem.
Lykon wszedl do
komnaty, przy swietle kaganka wydobyl ciezka skrzyneczke, zarzucil na Kame
plaszcz i targnal ja za ramie.
- Zabieraj sie.
Gdzie sa drzwi, ktorymi wchodzi do ciebie ten... ten twoj pan?...
- Zostaw mnie...
Grek pochylil sie
nad nia i szeptal:
- Aha!...
myslisz, ze cie tu zostawie?... Dzis tyle dbam o ciebie, co o suke, ktora wech
stracila... Ale musisz isc ze mna... Niech dowie sie twoj pan, ze jest ktos
lepszy od niego. On wykradl kaplanke bogini, a ja zabieram kochanke jemu...
- Mowie ci, ze
jestem chora...
Grek wydobyl
cienki sztylet i oparl jej na karku. Zatrzesla sie i szepnela:
- Juz ide...
Przez ukryte
drzwi wyszli do ogrodu. Od strony ksiazecego palacu dolatywal ich szmer
zolnierzy, ktorzy palili ognie. Tu i owdzie, miedzy drzewami, widac bylo
swiatla; od czasu do czasu minal ich ktos ze sluzby nastepcy. W bramie
zatrzymala ich warta:
- Kto jestescie?
- Teby - odparl
Lykon.
Bez przeszkody
wyszli na ulice i znikneli w zaulkach cudzoziemskiego cyrkulu Pi-Bast.
Na dwie godziny
przed switem w miescie odezwaly sie traby i bebny. Tutmozis jeszcze lezal,
pograzony w glebokim snie kiedy ksiaze Ramzes sciagnal z niego plaszcz i
zawolal z wesolym smiechem:
- Wstawaj, czujny
wodzu!... Juz pulki ruszyly.
Tutmozis usiadl
na lozku i przetarl zaspane oczy.
- Ach, to ty,
panie? - spytal ziewajac. - Coz, wyspales sie?
- Jak nigdy! -
odparl ksiaze.
- A ja bym
jeszcze spal.
Wykapali sie
obaj, wlozyli kaftany i polpancerze i dosiedli koni, ktore rwaly sie z rak
masztalerzom.
Wnet nastepca z
mala swita opuscil miasto wyprzedzajac po drodze leniwie maszerujace kolumny
wojsk. Nil bardzo rozlal, a ksiaze chcial byc obecnym przy przechodzeniu
kanalow i brodow.
Gdy slonce
weszlo, ostatni woz obozowy byl juz daleko za miastem, a dostojny nomarcha
Pi-Bast mowil do swojej sluzby:
- Teraz ide spac
i biada temu, kto zbudzi mnie przed uczta wieczorna! Nawet boskie slonce
odpoczywa po kazdym dniu, ja zas od pierwszego Hator nie kladlem sie.
Zanim dokonczyl
pochwaly swojej czujnosci, wszedl oficer policyjny i poprosil go o osobne
posluchanie w bardzo waznej sprawie.
- Bodaj was
ziemia pochlonela! - mruknal dostojny pan. Niemniej kazal wezwac oficera i
spytal go opryskliwie:
- Nie mozna to
zaczekac kilku godzin?... Przecie chyba Nil nie ucieka...
- Stalo sie
wielkie nieszczescie - odparl oficer. - Syn nastepcy tronu zabity...
- Co?... jaki?...
- krzyknal nomarcha.
- Syn Sary
Zydowki.
- Kto zabil?...
kiedy...
- Dzis w nocy.
- Ale kto to mogl
zrobic?...
Oficer schylil
glowe i rozlozyl rece.
- Pytam sie, kto
zabil?... - powtorzyl dostojnik, wiecej przerazony anizeli rozgniewany.
- Sam, panie,
racz przeprowadzic sledztwo. Usta moje nie powtorza tego, co slyszaly uszy.
Przerazenie
nomarchy wzroslo. Kazal przyprowadzic sluzbe Sary, a jednoczesnie poslal po
arcykaplana Mefresa. Mentezufis bowiem, jako przedstawiciel ministra wojny,
pojechal z ksieciem.
Przyszedl
zdziwiony Mefres. Nomarcha powtorzyl mu wiadomosc o zabojstwie dziecka nastepcy
i o tym, ze oficer policyjny nie smie dawac zadnych objasnien.
- A swiadkowie
sa? - spytal arcykaplan.
- Czekaja na
rozkazy waszej dostojnosci, ojcze swiety.
Wprowadzono
odzwiernego Sary.
- Slyszales -
zapytal go nomarcha - ze dziecko twej pani zabite?
Czlowiek upadl na
ziemie i odpowiedzial:
- Nawet widzialem
dostojne zwloki rozbite o sciane i zatrzymalem nasza pania, ktora krzyczac
wybiegla na ogrod.
- Kiedy to sie
stalo?
- Dzis po
polnocy. Zaraz po przyjsciu do naszej pani najdostojniejszego ksiecia
nastepcy... - odparl stroz.
- Jak to, wiec
ksiaze byl w nocy u waszej pani? - spytal Mefres.
- Rzekles, wielki
proroku.
- To dziwne! -
szepnal Mefres do nomarchy.
Drugim swiadkiem
byla kucharka Sary, trzecim dziewczyna sluzebna. Obie twierdzily, ze po polnocy
ksiaze nastepca wszedl na pietro do pokoju Sary, bawil tam chwile, potem predko
wybiegl do ogrodu, a wnet po nim ukazala sie pani Sara strasznie krzyczac.
- Alez ksiaze
nastepca przez cala noc nie wychodzil ze swej komnaty w palacu... - rzekl
nomarcha.
Oficer policyjny
pokrecil glowa i oswiadczyl, ze czeka w przedpokoju kilku ludzi ze sluzby
palacowej.
Wezwano ich,
swiety Mefres zadal im pytania i okazalo sie, ze nastepca tronu - nie spal w
palacu. Opuscil swa komnate przed polnoca i wyszedl do ogrodu; wrocil zas, gdy
odezwaly sie pierwsze trabki grajace pobudke.
Gdy wyprowadzono
swiadkow, a dwaj dostojnicy zostali sami, nomarcha z jekiem rzucil sie na
podloge i zapowiedzial Mefresowi, ze jest ciezko chory i ze woli stracic zycie
anizeli prowadzic sledztwo. Arcykaplan byl bardzo blady i wzruszony, ale
odparl, ze sprawe zabojstwa trzeba wyswietlic, i rozkazal nomarsze w imieniu
faraona, azeby poszedl z nim do mieszkania Sary.
Do ogrodu
nastepcy bylo niedaleko, i dwaj dostojnicy niebawem znalezli sie na miejscu
zbrodni.
Wszedlszy do
pokoju na pietrze zobaczyli Sare kleczaca przy kolysce w takiej postawie, jakby
karmila niemowle. Na scianie i na podlodze czerwienily sie krwawe plamy.
Nomarcha oslabl
tak, ze musial usiasc, ale Mefres byl spokojny. Zblizyl sie do Sary, dotknal
jej ramienia
i rzekl:
- Pani,
przychodzimy tu w imieniu jego swiatobliwosci.
Sara nagle
zerwala sie na rowne nogi, a zobaczywszy Mefresa zawolala strasznym glosem:
- Przeklenstwo
wam!... Chcieliscie miec zydowskiego krola, a oto krol... O, czemuzem,
nieszczesna, usluchala waszych rad zdradzieckich...
Zatoczyla sie i
znowu przypadla do kolyski jeczac:
- Moj synek...
moj maly Seti!... Taki byl piekny, taki madry... Dopiero co wyciagal do mnie
raczki... Jehowo!...- krzyknela - oddaj mi go, wszakze to w twojej mocy...
Bogowie egipscy, Ozirisie... Horusie... Izydo... Izydo, przecie ty sama bylas
matka... Nie moze byc, azeby w niebiosach nikt nie wysluchal mojej prosby...
Takie malutkie dziecko... hiena ulitowalaby sie nad nim...
Arcykaplan ujal
ja pod ramiona i postawil na nogach. Pokoj zapelnila policja i sluzba.
- Saro - rzekl
arcykaplan - w imieniu jego swiatobliwosci pana Egiptu wzywam cie i rozkazuje,
azebys odpowiedziala: kto zamordowal twego syna?
Patrzyla przed
siebie jak oblakana i tarla czolo. Nomarcha podal jej wody z winem, a jedna z
obecnych kobiet skropila ja octem.
- W imieniu jego
swiatobliwosci - powtorzyl Mefres - rozkazuje ci, Saro, azebys powiedziala
nazwisko zabojcy.
Obecni zaczeli
sie cofac ku drzwiom, nomarcha rozpaczliwym ruchem zaslonil sobie uszy.
- Kto zabil?... -
rzekla Sara zduszonym glosem, topiac wzrok w twarzy Mefresa. - Kto zabil,
pytasz?... Znam ja was - kaplani!... Znam wasza sprawiedliwosc...
- Wiec kto?... -
nalegal Mefres.
- Ja!... -
krzyknela nieludzkim glosem Sara. - Ja zabilam moje dziecko za to, ze
zrobiliscie je Zydem...
- To falsz! -
syknal arcykaplan.
- Ja... ja!... -
powtarzala Sara. - Hej, ludzie, ktorzy mnie widzicie i slyszycie - zwrocila sie
do swiadkow - wiedzcie o tym, ze ja zabilam... ja... ja... ja!... - krzyczala
bijac sie w piersi.
Na tak wyrazne
oskarzenie samej siebie nomarcha oprzytomnial i ze wspolczuciem patrzyl na
Sare; kobiety szlochaly, odzwierny ocieral lzy. Tylko swiety Mefres zaciskal
sine usta. Wreszcie rzekl dobitnym glosem, patrzac na urzednikow policyjnych:
- Sludzy jego
swiatobliwosci, oddaje wam te kobiete, ktora macie odprowadzic do gmachu
sadowego...
- Ale moj syn ze
mna!... - wtracila Sara rzucajac sie do kolyski.
- Z toba... z
toba, biedna kobieto - rzekl nomarcha i zaslonil twarz.
Dostojnicy wyszli
z komnaty. Oficer policyjny kazal przyniesc lektyke, i z oznakami najwyzszego
szacunku sprowadzil na dol Sare. Nieszczesliwa wziela z kolyski krwia
poplamione zawiniatko i bez oporu siadla do lektyki.
Cala sluzba
poszla za nia do gmachu sadowego.
Gdy Mefres z
nomarcha wracali do siebie przez ogrod, naczelnik prowincji odezwal sie
wzruszony:
- Zal mi tej
kobiety!...
- Slusznie bedzie
ukarana... za klamstwo - odparl arcykaplan.
- Wasza
dostojnosc myslisz...
- Jestem pewny,
ze bogowie znajda i osadza prawdziwego morderce...
Przy furcie
ogrodowej zabiegl im droge rzadca palacu Kamy wolajac:
- Nie ma
Fenicjanki!... Zniknela tej nocy...
- Nowe
nieszczescie... - szepnal nomarcha.
- Nie lekaj sie -
rzekl Mefres - pojechala za ksieciem...
Z tych odzywan
sie dostojny nomarcha poznal, ze Mefres nienawidzi ksiecia, i - serce w nim
zamarlo. Jezeli bowiem dowioda Ramzesowi, ze zabil wlasnego syna, nastepca
nigdy nie wstapi na tron ojcowski, a twarde jarzmo kaplanskie jeszcze mocniej
zaciezy nad Egiptem.
Smutek dostojnika
powiekszyl sie, gdy mu powiedziano wieczorem, ze dwaj lekarze ze swiatyni Hator
obejrzawszy trup dzieciecia wyrazili przekonanie, iz zabojstwo mogl spelnic
tylko mezczyzna. Ktos - mowili - schwycil prawa reka za obie nozki chlopczyka i
rozbil mu glowe o sciane. Reka zas Sary nie mogla objac obu nozek, na ktorych
wreszcie znac bylo slady duzych palcow.
Po tym
objasnieniu arcykaplan Mefres, w towarzystwie arcykaplana Sema, poszedl do
wiezienia do Sary i zaklinal ja na wszystkie bogi egipskie i cudzoziemskie, aby
oswiadczyla, ze ona nie jest winna smierci dziecka, i azeby opisala: jak
wygladal sprawca zbrodni?
- Zawierzymy
slowom twoim - mowil Mefres - i zaraz bedziesz wolna.
Ale Sara zamiast
wzruszyc sie tym dowodem zyczliwosci, wpadla w gniew.
- Szakale -
wolala - nie dosc wam dwu ofiar, ze jeszcze pozadacie nowych?... Ja to
zrobilam, nieszczesna, ja... bo ktoz inny bylby tak nikczemnym, azeby zabijac
dziecko?... Male dzieciatko, ktore nikomu nie szkodzilo...
- A czy wiesz,
uparta kobieto, co ci grozi? - zapytal swiety Mefres. - Przez trzy dni bedziesz
na rekach trzymala zwloki twego dziecka, a potem pojdziesz do wiezienia na
pietnascie lat.
- Tylko trzy dni?
- powtorzyla. - Alez ja na wieki nie chce sie z nim rozlaczac, z moim malym
Setim... I nie do wiezienia, ale do grobu pojde za nim, a pan moj razem kaze
nas pochowac...
Gdy arcykaplani
opuscili Sare, odezwal sie najpobozniejszy Sem:
- Zdarzylo mi sie
widziec matki dzieciobojczynie i sadzic je; ale zadna nie byla podobna do tej.
- Bo tez ona nie
zabila swego dziecka - odparl gniewnie Mefres.
- Wiec kto?..
- Ten, ktorego
widziala sluzba kiedy wpadl do domu Sary i w chwile pozniej uciekl... Ten,
ktory idac na nieprzyjaciela zabral ze soba fenicka kaplanke Kame, ktora
splugawila oltarz... Ten wreszcie - dokonczyl z uniesieniem Mefres - ktory
wygnal z domu Sare i uczynil ja niewolnica za to, ze jej syn zostal Zydem...
- Okropne sa
twoje slowa! - odparl zatrwozony Sem.
- Zbrodnia jest
gorsza i pomimo uporu tej glupiej kobiety zostanie odkryta.
Ani przypuszczal
swiety maz, ze bardzo predko spelni sie jego proroctwo.
A stalo sie to
nastepujacym sposobem.
Jeszcze ksiaze
Ramzes wyruszajac z wojskiem z Pi-Bast, nie zdazyl opuscic palacu, kiedy
naczelnik policji juz wiedzial o zabiciu dziecka Sary, o ucieczce Kamy i o tym,
ze sluzba Sary widziala ksiecia wchodzacego w nocy do jej domu. Naczelnik
policji byl czlowiek bystry; domyslil sie, kto mogl popelnic zbrodnie, i
zamiast prowadzic na miejscu sledztwo, popedzil za miasto scigac winnych
uprzedziwszy o tym, co zaszlo, Hirama.
I otoz w tym
czasie, gdy Mefres usilowal wydobyc zeznanie Sary, najdzielniejsi agenci
pi-bastenskiej policji tudziez wszyscy Fenicjanie, pod przewodztwem Hirama, juz
scigali Greka Lykona i kaplanke Kame.
Jakoz trzeciej
nocy po wymaszerowaniu ksiecia naczelnik policji wrocil do Pi-Bast prowadzac ze
soba duza, okryta plotnem klatke, w ktorej jakas kobieta krzyczala wnieboglosy.
Nie kladac sie spac naczelnik wezwal oficera, ktory prowadzil sledztwo, i z
uwaga wysluchal jego raportu.
O wschodzie
slonca dwaj arcykaplani, Sem i Mefres, tudziez pi-bastenski nomarcha otrzymali
najpokorniejsze wezwanie, aby raczyli natychmiast, jezeli taka bedzie ich wola,
przybyc do naczelnika policji. Jakoz wszyscy trzej zeszli sie o tej samej
godzinie; zas naczelnik policji nisko klaniajac sie poczal blagac ich, aby mu
opowiedzieli wszystko, co wiedza o zabojstwie dziecka nastepcy tronu.
Nomarcha, choc
wielki dostojnik, pobladl uslyszawszy to pokorne wezwanie i odpowiedzial, ze
nic nie wie. Prawie to samo powtorzyl arcykaplan Sem dodajac od siebie uwage,
ze Sara wydaje mu sie niewinna. Gdy zas przyszla kolej na swietego Mefresa, ten
rzekl:
- Nie wiem, czy
wasza dostojnosc slyszales, ze w nocy, kiedy spelniono zbrodnie, uciekla jedna
z ksiazecych kobiet imieniem Kama?
Naczelnik policji
zdawal sie byc mocno zdziwionym.
- Nie wiem
rowniez - ciagnal Mefres - czy powiedziano waszej dostojnosci, ze nastepca
tronu nie nocowal w palacu i ze byl w domu Sary. Odzwierny i dwie sluzace poznaly
go, gdyz noc byla dosc widna.
Podziw naczelnika
policji zdawal sie dosiegac szczytu.
- Wielka szkoda -
zakonczyl arcykaplan - ze waszej dostojnosci nie bylo pare dni w Pi-Bast...
Naczelnik bardzo
nisko uklonil sie Mefresowi i zwrocil sie do nomarchy:
- Czy wasza czesc
nie raczylbys laskawie powiedziec mi: jak byl ubrany ksiaze owego wieczora?...
- Mial bialy
kaftan i purpurowy fartuszek obszyty zlotymi fredzlami - odparl nomarcha. -
Dobrze pamietam, gdyz bylem jednym z ostatnich, ktorzy rozmawiali z ksieciem
owego wieczora.
Naczelnik policji
klasnal w rece i do biura wszedl odzwierny Sary.
- Widziales
ksiecia - zapytal go - kiedy wchodzil w nocy do domu twej pani?
- Otwieralem
furtke jego dostojnosci, oby zyl wiecznie!...
- A pamietasz,
jak byl ubrany?...
- Mial kaftan w
pasy zolte i czarne, taki sam czepek i fartuszek niebieski z czerwonym -
odpowiedzial odzwierny.
Teraz obaj
kaplani i nomarcha zaczeli sie dziwic. Gdy zas wprowadzono po kolei obie slugi
Sary, ktore dokladnie powtorzyly opis ubioru ksiecia, oczy nomarchy zaplonely
radoscia, a na twarzy swietego Mefresa widac bylo zmieszanie.
- Przysiegne -
wtracil dostojny nomarcha - ze ksiaze mial bialy kaftan i purpurowy ze zlotym
fartuszek...
- A teraz -
odezwal sie naczelnik policji - raczcie, najczcigodniejsi, udac sie ze mna do
wiezienia. Zobaczymy tam jeszcze jednego swiadka...
Zeszli na dol, do
podziemnej sali, gdzie pod oknem stala wielka klatka przykryta plotnem.
Naczelnik policji odrzucil kijem plotno, a obecni zobaczyli w kacie lezaca
kobiete.
- Alez to jest
pani Kama!... - zawolal nomarcha.
Byla to istotnie
Kama, chora i bardzo zmieniona. Gdy na widok dostojnikow podniosla sie i
stanela w swietle, obecni zobaczyli jej twarz pokryta miedzianymi plamami. Oczy
miala jak oblakane.
- Kamo - rzekl naczelnik
policji - bogini Astoreth dotknela cie tradem...
- To nie
bogini!... - odezwala sie zmienionym glosem. - To nikczemni Azjaci podrzucili
mi zatruty welon... O, ja nieszczesliwa!...
- Kamo - ciagnal
naczelnik policji - nad nedza twoja ulitowali sie najznakomitsi nasi
arcykaplani, swieci Sem i Mefres. Jezeli odpowiesz prawde, pomodla sie za
ciebie i - moze wszechmocny Oziris odwroci od ciebie kleske. Jeszcze czas,
choroba dopiero sie zaczyna, a nasi bogowie duzo moga...
Chora kobieta
upadla na kolana i przyciskajac twarz do kraty mowila zlamanym glosem:
- Ulitujcie sie
nade mna... Wyrzeklam sie bogow fenickich i sluzbe moja do konca zycia poswiece
wielkim bogom Egiptu... Tylko oddalcie ode mnie...
- Odpowiedz, ale
prawde - pytal naczelnik policji - a bogowie nie odmowia ci swej laski: kto
zabil dziecko Zydowki Sary?...
- Zdrajca Lykon,
Grek... Byl spiewakiem przy naszej swiatyni i mowil, ze mnie kocha... A teraz
rzucil mnie, nikczemnik, zabrawszy moje klejnoty!...
- Dlaczego Lykon
zabil dziecko?
- Chcial zabic
ksiecia, lecz nie znalazlszy go w palacu pobiegl do domu Sary i...
- Jakim sposobem
zbrodniarz dostal sie do pilnowanego domu?
- Albo to nie
wiesz, panie, ze Lykon jest podobny do ksiecia?... Podobni sa jak dwa liscie
jednej palmy...
- Jak byl ubrany
Lykon tej nocy?... - pytal dalej naczelnik policji.
- Mial... mial
kaftan w zolte i czarne pasy... takiz czepek i fartuszek czerwony z
niebieskim... Juz nie meczcie mnie... wroccie mi zdrowie... Zlitujcie sie...
bede wierna waszym bogom... Czy juz wychodzicie?... O, niemilosierni !...
- Biedna kobieto
- odezwal sie arcykaplan Sem - przyszle ci tu poteznego cudotworce i moze...
- O, niech was
blogoslawi Astoreth... Nie, niech was blogoslawia wasi bogowie wszechmocni i
litosciwi... - szeptala okrutnie znekana Fenicjanka.
Dostojnicy wyszli
z wiezienia i wrocili do biura. Nomarcha, widzac, ze arcykaplan Mefres ma wciaz
spuszczone oczy i zaciete usta, zapytal go:
- Czy nie
cieszysz sie, mezu swiety, z tych cudownych odkryc, jakie porobil nasz slawny
naczelnik policji?...
- Nie mam powodu
do radosci - odparl szorstko Mefres. - Sprawa, zamiast uproscic, wikla sie...
Bo przeciez Sara wciaz twierdzi, ze ona zabila dziecko, a zas Fenicjanka tak
odpowiada, jakby ja wyuczono...
- Nie wierzysz
zatem, wasza dostojnosc?... - wtracil naczelnik policji.
- Bo nigdy nie
widzialem dwu ludzi tak podobnych do siebie, azeby jeden mogl byc wziety za
drugiego. Tym bardziej zas nie slyszalem, azeby w Pi-Bast istnial czlowiek
mogacy udawac naszego nastepce tronu (oby zyl wiecznie!...).
- Czlowiek ten -
rzekl naczelnik policji - byl w Pi-Bast przy swiatyni Astoreth. Znal go
tyryjski ksiaze Hiram i na wlasne oczy widzial go nasz namiestnik. Owszem,
niezbyt dawno wydal mi rozkaz schwytania go i nawet obiecal wysoka nagrode.
- Ho!... ho!.. -
zawolal Mefres. - Widze, dostojny naczelniku policji, ze okolo ciebie zaczynaja
skupiac sie najwyzsze tajemnice panstwa. Pozwol jednak, ze dopoty nie uwierze w
owego Lykona, dopoki go sam nie zobacze...
I rozgniewany
opuscil biuro, a za nim swiety Sem wzruszajac ramionami.
Kiedy w kurytarzu
ucichly ich kroki, nomarcha spojrzawszy bystro na naczelnika policji rzekl:
- Co?..
- Zaprawde -
odparl naczelnik - swieci prorocy zaczynaja sie dzis mieszac nawet do tych
rzeczy, ktore nigdy nie podchodzily pod ich wladze...
- I my to musimy
cierpiec!... - szepnal nomarcha.
- Do czasu -
westchnal naczelnik policji. - Gdyz, o ile znam ludzkie serca, wszyscy wojskowi
i urzednicy jego swiatobliwosci, cala wreszcie arystokracja oburza sie samowola
kaplanow. Wszystko musi miec kres...
- Rzekles wielkie
slowa - odpowiedzial nomarcha sciskajac go za reke - a jakis glos wewnetrzny
mowi mi, ze jeszcze ujrze cie najwyzszym naczelnikiem policji przy boku jego
swiatobliwosci.
Znowu uplynelo
pare dni. Przez ten czas paraszytowie ubezpieczyli od zepsucia zwloki
Ramzesowego synka, a Sara wciaz przebywala w wiezieniu czekajac na sad, pewna,
ze ja potepia.
Kama rowniez
siedziala w wiezieniu, w klatce; obawiano sie jej bowiem jako dotknietej
tradem. Wprawdzie odwiedzil ja cudowny lekarz, odmowil przy niej modlitwy i dal
jej do picia wszystkoleczaca wode. Mimo to Fenicjanki nie opuszczala goraczka,
miedziane plamy nad brwiami i na policzkach robily sie coraz wyrazniejsze. Wiec
z biura nomarchy wyszedl rozkaz wywiezienia jej na pustynie wschodnia, gdzie,
odsunieta od ludzi, istniala kolonia tredowatych.
Pewnego wieczora
do swiatyni Ptah przyszedl naczelnik policji mowiac, ze chce rozmowic sie z
arcykaplanami. Naczelnik mial ze soba dwu ajentow i czlowieka od stop do glow
odzianego w wor.
Po chwili
odpowiedziano mu, ze arcykaplani oczekuja go w izbie swietej, pod posagiem
bostwa.
Naczelnik
zostawil ajentow przed brama, wzial za ramie czlowieka odzianego w wor i
prowadzony przez kaplana udal sie do swietej izby. Gdy wszedl tam, zastal
Mefresa i Sema ubranych w arcykaplanskie szaty, ze srebrnymi blachami na
piersiach.
Wowczas upadl
przed nimi na ziemie i rzekl:
- Stosownie do
waszego rozkazu przyprowadzam wam, swieci mezowie, zbrodniarza Lykona. Czy
chcecie zobaczyc jego twarz?
A gdy zgodzili sie,
naczelnik policji powstal i z towarzyszacego mu czlowieka zerwal wor.
Obaj arcykaplani
krzykneli ze zdumienia. Grek rzeczywiscie tak byl podobny do nastepcy tronu,
Ramzesa, ze nie bylo mozna oprzec sie zludzeniu.
- Tyzes to jest
Lykon, spiewak poganskiej swiatyni Astoreth?... - zapytal skrepowanego Greka
swiety Sem.
Lykon usmiechnal
sie pogardliwie.
- I ty
zamordowales dziecko ksiecia?... - dodal Mefres.
Grek posinial z
gniewu i usilowal zerwac peta.
- Tak! - zawolal
- zabilem szczenie, bom nie mogl znalezc jego ojca, wilka... Oby spalil go
ogien niebieski!...
- Co ci winien
ksiaze, zbrodniarzu?... - spytal oburzony Sem.
- Co winien!...
Porwal mi Kame i wtracil ja w chorobe, z ktorej nie ma wyjscia... Bylem wolny,
moglem uciec z majatkiem i zyciem, ale postanowilem zemscic sie, i oto macie
mnie... Jego szczescie, ze wasi bogowie mocniejsi sa od mojej nienawisci...
Dzis mozecie mnie zabic... Im predzej, tym lepiej.
- Wielki to
zbrodniarz - odezwal sie arcykaplan Sem.
Mefres milczal i
wpatrywal sie w palajace wsciekloscia oczy Greka. Podziwial jego odwage i
rozmyslal. Nagle rzekl do naczelnika policji:
- Mozesz,
dostojny panie, odejsc; ten czlowiek nalezy do nas.
- Ten czlowiek -
odparl oburzony naczelnik - nalezy do mnie... Ja go schwytalem i ja otrzymam od
ksiecia nagrode.
Mefres powstal i
wydobyl spod ornatu zloty medal.
- W imieniu
najwyzszej rady, ktorej jestem czlonkiem - mowil Mefres - rozkazuje ci oddac
nam tego czlowieka. Pamietaj, ze jego istnienie jest najwyzsza tajemnica
panstwowa, i zaprawde, stokroc lepiej bedzie dla ciebie, jezeli calkiem
zapomnisz, zes go tu zostawil...
Naczelnik policji
znowu upadl na ziemie i - wyszedl tlumiac gniew.
"Zaplaci wam
za to pan nasz, ksiaze nastepca, gdy zostanie faraonem!... - myslal. - A ze i
ja oddam wam moja czastke, zobaczycie..."
Agenci stojacy
przed brama zapytali go: gdzie jest wiezien?...
- Na wiezniu -
odparl - spoczela reka bogow.
- A nasze
wynagrodzenie?... - niesmialo odezwal sie starszy agent.
- I na waszym
wynagrodzeniu spoczela reka bogow - rzekl naczelnik. - Wyobrazcie wiec sobie,
ze wam snil sie ten wiezien, a bedziecie czuli sie bezpieczniejsi w waszej
sluzbie i zdrowiu.
Agenci milczac
spuscili glowy. Ale w sercach zaprzysiegli zemste kaplanom pozbawiajacym ich
tak pieknego zarobku.
Po odejsciu naczelnika
policji Mefres zawolal kilku kaplanow i najstarszemu szepnal cos do ucha.
Kaplani otoczyli Greka i wyprowadzili go z izby swietej. Lykon nie opieral sie.
- Mysle - rzekl
Sem - ze czlowiek ten, jako zabojca, powinien byc wydany sadowi.
- Nigdy! - odparl
stanowczo Mefres. - Na czlowieku tym ciezy nierownie gorsza zbrodnia: jest
podobny do nastepcy tronu...
- I co z nim
zrobisz, wasza dostojnosc?
- Zachowam go dla
najwyzszej rady - mowil Mefres.- Tam, gdzie nastepca tronu zwiedza poganskie
swiatynie wykrada z nich kobiety, gdzie kraj jest zagrozony niebezpieczna
wojna, a wladza kaplanska buntem, tam - Lykon moze sie przydac...
Nazajutrz w
poludnie arcykaplan Sem, nomarcha i naczelnik policji przyszli do wiezienia
Sary. Nieszczesliwa nie jadla od kilku dni i byla tak oslabiona, ze nawet nie
podniosla sie z lawy na widok tylu dygnitarzy.
- Saro - odezwal
sie nomarcha, ktorego znala dawniej - przynosimy ci dobra nowine.
- Nowine?... -
powtorzyla apatycznym glosem. - Syn moj nie zyje, oto nowina!... Mam piersi
przepelnione pokarmem, ale serce jest jeszcze pelniejsze smutku...
- Saro - mowil
nomarcha - jestes wolna... Nie ty zabilas dziecie.
Martwe jej rysy
ozywily sie. Zerwala sie z lawy i krzyknela:
- Ja... ja
zabilam... tylko ja!...
- Syna twego,
uwazaj Saro, zabil mezczyzna, Grek, nazwiskiem Lykon, kochanek Fenicjanki
Kamy...
- Co mowisz?... -
wyszeptala chwytajac go za rece. - O, ta Fenicjanka!... Wiedzialam, ze nas
zgubi... Ale Grek?... Ja nie znam zadnego Greka... Coz wreszcie moglby zawinic
Grekom moj syn...
- Nie wiem o tym
- ciagnal nomarcha. - Grek ten juz nie zyje. Ale uwazaj, Saro: ten czlowiek byl
tak podobny do ksiecia Ramzesa, ze gdy wszedl do twego pokoju, myslalas, ze to
nasz pan... I wolalas oskarzyc sama siebie anizeli swego i naszego pana.
- Wiec to nie byl
Ramzes?... - zawolala chwytajac sie za glowe. - I ja, nedzna, pozwolilam, azeby
obcy czlowiek wywlokl syna mego z kolebki... Cha!... cha!... cha!...
Zaczela sie smiac
coraz ciszej. Nagle, jakby jej nogi podcieto, runela na ziemie, rzucila pare
razy rekoma i w smiechu skonala.
Ale na twarzy jej
pozostal wyraz niezglebionego zalu, ktorego nawet smierc nie mogla odegnac.
ROZDZIAL
SIEDEMNASTY
Zachodnia granice
Egiptu na dlugosci przeszlo sto mil jeograficznych stanowi sciana pagorkow
wapiennych, nagich, poprzerywanych wawozami, wysokich na pareset metrow.
Biegnie ona wzdluz Nilu, od ktorego oddala sie na mile, niekiedy na kilometr.
Gdyby kto wdrapal
sie na ktory z pagorkow i zwrocil twarz ku polnocy, zobaczylby jedno z
najosobliwszych widowisk. W dole, na prawo, mialby waska, ale zielona lake,
przerznieta Nilem; zas na lewo ujrzalby nieskonczona rownine barwy zoltej,
urozmaicona plamami bialymi albo ceglastymi.
Jednostajnosc
widoku, drazniaca zoltosc piasku, upal, a nade wszystko bezmiar nieskonczony,
oto najogolniejsze cechy Pustyni Libijskiej rozciagajacej sie na zachod od
Egiptu.
Przy blizszym
jednak rozejrzeniu sie pustynia wydalaby sie mniej jednostajna. Jej piasek nie
uklada sie plasko, ale tworzy szereg zwalow przypominajacych ogromne fale na
wodzie. Jest to jakby rozkolysane morze, ktore zakrzeplo.
Kto by jednak
mial odwage isc po tym morzu godzine, dwie, niekiedy caly dzien, wciaz na
zachod, zobaczylby nowy widok. Na horyzoncie ukazuja sie wzgorza, niekiedy
skaly i urwiska najdziwniejszych form. Pod nogami piasek staje sie coraz
plytszym i poczyna wynurzac sie spod niego skala wapienna niby lad. .
Istotnie jest to
lad, a nawet kraj wsrod piaszczystego morza. Obok wapiennych pagorkow widac
doliny, na nich koryta rzek i strumieni, dalej rownine, a wsrod niej jezioro z
powyginana linia brzegow i dnem zaklesnietym.
Ale na tych
rowninach i wzgorzach nie rosnie ani zdzblo trawy, w jeziorze nie ma kropli
wody, korytem rzeki nie plynie nic. Jest to krajobraz nawet bardzo urozmaicony
pod wzgledem form ziemi, ale krajobraz, z ktorego wszystka woda uciekla,
najmniejsza wilgoc wyschla, krajobraz martwy, gdzie nie tylko wyginela wszelka
roslinnosc, ale nawet urodzajna warstwa gruntu roztarla sie w pyl lub wsiaknela
w opoke.
W tych miejscach
trafil sie wypadek najokropniejszy, o jakim mozna pomyslec: natura skonala,
zostal z niej tylko szkielet i prochy, ktore do reszty rozklada upal i z
miejsca na miejsce przerzuca wiatr goracy.
Za tym zmarlym, a
nie pochowanym ladem ciagnie sie znowu morze piasku, na ktorym tu i owdzie
widac spiczaste stozki, wznoszace sie niekiedy na pietro wysokosci. Kazdy
szczyt takiego pagorka konczy sie peczkiem listkow szarych, zapylonych, o
ktorych trudno powiedziec, ze zyja; one tylko nie moga zwiednac.
Dziwaczny stozek
oznacza, ze w tym miejscu woda jeszcze nie wyschla, ale przed spiekota skryla
sie pod ziemie i jako tako podtrzymuje wilgoc gruntu. Na to miejsce upadlo
nasienie tamaryndusu i z wielkim trudem poczela wzrastac roslina.
Lecz wladca
pustyni, Tyfon, dostrzegl ja i z wolna poczal zasypywac piaskiem. A im wiecej
roslinka pnie sie w gore, tym wyzej podnosi sie stozek duszacego ja piasku.
Zablakany w pustyni tamaryndus wyglada jak topielec na prozno wyciagajacy
dlonie do nieba.
I znowu rozwala
sie nieskonczone zolte morze, ze swymi falami piasku i nie mogacymi skonac
rozbitkami swiata roslinnego. Nagle ukazuje sie skalista sciana w niej
szczeliny niby bramy...
Rzecz nie do
uwierzenia! Poza jedna z tych bram widac rozlegla doline barwy zielonej,
mnostwo palm, blekitne wody jeziora. Widac nawet pasace sie owce, bydlo i
konie, miedzy nimi uwijaja sie ludzie; z daleka na stokach skal pietrzy sie
cale miasteczko, a na szczytach bieleja mury swiatyn.
Jest to oaza,
niby wyspa wsrod piaszczystego oceanu.
Takich oaz za
czasow faraonow bylo bardzo wiele, moze kilkadziesiat. Tworzyly one lancuch
wysp pustynnych wzdluz zachodniej granicy Egiptu. Lezaly w odleglosci
dziesieciu, pietnastu lub dwudziestu mil jeograficznych od Nilu, a obejmowaly
po kilkanascie i kilkadziesiat kilometrow kwadratowych powierzchni.
Opiewane przez
arabskich poetow oazy naprawde nigdy nie byly przedsionkami raju. Ich jeziora
sa najczesciej bagnami; z podziemnych zrodlisk wyplywa woda ciepla, niekiedy
cuchnaca i obrzydliwie slona; roslinnosc ani mogla porownywac sie z egipska.
Niemniej ustronia te wydawaly sie cudem dla pustynnych wedrowcow, ktorzy
znajdowali w nich troche zielonosci dla oka tudziez odrobine chlodu, wilgoci i
daktylow.
Ludnosc tych wysp
wsrod piaszczystego oceanu byla bardzo rozmaita: od kilkuset osob do kilkunastu
tysiecy, zaleznie od przestrzeni. Byli to wszystko awanturnicy lub ich
potomkowie egipscy, libijscy, etiopscy. W pustynie bowiem uciekali ludzie nie
majacy juz nic do stracenia: wiezniowie z kopaln, przestepcy scigani przez
policje, chlopi przeciazeni panszczyzna lub robotnicy, ktorzy woleli
niebezpieczenstwo anizeli prace.
Wieksza czesc
tych zbiegow marnie ginela w pustyni. Niektorym po nieopisanych meczarniach
udawalo sie dotrzec do oazy, gdzie pedzili zywot nedzny, lecz swobodny, i zawsze
byli gotowi wpasc do Egiptu na nieuczciwy zarobek.
Miedzy pustynia i
Morzem Srodziemnym ciagnal sie bardzo dlugi, choc niezbyt szeroki pas ziemi
zyznej, zamieszkaly przez rozmaite plemiona, ktore Egipcjanie nazywali
Libijczykami. Jedne z tych plemion zajmowaly sie rolnictwem, inne rybactwem i
morska zegluga; w kazdym z nich jednak byla gromada dzikusow, ktorzy woleli
kradziez, wojne i rozboj anizeli systematyczna prace. Bandycka ta ludnosc
nieustannie ginela wsrod nedzy albo wojennych przygod, lecz i ciagle
powiekszala sie regularnym doplywem Szardana (Sardynczykow) i Szakalusza
(Sycylijczykow), ktorzy w owej epoce byli jeszcze wiekszymi barbarzyncami i
zbojami anizeli rodowici Libijczycy.
Poniewaz Libia
stykala sie z zachodnia granica Dolnego Egiptu, barbarzyncy wiec czesto grabili
ziemie jego swiatobliwosci i - bywali strasznie karceni. Przekonawszy sie
jednak, ze wojna z Libijczykami nie prowadzi do niczego, faraonowie, a raczej
kaplani, chwycili sie innej polityki. Prawowitym rodzinom libijskim pozwalali
osiedlac sie na nadmorskich bagnach Dolnego Egiptu, zas bandytow i awanturnikow
werbowali do wojska i mieli z nich wybornych zolnierzy.
W ten sposob
panstwo zabezpieczylo sobie spokoj na zachodniej granicy. Dla utrzymania zas w
porzadku pojedynczych rabusiow libijskich wystarczala policja, straz polowa i
pare pulkow regularnych ustawionych wzdluz kanopijskiej odnogi Nilu.
Taki stan rzeczy
trwal blisko sto osmdziesiat lat; ostatnia bowiem wojne z Libijczykami
prowadzil jeszcze Ramzes III, ktory ucial ogromne stosy rak poleglym
nieprzyjaciolom i przywiodl do Egiptu trzynascie tysiecy niewolnikow. Od tej
pory nikt nie lekal sie napadu ze strony Libii i dopiero przy schylku panowania
Ramzesa XII dziwna polityka kaplanow na nowo zapalila w tamtych stronach pozar
walki.
Wybuchla zas ona
z nastepujacych powodow:
Jego dostojnosc
Herhor, minister wojny i arcykaplan, skutkiem oporu jego swiatobliwosci faraona
nie mogl zawrzec z Asyria traktatu o podzial Azji. Pragnac jednak, stosownie do
przestrog Beroesa, utrzymac z Asyryjczykami dluzszy spokoj, Herhor zapewnil
Sargona, ze Egipt nie przeszkodzi im w prowadzeniu wojny z Azjatami wschodnimi
i polnocnymi.
A poniewaz
pelnomocnik krola Assara zdawal sie nie ufac przysiegom, wiec Herhor postanowil
zlozyc mu materialny dowod zyczliwosci i w tym celu wydal rozkaz
natychmiastowego uwolnienia dwudziestu tysiecy wojsk najemnych, przewaznie
Libijczykow.
Dla uwolnionych,
a nic nie winnych i zawsze wiernych zolnierzy postanowienie to bylo
nieszczesciem nieomal rownajacym sie karze smierci. Przed Egiptem otwieralo sie
niebezpieczenstwo wojny z Libia, ktora w zaden sposob nie mogla dac przytulku
takiej masie ludzi, przywyklych tylko do musztry i wygod, nie zas do pracy i
nedzy. Ale Herhor i kaplani nie krepowali sie drobiazgami, gdy chodzilo o
wielkie interesa panstwowe.
Naprawde bowiem
wypedzenie najemnikow libijskich przynosilo duze korzysci.
Przede wszystkim
Sargon i jego towarzysze podpisali i zaprzysiegli tymczasowy traktat z Egiptem
na lat dziesiec, przez ktory to czas, wedlug proroctw chaldejskich kaplanow,
mialy ciazyc nad ziemia swieta zle losy.
Po wtore -
wypedzenie dwudziestu tysiecy ludzi z wojska przynosilo skarbowi krolewskiemu
cztery tysiace talentow oszczednosci, co bylo bardzo wazne.
Po trzecie -
wojna z Libia na zachodniej granicy byla upustem dla bohaterskich instynktow
nastepcy tronu i na dlugi czas mogla odwrocic jego uwage od spraw azjatyckich i
od granicy wschodniej. Jego dostojnosc Herhor i rada najwyzsza bardzo madrze
przypuszczali, ze uplynie kilka lat, zanim Libijczycy, zuzywszy sie w
partyzanckich walkach, zechca prosic o pokoj.
Plan byl
rozsadny, lecz autorowie jego popelnili jeden blad: nie przeczuli, ze w ksieciu
Ramzesie tkwi material na genialnego wojownika.
Rozpuszczone
pulki libijskie, rabujac po drodze, bardzo predko dotarly do swej ojczyzny; tym
latwiej ze Herhor nie kazal stawiac im przeszkod. Najpierwsi zas spomiedzy
wypedzonych stanawszy na libijskiej ziemi niestworzone rzeczy opowiadali swoim
rodakom.
Wedlug ich
relacji, dyktowanych przez gniew i interes osobisty, Egipt byl dzis tak
oslabiony jak w epoce najscia Hyksosow, przed dziewieciuset laty. Skarb faraona
byl tak pusty, ze rowny bogom wladca musial rozpuscic ich, Libijczykow, ktorzy
przecie stanowili najlepsza, jezeli nie jedyna czesc armii. Armii zreszta
prawie nie bylo, chyba garstka na wschodniej granicy, a i to lada jakich
zolnierzy.
Oprocz tego
miedzy jego swiatobliwoscia i kaplanami panowala niezgoda; robotnikom nie
wyplacano zaslug, a chlopow wprost duszono podatkami; przez co masy ludu byly
gotowe do buntu, byle znalazla sie pomoc. I jeszcze nie dosyc: albowiem
nomarchowie, ktorzy kiedys byli niezaleznymi wladcami i od czasu do czasu
przypominali sobie swoje prawa, dzis widzac slabosc rzadu przygotowuja sie do
obalenia i faraona, i najwyzszej rady kaplanskiej.
Wiesci te jak
stado ptakow rozlecialy sie po libijskim wybrzezu i - natychmiast znalazly
wiare. Bandyci i barbarzyncy zawsze byli gotowi do napadu, a tym wiecej dzis,
gdy eks-zolnierze i eks-oficerowie jego swiatobliwosci zapewniali ich, ze
zrabowanie Egiptu jest rzecza bardzo latwa. Zamozni i rozsadni Libijczycy
rowniez uwierzyli wypedzonym legionistom; od wielu juz bowiem lat nie bylo dla
nich tajemnica, ze szlachta egipska ubozeje, ze faraon nie ma wladzy, ze chlopi
i robotnicy dopuszczaja sie z nedzy buntow.
I otoz w calej
Libii wybuchnal zapal. Wypedzonych zolnierzy i oficerow witano jak glosicieli
dobrej nowiny. A poniewaz kraj byl ubogi i nie mial zapasow do podejmowania
gosci, uchwalono wiec natychmiast wojne z Egiptem, azeby jak najrychlej pozbyc
sie przybyszow.
Nawet chytry i
madry ksiaze libijski, Musawasa, dal sie porwac ogolnemu pradowi. Jego jednak
nie przekonali imigranci, ale jacys ludzie powazni i dostojni, a wedlug
wszelkiego prawdopodobienstwa - agenci najwyzszej rady egipskiej.
Ci dygnitarze,
niby to niezadowoleni ze stanu rzeczy w Egipcie, niby to obrazeni na faraona i
kaplanow, przyjechali do Libii od strony morza, kryli sie przed gawiedzia,
unikali stosunkow z wypedzonymi zolnierzami, a Musawasie tlomaczyli pod
najwiekszym sekretem i z dowodami w rekach, ze - teraz wlasnie powinien napasc
na Egipt.
- Znajdziesz tam
- mowili - bezdenny skarbiec i spizarnie dla siebie, dla swoich ludzi i dla
wnukow waszych wnukow.
Musawasa - choc
przebiegly wodz i dyplomata - dal sie zlapac. Jako czlowiek energiczny,
natychmiast oglosil przeciw Egiptowi swieta wojne i - majac pod reka tysiace
dzielnych wojownikow, pchnal pierwszy korpus ku wschodowi, pod dowodztwem swego
syna, dwudziestoletniego Tehenny.
Stary
barbarzyniec znal wojne i rozumial, ze kto chce zwyciezyc, musi dzialac szybko,
zadawac pierwsze ciosy.
Przygotowania
libijskie trwaly bardzo krotko. Eks-zolnierze jego swiatobliwosci wprawdzie
przyszli bez broni, lecz znali swoje rzemioslo, a w owych czasach o bron nie
bylo trudno. Pare rzemykow czy pare kawalkow sznurka na proce, wlocznia albo
zaostrzony kij, topor albo ciezka palka, jedna torba kamykow, a druga -
daktylow, oto wszystko.
Oddal wiec
Musawasa dwa tysiace eks-zolnierzy i ze cztery tysiace libijskiej holoty swemu
synowi Tehennie, zalecajac mu, azeby czym predzej wpadl do Egiptu, zrabowal, co
sie da, i przygotowal zapasy dla wlasciwej armii. Sam zas gromadzac
powazniejsze sily rozeslal goncow po oazach i wzywal wszystkich, ktorzy nie
maja nic do stracenia, pod swoje sztandary.
Dawno w pustyni
nie panowal taki ruch jak dzisiaj. Z kazdej oazy wychodzila gromada za gromada
tak strasznych proletariuszow, ze choc juz byli prawie nadzy, jeszcze
zaslugiwali na nazwe oberwancow.
Opierajac sie na
zdaniu swoich doradcow, ktorzy jeszcze miesiac temu byli oficerami jego
swiatobliwosci, Musawasa calkiem rozsadnie przypuszczal, ze jego syn pierwej
zrabuje kilkaset wsi i miasteczek od Terenuthis do Senti-Nofer, zanim spotka
jakies powazniejsze sily egipskie. Wreszcie doniesiono mu, ze na pierwsza wiesc
o ruchu Libijczykow nie tylko ucieklii wszyscy robotnicy z wielkiej huty
szklannej, ale nawet, ze cofnelo sie wojsko zajmujace forteczki w Sochet-Hemau,
nad Jeziorami Sodowymi.
Byla to bardzo
dobra wrozba dla barbarzyncow; huta bowiem szklanna stanowila powazne zrodlo
dochodow dla faraonowego skarbca.
Otoz Musawasa
popelnil blad taki sam jak najwyzsza rada kaplanska: nie przeczul wojennego
geniuszu w Ramzesie. I stala sie rzecz nadzwyczajna: zanim pierwszy korpus
libijski dotarl do okolicy Sodowych Jezior, juz w tym miejscu znalazla sie dwa
razy liczniejsza armia nastepcy tronu.
Nie mozna nawet
zarzucac Libijczykom nieprzezornosci. Tehenna i jego sztab utworzyli bardzo
porzadna sluzbe wywiadowcza. Ich szpiegowie niejednokrotnie byli w Melcatis,
Naucratis, Sai, Menuf, Terenuthis i przeplywali kanopijskie i bolbitynskie
ramiona Nilu. Nigdzie jednak nie spotkali wojsk, ktorych ruchy musial
paralizowac wylew, a zas prawie wszedzie widzieli poploch ludnosci osiadlej,
ktora po prostu uciekala ze wsi pogranicznych.
Przynosili wiec
swemu dowodcy jak najlepsze wiadomosci. A tymczasem armia ksiecia Ramzesa,
pomimo wylewu, w osm dni po uruchomieniu dotarla brzegu pustyni i zaopatrzona w
wode i zywnosc przepadla miedzy gorami Sodowych Jezior.
Gdyby Tehenna
mogl jak orzel wzbic sie ponad stanowiska swojej bandy, struchlalby
zobaczywszy, ze we wszystkich wawozach tej okolicy kryja sie egipskie pulki i -
ze lada chwile korpus jego zostanie otoczony.
ROZDZIAL
OSIEMNASTY
Od chwili kiedy
wojska Dolnego Egiptu wyszly z Pi-Bast, towarzyszacy ksieciu prorok Mentezufis
odbieral i wysylal po kilka depesz dziennie.
Jedna
korespondencje prowadzil z ministrem Herhorem. Mentezufis posylal raporta do
Memfisu o posuwaniu sie wojsk i o dzialalnosci nastepcy, dla ktorej nie ukrywal
podziwu; zas dostojny Herhor robil uwagi w tym sensie, azeby nastepcy tronu
zostawiono wszelka swobode i - ze gdyby Ramzes przegral pierwsza potyczke, rada
najwyzsza nie bylaby tym zmartwiona.
"Niewielka
przegrana - pisal Herhor - bylaby nauka ostroznosci i pokory dla ksiecia
Ramzesa, ktory juz dzis, choc jeszcze nic nie zrobil, uwaza sie za rownego
najdoswiadczenszym wojownikom."
Gdy zas
Mentezufis odpowiedzial, ze trudno przypuscic, aby nastepca doznal porazki,
Herhor dal mu do zrozumienia, ze w takim razie triumf nie powinien byc zanadto
wielki.
"Panstwo -
mowil - nic na tym nie straci, jezeli wojowniczy i popedliwy nastepca tronu
bedzie mial przez kilka lat zabawke na zachodniej granicy. On sam nabierze
bieglosci w sztuce wojennej, a rozprozniaczeni i zuchwali nasi zolnierze znajda
wlasciwe dla siebie zajecie".
Druga
korespondencje prowadzil Mentezufis ze swietym ojcem Mefresem, i ta wydawala mu
sie wazniejsza. Mefres, obrazony kiedys przez ksiecia, dzis z okazji sprawy o
zabicie dziecka Sary bez ogrodek oskarzal nastepce o dzieciobojstwo dokonane
pod wplywem Kamy. A gdy w ciagu tygodnia wyszla na jaw niewinnosc Ramzesa,
arcykaplan, jeszcze bardziej rozdrazniony, nie przestawal twierdzic, ze ksiaze
jest zdolny do wszystkiego, jako nieprzyjaciel ojczystych bogow i
sprzymierzeniec nedznych Fenicjan.
Sprawa zabojstwa
dziecka Sary tak podejrzanie wygladala w pierwszych dniach, ze nawet rada
najwyzsza z Memfisu zapytala Mentezufisa: co o tym sadzi? Mentezufis jednak
odpowiedzial, ze calymi dniami przypatruje sie ksieciu, lecz ani na chwile nie
przypuszcza, azeby on byl morderca.
Takie to
korespondencje, niby stado drapieznych ptakow, krazyly dokola Ramzesa, podczas
gdy on rozsylal zwiady w kierunku nieprzyjaciela, naradzal sie z wodzami lub
zachecal wojska do szybkiego pochodu.
Dnia czternastego
cala armia nastepcy tronu skoncentrowala sie na poludnie od miasta Terenuthis.
Ku wielkiej radosci ksiecia przyszedl Patrokles z greckimi pulkami, a wraz z
nim kaplan Pentuer, wyslany przez Herhora na drugiego dozorce przy wodzu
naczelnym.
Obfitosc kaplanow
w obozie (byli bowiem jeszcze i inni) wcale nie zachwycala Ramzesa. Postanowil
jednak nie zwracac na nich uwagi, a podczas narad wojennych wcale nie pytal ich
o opinia.
I jakos
ulagodzily sie stosunki: Mentezufis bowiem, stosownie do rozkazu Herhora, nie
narzucal sie ksieciu. Pentuer zas zajal sie organizowaniem pomocy lekarskiej
dla rannych.
Gra wojenna
zaczela sie.
Przede wszystkim
Ramzes, za posrednictwem swoich agentow, w wielu wsiach pogranicznych rozpuscil
pogloske, ze Libijczycy posuwaja sie w ogromnych masach, ze beda niszczyc i
mordowac. Skutkiem tego przestraszona ludnosc zaczela uciekac na wschod - i
wpadla na egipskie pulki. Wowczas ksiaze zabral mezczyzn do dzwigania ciezarow
za wojskiem, a kobiety i dzieci poslal w glab kraju.
Nastepnie
naczelny wodz wyprawil szpiegow naprzeciw zblizajacym sie Libijczykom, aby
zbadac ich liczbe i porzadek, szpiegowie niebawem wrocili przynoszac dokladne
wskazowki co do miejsca pobytu, a bardzo przesadzone co do liczby
nieprzyjaciol. Mylnie tez twierdzili, choc z wielka pewnoscia siebie, ze na
czele band libijskich idzie sam Musawasa w towarzystwie swego syna Tehenny.
Ksiaze-wodz az
zarumienil sie z radosci na mysl, ze w pierwszej wojnie bedzie mial tak
doswiadczonego przeciwnika jak Musawasa.
Przecenial wiec
niebezpieczenstwo starcia i podwajal ostroznosc. Aby zas miec wszelkie szanse
za soba, uciekl sie jeszcze do podstepu. Poslal naprzeciw Libijczykom ludzi
zaufanych, kazal im udawac zbiegow, wejsc do nieprzyjacielskiego obozu i -
odciagnac od Musawasy jego najwieksza sile: wypedzonych zolnierzy libijskich.
- Powiedzcie im -
mowil Ramzes do swych agentow - powiedzcie im, ze mam topory dla zuchwalych, a
milosierdzie dla pokornych. Jezeli w nadchodzacej bitwie rzuca bron i opuszcza
Musawase, przyjme ich na powrot do wojsk jego swiatobliwosci i kaze wyplacic
zold zalegly, jak gdyby nigdy nie wychodzili ze sluzby.
Patrokles i inni
jeneralowie uznali srodek ten za bardzo roztropny; kaplani milczeli, a
Mentezufis wyslal depesze do Herhora i w ciagu doby otrzymal odpowiedz.
Okolica Sodowych
Jezior byla to dolina majaca kilkadziesiat kilometrow dlugosci, zamknieta
miedzy dwoma pasmami wzgorz biegnacych od poludniowego wschodu ku polnocnemu
zachodowi. Najwieksza jej szerokosc nie przechodzila dziesieciu kilometrow;
byly zas miejsca znakomicie wezsze, prawie wawozy.
Na calej dlugosci
doliny ciagnely sie, jedno za drugim, z dziesiec jezior bagnistych napelnionych
woda gorzkoslona. Rosly tu nedzne krzaki i ziola, ciagle zasypywane piaskiem,
ciagle wiednace, ktorych zadne zwierze nie chcialo wziac do pyska. Po obu
stronach sterczaly poszarpane wzgorza wapienne lub ogromne piaszczyste zaspy, w
ktorych mozna bylo utonac.
Caly krajobraz o
barwach zoltych i bialych mial charakter strasznej martwoty, ktora potegowalo
goraco i cisza. Zaden ptak nie odzywal sie tutaj, a jezeli kiedy rozlegl sie
jaki szelest, to chyba staczajacego sie kamienia.
Mniej wiecej w
polowie doliny wznosily sie dwie grupy budynkow oddalonych od siebie na kilka
kilometrow; byly nimi - od wschodu forteczka, od zachodu huty szklanne, do
ktorych opalu dostarczali handlarze libijscy. Obie te miejscowosci skutkiem
wojennych niepokojow zostaly opuszczone. Korpus Tehenny mial obowiazek zajac i
osadzic oba te punkta, ktore armii Musawasy ubezpieczaly droge do Egiptu.
Libijczycy z
wolna posuwali sie od miasta Glaukus ku poludniowi i wieczorem dnia
czternastego Hator znalezli sie u wejscia do doliny Sodowych Jezior, pewni, ze
przejda ja dwoma marszami, bez przeszkod. Tegoz dnia, rowno z zachodem slonca,
armia egipska ruszyla ku pustyni i uszedlszy po piaskach przeszlo czterdziesci
kilometrow w ciagu dwunastu godzin, nastepnego ranka stanela na wzgorzach
miedzy forteczka a hutami i ukryla sie w licznych wawozach.
Gdyby owej nocy powiedzial
kto Libijczykom, ze w dolinie Sodowych Jezior wyrosly palmy i pszenica, mniej
zdziwiliby sie anizeli temu, ze armia egipska zastapila im droge.
Po krotkim
wypoczynku, w czasie ktorego kaplanom udalo sie odkryc i wykopac kilka
studzienek dosyc znosnej wody do picia, armia egipska poczela zajmowac polnocne
wzgorki ciagnace sie wzdluz doliny.
Plan nastepcy
tronu byl prosty: chcial on odciac Libijczykow od ich ojczyzny i zepchnac ku
poludniowi, w pustynie, gdzie goraco i glod wytepilyby rozproszonych.
W tym celu
ustawil armie na polnocnej stronie doliny i podzielil wojska na trzy korpusy.
Prawym skrzydlem, najbardziej posunietym ku Libii, dowodzil Patrokles i on mial
odciac najezdnikom odwrot do ich miasta Glaukus. Lewym skrzydlem, najbardziej
zblizonym do Egiptu, komenderowal Mentezufis, azeby zagrodzic Libijczykom marsz
naprzod. Wreszcie kierunek nad korpusem srodkowym, okolo hut szklannych, objal
nastepca tronu majac przy sobie Pentuera.
Dnia pietnastego
Hator, okolo siodmej rano, kilkudziesieciu konnych Libijczykow ostrym klusem
przejechalo doline. Chwile odpoczeli okolo hut, rozejrzeli sie, a nie
spostrzeglszy nic podejrzanego zawrocili do swoich.
O dziesiatej
przed poludniem wsrod wielkiego skwaru, ktory zdawal sie wypijac pot i krew z
ludzi, Pentuer rzekl do nastepcy:
- Libu juz weszli
w doline i mijaja oddzial Patroklesa. Za godzine beda tutaj.
- Skad wiesz o
tym? - spytal zdziwiony ksiaze.
- Kaplani wiedza
wszystko!... - odparl z usmiechem Pentuer.
Potem ostroznie
wszedl na jedna ze skal, wydobyl z torby bardzo polyskujacy przedmiot i
zwrociwszy sie w strone oddzialu swietego Mentezufisa poczal dawac reka jakies
znaki.
- Juz i
Mentezufis jest zawiadomiony - dodal.
Ksiaze nie mogl
wyjsc z podziwu i odezwal sie:
- Mam oczy lepsze
od twoich, a sluch chyba nie gorszy, i pomimo to nic nie widze ani slysze.
Jakim wiec sposobem ty dostrzegasz nieprzyjaciol i porozumiewasz sie z
Mentezufisem?
Pentuer kazal
ksieciu spojrzec na jedno odlegle wzgorze, na szczycie ktorego majaczyly krzaki
tarniny. Ramzes wpatrzyl sie w ten punkt i nagle zaslonil oczy: w krzakach
bowiem cos mocno blysnelo.
- Coz to za
nieznosny blask?... - wykrzyknal. - Oslepnac mozna!...
- To kaplan
asystujacy dostojnemu Patroklesowi daje nam znaki - odrzekl Pentuer. - Widzisz
wiec, dostojny panie, ze i my mozemy przydac sie na wojnie...
Umilkl, z glebi
doliny przylecial do nich szmer, z poczatku cichy, stopniowo coraz
wyrazniejszy. Na ten odglos przytuleni do stoku pagorka zolnierze egipscy
poczeli zrywac sie, ogladac bron, szeptac... Ale krotki rozkaz oficerow
uspokoil ich i znowu nad polnocnymi skalami zapanowala martwa cisza.
Tymczasem szmer w
glebi doliny potegowal sie i przeszedl w zgielk, wsrod ktorego, na tle rozmow
tysiecy ludzi, mozna bylo odroznic spiewy, glosy fletow, skrzyp wozow, rzenie
koni i krzyki dowodcow. Ramzesowi serce zaczelo bic gwaltownie; juz nie mogl
pohamowac ciekawosci i wdrapal sie na skalisty cypel, skad bylo widac znaczna
czesc doliny.
Otoczony klebami
zoltawego kurzu, z wolna posuwal sie libijski korpus niby kilkuwiorstowy waz
upstrzony niebieskimi, bialymi i czerwonymi plamami.
Na czele
maszerowalo kilkunastu jezdzcow, z ktorych jeden odziany w biala plachte
siedzial na koniu jak na lawie, zwiesiwszy obie nogi na lewa strone. Za
jezdzcami szla gromada procarzy w szarych koszulach, potem jakis dostojnik w
lektyce, nad ktora niesiono duzy parasol. Dalej oddzial kopijnikow, w bluzach
niebieskich i czerwonych, potem wielka banda ludzi prawie nagich, zbrojnych w
maczugi, znowu procarze i kopijnicy, i znowu procarze, a za nimi czerwony
oddzial z kosami i toporami. Szli mniej wiecej po czterech w szeregu; ale mimo
krzyku oficerow porzadek ten ciagle lamal sie i nastepujace po sobie czworki
zbijaly sie w gromady.
Spiewajac i
rozmawiajac halasliwie waz libijski z wolna wypelznal w najszersza czesc
doliny, naprzeciw hut i jezior. Tu porzadek zwichrzyl sie jeszcze bardziej.
Maszerujacy naprzod staneli; mowiono im bowiem, ze w tym miejscu bedzie
wypoczynek; a tymczasem dalsze kolumny przyspieszyly kroku, azeby predzej dojsc
do celu i odpoczac. Niektorzy wybiegali z szeregu i polozywszy bron rzucali sie
w jezioro lub dlonia czerpali jego cuchnaca wode; inni zasiadlszy na ziemi
wydobywali z torby daktyle albo z glinianych butelek pili wode z octem.
Wysoko, nad
obozem, krazylo kilka sepow.
Ramzesa na ten
widok ogarnal nieopisany zal i strach. Przed oczyma zaczely mu latac muszki,
stracil przytomnosc i przez mgnienie oka zdawalo mu sie, ze oddalby tron, byle
nie znajdowac sie w tym miejscu i nie widziec tego, co nastapi. Zsunal sie z cypla
i oblakanymi oczyma patrzyl przed siebie.
Wtem zblizyl sie
do niego Pentuer i mocno targnal go za ramie.
- Ocknij sie,
wodzu - rzekl. - Patrokles czeka na rozkazy...
- Patrokles?... -
powtorzyl ksiaze i obejrzal sie.
Przed nim stal
Pentuer, blady, ale spokojny. O pare krokow dalej rownie blady Tutmozis w
drzacych rekach trzymal oficerska swistawke. Zza pagorka wychylali sie
zolnierze, na ktorych twarzach widac bylo glebokie wzruszenie.
- Ramzesie -
powtorzyl Pentuer - wojsko czeka...
Ksiaze z
rozpaczliwa determinacja spojrzal na kaplana i zduszonym glosem szepnal:
- Zaczynac...
Pentuer podniosl
do gory swoj blyszczacy talizman i nakreslil nim kilka znakow w powietrzu.
Tutmozis cicho swisnal, swist ten powtorzyl sie w dalszych wawozach na prawo i
na lewo i - na wzgorza poczeli wdrapywac sie egipscy procarze.
Bylo okolo
dwunastej w poludnie.
Ramzes powoli
ochlonal z pierwszych wrazen i uwazniej poczal ogladac sie dokola. Widzial swoj
sztab, oddzial kopijnikow i topornikow pod dowodztwem starych oficerow, wreszcie
procarzy leniwie wchodzacych na skale... I byl pewny, ze ani jeden z tych ludzi
nie tylko nie pragnie zginac, ale nawet nie chcialby walczyc i ruszac sie pod
straszliwa spiekota.
Nagle ze szczytu
ktoregos pagorka rozlegl sie ogromny glos, potezniejszy od lwiego ryku:
- Zolnierze jego
swiatobliwosci faraona, rozbijcie tych psow libijskich!... Bogowie sa z
wami!...
Nadnaturalnemu
glosowi odpowiedzialy dwa nie mniej potezne: przeciagly okrzyk egipskiej armii
i niezmierny zgielk Libijczykow...
Ksiaze juz nie
potrzebujac ukrywac sie wszedl na pagorek, skad dobrze bylo widac
nieprzyjaciol. Przed nim ciagnal sie dlugi lancuch procarzy egipskich jakby
wyroslych spod ziemi, a o pareset krokow rojacy sie wsrod tumanow pylu oboz
libijski. Odezwaly sie trabki, swistawki i przeklenstwa barbarzynskich oficerow
nawolujacych do porzadku. Ci, ktorzy siedzieli, zerwali sie, ktorzy pili wode,
schwyciwszy bron biegli do swoich, chaotyczne tlumy poczely rozwijac sie w
szeregi, a wszystko wsrod wrzaskow i tumultu.
Tymczasem
procarze egipscy wyrzucali po kilka pociskow na minute, spokojnie, porzadnie,
jak na musztrze. Dziesietnicy wskazywali swoim oddzialkom gromady
nieprzyjacielskie, w ktore nalezalo trafiac, a zolnierze w ciagu paru minut
zasypywali je gradem olowianych kul i kamieni. Ksiaze widzial, ze po kazdej
takiej salwie gromadka Libijczykow rozpraszala sie, a bardzo czesto jeden
zostawal na miejscu.
Mimo to libijskie
szeregi uformowaly sie i cofnely za linie pociskow, wysuneli sie zas naprzod
ich procarze i z rowna szybkoscia i spokojem zaczeli odpowiadac Egipcjanom.
Czasami wsrod lancucha ich wybuchaly smiechy i okrzyki radosci, a wowczas padal
jakis procarz egipski.
Niebawem nad
glowa ksiecia i jego orszaku zaczely warczyc i swistac kamienie. Jeden,
zreczniej rzucony, uderzyl w ramie adiutanta i zlamal mu kosc, drugi stracil
helm innemu adiutantowi, trzeci padl u nog ksiecia, rozbil sie o skaly i twarz
wodza zasypal okruchami goracymi jak ukrop.
Libijczycy glosno
smieli sie cos wykrzykujac; prawdopodobnie zlorzeczyli wodzowi.
Strach, a nade
wszystko zal i litosc, wszystko to w jednej chwili ucieklo z duszy Ramzesa. Nie
widzial juz przed soba ludzi zagrozonych cierpieniem i smiercia, ale szeregi
dzikich zwierzat, ktore trzeba wytepic lub obezwladnic. Machinalnie siegnal do
miecza, aby poprowadzic czekajacych na rozkaz kopijnikow, ale wstrzymala go
pogarda. On mialby plamic sie krwia tej holoty!... Od czegoz sa zolnierze?
Tymczasem walka
trwala dalej, a mezni procarze Libijscy wykrzykujac, nawet spiewajac, zaczeli
posuwac sie naprzod. Z obu stron pociski burczaly jak chrabaszcze, brzeczaly
jak roj pszczol, niekiedy uderzaly sie nawzajem w powietrzu z trzaskiem, a co
pare minut, po tej i po tamtej stronie, jakis wojownik cofal sie na tyly
jeczac, albo martwy padal na miejscu. Innym jednak nie psulo to humoru:
walczyli ze zlosliwa radoscia, ktora stopniowo przeradzala sie we wsciekly
gniew i zapomnienie o sobie.
Wtem z daleka, na
prawym skrzydle, rozlegly sie glosy trabek i wielokrotnie powtarzane okrzyki.
To nieustraszony Patrokles, pijany juz od switu, zaatakowal tylna straz
nieprzyjacielska.
- Uderzyc!... -
zwolal ksiaze.
Natychmiast
rozkaz ten powtorzyla trabka jedna, druga... dziesiata, i po chwili ze
wszystkich wawozow poczely wysuwac sie egipskie setnie. Rozsypani na wzgorzach
procarze zdwoili wysilki, a tymczasem w dolinie, bez pospiechu, ale i bez
nieporzadku ustawialy sie naprzeciw Libijczykom czteroszeregowe kolumny
kopijnikow i topornikow egipskich z wolna posuwajac sie naprzod.
- Wzmocnic srodek
- rzekl nastepca.
Trabka powtorzyla
rozkaz. Za dwoma kolumnami pierwszej linii stanely dwie nowe kolumny. Nim
Egipcjanie ukonczyli ten manewr, wciaz pod gradem pociskow, juz Libijczycy
nasladujac ich uszykowali sie w osm szeregow naprzeciw glownego korpusu.
- Podsunac rezerwy
- rzekl ksiaze. - Spojrzyj no - zwrocil sie do jednego z adiutantow - czy lewe
skrzydlo juz gotowe.
Adiutant, azeby
lepiej ogarnac wzrokiem doline, pobiegl miedzy procarzy i - nagle padl, ale
dawal znaki reka. W jego zastepstwie wysunal sie inny oficer i niebawem
przybiegl oswiadczajac, ze oba skrzydla ksiazecego oddzialu juz stoja
uszykowane.
Od strony
oddzialu Patroklesa zgielk wzmacnial sie i naraz podniosly sie nad wzgorza
geste, czarne kleby dymu. Do ksiecia przybiegl oficer od Pentuera z doniesieniem,
ze greckie pulki zapalily oboz Libijczykow.
- Rozbic srodek -
rzekl ksiaze.
Kilkanascie
trabek, jedna po drugiej, zagraly haslo do ataku, a gdy umilkly, w srodkowej
kolumnie rozlegla sie komenda, rytmiczny loskot bebnow i szmer nog piechoty
maszerujacej z wolna, do taktu.
- Raz... dwa!...
raz... dwa!... raz... dwa!...
Teraz komende
powtorzono na prawym i na lewym skrzydle; znowu zawarczaly bebny i skrzydlowe
kolumny ruszyly naprzod: raz... dwa!... raz... dwa!...
Libijscy procarze
zaczeli cofac sie zasypujac kamieniami maszerujacych Egipcjan. Ale choc coraz
upadal jakis zolnierz, kolumny szly, ciagle szly z wolna, porzadnie: raz...
dwa!... raz... dwa!...
Zolte tumany,
wciaz gestniejace, znaczyly pochod egipskich batalionow. Procarze nie mogli juz
miotac kamieni i nastala wzgledna cisza, wsrod ktorej rozlegaly sie jeki i
szlochania ranionych wojownikow.
- Rzadko kiedy
tak dobrze maszerowali na musztrach! - zawolal ksiaze do sztabu.
- Nie boja sie
dzis kija - mruknal stary oficer.
Odleglosc miedzy
oblokiem kurzu ze strony Egipcjan a - Libijczykami zmniejszala sie z kazda
chwila; lecz barbarzyncy stali nieporuszeni, a poza ich linia ukazal sie tuman.
Oczywiscie jakas rezerwa wzmacniala kolumne srodkowa, ktorej grozil
najmocniejszy atak.
Nastepca zbiegl z
pagorka i dosiadl konia; z wawozu wylaly sie ostatnie rezerwy egipskie i
uszykowawszy sie czekaly na rozkaz. Za piechota wysunelo sie kilkuset
azjatyckich jezdzcow na koniach drobnych, ale wytrwalych.
Ksiaze pogonil za
maszerujacymi do ataku i o sto krokow dalej znalazl nowy pagorek, niewysoki,
lecz pozwalajacy ogarnac cale pole bitwy. Orszak, azjatyccy kawalerzysci i
kolumna rezerwowa podazyly za nim.
Ksiaze
niecierpliwie spojrzal ku lewemu skrzydlu, skad mial przyjsc Mentezufis, lecz
nie przychodzil. Libijczycy stali nieporuszeni, sytuacja wygladala coraz
powazniej.
Korpus Ramzesa
byl najmocniejszy, ale tez mial przeciw sobie prawie cala sile libijska.
Ilosciowo obie strony rownowazyly sie, ksiaze nie watpil o zwyciestwie, ale
zaniepokoil sie o ogrom strat wobec tak meznego przeciwnika.
Zreszta bitwa ma
swoje kaprysy. Nad tymi, ktorzy juz poszli do ataku, skonczyl sie wplyw
naczelnego wodza. On juz nie ma ich; on ma tylko pulk rezerwowy i garstke
jezdzcow. Gdyby wiec jedna z kolumn egipskich zostala rozbita albo gdyby
nieprzyjacielowi przybyly znienacka nowe posilki...
Ksiaze potarl
czolo: w tej chwili odczul cala odpowiedzialnosc naczelnego wodza. Byl jak
gracz, ktory wszystko postawiwszy rzucil juz kosci i pyta: jak one sie
uloza?...
Egipcjanie byli o
kilkadziesiat krokow od libijskich kolumn. Komenda... trabki... bebny warknely
spieszniej i wojska ruszyly biegiem: raz - dwa - trzy!... raz - dwa - trzy!...
Ale i po stronie nieprzyjaciol odezwala sie trabka, znizyly sie dwa szeregi
wloczni, uderzono w bebny... Biegiem!... Wzniosly sie nowe kleby pylu, potem
zlaly sie w jeden ogromny tuman... Ryk ludzkich glosow, trzask wloczni,
szczekanie kos, niekiedy przerazliwy jek, ktory wnet tonal w ogolnej wrzawie...
Na calej linii
bojowej juz nie bylo widac ludzi, ich broni, nawet kolumn, tylko zolty pyl
rozciagajacy sie w formie olbrzymiego weza. Gestszy tuman oznaczal miejsce,
gdzie starly sie kolumny, rzadszy - gdzie byla przerwa.
Po kilku minutach
szatanskiej wrzawy nastepca spostrzegl, ze kurzawa na lewym skrzydle bardzo
powoli wygina sie w tyl.
- Wzmocnic lewe
skrzydlo! - zawolal.
Polowa rezerwy
pobiegla we wskazanym kierunku i znikla w tumanach; lewe skrzydlo wyprostowalo
sie, podczas gdy prawe z wolna szlo naprzod, a srodek, najmocniejszy i
najwazniejszy, ciagle stal w miejscu.
- Wzmocnic srodek
- rzekl ksiaze.
Druga polowa
rezerwy poszla naprzod i zniknela w kurzawie. Krzyk na chwile powiekszyl sie,
ale ruchu naprzod nie bylo widac.
- Ogromnie bija
sie ci nedznicy!... - odezwal sie do nastepcy stary oficer z orszaku. - Wielki
czas, azeby przyszedl Mentezufis...
Ksiaze wezwal
dowodce azjatyckiej kawalerii.
- Spojrzyj no tu
na prawo - rzekl - tam musi byc luka. Wjedz tam ostroznie, azebys nie podeptal
naszych zolnierzy, i wpadnij z boku na srodkowa kolumne tych psow...
- Musza byc na
lancuchu, bo cos za dlugo stoja - odparl smiejac sie Azjata.
Zostawil przy
ksieciu ze dwudziestu swoich kawalerzystow, a z reszta pojechal klusem,
wolajac:
- Zyj wiecznie,
wodzu nasz!...
Spiekota byla
nieopisana. Ksiaze wytezyl wzrok i ucho starajac sie przeniknac sciane pylu.
Czekal... czekal... Nagle wykrzyknal z radosci: srodkowy tuman zachwial sie i
posunal troche naprzod.
Znowu stanal,
znowu posunal sie i zaczal isc powoli, bardzo powoli, ale naprzod...
Wrzawa kotlowala
sie tak straszna, ze nie mozna bylo zorientowac sie, co oznacza: gniew, triumf
czy kleske.
Wtem prawe
skrzydlo zaczelo w dziwaczny sposob wyginac sie i cofac. Poza nim ukazal sie
nowy tuman kurzu. Jednoczesnie nadbiegl konno Pentuer i zawolal:
- Patrokles
zajmuje tyly Libijczykom!...
Zamet na prawym
skrzydle powiekszal sie i zblizal ku srodkowi pola walki. Bylo widoczne, ze
Libijczycy zaczynaja sie cofac i ze poploch ogarnia nawet glowna kolumne.
Caly sztab
ksiecia, wzburzony, rozgoraczkowany, sledzil ruchy zoltego pylu. Po kilku
minutach niepokoj odbil sie i na lewym skrzydle. Tam juz Libijczycy zaczeli
uciekac.
- Niech nie
zobacze jutro slonca, jezeli to nie jest zwyciestwo!... - zawolal stary oficer.
Przylecial goniec
od kaplanow, ktorzy z najwyzszego pagorka sledzili przebieg bitwy, i doniosl,
ze na lewym skrzydle widac szeregi Mentezufisa i ze Libijczycy sa z trzech
stron otoczeni.
- Uciekaliby juz
jak lanie - mowil zadyszany posel - gdyby nie przeszkadzaly im piaski.
- Zwyciestwo!...
Zyj wiecznie, wodzu!... - krzyknal Pentuer.
Bylo dopiero po
drugiej.
Azjatyccy jezdzcy
zaczeli wrzaskliwie spiewac i puszczac w gore strzaly na czesc ksiecia.
Sztabowi oficerowie zsiedli z koni, rzucili sie do rak i nog nastepcy, wreszcie
zdjeli go z siodla i podniesli w gore wolajac:
- Oto wodz
potezny!... Zdeptal nieprzyjaciol Egiptu!... Amon jest po jego prawej i po
lewej rece, wiec ktoz mu sie oprze?...
Tymczasem
Libijczycy wciaz cofajac sie weszli na poludniowe pagorki piaszczyste, a za
nimi Egipcjanie. Teraz co chwile wynurzali sie z oblokow kurzu jezdni i
przybiegali do Ramzesa.
- Mentezufis
zabral im tyly!... - krzyczal jeden.
- Dwie setki
poddaly sie!... - wolal drugi.
- Patrokles zajal
im tyly!...
- Wzieto
Libijczykom trzy sztandary: barana, lwa i krogulca...
Kolo sztabu
robilo sie coraz tlumniej: otaczali go ludzie pokrwawieni i obsypani pylem.
- Zyj
wiecznie!... zyj wiecznie, wodzu!...
Ksiaze byl tak
rozdrazniony, ze na przemian smial sie, plakal i mowil do swego orszaku:
- Bogowie
zlitowali sie... Myslalem, ze juz przegramy... Nedzny jest los wodza, ktory nie
wydobywajac miecza, a nawet nic nie widzac musi odpowiadac za wszystko...
- Zyj wiecznie,
zwycieski wodzu!... - wolano.
- Dobre mi
zwyciestwo!... - zasmial sie ksiaze. - Nawet nie wiem, w jaki sposob zostalo
odniesione...
- Wygrywa bitwy,
a potem dziwi sie!... - krzyknal ktos z orszaku.
- Mowie, ze nawet
nie wiem, jak wyglada bitwa... - tlomaczyl sie ksiaze.
- Uspokoj sie,
wodzu - odparl Pentuer. - Tak madrze rozstawiles wojska, ze nieprzyjaciele
musieli byc rozbici. A w jaki sposob?... to juz nie nalezy do ciebie, tylko do
twoich pulkow.
- Nawet miecza
nie wydobylem!... Jednego Libijczyka nie widzialem!... - biadal ksiaze.
Na poludniowych
wzgorzach jeszcze klebilo sie i wrzalo, lecz w dolinie pyl zaczal opadac; tu i
owdzie jak przez mgle widac bylo gromadki zolnierzy egipskich z wloczniami juz
podniesionymi w gore.
Nastepca zwrocil
konia w tamta strone i wjechal na opuszczone pole bitwy, gdzie dopiero co
stoczyla sie walka srodkowych kolumn. Byl to plac szeroki na kilkaset krokow,
skopany glebokimi jamami, zarzucony cialami rannych i poleglych. Od strony, z
ktorej zblizal sie ksiaze, lezeli w dlugim szeregu, co kilka krokow,
Egipcjanie, potem nieco gesciej Libijczycy, dalej Egipcjanie i Libijczycy
pomieszani ze soba, a jeszcze dalej prawie sami Libijczycy.
W niektorych
miejscach zwloki lezaly przy zwlokach: niekiedy w jednym punkcie zgromadzilo
sie trzy i cztery trupy. Piasek byl popstrzony brunatnymi plamami krwi; rany
byly okropne: jeden wojownik mial odciete obie rece, drugi rozwalona glowe do
tulowia, z trzeciego wychodzily wnetrznosci. Niektorzy wili sie w konwulsjach,
a z ich ust, pelnych piasku, wybiegaly przeklenstwa albo blagania, azeby ich
dobito.
Nastepca szybko
minal ich nie ogladajac sie, choc niektorzy ranni na jego czesc wydawali slabe
okrzyki.
Niedaleko od tego
miejsca spotkal pierwsza gromade jencow. Ludzie ci upadli przed nim na twarze
blagajac o litosc.
- Zapowiedzcie
laske dla zwyciezonych i pokornych - rzekl ksiaze do swego orszaku.
Kilku jezdzcow
rozbieglo sie w rozmaitych kierunkach. Niebawem odezwala sie trabka, a po niej
donosny glos:
- Z rozkazu jego
dostojnosci ksiecia naczelnego wodza ranni i niewolnicy nie maja byc
zabijani!...
W odpowiedzi na
to odezwaly sie pomieszane krzyki, zapewne jencow.
- Z rozkazu naczelnego
wodza - wolal spiewajacym tonem inny glos, w innej stronie - ranni i niewolnicy
nie maja byc zabijani!...
A tymczasem na
poludniowych wzgorzach walka ustala i dwie najwieksze gromady Libijczykow
zlozyly bron przed greckimi pulkami.
Mezny Patrokles,
skutkiem goraca, jak sam mowil, czy tez rozpalajacych trunkow, jak mniemali
inni, ledwie trzymal sie na koniu. Przetarl zalzawione oczy i zwrocil sie do
jencow:
- Psy parszywe! -
zawolal - ktorzy podniesliscie grzeszne rece na wojsko jego swiatobliwosci (oby
was robaki zjadly!), wyginiecie jak wszy pod paznogciem poboznego Egipcjanina,
jezeli natychmiast nie odpowiecie: gdzie podzial sie wasz dowodca, bodaj mu
trad stoczyl nozdrza i wypil kaprawe oczy!...
W tej chwili
nadjechal nastepca. Jeneral powital go z szacunkiem, ale nie przerywal
sledztwa:
- Pasy kaze z was
drzec!... powbijam na pale, jezeli natychmiast nie dowiem sie, gdzie jest ta
jadowita gadzina, ten pomiot dzikiej swini rzucony w mierzwe...
- A, o gdzie nasz
wodz!... - zawolal jeden z Libijczykow wskazujac na gromadke konnych, ktorzy z
wolna posuwali sie w glab pustyni.
- Co to jest? -
zapytal ksiaze.
- Nedzny Musawasa
ucieka!... - odparl Patrokles i o malo nie spadl na ziemie.
Ramzesowi krew
uderzyla do glowy.
- Wiec Musawasa
jest tam i uciekl?... - Hej! kto ma lepsze konie, za mna!...
- No - rzekl
smiejac sie Patrokles - teraz sam beknie ten zlodziej baranow!...
Pentuer zastapil
droge ksieciu.
- Wasza
dostojnosc nie mozesz scigac zbiegow!...
- Co?... -
wykrzyknal nastepca. - Przez cala bitwe nie podnioslem na nikogo reki i jeszcze
teraz mam wyrzec sie wodza libijskiego?... Coz by powiedzieli zolnierze,
ktorych wysylalem pod wlocznie i topory?...
- Armia nie moze
zostac bez wodza...
- A czyliz tu nie
ma Patroklesa, Tutmozisa, wreszcie Mentezufisa? Od czegoz jestem wodzem, gdy mi
nie wolno zapolowac na nieprzyjaciela?... Sa od nas o kilkaset krokow i maja
zmeczone konie.
- Za godzine
wrocimy z nimi... Tylko reke wyciagnac... - szemrali jezdni Azjaci.
- Patrokles...
Tutmozis... zostawiam wam wojsko... - zawolal nastepca. - Odpocznijcie, a ja tu
zaraz wroce...
Spial konia i
pojechal truchtem, grzeznac w piasku, a za nim ze dwudziestu jezdnych i
Pentuer.
- Ty tu po co,
proroku? - zapytal go ksiaze. - Przespij sie lepiej... Oddales nam dzisiaj
wazne uslugi...
- Moze jeszcze
sie przydam - odparl Pentuer.
- Ale zostan...
rozkazuje ci...
- Najwyzsza rada
polecila mi na krok nie odstepowac waszej dostojnosci.
Nastepca gniewnie
otrzasnal sie.
- A jezeli
wpadniemy w zasadzke? - spytal.
- I tam nie
opuszcze cie, panie - rzekl kaplan.
ROZDZIAL
DZIEWIETNASTY
W jego glosie
bylo tyle zyczliwosci ze zdziwiony ksiaze zamilkl i pozwolil mu jechac.
Byli w pustyni
majac o pareset krokow za soba armie, o kilkaset krokow przez soba
uciekajacych. Lecz pomimo bicia i zachecania koni do biegu, zarowno ci, ktorzy
uciekali, jak i ci, co ich gonili, posuwali sie z wielkim trudem. Z gory
zalewal ich straszliwy zar sloneczny, w usta, nos, a nade wszystko w oczy
wciskal sie im drobniutki, lecz ostry pyl, a pod nogami koni, na kazdym kroku,
zapadal sie rozpalony piasek. W powietrzu panowal zabijajacy spokoj.
- Przeciez ciagle
tak nie bedzie - rzekl nastepca.
- Bedzie coraz
gorzej - powiedzial Pentuer. - Widzisz, wasza dostojnosc - wskazal na
uciekajacych - ze tamte konie po kolana brna w piasku...
Ksiaze rozesmial
sie, w tej chwili bowiem wjechali na grunt nieco twardszy i ze sto krokow
jechali klusem. Wnet jednak zabieglo im droge morze piaszczyste i znowu musieli
posuwac sie noga za noga.
Ludzie ociekali
potem, na koniach zaczela ukazywac sie piana.
- Goraco! -
szepnal nastepca.
- Sluchaj, panie
- odezwal sie Pentuer. - Niedobry to dzien dla gonitw na pustyni. Dzis od rana
swiete owady zdradzaly wielki niepokoj, a nastepnie wpadly w letarg. Rownie moj
nozyk kaplanski bardzo plytko zanurzyl sie w glinianej pochwie, co oznacza
niezwykle goraco. Oba zas te zjawiska: upal i letarg owadow, moga zapowiadac
burze... Wrocmy wiec, bo juz nie tylko oboz stracilismy z oczu, ale nawet nie
dolatuja nas jego szmery.
Ramzes spojrzal
na kaplana prawie z pogarda.
- I ty myslisz,
proroku - rzekl - ze ja, raz zapowiedziawszy schwytanie Musawasy, moge powrocic
z niczym, ze strachu przed goracem i burza?
Jechali wciaz. W
jednym miejscu grunt znowu stwardnial, dzieki czemu zblizyli sie do
uciekajacych na rzut z procy.
- Hej, wy tam!...
- zawolal nastepca - poddajcie sie...
Libijczycy nawet
nie spojrzeli za siebie, z wytezeniem brnac po piasku. Przez chwile mozna bylo
sadzic, ze zostana dosiegnieci. Wnet jednak oddzial nastepcy znowu trafil na
gleboki piasek, a tamci przyspieszyli kroku i znikli za wypukloscia gruntu.
Azjaci kleli,
ksiaze zacial zeby.
Nareszcie konie
zaczely coraz mocniej zapadac sie i ustawac; jezdni wiec musieli zsiasc i isc
piechota. Nagle jeden z Azjatow zaczerwienil sie i padl na piasku. Ksiaze kazal
go okryc plachta i rzekl:
- Zabierzemy go z
powrotem.
Z wielka praca
dosiegli wierzcholka piaszczystej wynioslosci i zobaczyli Libijczykow. Ale i
dla nich droga byla zabojcza, ustaly bowiem dwa konie.
Oboz wojsk
egipskich stanowczo ukryl sie za falami gruntu, i gdyby Pentuer i Azjaci nie
umieli kierowac sie sloncem, juz teraz nie trafiliby na miejsce.
W orszaku ksiecia
padl drugi jezdziec wyrzucajac ustami krwawa piane. Zostawiono i tego razem z
koniem. Na domiar na tle piaskow ukazala sie grupa skal, wsrod ktorych znikneli
Libijczycy.
- Panie - rzekl
Pentuer - tam moze byc zasadzka...
- Niech bedzie
smierc i niech mnie zabierze!.. - odparl nastepca zmienionym glosem.
Kaplan spojrzal
na niego z podziwem: nie przypuszczal w nim podobnej zacietosci.
Do skal nie bylo
daleko, lecz droga nad wszelki opis uciazliwa. Trzeba bylo nie tylko isc samym,
ale jeszcze wyciagac z piasku konie. Wszyscy brneli, zanurzeni powyzej kostek;
zdarzaly sie jednak miejsca, gdzie mozna bylo zapasc sie po kolana.
A na niebie wciaz
plonelo slonce, straszne slonce pustyni, ktorego kazdy promien nie tylko piekl
i oslepial, ale jeszcze klul. Najwytrwalsi Azjaci upadali ze znuzenia: jednemu
spuchl jezyk i wargi, drugi mial szum w glowie i czarne platki w oczach, innego
ogarniala sennosc, wszyscy czuli bol w stawach i zatracili wrazenie upalu. I
gdyby zapytano ktorego: czy na dworze jest goraco? - nie potrafilby
odpowiedziec.
Grunt znowu pod
nogami stwardnial i orszak Ramzesa wszedl miedzy skaly. Ksiaze,
najprzytomniejszy ze wszystkich, uslyszal chrapanie konia, skrecil na bok i w
cieniu rzuconym przez pagorek zobaczyl gromade ludzi lezacych, jak ktory padl.
Byli to Libijczycy.
Jeden z nich,
czlowiek mlody, dwudziestoletni, mial na sobie purpurowa koszulke haftowana;
zloty lancuch na szyi i miecz bogato oprawny. Zdawal sie lezec bez czucia; mial
oczy wywrocone bialkami do gory i troche piany w ustach. Ramzes poznal w nim
dowodce. Zblizyl sie, zerwal mu lancuch z szyi i odczepil miecz.
Jakis stary
Libijczyk, ktory zdawal sie byc mniej zmeczonym od innych, widzac to odezwal
sie:
- Choc jestes
zwyciezca, Egipcjaninie, uszanuj ksiazecego syna, ktory byl wodzem naczelnym.
- To jest syn
Musawasy? - spytal ksiaze.
- Prawde rzekles
- odparl Libijczyk - to jest Tehenna, syn Musawasy, nasz wodz, ktory godzien
byl zostac nawet egipskim ksieciem.
- A gdzie
Musawasa?
- Musawasa jest w
Glaukus i zbiera wielka armie, ktora nas pomsci.
Inni Libijczycy
nie odzywali sie; nawet nie raczyli spojrzec na swoich zwyciezcow. Na rozkaz
ksiecia Azjaci rozbroili ich bez trudnosci i - sami usiedli w cieniu skaly.
W tej chwili nie
bylo tu przyjaciol ani wrogow, lecz smiertelnie znuzeni ludzie. Smierc czyhala
na wszystkich, ale oni chcieli tylko odpoczac.
Pentuer widzac,
ze Tehenna wciaz jest nieprzytomny, uklakl przy nim i pochylil mu sie nad
glowa, tak, ze nikt nie mogl dostrzec, co robi. Wnet jednak Tehenna zaczal
wzdychac, rzucac sie i otworzyl oczy; potem usiadl trac czolo, jak przebudzony
z twardego snu, ktory jeszcze nie odszedl.
- Tehenno, wodzu
Libijczykow - rzekl Ramzes - ty i twoi ludzie jestescie jencami jego
swiatobliwosci faraona.
- Lepiej zabij
mnie od razu - mruknal Tehenna -jezeli mam utracic wolnosc.
- Gdy ojciec
twoj, Musawasa, upokorzy sie i zawrze pokoj z Egiptem, jeszcze bedziesz wolny i
szczesliwy...
Libijczyk
odwrocil glowe i polozyl sie obojetny na wszystko. Ramzes usiadl przy nim i po
chwili zapadl w jakis letarg; prawdopodobnie zasnal.
Ocknal sie po
uplywie kwadransa, nieco rzezwiejszy. Spojrzal na pustynie i krzyknal z
zachwytu: na horyzoncie widac bylo zielony kraj, wode, geste palmy, a nieco
wyzej miasteczka i swiatynie...
Dokola niego
wszyscy spali - Azjaci i Libijczycy. Tylko Pentuer stojac na zlamie skaly
przyslonil reka oczy i gdzies patrzyl.
- Pentuerze!...
Pentuerze!... - zawolal Ramzes. - Czy widzisz te oaze?...
Zerwal sie i
przybiegl do kaplana, ktory mial troske na twarzy.
- Widzisz
oaze?...
- To nie oaza -
odparl Pentuer - to blakajacy sie w pustyni duch jakiegos kraju, ktorego juz
nie ma na swiecie... Ale tamto - tam... - jest naprawde!... - dodal wskazujac
reka w strone poludnia.
- Gory?... -
zapytal ksiaze.
- Przypatrz sie
lepiej.
Ksiaze wpatrywal
sie, nagle rzekl:
- Zdaje mi sie,
ze ta ciemna masa podnosi sie... Musze miec zmeczony wzrok.
- To jest Tyfon -
szepnal kaplan. - Tylko bogowie moga nas uratowac, jezeli zechca...
Istotnie Ramzes
uczul na twarzy powiew, ktory nawet wsrod pustynnego upalu wydal mu sie cieply.
Powiew ten, zrazu bardzo delikatny, wzmagal sie, byl coraz cieplejszy, a
jednoczesnie ciemna smuga podnosila sie na niebie z zadziwiajaca szybkoscia.
- Coz zrobimy? -
spytal ksiaze.
- Te skaly -
odparl kaplan zaslonia nas przed zasypaniem, ale nie odpedza ani kurzu, ani
goraca, ktore wciaz rosnie. A za dzien lub dwa...
- Wiec Tyfon tak
dlugo wieje?
- Czasami trzy i
cztery dni... Tylko niekiedy zrywa sie na pare godzin i nagle pada jak sep
przeszyty strzala. Ale trafia sie to bardzo rzadko...
Ksiaze
sposepnial, choc nie stracil odwagi. Kaplan zas, wydobywszy spod szaty maly
flakonik z zielonego szkla, mowil dalej :
- Masz tu
eliksir... Powinien wystarczyc ci na kilka dni... Ile razy uczujesz sennosc
albo strach, wypij kropelke tego. Tym sposobem wzmocnisz sie i przetrzymasz...
- A ty?... a
inni?...
- Los moj jest w
rekach Jedynego. Reszta zas ludzi... Oni nie sa nastepcami tronu!
- Nie chce tego
plynu - rzekl ksiaze odsuwajac fIakonik.
- Musisz go
wziac!... - krzyknal Pentuer. - Pamietaj, ze w tobie lud egipski zlozyl swoje
nadzieje... Pamietaj, ze nad toba czuwa jego blogoslawienstwo...
Czarna chmura
podniosla sie juz do polowy nieba, a goracy wicher dal tak gwaltownie, ze
ksiaze i kaplan musieli zejsc pod skale.
- Lud egipski?...
blogoslawienstwo?... - powtarzal Ramzes. Nagle zawolal:
- To ty rok temu
przemawiales do mnie w nocy z ogrodu?... Bylo to zaraz po manewrach...
- Tego dnia,
kiedy litowales sie nad chlopem, ktory powiesil sie z rozpaczy, ze mu kanal
zepsuto - odparl kaplan.
- Ty uratowales
moj folwark i Zydowke Sare przed tlumem, ktory chcial ja ukamienowac?...
- Ja - rzekl
Pentuer. - Ale ty wkrotce uwolniles z wiezienia niewinnych chlopow i nie
pozwoliles Dagonowi dreczyc ludu twego nowymi podatkami.
Za ten lud -
mowil kaplan - za milosierdzie, jakie zawsze okazywales mu, dzis jeszcze
blogoslawie ciebie... Moze tylko ty jeden ocalejesz tutaj, ale pomnij... pomnij,
ze ocala cie ucisniety lud egipski, ktory od ciebie czeka zbawienia.
Wtem pociemnialo,
od poludnia sypnal deszcz goracego piasku i zerwal sie wicher tak gwaltowny, ze
przewrocil konia stojacego w nie oslonietym miejscu. Azjaci i libijscy jency
wszyscy obudzili sie; ale kazdy tylko wcisnal sie lepiej pod skale i milczal
zdjety trwoga.
W naturze dzialo
sie cos okropnego. Na ziemi zalegla noc, a na niebie w szalonym pedzie gonily
sie rude lub czarne obloki piasku. Zdawalo sie, ze piasek z calej pustyni ozyl,
zerwal sie w gore i lecial gdzies z szybkoscia kamieni rzucanych proca.
Goraco bylo takie
jak w lazni: na rekach i twarzy pekala skora, jezyk usychal, oddech sprawial
klucie w piersiach. Drobne ziarna piasku parzyly jak iskry.
Pentuer gwaltem
zblizyl flakonik do ust ksiecia. Ramzes wypil pare kropel i uczul dziwna
zmiane: bol i goraco przestaly go dreczyc, mysl odzyskala swobode.
- I to moze
ciagnac sie pare dni?...
- Cztery - odparl
kaplan.
- A wy, medrcy,
powiernicy bogow, nie posiadacie sposobu uratowania ludzi z takiej burzy?...
Pentuer zamyslil
sie i rzekl:
- Na swiecie jest
tylko jeden medrzec, ktory moglby walczyc ze zlymi duchami... Ale jego tu nie
ma!...
Tyfon dal juz od
pol godziny z niepojeta sila. Zrobila sie prawie noc. Chwilami wiatr slabnal,
czarne kleby rozsuwaly sie i bylo widac na niebie krwawe slonce, a na ziemi
zlowrogie swiatlo rudej barwy.
Lecz wnet
poteznial wicher goracy, duszny; kleby kurzu gestnialy, trupie swiatlo gaslo, a
w powietrzu rozlegaly sie niepokojace szelesty i szmery, jakich nie nawyklo
chwytac ludzkie ucho.
Niewiele juz
braklo do zachodu, a gwaltownosc burzy i nieznosny upal wciaz rosly. Od czasu
do czasu nad horyzontem ukazywala sie olbrzymia krwawa plama, jak gdyby
zaczynal sie pozar swiata.
Nagle ksiaze
spostrzegl, ze nie ma przy nim Pentuera. Wytezyl ucho i uslyszal glos wolajacy:
- Beroes!...
Beroes!... jezeli nie ty, ktoz nam pomoze?... Beroes!... w imie Jedynego,
Wszechmocnego, ktory nie ma poczatku ani konca, wzywam cie...
W polnocnej
stronie pustyni odezwal sie grzmot. Ksiaze struchlal; dla Egipcjanina bowiem
grzmoty byly prawie tak rzadkim zjawiskiem jak ukazanie sie komety.
- Beroes!...
Beroes!... - powtarzal wielkim glosem kaplan.
Nastepca wytezyl
wzrok w tym kierunku i ujrzal - ciemna figure ludzka z podniesionymi rekoma. Z
glowy, palcow, a nawet z odzienia tej figury co chwile wyskakiwaly
jasnoblekitne iskry.
- Beroes!...
Beroes!...
Przeciagly grzmot
odezwal sie blizej, a wsrod tumanow piasku mignela blyskawica oblewajac
pustynie czerwonym swiatlem. Nowy grzmot i nowa blyskawica.
Ksiaze uczul, ze
gwaltownosc wichru slabnie i goraco zmniejsza sie. Sklebiony w gorze piasek
zaczal spadac na ziemie, niebo zrobilo sie popielate, potem rude, potem
mlecznej barwy. Potem wszystko ucichlo, a za chwile znowu runal grzmot i zawial
chlodny wiatr z polnocy.
Znekani upalem
Azjaci i Libijczykowie ockneli sie.
- Wojownicy
faraona - nagle odezwal sie stary Libijczyk - a slyszycie wy ten szum w
pustyni?...
- Znowu burza?
- Nie, to deszcz
pada!...
Istotnie z nieba
upadlo kilka chlodnych kropli, potem coraz wiecej, az w koncu zerwala sie
ulewa, ktorej towarzyszyly pioruny.
Miedzy
zolnierzami Ramzesa i ich jencami zapanowala szalona radosc. Nie zwazajac na
blyskawice i gromy, ludzie, przed chwila spaleni zarem, spragnieni, biegali jak
dzieci pod strumieniami deszczu. Po ciemku myli siebie i konie, lapali wode w
czapki i skorzane wory, a nade wszystko - pili, pili!...
- Nie jestze to
cud?... - zawolal ksiaze Ramzes. - Gdyby nie deszcz blogoslawiony, zginelibysmy
w pustyni, w goracych usciskach Tyfona.
- Zdarza sie tak
- odparl stary Libijczyk - ze poludniowy wicher piaszczysty drazni wiatry
przechadzajace sie nad morzem i sprowadza ulewe.
Ramzesa niemile
dotknely te slowa; przypisywal bowiem nawalnice modlitwom Pentuera. Zwrociwszy
sie wiec do Libijczyka spytal:
- A czy zdarza
sie i to, azeby z ludzkiej postaci tryskaly iskry?
- Zawsze tak
bywa, gdy wieje wiatr pustynny - rzekl Libijczyk. - Przecie i tym razem
widzielismy iskry wyskakujace nie tylko z ludzi, ale i z koni.
W glosie jego
brzmiala taka pewnosc, ze ksiaze zblizywszy sie do oficera swej jazdy szepnal:
- A zwazajcie na
Libijczykow...
Ledwie to
powiedzial, cos zakotlowalo sie wsrod ciemnosci, a po chwili rozlegl sie
tetent. Gdy zas blyskawica rozswietlila pustynie, zobaczono czlowieka, ktory
uciekal na koniu.
- Wiazac tych
nedznikow! - krzyknal ksiaze - i zabic, jezeli ktory bedzie opieral sie...
Biada ci, Tehenno, gdyby ten lotr sprowadzil na nas twoich braci!... Zginiesz w
ciezkich meczarniach ty i twoi...
Pomimo deszczu,
piorunow i ciemnosci zolnierze Ramzesa szybko powiazali Libijczykow nie
stawiajacych zreszta zadnego oporu.
Moze czekali na
rozkaz Tehenny, ale ten byl tak zgnebiony, ze nie myslal nawet o ucieczce.
Powoli burza
uspokajala sie, a miejsce dziennego upalu zajal w pustyni chlod przejmujacy.
Ludzie i konie napili sie do syta i worki napelnili woda; daktylow i sucharow
bylo dosyc, wiec panowalo dobre usposobienie. Grzmoty oslably, ciche blyskawice
zapalaly sie coraz rzadziej, na polnocnym niebie poczely rozdzierac sie obloki,
tu i owdzie zaplonely gwiazdy.
Pentuer zblizyl
sie do Ramzesa.
- Wracajmy ku
obozowi - rzekl. - Mozemy tam dojsc za pare godzin, zanim ten, ktory uciekl,
naprowadzi nam nieprzyjaciol.
- Jakze trafimy
wsrod takiej ciemnosci? - spytal ksiaze.
- Czy macie
pochodnie? - zwrocil sie kaplan do Azjatow.
Pochodnie, czyli
dlugie sznury nasycone materialami palnymi, byly, ale nie bylo ognia. Drewniane
bowiem krzesiwka sluzace do zapalania przemokly.
- Musimy czekac
do rana - rzekl niecierpliwy ksiaze.
Pentuer nie
odpowiedzial. Wydobyl ze swej torby male naczynie, wzial od zolnierza pochodnie
i odszedl na bok. Po chwili rozleglo sie ciche syczenie i pochodnia zapalila
sie.
- Wielki jest
czarnoksieznik ten kaplan!... - mruknal stary Libijczyk.
- W oczach moich
sprawiles juz drugi cud - rzekl ksiaze do Pentuera. - Czy mozesz mi objasnic,
jak sie to robi?...
Kaplan potrzasnal
glowa.
- O wszystko
pytaj mnie, panie - odparl - a odpowiem ci, na ile mi starczy madrosci. Tylko
nigdy nie zadaj, abym ci wyjasnial tajemnice naszych swiatyn.
- Nawet gdybym
cie mianowal moim doradca?
- Nawet i
wowczas. Nigdy nie bede zdrajca, a chocbym i smial nim zostac, odstraszylyby
mnie kary...
- Kary?... -
powtorzyl ksiaze. - Aha!... Pamietam w swiatyni Hator czlowieka schowanego w podziemiu,
na ktorego kaplani wylewali roztopiona smole. Czyzby to robili naprawde?... I
ow czlowieka naprawde skonal w mekach?...
Pentuer milczal,
jakby nie slyszac pytania, i powoli wydobyl ze swej cudownej torby maly posazek
bostwa z rozkrzyzowanymi rekoma. Posazek ten wisial na sznurku; kaplan puscil
go wolno i szepcac modlitwe uwazal. Posazek po pewnej liczbie wahan i krecen
sie zawisnal spokojnie.
Ramzes przy
swietle pochodni ze zdziwieniem przypatrywal sie tym praktykom.
- Co to robisz? -
spytal kaplana.
- Tyle tylko moge
powiedziec waszej dostojnosci - rzekl Pentuer - ze bostwo jedna reka wskazuje
gwiazde Eshmun *. Ona to w czasie nocy prowadzi przez morza fenickie okrety.
- Wiec i
Fenicjanie maja tego boga?
- Nawet nie
wiedza o nim. Bog, ktory zawsze zwraca jedna reke do gwiazdy Eshmun, jest znany
tylko nam i kaplanom chaldejskim. Przy jego zas pomocy kazdy prorok, dniem i
noca, w pogode i niepogode, moze odkryc swoja droge na morzu czy w pustyni.
Na rozkaz
ksiecia, ktory z zapalona pochodnia szedl obok Pentuera, orszak i jency ruszyli
za kaplanem w kierunku polnocno-wschodnim. Bozek zawieszony na sznurku chwial
sie, lecz niemniej wyciagnieta reka wskazywal, gdzie lezy swieta gwiazda,
opiekunka zblakanych podroznikow.
Szli pieszo,
prowadzac konie, dobrym krokiem. Zimno bylo tak ostre, ze nawet Azjaci chuchali
w rece, a Libijczycy drzeli.
Wtem cos zaczelo
chrupac i trzeszczec pod nogami. Pentuer przystanal i schylil sie.
- W tym miejscu -
rzekl - deszcz na opoce utworzyl plytka kaluze. A z wody, patrz, dostojny
panie, co sie zrobilo...
Mowiac to
podniosl i pokazal ksieciu jakby tafelke szklana, ktora topniala mu w rekach.
- Gdy jest bardzo
zimno - dodal - woda staje sie przezroczystym kamieniem.
Azjaci
potwierdzili slowa kaplana dodajac, ze daleko na polnocy woda bardzo czesto
zamienia sie w kamien, a para w biala sol, ktora jednak nie ma zadnego smaku,
tylko szczypie w palce i wywoluje bol w zebach.
Ksiaze coraz
bardziej podziwial madrosc Pentuera.
Tymczasem w
polnocnej stronie niebo wyjasnilo sie odslaniajac Niedzwiedzice, a w niej
gwiazde Eshmun. Kaplan znowu odmowiwszy modlitwe schowal do torby
przewodniczacego bozka i kazal zgasic pochodnie, a zostawic tylko tlacy sie
sznur, ktory utrzymywal ogien i stopniowym upalaniem sie znaczyl godziny.
Ksiaze zalecil
czujnosc swemu oddzialowi i wziawszy Pentuera wysunal sie o kilkadziesiat
krokow naprzod.
- Pentuerze -
odezwal sie - od tej chwili mianuje cie moim doradca i na teraz, i wowczas, gdy
podoba sie bogom oddac mi korone Gornego i Dolnego Egiptu...
- Czymze
zasluzylem na taka laske?
- W oczach moich
spelniales czyny, ktore swiadcza o wielkiej twojej madrosci i potedze nad
duchami. Nad to zas byles gotow ocalic mi zycie. Wiec choc postanowiles ukrywac
wiele rzeczy przede mna...
- Wybacz,
dostojny panie - przerwal kaplan. - Zdrajcow, gdy beda ci potrzebni, znajdziesz
za zloto i klejnoty nawet miedzy kaplanami. Ale ja nie chce nalezyc do nich. Bo
pomysl: czy zdradzajac bogow dawalbym ci pewnosc, ze i z toba tak nie postapie?
Ramzes zamyslil
sie.
Madrze powiedziales
- odparl. - Lecz dziwno mi, skad ty, kaplan, masz dla mnie zyczliwosc w sercu?
Rok temu - blogoslawiles mnie, a dzis nie pozwoliles samemu jechac w pustynie i
oddajesz mi wielkie uslugi.
- Bo ostrzegli
mnie bogowie, ze ty, dostojny panie, gdy zechcesz, mozesz wydobyc z nedzy i
ponizenia nieszczesny lud egipski.
- Coz lud ciebie
obchodzi?
- Sposrod niego
wyszedlem... Moj ojciec i bracia po calych dniach czerpali wode z Nilu i
dostawali kije...
- W czymze ja
moge pomoc ludowi? - spytal nastepca.
Pentuer ozywil
sie.
- Lud twoj -
mowil wzruszony - za wiele pracuje, za duze placi podatki, cierpi nedze i
przesladowania. Ciezka jest dola chlopa!...
"Robak
pozarl polowe jego zbioru, nosorozec druga; na polach mnostwo myszy, spadla
szarancza, bydlo wygniotlo, ukradly wroble. Co jeszcze zostalo na klepisku,
temu zlodzieje zrobili koniec. O nedzo rolnika! Teraz dopiero przybywa pisarz
na brzeg i upomina sie o zbior, towarzysze jego przyniesli kije, a Murzyni
palmowe rozgi. Mowia: daj tu zboze! - Nie ma zadnego. - Bija go wtenczas,
rozciagaja jak dlugi i wiaza, rzucaja do kanalu, gdzie sie topi, glowa na dol.
Zone jego wiaza przed nim i dzieci takoz. Sasiedzi uciekaja ratujac swoje
zboze..." **
- Sam to
widzialem - odparl zamyslony ksiaze - i nawet odpedzilem jednego podobnego
pisarza. Lecz czyliz moge byc wszedzie obecnym, azeby zapobiegac
niesprawiedliwosci?
- Mozesz, panie,
rozkazac, azeby nie dreczono ludzi bez potrzeby. Mozesz znizyc podatki,
wyznaczyc chlopom dni wypoczynku. Mozesz w koncu obdarowac kazda rodzine chocby
zagonem ziemi, z ktorej zbior nalezalby tylko do nich i sluzyl do ich
wykarmienia. W razie przeciwnym beda i nadal karmili sie: lotosem, papirusem i
zdechlymi rybami, i w koncu twoj lud zmarnieje... Ale jezeli ty okazesz mu swoja
laske, podzwignie sie.
I zaprawde
uczynie tak! - zawolal ksiaze - dobry gospodarz nie pozwala, azeby jego
inwentarz marl z glodu, pracowal nad sily lub odbieral niesluszne plagi... To
musi sie zmienic!...
Pentuer zatrzymal
sie.
- Przyrzekasz mi
to, dostojny panie?...
- Przysiegam! -
odparl Ramzes.
- A wiec i ja ci
przysiegam, ze bedziesz najslawniejszym faraonem, wobec ktorego zblednie Ramzes
Wielki! - zawolal juz nie panujac nad soba kaplan.
Ksiaze zamyslil
sie.
- Co poczniemy we
dwu przeciw kaplanom, ktorzy mnie nienawidza?...
- Oni boja sie
ciebie, panie - odpowiedzial Pentuer - Boja sie, azebys zbyt wczesnie nie
zaczal wojny z Asyria...
- Coz im zalezy
na tym, jezeli wojna bedzie wygrana?..
Kaplan schylil
glowe i rozlozyl rece, lecz milczal.
- Wiec ja tobie
powiem!... - krzyknal rozdrazniony ksiaze. - Oni nie chca wojny, gdyz lekaja
sie, azebym nie wrocil z niej zwyciezca, obladowany skarbami, pedzac przed soba
niewolnikow... Oni tego boja sie, poniewaz chca, azeby kazdy faraon byl slabym
narzedziem ich reki, bezuzytecznym sprzetem, ktory mozna odrzucic, kiedy im sie
podoba...
Ale ze mna tego
nie bedzie!... I albo zrobie to, co chce, do czego mam prawo, jako syn i
spadkobierca bogow, albo... zgine...
Pentuer cofnal
sie i wyszeptal zaklecie.
- Nie mow tak, dostojny
panie - rzekl zmieszany - aby zle duchy krazace nad pustynia nie pochwycily
twoich slow... Slowo, zapamietaj to, wladco, jest jak kamien rzucony z procy;
gdy trafi na sciane, odbije sie i zwroci przeciw tobie samemu...
Ksiaze
pogardliwie machnal reka.
- Wszystko jedno
- odparl. - Nie ma wartosci takie zycie, w ktorym kazdy krepowalby moja wole...
Jezeli nie bogowie, to wichry pustynne; jezeli nie zle duchy, to kaplani... I
takaz ma byc wladza faraona?... Chce robic to, co ja chce, i zdawac sprawe tylko
przed wiekuistymi przodkami, a nie przed lada ogolonym lbem, ktory niby
tlumaczy zamiary bogow, a naprawde zagarnia wladze i napelnia swoje skarbce
moimi dostatkami!...
Wtem o
kilkadziesiat krokow od nich rozlegl sie dziwny krzyk, srodkujacy miedzy rzeniem
a beczeniem, i - przebiegl olbrzymi cien. Pedzil jak strzala i, o ile mozna
bylo dojrzec, mial dluga szyje i tulow garbaty.
Wsrod ksiazecego
orszaku rozlegl sie szmer zgrozy
To gryf!...
Wyraznie widzialem skrzydla!... mowili Azjaci.
- Pustynia rui sie
potworami!... - dodal stary Libijczyk.
Ramzes byl
stropiony; jemu takze zdawalo sie, ze przebiegajacy cien mial glowe weza i cos
na ksztalt krotkich skrzydel.
- Czy w rzeczy
samej - zapytal kaplana - w pustyni ukazuja sie potwory?
- Zapewne - rzekl
Pentuer - ze w miejscu tak odludnym snuja sie niedobre duchy w najosobliwszych
postaciach. Zdaje mi sie jednak, ze to, co przeszlo obok nas, jest raczej
zwierzeciem. Podobne ono jest do osiodlanego konia, tylko wieksze i predsze w
biegu. Mowia zas mieszkancy oazow, ze zwierze to moze wcale nie pic wody, a
przynajmniej bardzo rzadko. Gdyby tak bylo, przyszle pokolenia moglyby uzywac
do przebiegania pustyn tej dziwnej istoty, ktora dzis tylko strach budzi.
- Nie smialbym
siasc na grzbiecie takiej poczwary! - odparl ksiaze potrzasajac glowa.
- Toz samo nasi
przodkowie mowili o koniu, ktory Hyksosom pomogl zdobyc Egipt, a dzis stal sie
niezbednym dla naszej armii. Czas bardzo zmienia ludzkie sady!... - rzekl
Pentuer
Na niebie znikly
ostatnie chmury i zaczela sie noc jasna. Pomimo braku ksiezyca bylo tak widno,
ze na tle bialego piasku mozna bylo poznac ogolne zarysy przedmiotow, nawet
drobnych czy bardzo odleglych.
Przejmujacy chlod
takze zmniejszyl sie. Przez jakis czas orszak maszerowal w milczeniu, po kostki
grzeznac w piasku. Nagle miedzy Azjatami znowu wszczal sie tumult i rozlegly
sie wolania:
- Sfinks!...
patrzcie, sfinks!... Juz nie wyjdziemy zywi z pustyni, kiedy ciagle pokazuja
sie nam widziadla...
Rzeczywiscie na
bialym pagorku wapiennym bardzo wyraznie rysowala sie sylwetka sfinksa. Lwie
cialo, ogromna glowa w czepcu egipskim i jakby ludzki profil.
- Uspokojcie sie,
barbarzyncy - rzekl stary Libijczyk. - To przecie nie sfinks, tylko lew, i nic
wam nie zrobi, gdyz zajety jest jedzeniem.
- Zaprawde jest
to lew! - potwierdzil ksiaze zatrzymujac sie. - Ale jak on podobny do
sfinksa...
- On tez jest
ojcem naszych sfinksow - wtracil polglosem kaplan. - Jego twarz przypomina rysy
czlowiecze, a jego grzywa peruke...
- Czy i nasz
wielki sfinks, ten ktory pod piramidami?...
- Na wiele wiekow
przed Menesem - mowil Pentuer - kiedy jeszcze nie bylo piramid, rosla w tym
miejscu skala podobna do lwa lezacego, jakby bogowie tym sposobem chcieli
oznaczyc: gdzie zaczyna sie pustynia.
Owczesni swieci
kaplani kazali mistrzom dokladniej obrobic skale i braki jej dopelnic za pomoca
sztucznego muru. Mistrze zas, czesciej widujac ludzi anizeli lwy, wyrzezbili
twarz ludzka i tak urodzil sie pierwszy sfinks...
- Ktoremu
oddajemy czesc boska... - usmiechnal sie ksiaze.
- I slusznie -
odparl kaplan. - Pierwsze bowiem zarysy tego dziela zrobili bogowie, a ludzie
wykonczyli je takze pod natchnieniem bogow. Nasz sfinks ogromem i
tajemniczoscia przypomina pustynie, ma postac duchow blakajacych sie w pustyni
i tak przeraza ludzi jak ona. Jest on zaprawde synem bogow i ojcem trwogi.
- A swoja droga
wszystko ma ziemski poczatek - odparl ksiaze. Nil nie wyplywa z nieba, ale z
jakichs gor lezacych poza Etiopia. Piramidy, o ktorych mowil mi Herhor, ze sa
obrazem naszego panstwa, sa budowane na wzor skalistych szczytow. A i nasze
swiatynie z ich pylonami i obeliskami, z ich ciemnoscia i chlodem, czyliz nie
przypominaja pieczar i gor ciagnacych sie wzdluz Nilu?... Ile razy na polowaniu
zblakalem sie miedzy wschodnimi skalami, zawszem trafial na jakies osobliwe
nagromadzenie kamieni, ktore przywodzilo mi na mysl swiatynie. Nawet nieraz na
ich chropowatych scianach widzialem hieroglify pisane reka wichrow i deszczu.
- W tym, wasza
dostojnosc, masz dowod, ze nasze swiatynie byly wznoszone wedlug planu, ktory
nakreslili sami bogowie - rzekl kaplan. - A jak drobna pestka rzucona w ziemie
rodzi niebotyczne palmy, tak obraz skaly, pieczary, lwa, nawet lotosu, zasiany
w dusze poboznego faraona, rodzi aleje sfinksow, swiatynie i ich potezne
kolumny. Boskie to sa czyny, nie ludzkie, i szczesliwy ten wladca, ktory
patrzac naokolo siebie potrafi w rzeczach ziemskich odkryc mysl boza i w
zrozumialy sposob przedstawic ja nastepnym pokoleniom.
- Tylko wladca
taki musi miec wladze i duzy majatek - wtracil zgryzliwie Ramzes - nie zas
zalezyc od kaplanskich przywidzen...
Przed nimi
ciagnelo sie dlugie wzgorze piaszczyste, na ktorym w tej chwili ukazalo sie
paru jezdzcow.
- Nasi czy
Libijczycy?... - rzekl ksiaze.
Ze wzgorza
odezwal sie glos rogu, na ktory odpowiedziano z orszaku ksiecia. Konni zjechali
szybko, o ile na to pozwalal gleboki piasek. Zblizywszy sie jeden z nich
zawolal:
- Czy jest
nastepca tronu?...
- Jest, i zdrow -
odpowiedzial Ramzes.
Zsiedli z koni i
upadli na twarze.
- O erpatre! -
mowil dowodca przybylych. - Wojsko twoje rozdziera szaty i prochem posypuje
glowy myslac, zes zginal... Cala kawaleria rozbiegla sie po pustyni, azeby
znalezc twoje slady, i dopiero nam, niegodnym, pozwolili bogowie, ze witamy cie
pierwsi...
Ksiaze mianowal
go setnikiem i rozkazal, aby nazajutrz przedstawil do nagrody swoich
podwladnych.
* Polarna
** Opis
autentyczny
ROZDZIAL
DWUDZIESTY
W pol godziny
pozniej ukazaly sie geste ognie armii egipskiej, a niebawem orszak ksiecia
znalazl sie w obozie. Ze wszystkich stron odezwaly sie trabki na alarm,
zolnierze chwycili bron i krzyczac stawali w szeregach. Oficerowie padali
ksieciu do nog i jak wczoraj po zwyciestwie, podnioslszy go na rekach, zaczeli
obchodzic z nim oddzialy. Sciany wawozu drzaly od okrzykow: "Zyj wiecznie,
zwyciezco!... Bogowie opiekuja sie toba!.."
Otoczony
pochodniami zblizyl sie swiety Mentezufis. Nastepca zobaczywszy go wydarl sie z
rak oficerow i pobiegl naprzeciw kaplana.
- Wiesz, ojcze
swiety - zawolal Ramzes - schwytalismy libijskiego wodza Tehenne!...
- Marna zdobycz -
odparl surowo kaplan - dla ktorej naczelny wodz nie powinien byl rzucac armii.
Szczegolniej wowczas, gdy lada chwile nowy nieprzyjaciel moze nadciagnac.
Ksiaze odczul
cala sprawiedliwosc zarzutu, lecz wlasnie dlatego zerwal sie w nim gniew.
Zacisnal piesci, zablyszczaly mu oczy...
- Na imie matki
twej, milcz, panie! - szepnal stojacy za nim Pentuer
Nastepce tak
zdziwilo nieoczekiwane odezwanie sie jego doradcy, ze w jednej chwili ochlonal,
a ochlonawszy zrozumial, ze najwlasciwiej bedzie przyznac sie do bledu.
- Prawde mowisz,
wasza dostojnosc - odparl. - Ani armia wodza, ani wodz armii nigdy nie powinien
opuszczac. Sadzilem jednak, ze zastapisz mnie ty, swiety mezu, ktory tu jestes
przedstawicielem ministra wojny...
Spokojna
odpowiedz ulagodzila Mentezufisa, wiec kaplan juz nie przypomnial ksieciu
zeszlorocznych manewrow, na ktorych namiestnik tak samo opuscil wojska i -
wpadl w nielaske u faraona.
Wtem z wielkim
krzykiem zblizyl sie do nich Patrokles. Grecki wodz znowu byl pijany i z daleka
wolal do ksiecia:
- Patrz,
nastepco, co zrobil swiety Mentezufis... Ty oglosiles przebaczenie dla
wszystkich zolnierzy libijskich, ktorzy opuszcza najezdnikow i wroca do armii
jego swiatobliwosci... Do mnie ci ludzie zbiegli sie i ja dzieki temu rozbilem
lewe skrzydlo nieprzyjacielskie... Tymczasem dostojny Mentezufis kazal
wszystkich wymordowac... Zginelo blisko tysiac jencow, samych naszych
eks-zolnierzy, ktorzy mieli otrzymac laske!...
Ksieciu znowu
krew uderzyla do glowy, ale wciaz stojacy za nim Pentuer szepnal:
- Milcz, przez
bogi, milcz!...
Lecz Patrokles
nie mial doradcy, wiec krzyczal dalej:
- Od tej chwili
raz na zawsze stracilismy zaufanie u obcych, no - i u swoich... Bo w koncu i
nasza armia musi rozprzegnac sie, gdy pozna, ze na jej czolo wdzieraja sie
zdrajcy...
- Nedzny najmito
- odparl zimno Mentezufis - takze to smiesz odzywac sie o wojsku i zaufanych
jego swiatobliwosci?... Jak swiat swiatem, nie slyszano jeszcze podobnego
bluznierstwa!... I lekam sie, czy bogowie nie pomszcza wyrzadzonej sobie
zniewagi...
Patrokles grubo
rozesmial sie.
- Dopoki spie
miedzy Grekami, nie lekam sie zemsty nocnych bogow... A gdy czuwam, nic mi nie
zrobia dzienni...
- Idz spac,
idz... miedzy twoich Grekow, pijanico - rzekl Mentezufis - aby z twej winy na
nasze glowy grom nie spadl...
- Na twoj,
dusigroszu, ogolony leb nie spadnie, bo bedzie myslal, ze to co innego!... -
odparl nieprzytomny Grek. Lecz widzac, ze ksiaze nie daje mu poparcia, cofnal
sie do swego obozu.
- Czy naprawde -
spytal Ramzes kaplana - czy naprawde kazales, swiety mezu, pobic jencow wbrew
mojej obietnicy, ze otrzymaja laske?...
- Wasza
dostojnosc nie byles w obozie - odparl Mentezufis - wiec na ciebie nie spada
odpowiedzialnosc za ten czyn. Ja zas pilnuje sie naszych praw wojennych, ktore
nakazuja tepic zdradzieckich zolnierzy. Zolnierze, ktorzy poprzednio sluzyli
jego swiatobliwosci, a nastepnie polaczyli sie z nieprzyjaciolmi, maja byc
natychmiast zabijani - oto ustawa.
- A gdybym ja byl
tutaj?...
- Jako naczelny
wodz i syn faraona, mozesz zawieszac wykonywanie pewnych ustaw, ktorych ja
musze sluchac - odparl Mentezufis.
- Nie moglzes
wiec zaczekac do mego powrotu?
- Ustawa kaze
zabijac n a t y c h m i a s t, wiec spelnilem jej wymagania.
Ksiaze byl tak
oszolomiony, ze przerwal dalsza rozmowe i udal sie do swego namiotu. Tam
dopiero upadlszy na fotel rzekl do Tutmozisa:
- Alez ja juz
dzis jestem niewolnikiem kaplanow!... Oni morduja jencow, oni groza moim
oficerom, oni nawet nie szanuja moich zobowiazan... Nic zescie nie mowili
Mentezufisowi, kiedy kazal zabijac tych nieszczesnych?...
- Zaslanial sie
prawem wojennym i nowymi rozkazami Herhora...
- Alez wlasciwie
ja tu jestem wodzem, choc wyjechalem na pol dnia.
- Wyraznie zdales
dowodztwo w rece moje i Patroklesa - odparl Tutmozis. - Gdy zas nadjechal
swiety Mentezufis, musielismy mu ustapic, gdyz jest wyzszy od nas...
Ksiaze pomyslal,
ze jednak schwytanie Tehenny bylo okupione zbyt wielkimi nieszczesciami.
Jednoczesnie z cala sila odczul donioslosc przepisu, ktory nie pozwala wodzowi
opuszczac wojska. Musial w sobie przyznac, ze nie ma slusznosci, ale to jeszcze
bardziej draznilo jego dume i napelnialo nienawiscia do kaplanow.
"Otoz -
mowil - jestem w niewoli pierwej nawet, nim zdazylem zostac faraonem (oby moj
swiatobliwy ojciec zyl wiecznie!). Wiec juz dzisiaj musze zaczac wydobywac sie
z niej, a przede wszystkim - milczec... Pentuer ma slusznosc: milczec, zawsze
milczec, a gniewy swoje jak drogocenne klejnoty skladac w skarbcu pamieci.
Dopiero, gdy zbierze sie... O prorocy, wy mi wowczas zaplacicie!.."
Nie pytasz, wasza
dostojnosc, o rezultat bitwy? - spytal Tutmozis.
- Aha, wlasnie...
Coz jest?
- Przeszlo dwa
tysiace jencow, wiecej niz trzy tysiace zabitych, a ledwie kilkuset ucieklo.
- Jakaz wiec byla
armia libijska? - rzekl zdziwiony ksiaze.
- Szesc do
siedmiu tysiecy ludzi.
- To byc nie
moze... Czy podobna, aby w takiej potyczce zginelo prawie cale wojsko?...
- A przeciez tak
jest, to byla straszna bitwa - odparl Tutmozis. - Otoczyles ich ze wszech
stron, reszte zrobili zolnierze, no... i dostojny Mentezufis... O takiej klesce
nieprzyjaciol Egiptu nie mowia nagrobki najslawniejszych faraonow.
- Idz juz spac,
Tutmozisie, jestem zmeczony - przerwal ksiaze czujac, ze pycha zaczyna mu bic
do glowy.
"Wiec to ja
odnioslem takie zwyciestwo?... Niepodobna!..." - pomyslal.
Rzucil sie na
skory, ale pomimo smiertelnego znuzenia zasnac nie mogl.
Dopiero
czternascie godzin uplynelo od chwili, gdy wydal haslo rozpoczecia bitwy...
Dopiero czternascie godzin?... Niepodobna!...
On wygral taka
bitwe?... Alez on nawet nie widzial bitwy, tylko zolty, gesty tuman, skad
potokami wylewaly sie nieludzkie wrzaski. Oto i teraz widzi ow tuman, slyszy
wrzawe, czuje spiekote, a przecie zadnej bitwy nie ma...
Potem zobaczyl
niezmierna pustynie, wsrod ktorej z bolesnym trudem posuwal sie po piasku. On i
jego ludzie mieli najlepsze konie z calej armii, a pomimo to pelzali jak
zolwie... A co za spiekota!... Niepodobna, azeby czlowiek mogl wytrzymac taki
zar...
A oto zrywa sie
Tyfon, zaslania swiat, pali, gryzie, dusi... Z figury Pentuera sypia sie blade
iskry... Nad ich glowami rozlegaja sie grzmoty, zjawisko, ktorego nie widzial
jeszcze nigdy... Potem cicha noc w pustyni...Pedzacy gryf, ciemna sylwetka
sfinksa na wapiennym wzgorzu...
"Tylem
widzial, tylem przezyl - mysli Ramzes - bylem przy budowaniu naszych swiatyn, a
nawet przy urodzinach wielkiego sfinksa, ktory juz nie ma wieku, i... to
wszystko mialoby zdarzyc sie w ciagu czternastu godzin?..."
Jeszcze ostatnia
mysl blysnela ksieciu: "Czlowiek, ktory tyle przezyl, nie moze dlugo
zyc..."
Przebieglo go
zimno od stop do glow i - zasnal.
Nazajutrz ocknal
sie w pare godzin po wschodzie slonca. Kluly go oczy, bolaly wszystkie kosci,
troche kaszlal, ale umysl mial jasny i serce pelne odwagi.
We drzwiach
namiotu stanal Tutmozis.
- Coz?... -
spytal ksiaze.
- Szpiegowie od
granicy libijskiej przynosza dziwne wiesci - odparl ulubieniec. - Ku naszemu
wawozowi zbliza sie wielki tlum, ale to nie jest wojsko, lecz bezbronni,
kobiety i dzieci, a na ich czele Musawasa i najprzedniejsi Libijczycy...
- Coz by to
znaczylo?
- Widac chca
prosic o pokoj.
- Po jednej
bitwie?... - zdziwil sie ksiaze.
- Ale jakiej!...
Przy tym strach mnozy w ich oczach nasze wojska... Czuja sie slabymi i lekaja
sie najazdu i smierci...
Zobaczymy, czy to
nie jest podstep wojenny!...- odparl ksiaze po namysle. A jakze nasi?
- Zdrowi, syci,
napojeni, wypoczeci i weseli. Tylko...
- No?
- Patrokles umarl
w nocy - szepnal Tutmozis.
- Jakim
sposobem?... - zawolal ksiaze zrywajac sie.
- Jedni mowia, ze
zapil sie, drudzy... ze to kara bogow... Twarz mial sina, a usta pelne piany...
- Jak tamten
niewolnik w Atribis, pamietasz go?... Nazywal sie Bakura i wpadl do sali uczty
ze skargami na nomarche... Rozumie sie, ze tej samej nocy umarl z pijanstwa!...
Co?...
Tutmozis spuscil
glowe.
- Musimy byc
bardzo ostrozni, panie moj... szepnal.
- Postaramy sie -
odparl ksiaze spokojnie. - Nie bede sie nawet dziwil smierci Patroklesa... Bo i
co osobliwego moze byc w tym, ze umarl jakis pijaczyna, ktory obrazal bogow,
ba!... nawet kaplanow...
Ale Tutmozis w
tych drwiacych slowach odczul grozbe.
Ksiaze bardzo
kochal wiernego jak pies Patroklesa. Mogl zapomniec wiele wlasnych krzywd, ale
jego smierci nie przebaczy nigdy.
Przed poludniem
do ksiazecego obozu nadciagnal z Egiptu swiezy pulk tebanski, a oprocz tego
pare tysiecy ludzi i kilkaset oslow przyniosly wielkie zapasy zywnosci i
namioty. Jednoczesnie od strony Libii znowu nadbiegli szpiegowie donoszac, ze
banda ludzi bezbronnych, idacych ku wawozowi, wciaz powieksza sie.
Z rozkazu
nastepcy geste oddzialki jazdy we wszystkich kierunkach zbadaly okolice: czy
nie ukrywa sie gdzie nieprzyjacielska armia? Nawet kaplani wziawszy ze soba
mala kapliczke Amona weszli na szczyt najwyzszego wzgorza i odprawili tam
nabozenstwo. A wrociwszy do obozu zapewnili nastepce, ze wprawdzie nadciaga
kilkutysieczny tlum bezbronnych Libijczykow, ale armii nie ma nigdzie co
najmniej w trzymilowym promieniu.
Ksiaze zaczal sie
smiac z raportu.
- Mam dobre oko -
rzekl - ale w takiej odleglosci nie dojrzalbym wojska.
Kaplani
naradziwszy sie miedzy soba oswiadczyli ksieciu, ze jezeli obowiaze sie nie
rozmawiac z ludzmi niewtajemniczonymi o tym, co zobaczy, przekona sie, ze mozna
widziec bardzo daleko.
Ramzes przysiagl.
wowczas kaplani ustawili na jednym wzgorzu oltarz Amona i rozpoczeli modlitwy.
A gdy ksiaze umywszy sie zdjal sandaly i ofiarowal bogu zloty lancuch i
kadzidlo, wprowadzili go do ciasnej skrzyni, zupelnie ciemnej, i kazali patrzec
na sciane.
Po chwili zaczely
sie pobozne spiewy, w czasie ktorych ukazalo sie na wewnetrznej scianie skrzyni
jasne kolko. Wnet jasna barwa zmetniala; ksiaze zobaczyl piaszczysta rownine,
wsrod niej skaly, a przy nich azjatyckie placowki.
Kaplani zaczeli
spiewac zywiej i obraz zmienil sie. Bylo widac inny kawalek pustyni, a w niej
tlum ludzi niewiekszych od mrowek. Mimo to ruchy, ubiory, a nawet twarze osob
byly tak wyrazne, ze ksiaze mogl je opisac.
Zdumienie
nastepcy nie mialo granic. Przecieral oczy, dotykal poruszajacego sie
wizerunku... Nagle odwrocil glowe, obraz zniknal i zostala ciemnosc.
Kiedy wyszedl z
kaplicy, zapytal go starszy kaplan:
- Coz, erpatre,
wierzysz teraz w potege bogow egipskich?
- Zaprawde -
odparl - jestescie tak wielkimi medrcami, ze caly swiat powinien wam skladac
ofiary i holdy. Jezeli w rownym stopniu potraficie widziec przyszlosc, nic wam
sie nie oprze.
Na te slowa jeden
z kaplanow wszedl do kaplicy, zaczal sie modlic i niebawem odezwal sie stamtad
glos mowiacy:
- Ramzesie!...
zwazone sa losy panstwa, a zanim druga pelnia nadejdzie, zostaniesz jego
wladca...
- Bogowie!... -
zawolal przerazony ksiaze - azaliz ojciec moj jest tak chory?...
Upadl twarza na
piasek, a jeden z asystujacych kaplanow spytal go: czy nie chce jeszcze czego
dowiedziec sie.
- Powiedz, ojcze
Amonie - odparl - czy spelnia sie moje zamiary?
Po chwili rzekl
glos z kaplicy:
- Jezeli nie
rozpoczniesz wojny ze Wschodem, bedziesz skladal ofiary bogom i szanowal ich
slugi, czeka cie dlugi zywot i pelne slawy panowanie...
Po tych cudach,
ktore zdarzyly sie w jasny dzien, na otwartym polu, ksiaze wzburzony wrocil do
swego namiotu.
"Nic nie
oprze sie kaplanom!..." - myslal z trwoga.
W namiocie zastal
Pentuera.
- Powiedz mi, moj
doradco - rzekl - czy wy, kaplani, mozecie czytac w ludzkim sercu i odslaniac
jego tajemne zamiary?
Pentuer potrzasnal
glowa.
- Predzej -
odparl - czlowiek dojrzy, co miesci sie we wnetrzu skaly, anizeli zbada cudze
serce. Ono nawet jest dla bogow zamkniete i dopiero smierc odkrywa jego mysli.
Ksiaze gleboko
odetchnal, ale nie mogl pozbyc sie niepokoju. Gdy zas ku wieczorowi trzeba bylo
zwolac rade wojenna, zaprosil na nia Mentezufisa i Pentuera.
Nikt nie
wspominal o nagle zmarlym Patroklesie; moze dlatego, ze byly pilniejsze sprawy.
Przyjechali bowiem libijscy poslowie blagajac w imieniu Musawasy o litosc nad
jego synem Tehenna i ofiarujac Egiptowi poddanie sie i wieczny spokoj.
- Zli ludzie -
mowil jeden z poslow - oszukali narod nasz mowiac, ze Egipt jest slaby, a jego
faraon cieniem wladcy. Wczoraj jednak przekonalismy sie, jak mocne jest wasze
ramie, i poczytujemy za rzecz roztropniejsza poddac sie wam i placic daniny
anizeli narazac ludzi na pewna smierc, a nasze majatki na zniszczenie.
Gdy rada wojenna
wysluchala tej mowy, kazano Libijczykom wyjsc z namiotu, a ksiaze Ramzes wprost
zapytal o zdanie swietego Mentezufisa, co nawet zdziwilo jeneralow.
- Jeszcze wczoraj
- rzekl dostojny prorok - radzilbym odrzucic prosbe Musawasy, przeniesc wojne
do Libii i zniszczyc gniazdo rozbojnikow. Dzis jednak otrzymalem tak wazne
wiadomosci z Memfisu, ze bede glosowal za litoscia dla pokonanych.
- Czy moj
swiatobliwy ojciec jest chory? - zapytal wzruszony ksiaze.
- Jest chory.
Lecz dopoki nie skonczymy z Libijczykami, wasza dostojnosc nie powinienes o tym
myslec...
A gdy nastepca
smutnie spuscil glowe, Mentezufis dodal:
- Musze spelnic
jeszcze jeden obowiazek... Wczoraj, dostojny ksiaze, osmielilem sie zrobic ci
uwage, ze dla tak marnej zdobyczy, jak Tehenna, wodz nie powinien byl opuszczac
armii. Dzis widze, ze mylilem sie: gdybys bowiem nie schwycil, panie, Tehenny,
nie mielibysmy tak predko pokoju z Musawasa... Madrosc twoja, naczelny wodzu,
okazala sie wyzsza nad wojskowe ustawy...
Ksiecia
zastanowila skrucha Mentezufisa.
"Dlaczego on
tak mowi?... - pomyslal. Widac nie tylko Amon wie, ze moj swiatobliwy ojciec
jest chory..."
I w duszy
nastepcy znowu zbudzily sie stare uczucia: pogarda dla kaplanow i - nieufnosc
do ich cudow.
"Wiec nie
bogowie wrozyli mi, ze rychlo zostane faraonem, ale przyszla wiadomosc z
Memfisu i kaplani oszukali mnie w kaplicy. A jezeli klamali w jednym, kto
zareczy, ze i te widoki pustyni ukazywane na scianie nie byly takze
oszustwem?..."
Poniewaz ksiaze
ciagle milczal, co przypisywano jego smutkowi z powodu choroby faraona, a
jeneralowie takze nie smieli odzywac sie po stanowczych slowach Mentezufisa, wiec
rade wojenna ukonczono. Zapadlo jednomyslne postanowienie, azeby wziac jak
najwieksza danine z Libijczykow, poslac im egipska zaloge i - przerwac wojne.
Teraz juz wszyscy
spodziewali sie, ze faraon umrze. Egipt zas, aby sprawic wladcy przystojny
pogrzeb, potrzebowal glebokiego spokoju.
Opusciwszy namiot
rady wojennej ksiaze spytal Mentezufisa:
- Dzielny
Patrokles zgasl tej nocy: czy, swieci mezowie, myslicie uczcic jego zwloki?
- Byl to
barbarzynca i wielki grzesznik - odparl kaplan. - Tak znakomite jednak oddal
uslugi Egiptowi, ze nalezy zapewnic mu zycie za grobem. Jezeli wiec pozwolisz,
wasza dostojnosc, dzis jeszcze odeslemy cialo tego meza do Memfisu, azeby
zrobic jego mumie i odwiezc ja na wieczne mieszkanie do Tebow miedzy krolewskie
przybytki.
Ksiaze zgodzil
sie z ochota, ale podejrzenia jego wzrosly.
"Wczoraj -
myslal Mentezufis gromil mnie jak leniwego ucznia, i jeszcze laska bogow! ze
nie obil mi grzbietu kijem, a dzis przemawia do mnie jak posluszny syn do ojca
i prawie pada na brzuch swoj. Nie jestze to znakiem, ze do namiotu mego zbliza
sie wladza tudziez godzina rachunku?..."
Tak rozmyslajac
ksiaze wzrastal w dume, a serce jego wypelnial coraz silniejszy gniew przeciw
kaplanom. Gniew tym gorszy, ze cichy jak skorpion, ktory, ukrywszy sie w piasku,
jadowitym zadlem kaleczy nieostrozna noge.
ROZDZIAL
DWUDZIESTY PIERWSZY
W nocy warty daly
znac, ze tlum zebrzacych o laske Libijczykow juz wszedl do wawozu. Jakoz nad
pustynia widac bylo lune ich ognisk.
O wschodzie
slonca odezwaly sie traby i cala armia egipska stanela pod bronia, w
najszerszym miejscu doliny. Stosownie do rozkazu ksiecia, ktory chcial jeszcze
bardziej nastraszyc Libijczykow, miedzy szeregami wojska ustawiono spokojnych
tragarzy, a wsrod konnicy pomieszczono oslarzy na oslach. I stalo sie w onym
dniu, ze Egipcjanie byli mnodzy jak piasek w pustyni, a Libijczycy trwozni, jak
golebie, nad ktorymi krazy jastrzab.
O dziewiatej rano
przed namiot ksiecia zajechal jego zlocisty woz wojenny. Konie ubrane w strusie
piora rwaly sie tak, ze kazdego z nich musialo pilnowac dwu masztalerzy.
Ramzes wyszedl z
namiotu, siadl na woz i sam ujal cugle, a miejsce woznicy zajal przy nim kaplan
Pentuer, doradca. Jeden z jeneralow roztoczyl nad ksieciem duzy, zielony
parasol, a z tylu i po obu stronach wozu szli greccy oficerowie w pozlocistych
zbrojach. W pewnej odleglosci za orszakiem ksiecia posuwal sie maly oddzial
gwardii, a wsrod niego Tehenna, syn libijskiego wodza Musawasy.
O kilkaset krokow
od Egipcjan, przy wyjsciu z glaukonskiego wawozu, stala smutna gromada
Libijczykow blagajacych zwyciezcy o milosierdzie.
Kiedy Ramzes
wjechal ze swoja swita na wzgorze, kedy mial przyjmowac nieprzyjacielskie
poselstwo, armia ku jego czci podniosla taki okrzyk, ze chytry Musawasa
zmartwil sie jeszcze bardziej i szepnal do bliskiej starszyzny:
- Zaprawde mowie
wam, jest to krzyk wojska, ktore miluje swego wodza!...
Wowczas jeden z
niespokojniejszych ksiazat libijskich, wielki bandyta, rzekl do Musawasy:
- Czy nie
myslisz, ze w takiej chwili roztropniej uczynimy ufajac chyzosci naszych koni
anizeli lasce faraonowego syna?... Ma to byc wsciekly lew, ktory nawet
glaszczac zdziera skore; my zas jestesmy jako jagnieta oderwane od cyckow swej
matki.
- Czyn, jak
chcesz - odparl Musawasa - cala pustynie masz przed soba. Ale mnie lud wyslal
na odkupienie swoich grzechow, a nade wszystko mam syna Tehenne, nad ktorym
ksiaze rozleje swoj gniew, jezeli nie potrafie go przeblagac.
Do gromady
Libijczykow przycwalowali dwaj jezdni Azjaci donoszac, ze pan czeka na ich
pokore.
Musawasa gorzko
westchnal i poszedl ku pagorkowi, na ktorym stal zwyciezca. Nigdy jeszcze nie
odbyl on rownie ciezkiej podrozy!... Grube, pokutnicze plotno zle okrywalo jego
grzbiet; nad glowa obsypana popiolem znecal sie zar sloneczny, bose nogi gryzl
mu zwir. a serce gniotl smutek i wlasny, i zwyciezonego ludu.
Przeszedl
zaledwie kilkaset krokow, ale pare razy musial zatrzymac sie i odpoczac. Czesto
tez ogladal sie za siebie, aby sprawdzic, czy nadzy niewolnicy, ktorzy niesli
dary dla ksiecia, nie kradna zlotych pierscieni, a co gorsze - klejnotow.
Musawasa bowiem, jako maz doswiadczony, wiedzial, ze ludzie najchetniej
korzystaja z cudzego nieszczescia.
"Dziekuje
bogom - pocieszal sie w swej nedzy chytry barbarzynca - ze na mnie padl los
upokorzenia sie przed ksieciem, ktory lada dzien wlozy faraonowska czapke.
Wladcy Egiptu sa wspanialomyslni, szczegolniej w chwili zwyciestwa. Jezeli wiec
potrafie wzruszyc pana mego, umocni on moje znaczenie w Libii i pozwoli mi
pobierac duze podatki. Prawdziwy zas cud, ze sam nastepca tronu zlapal Tehenne;
nie tylko bowiem nie uczyni mu krzywdy, ale jeszcze obsypie go
dostojenstwami..."
Tak myslal, a
wciaz ogladal sie. Niewolnik bowiem, choc nagi, moze ukradziony klejnot schowac
w usta, a nawet polknac.
Na trzydziesci
krokow przed wozem nastepcy tronu Musawasa i towarzyszacy mu najprzedniejsi
Libijczycy upadli na brzuchy swoje i lezeli w piasku, dopoki adiutant ksiazecy
nie kazal im wstac. Zblizywszy sie o kilka krokow znowu padli i uczynili tak
trzy razy, a zawsze Ramzes musial rozkazywac im, azeby sie podniesli.
Przez ten czas
Pentuer stojacy na ksiazecym wozie szeptal swojemu panu:
- Niech oblicze
twoje nie pokaze im ani srogosci, ani uciechy. Raczej badz spokojny jak bog
Amon, ktory pogardza swymi wrogami i nie cieszy sie z lada jakich triumfow...
Nareszcie
pokutujacy Libijczycy staneli przed obliczem ksiecia, ktory ze zlocistego wozu
patrzyl na nich jak srogi hipopotam na kaczeta nie majace gdzie ukryc sie przed
jego moca.
- Tyzes to -
nagle odezwal sie Ramzes? - Tyzes to jest Musawasa, madry wodz libijski?
- Jam jest twoj
sluga - odparl zapytany i znowu rzucil sie na ziemie.
Gdy mu kazano
wstac, ksiaze mowil:
- Jak mogles
dopuscic sie tak ciezkiego grzechu i podniesc reke na ziemie bogow? Czyliz
opuscila cie dawna roztropnosc?
- Panie! - odparl
chytry Libijczyk - zal pomieszal rozumy wygnanym zolnierzom jego
swiatobliwosci, wiec biegli na wlasna zgube ciagnac za soba mnie i moich. I
wiedza bogowie, jak dlugo ciagnelaby sie ta brzydka wojna, gdyby na czele armii
wiecznie zyjacego faraona nie stanal sam Amon w twojej postaci. Jak pustynny
wicher spadles, kiedy cie nie oczekiwano, tam gdzie cie nie oczekiwano, a jak
byk lamie trzcine, tak ty skruszyles zaslepionego nieprzyjaciela. Po czym
wszystkie ludy nasze zrozumialy, ze nawet straszne pulki libijskie dopoty sa
cos warte, dopoki rzuca nimi twoja reka.
- Madrze mowisz,
Musawaso - rzekl ksiaze - a jeszcze lepiej uczyniles, zes wyszedl naprzeciw
armii boskiego faraona nie czekajac, az ona przyjdzie do was. Radbym jednak
dowiedziec sie: o ile prawdziwa jest wasza pokora?
- "Rozjasnij
oblicze, wielki mocarzu egipski - odpowiedzial na to Musawasa. - Przychodzimy
do ciebie jako poddani, azeby imie twoje bylo wielkim w Libii i azebys byl
naszym sloncem, jak jestes sloncem dziewieciu ludow.
Rozkaz tylko
podwladnym twoim, aby byli sprawiedliwymi dla zawojowanego i do potegi twej
przylaczonego ludu. Niech twoi naczelnicy rzadza nami sumiennie i
sprawiedliwie, a nie wedlug zlych checi swoich donoszac o nas falszywie i
pobudzajac nielaske twoja przeciw nam i dzieciom naszym. Rozkaz im, namiestniku
dobrotliwego faraona, aby rzadzili nami wedlug woli twojej oszczedzajac
swobode, mienie, jezyk i obyczaje ojcow i przodkow naszych.
Niech prawa twoje
beda dla wszystkich poddanych ci ludow rowne, niech urzednicy twoi nie
poblazaja jednym, a nie beda zbyt srogimi dla drugich. Niech wyroki ich beda
dla wszystkich jednakie. Niech pobieraja oplate przeznaczona na twe potrzeby i
twoj uzytek, lecz nie podnosza od nas innej w tajemnicy przed toba, takiej, ktora
nie wejdzie do skarbca twego, lecz wzbogaci tylko slugi twoje i slugi slug
twoich.
Kaz rzadzic nami
bez krzywdy dla nas i dla dzieci naszych, wszak jestes bogiem naszym i wladca
na wieki. Nasladuj slonce, ktore dla wszystkich rozsiewa swoj blask dajacy sile
i zycie. Blagamy cie o twe laski, my, libijscy poddani, i padamy czolem przed
toba, nastepco wielkiego i poteznego faraona." *
Tak mowil
przebiegly ksiaze libijski Musawasa i skonczywszy, znowu upadl brzuchem na
ziemie. A nastepcy faraona, kiedy sluchal tych madrych slow, blyszczaly oczy i
rozszerzaly sie nozdrza jak mlodemu ogierowi, ktory po sytnej paszy wybiega na
lake miedzy klacze.
- Powstan,
Musawaso - odezwal sie ksiaze - i posluchaj, co ci odpowiem. Los twoj i twoich
narodow nie zalezy ode mnie lecz od milosciwego pana, ktory tak wznosi sie
ponad nami wszystkimi, jak niebo nad ziemia. Radze ci wiec, azebys ty i
starszyzna libijska udali sie stad do Memfisu i tam, upadlszy na twarz przed
wladca i bogiem tego swiata, powtorzyli pokorna mowe, ktorej tu wysluchalem.
Nie wiem, jaki
bedzie skutek waszych prosb; lecz poniewaz bogowie nigdy nie odwracaja sie od
skruszonych i blagajacych, wiec przeczuwam, ze nie bedziecie zle przyjeci.
A teraz pokazcie
mi dary przeznaczone dla jego swiatobliwosci, abym osadzil, czy porusza serce
wszechmocnego faraona.
W tej chwili
Mentezufis dal znak stojacemu na wozie ksiecia Pentuerowi. A gdy ten zeszedl i
zblizyl sie ze czcia do swietego meza, Mentezufis szepnal:
- Boje sie, azeby
mlodemu panu naszemu triumf nie za mocno uderzyl do glowy. Czy nie sadzisz, ze
byloby roztropnym przerwac w jakis sposob uroczystosc?...
- Przeciwnie -
odparl Pentuer - nie przerywajcie uroczystosci, a ja wam recze, ze podczas
triumfu nie bedzie mial wesolej twarzy.
- Zrobisz cud?
- Czylizbym
potrafil? Pokaze mu tylko, ze na tym swiecie wielkiej radosci towarzysza
wielkie strapienia.
- Czyn, jak
chcesz - rzekl Mentezufis - gdyz bogowie dali ci madrosc godna czlonka
najwyzszej rady.
Odezwaly sie
traby i bebny i rozpoczeto pochod triumfalny.
Na czele szli
nadzy niewolnicy z darami, pilnowani przez moznych Libijczykow. Wiec niesiono
zlote i srebrne bogi, szkatulki napelnione wonnosciami, emaliowane naczynia,
tkaniny, sprzety, wreszcie zlote misy zasypane rubinami, szafirami i
szmaragdami. Niewolnicy niosacy je mieli ogolone glowy i opaski na ustach,
azeby ktory nie ukradl cennego klejnotu.
Ksiaze Ramzes
wsparl obie rece o krawedz wozu i z wysokosci pagorka patrzyl na Libijczykow i
swoje wojsko jak zoltoglowy orzel na pstre kuropatwy. Duma wypelniala go od
stop do glow i wszyscy czuli, ze nie mozna byc potezniejszym nad tego
zwycieskiego wodza.
W jednej chwili
oczy ksiecia utracily swoj blask, a na twarzy odmalowalo sie przykre
zdziwienie. To stojacy za nim Pentuer szepnal:
- Naklon, panie,
ucha twego... Od czasu kiedy opusciles miasto Pi-Bast, zaszly tam dziwne
wydarzenia... Twoja kobieta, Kama Fenicjanka, uciekla z Grekiem Lykonem...
- Z Lykonem?... -
powtorzyl ksiaze.
- Nie poruszaj
sie, panie, i nie okazuj tysiacom twoich niewolnikow, ze masz smutek w dniu
triumfu...
W tej chwili
przechodzil u stop ksiecia bardzo dlugi sznur Libijczykow niosacych w koszach
owoce i chleby, a w ogromnych dzbanach wino i oliwe dla wojska. Na ten widok
wsrod karnego zolnierstwa rozlegl sie szmer radosci, ale Ramzes nie spostrzegl
tego, zajety opowiadaniem Pentuera.
- Bogowie -
szeptal prorok - ukarali zdradziecka Fenicjanke...
- Zlapana?... -
spytal ksiaze.
- Zlapana, ale
musiano ja wyslac do wschodnich kolonii... Spadl bowiem na nia trad...
- O bogowie!... -
szepnal Ramzes. - Czy aby mnie on nie grozi?...
- Badz spokojny,
panie: gdybys sie zarazil, juz bys go mial...
Ksiaze poczul
zimno we wszystkich czlonkach. Jakze latwo bogom z najwyzszych szczytow
zepchnac czlowieka w przepasc najglebszej nedzy!...
- A tenze nikczemny
Lykon?...
- Jest to wielki
zbrodniarz - mowil Pentuer - zbrodniarz, jakich niewielu wydala ziemia...
- Znam go. Jest
podobny do mnie jak obraz odbity w lustrze... - odparl Ramzes.
Teraz nadciagnela
gromada Libijczykow prowadzacych osobliwe zwierzeta. Na czele szedl jednogarbny
wielblad z bialawym wlosem, jeden z pierwszych, jakiego zlapano w pustyni. Za
nim dwa nosorozce, stado koni i oswojony lew w klatce. A dalej mnostwo klatek z
roznobarwnymi ptakami, malpkami i malymi pieskami, przeznaczonymi dla dam
dworskich. W koncu pedzono wielkie stada wolow i baranow na mieso dla wojska.
Ksiaze ledwie
rzucil okiem na wedrujacy zwierzyniec i pytal kaplana:
- A Lykon
schwytany?...
- Teraz powiem ci
najgorsza rzecz, nieszczesliwy panie - szeptal Pentuer - Pamietaj jednak, aby
nieprzyjaciele Egiptu nie dostrzegli smutku w tobie...
Nastepca poruszyl
sie.
- Twoja druga
kobieta, Sara Zydowka...
- Czy takze
uciekla?..
- Zmarla w
wiezieniu...
- O bogowie!...
Ktoz smial ja wtracic?...
- Sama oskarzyla
sie o zabojstwo syna twego...
- Co?...
Wielki krzyk
rozlegl sie u stop ksiecia: maszerowali jency libijscy wzieci podczas bitwy, a
na ich czele smutny Tehenna.
Ramzes mial w tej
chwili serce tak przepelnione bolem, ze skinal na Tehenne i rzekl:
- Stan przy ojcu
twoim Musawasie, azeby widzial i dotknal cie, ze zyjesz...
Na te slowa
wszyscy Libijczycy i cale wojsko wydalo potezny okrzyk; ale ksiaze nie sluchal
go.
- Syn moj nie
zyje?... - pytal kaplana. - Sara oskarzyla sie o dzieciobojstwo?... Czy
szalenstwo padlo na jej dusze?...
- Dziecko zabil
nikczemny Lykon...
- O bogowie,
dajcie mi sily!... - jeknal ksiaze.
- Hamuj sie,
panie, jak przystalo na zwycieskiego wodza...
- Czyliz podobna
zwyciezyc taka bolesc!... O niemilosierni bogowie!...
- Dziecko zabil
Lykon, Sara zas oskarzyla sie, azeby ciebie ocalic... Widzac bowiem morderce w
nocy, myslala, ze to ty sam byles...
- A ja ja
wygnalem z mego domu!... A ja zrobilem ja sluzebnica Fenicjanki!.. - szeptal
ksiaze.
Teraz ukazali sie
egipscy zolnierze, niosacy pelne kosze rak ucietych poleglym Libijczykom.
Na ten widok
ksiaze Ramzes zaslonil twarz swoja i gorzko zaplakal.
Natychmiast
jeneralowie otoczyli woz pocieszajac pana. Zas swiety prorok Mentezufis podal
wniosek, ktory przyjeto bez namyslu, azeby od tej pory wojsko egipskie juz
nigdy nie ucinalo rak poleglym w boju nieprzyjaciolom.
Tym
nieprzewidzianym wypadkiem zakonczyl sie pierwszy triumf nastepcy egipskiego
tronu. Ale lzy, jakie wylal nad ucietymi rekoma, mocniej anizeli zwycieska
bitwa przywiazaly do niego Libijczykow. Nikt tez nie dziwil sie, ze dokola
ognisk zasiedli w zgodzie zolnierze egipscy i Libijczycy, dzielac sie chlebem i
pijac wino z tych samych kubkow. Miejsce wojny i nienawisci, ktore mialy trwac
cale lata, zajelo glebokie uczucie spokoju i zaufania.
Ramzes polecil,
azeby Musawasa, Tehenna i najprzedniejsi Libijczycy natychmiast jechali z
darami do Memfisu, i dal im eskorte, nie tyle do pilnowania ich, ile dla
bezpieczenstwa ich osob i wiezionych skarbow. Sam zas ukryl sie w namiocie i
nie pokazal sie przez kilka godzin. Nie przyjal nawet Tutmozisa, jak czlowiek,
ktoremu bolesc starczy za najmilsze towarzystwo.
Ku wieczorowi
przyszla do ksiecia deputacja greckich oficerow pod dowodztwem Kaliposa. Kiedy
nastepca zapytal: czego chca?... Kalipos odparl:
- Przychodzimy
blagac cie, panie, azeby cialo naszego wodza, a twego slugi, Patroklesa, nie
bylo wydane egipskim kaplanom, lecz spalone wedlug greckiego obyczaju.
Ksiaze zdziwil
sie.
- Chyba wiadomo
wam - rzekl - ze ze zwlok Patroklesa kaplani chca zrobic mumie pierwszej klasy
i umiescic ja przy grobach faraonow. Czy moze wiekszy zaszczyt spotkac
czlowieka na tym swiecie?
Grecy wahali sie,
wreszcie Kalipos zebrawszy odwage odpowiedzial:
- Panie nasz,
pozwol otworzyc serce przed toba. Dobrze wiemy, ze zrobienie mumii jest dla
czlowieka korzystniejszym niz spalenie go. Gdy bowiem dusza spalonego
natychmiast przenosi sie do krajow wiekuistych, dusza zabalsamowanego moze
tysiace lat zyc na tej ziemi i cieszyc sie jej pieknoscia.
Ale egipscy
kaplani, wodzu (niech to nie obraza twoich uszu!), nienawidzili Patroklesa.
Ktoz wiec nas zapewni, ze kaplani, zrobiwszy jego mumie, nie w tym celu
zatrzymuja dusze na ziemi, aby ja poddac udreczeniom?... I co my bylibysmy
warci, gdybysmy podejrzewajac zemste nie uchronili od niej duszy naszego ziomka
i dowodcy?...
Zdziwienie
Ramzesa jeszcze bardziej wzroslo.
- Czyncie - rzekl
- jak uwazacie za potrzebne.
- A jezeli nie
wydadza nam ciala?...
- Tylko
przygotujcie stos, a reszta sam sie zajme.
Grecy wyszli,
ksiaze poslal po Mentezufisa.
* Napis na
nagrobku faraona Horem-hepa z roku 1470 przed Chrystusem.
|