Table of Contents | Words: Alphabetical - Frequency - Inverse - Length - Statistics | Help | IntraText Library |
Boleslaw Prus Faraon IntraText CT - Text |
|
|
ROZDZIAL DZIEWIETNASTY Cudzoziemska dzielnica w Memfisie lezala w polnocno - wschodnim rogu miasta, blisko Nilu. Liczono tam kilkaset domow i kilkanascie tysiecy mieszkancow: Asyryjczykow, Zydow, Grekow, najwiecej Fenicjan. Byl to cyrkul zamozny. Glowna arterie tworzyla ulica szeroka na trzydziesci krokow, dosc prosta, wybrukowana plaskimi kamieniami. Po obu stronach wznosily sie domy ceglane, piaskowce lub wapienne, wysokie na trzy do pieciu pietr. W piwnicach byly sklady materialow surowych, na parterach sklepy, na pierwszych pietrach mieszkania ludzi zamoznych, wyzej warsztaty tkackie, szewskie, jubilerskie, najwyzej - ciasne lokale wyrobnikow. Budynki tej dzielnicy, jak zreszta w calym miescie, byly przewaznie biale. Mozna jednak bylo widziec kamienice zielone jak laka, zolte jak lan pszenicy, niebieskie jak niebo lub czerwone jak krew. W wielu zas domach sciany frontowe byly ozdobione obrazami przedstawiajacymi zajecia mieszkancow. Na domu jubilera dlugie szeregi rysunkow opiewaly, ze: jego wlasciciel wyrobione przez siebie lancuchy i bran- solety sprzedawal krolom obcych narodow i obudzal ich podziw. Ogromny palac kupca pokryty byl malowidlami opowiadajacymi trudy i niebezpieczenstwa zycia handlowego. Na morzu chwytaja czlowieka straszne potwory z rybimi ogonami - w pustyni skrzydlate i ogniem ziejace smoki, a na dalekich wyspach trapia go olbrzymy, ktorych sandal bywa wiekszy od fenickiego okretu. Lekarz na scianie swojej pracowni przedstawial osoby, ktore dzieki jego pomocy odzyskiwaly utracone rece i nogi, nawet zeby i mlodosc. Na budynku zas, zajetym przez wladze administracyjne dzielnicy, widac bylo beczke, do ktorej ludzie rzucali zlote pierscienie, pisarza, ktoremu ktos szeptal do ucha, i rozciagnietego na ziemi penitenta, ktoremu dwaj inni ludzie bili skore. Ulica byla pelna. Wzdluz scian miescili sie lektykarze, wachlarzownicy, poslancy i robotnicy, gotowi ofiarowac swoja prace. Srodkiem ciagnal sie nieprzerwany lancuch towarow dzwiganych przez tragarzy, oslow lub woly zaprzegniete do wozow. Na chodnikach snuli sie wrzaskliwi przekupnie swiezej wody, winogron, daktylow, wedzonych ryb, a miedzy nimi kramarze, kwiaciarki, muzykanci i roznego rodzaju sztukmistrze. W tym ludzkim potoku, ktory plynal, roztracal sie, sprzedawal i kupowal krzyczac rozmaitymi glosami, wyrozniali sie policjanci. Kazdy mial brunatna koszule do kolan, gole nogi, fartuszek w niebieskie i czerwone pasy, krotki miecz przy boku i potezny kij w garsci. Urzednik ten spacerowal po chodniku, niekiedy porozumiewal sie ze swoim kolega, najczesciej jednak stawal na przydroznym kamieniu, azeby lepiej ogarnac tlum przelewajacy sie u stop jego. Wobec takiej czujnosci zlodzieje uliczni musieli dzialac bardzo roztropnie. Zwykle dwaj rozpoczynali miedzy soba bitwe, a gdy zebral sie tlum i policjanci okladali kijami zarowno swarzacych sie, jak i widzow, inni towarzysze kunsztu - kradli. Prawie we srodku ulicy stal zajazd Fenicjanina z Tyru *, Asarhadona, w ktorym dla latwiejszej kontroli byli obowiazani mieszkac wszyscy przyjezdzajacy spoza granic Egiptu. Byl to wielki dom kwadratowy, z kazdego boku mial po kilkanascie okien i nie stykal sie z innymi, wiec mozna bylo obchodzic go i podgladac ze wszystkich stron. Nad glowna brama wisial model okretu, na frontowej scianie byly obrazy przedstawiajace jego swiatobliwosc Ramzesa XII, jak sklada bogom ofiary lub roztacza opieke nad cudzoziemcami, miedzy ktorymi Fenicjanie odznaczali sie duzym wzrostem i mocno czerwona barwa. Okna byly waskie, zawsze otwarte i tylko w miare potrzeby zaslaniane roletami z plotna lub kolorowych precikow. Mieszkania gospodarza i podroznych zajmowaly trzy pietra, na dole miescila sie winiarnia i restauracja. Marynarze, tragarze, rzemieslnicy i w ogole ubozsi podrozni jedli i pili w podworku, ktore mialo mozaikowa posadzke i plocienne dachy rozwieszone na slupkach, azeby wszystkich gosci mozna bylo miec na oku. Zamozniejsi zas i lepiej urodzeni ucztowali w galerii otaczajacej podworko. W podworzu zasiadano na ziemi, przy kamieniach zastepujacych miejsce stolow. W galeriach, gdzie bylo chlodniej, znajdowaly sie stoliki, lawki i krzesla, nawet niskie z poduszek sofy, na ktorych mozna bylo drzemac. W kazdej galerii byl wielki stol zalozony chlebem, miesiwem, rybami i owocami tudziez kilkugarncowe gliniane stagwie z piwem, winem i woda. Murzyni i Murzynki roznosili gosciom potrawy, usuwali stagwie prozne, dzwigali z piwnic pelne, a czuwajacy nad stolami pisarze skrupulatnie zapisywali kazdy kawalek chleba, kazda glowke czosnku i kubek wody. Na srodku podworza, na wzniesieniu, stali dwaj dozorcy z kijami, ktorzy z jednej strony mieli oko na sluzbe i pisarzy, z drugiej - przy pomocy kija - lagodzili spory miedzy ubozszymi goscmi roznych narodow. Dzieki temu urzadzeniu kradzieze i bitwy trafialy sie rzadko; czesciej nawet w galeriach anizeli na podworku. Sam gospodarz zajazdu, slawetny Asarhadon, czlowiek przeszlo piecdziesiecioletni, szpakowaty, ubrany w dluga koszule i muslinowa narzutke, chodzil miedzy goscmi, aby dojrzec, czy kazdy ma, czego potrzebuje. - Jedzcie i pijcie, synowie moi - mowil do greckich marynarzy - bo takiej wieprzowiny i piwa nie ma na calym swiecie. Slysze, pobila was burza okolo Rafii?... Powinniscie bogom hojna zlozyc ofiare, ze was ocalili!... W Memfis przez cale zycie mozna nie widziec burzy, ale na morzu latwiej o piorun anizeli o miedzianego utena... Mam miod, make, kadzidla na swiete ofiary, a tam, w katach, stoja bogowie wszystkich narodow. W moim zajezdzie czlowiek moze byc sytym i poboznym za bardzo male pieniadze. Zawrocil sie i wszedl do galerii miedzy kupcow. - Jedzcie i pijcie, czcigodni panowie - zachecal klaniajac sie. - Czasy sa dobre! Najdostojniejszy nastepca, oby zyl wiecznie, jedzie do Pi-Bastu z ogromna swita, a z Gornego Krolestwa przyszedl transport zlota, na czym niejeden z was pieknie zarobi. Mamy kuropatwy, mlode gaski, ryby prosto z rzeki i doskonala pieczen sarnia. A jakie wino przyslali mi z Cypru!... Niech zostane Zydem, jezeli kubek tej rozkoszy nie jest wart dwie drachmy!... Ale wam, ojcom i dobrodziejom moim, oddam dzis po drachmie. Tylko dzis, azeby zrobic poczatek. - Daj po pol drachmy kubek, to skosztujemy - odparl jeden z kupcow. - Pol drachmy?... - powtorzyl restaurator. - Pierwej Nil poplynie ku Tebom, anizeli ja taka slodycz oddam za pol drachmy. Chyba... dla ciebie, panie Belezis, ktory jestes perla Sydonu... Hej, niewolnicy!... a podajcie dobrodziejom naszym wiekszy dzban cypryjskiego... Gdy odszedl, kupiec nazwany Belezisem rzekl do swoich towarzyszow: - Reka mi uschnie, jezeli to wino warte pol drachmy. Ale niech go tam!... Bedziemy mieli mniej klopotu z policja. Rozmowa z goscmi wszelkich narodow i stanow nie przeszkadzala gospodarzowi zwazac na pisarzy zapisujacych jadlo i napitki, na dozorcow, ktorzy pilnowali sluzbe i pisarzy, a nade wszystko na podroznego, ktory we frontowej galerii usiadlszy z podwinietymi nogami na poduszkach, drzemal nad garstka daktylow i kubkiem czystej wody. Podrozny ten mial okolo czterdziestu lat, bujne wlosy i brode kruczej barwy, zadumane oczy i dziwnie szlachetne rysy, ktorych, zdawalo sie, nigdy gniew nie zmarszczyl ani wykrzywila trwoga. "To niebezpieczny szczur!... - myslal gospodarz patrzac na niego spod oka. - Ma mine kaplana, a chodzi w ciemnej oponczy... Zlozyl u mnie klejnotow i zlota za talent, a nie jada miesa ani nie pije wina... Musi to byc wielki prorok albo wielki zlodziej!..." Na podworko weszli z ulicy dwaj nadzy psyllowie, czyli poskramiacze wezow, z torba pelna jadowitego gadu, i zaczeli przedstawienie. Mlodszy gral na fujarce, a starszy poczal owijac sie malymi i duzymi wezami, z ktorych kazdy wystarczylby do rozpedzenia gosci z oberzy "Pod Okretem". Fujarka odzywala sie coraz piskliwiej, poskramiacz wyginal sie, pienil, drgal konwulsyjnie i ciagle draznil gady. Wreszcie jeden z wezow ukasil go w reke, drugi w twarz, a trzeciego - najmniejszego - zjadl zywcem sam poskramiacz. Goscie i sluzba z niepokojem przypatrywali sie zabawie poskramiacza. Drzeli, gdy draznil gady, zamykali oczy, gdy waz kasal czlowieka. Lecz gdy psyllo zjadl weza - zawyli z radosci i podziwu... Tylko podrozny z frontowej galerii nie opuscil swoich poduszek, nawet nie raczyl spojrzec na zabawe. A gdy poskramiacz zblizyl sie po zaplate, podroznik rzucil na posadzke dwa miedziane uteny dajac mu reka znak, azeby sie nie zblizal. Przedstawienie ciagnelo sie z pol godziny. Gdy psyllowie opuscili dziedziniec, do gospodarza przybiegl Murzyn obslugujacy pokoje goscinne i cos szeptal zafrasowany. Potem, nie wiadomo skad, ukazal sie dziesietnik policyjny i zaprowadziwszy Asarhadona do odleglej framugi dlugo z nim rozmawial, a czcigodny wlasciciel zajazdu bil sie w piersi, zalamywal rece albo chwytal sie za glowe. Nareszcie kopnal Murzyna w brzuch, kazal podac dziesietnikowi ges pieczona i dzban cypryjskiego, a sam zblizyl sie do goscia z frontowej galerii, ktory wciaz zdawal sie drzemac, choc oczy mial otwarte. - Smutne mam nowiny dla ciebie, zacny panie - rzekl gospodarz siadajac obok podroznego. - Bogowie zsylaja na ludzi deszcz i smutek, kiedy im sie podoba - odparl obojetnie gosc. - Gdysmy sie tu przypatrywali psyllom - ciagnal gospodarz targajac szpakowata brode - zlodzieje dostali sie na drugie pietro i wykradli twoje rzeczy... Trzy worki i skrzynie, zapewne bardzo kosztowna! - Musisz zawiadomic sad o mojej krzywdzie. - Po co sad?... - szepnal gospodarz. - U nas zlodzieje maja swoj cech... Poszlemy po starszego, otaksujemy rzeczy, zaplacisz mu dwudziesty procent wartosci i wszystko sie znajdzie. Ja moge ci dopomoc. - W moim kraju - rzekl podrozny - nikt nie uklada sie ze zlodziejami, i ja nie bede. Mieszkam u ciebie, tobie powierzylem moj majatek i ty za niego odpowiadasz. Czcigodny Asarhadon zaczal drapac sie miedzy lopatki. - Czlowieku z dalekiej krainy - mowil znizonym glosem - wy, Chetowie, i my, Fenicjanie, jestesmy bracmi, wiec szczerze radze ci nie wdawac sie z egipskim sadem, bo on ma tylko jedne drzwi: przez ktore sie wchodzi, ale nie ma tych, przez ktore sie wychodzi. - Bogowie przez mur wyprowadza niewinnego - odparl gosc. - Niewinny!... Kto z nas jest niewinny w ziemi niewoli? - szeptal gospodarz. - Oto spojrzyj - tam dojada ges dziesietnik z policji; wyborna gaske, ktora sam chetnie zjadlbym. A wiesz, dlaczego oddalem, sobie od ust. odjawszy, ten frykas?... Bo dziesietnik przyszedl wypytywac sie o ciebie... To powiedziawszy Fenicjanin zezem spojrzal na podroznego, ktory jednak ani na chwile nie utracil spokoju. - Pyta mnie - ciagnal gospodarz - pyta mnie dziesietnik: "Co za jeden jest ten czarny, ktory dwie godziny siedzi nad garstka daktylow?..." Mowie: Bardzo zacny czlowiek, pan Phut. - "Skad on?..." - Z kraju Chetii, z miasta Harranu; ma tam porzadny dom o trzech pietrach i duzo pola. - "Po co on tu przyjechal?" - Przyjechal, mowie, odebrac od jednego kaplana piec talentow, ktore jeszcze jego ojciec pozyczyl. A wiesz, zacny panie - prawil restaurator - co mi na to odpowiedzial dziesietnik?... Te slowa: "Asarhadonie wiem, ze jestes wiernym sluga jego swiatobliwosci faraona, masz dobre jadlo i niefalszowane wina, dlatego mowie ci - strzez sie!... Strzez sie cudzoziemcow ktorzy nie robia znajomosci, unikaja wina i wszelkich uciech i milcza. Ten Phut, harranczyk, moze byc asyryjskim szpiegiem." Serce we mnie zamarlo, kiedym to uslyszal - ciagnal gospodarz. - Ale ciebie nic nie obchodzi!... - oburzyl sie widzac ze nawet straszne posadzenie o szpiegostwo nie zamacilo spokoju Chetyjczyka. - Asarhadonie - rzekl po chwili gosc - powierzylem ci siebie i moj majatek. Pomysl wiec, aby mi oddano wory i skrzynie, gdyz w przeciwnym razie zaskarze cie do tego samego dziesietnika, ktory zjada ges przeznaczona dla ciebie. - No... wiec pozwol, abym wyplacil zlodziejom tylko pietnascie procent wartosci twoich rzeczy - zawolal gospodarz. - Nie masz prawa placic. - Daj im choc trzydziesci drachm... - Ani utena. - Daj biedakom chocby dziesiec drachm... - Idz w pokoju, Asarhadonie, i pros bogow, azeby ci rozum przywrocili - odparl podrozny, zawsze z tym samym spokojem. Gospodarz zerwal sie z poduszek sapiac z gniewu. "To gadzina!... - myslal. - On nie tylko po dlug przyjechal... On tu jeszcze zrobi jakis interes... Serce mowi mi, ze to musi byc bogaty kupiec, a moze nawet restaurator, ktory, do spolki z kaplanami i sedziami, otworzy mi gdzie pod bokiem drugi zajazd... Bodaj cie pierwej spalil ogien niebieski!... bodaj cie trad stoczyl!.. Skapiec, oszust, zlodziej, na ktorym uczciwy czlowiek nic nie zarobi..." Jeszcze zacny Asarhadon nie zdazyl uspokoic sie z gniewu, gdy na ulicy rozlegly sie odglosy fletu i bebenka, a po chwili na podworze wbiegly cztery prawie nagie tancerki. Tragarze i marynarze powitali je okrzykami radosci, a nawet powazni kupcy spod galerii zaczeli przygladac sie ciekawie i robic uwagi nad ich pieknoscia. Tancerki ruchem rak i usmiechami powitaly obecnych. Jedna zaczela grac na podwojnym flecie, druga wtorowala jej na bebenku, a dwie najmlodsze tanczyly dokola podworka w taki sposob, ze prawie nie bylo goscia, ktorego by nie zaczepily ich muslinowe szale. Pijacy zaczeli spiewac, krzyczec i zapraszac do siebie tancerki, a miedzy pospolstwem wyniknela zwada, ktora jednak dozorcy latwo uspokoili podnioslszy do gory swoje trzciny. Tylko jakis Libijczyk, rozdrazniony widokiem kija, wydobyl noz; ale dwaj Murzyni schwycili go za rece, zabrali mu kilka miedzianych pierscionkow, jako naleznosc za jadlo, i wyrzucili go na ulice. Tymczasem jedna tancerka zostala z marynarzami, dwie poszly miedzy kupcow, ktorzy ofiarowali im wino i ciastka, a najstarsza zaczela obchodzic stoly i kwestowac. - Na swiatynia boskiej Izydy!... - wolala. - Skladajcie, pobozni cudzoziemcy, na swiatynia Izydy, bogini, ktora opiekuje sie wszelkim stworzeniem... Im wiecej dacie, tym wiecej otrzymacie szczescia i blogoslawienstw... Na swiatynia matki Izydy!... Rzucano jej na bebenek klebki miedzianego drutu, niekiedy ziarnko zlota. Jeden kupiec zapytal: czy mozna ja odwiedzic? na co z usmiechem skinela glowa. Gdy weszla do frontowej galerii, harranczyk Phut siegnal do skorzanego worka i wydobyl zloty pierscien mowiac: - Istar jest bogini wielka i dobra, przyjmij to na jej swiatynie. Kaplanka bystro spojrzala na niego i szepnela: - Anael, Sachiel... - Amabiel, Abalidot - odpowiedzial tym samym tonem podrozny. - Widze, ze kochasz matke Izyde - rzekla kaplanka glosno. - Musisz byc bogaty i jestes hojny, wiec warto ci powrozyc. Usiadla przy nim, zjadla pare daktylow i patrzac na jego dlon zaczela mowic: - Przyjezdzasz z dalekiego kraju od Bretora i Hagita... ** Podroz miales szczesliwa... Od kilku dni sledza cie Fenicjanie - dodala ciszej.- Przyjezdzasz po pieniadze, choc nie jestes kupcem... Przyjdz do mnie dzis po zachodzie slonca... - Zadania twoje - mowila glosno - powinny sie spelnic... Mieszkam na ulicy Grobow w domu pod "Zielona Gwiazda" - szepnela. Tylko strzez sie zlodziei, ktorzy czyhaja na twoj majatek - zakonczyla widzac, ze zacny Asarhadon pod- sluchuje. - W moim domu nie ma zlodziei!... - wybuchnal gospodarz. - Kradna chyba ci, ktorzy tu z ulicy przychodza!... - Nie zlosc sie, staruszku - odparla szyderczo kaplanka - bo zaraz wystepuje ci czerwona prega na szyi, co oznacza smierc nieszczesliwa. Uslyszawszy to Asarhadon splunal po trzykroc i cicho odmowil zaklecie przeciw zlym wrozbom. Gdy zas odsunal sie w glab galerii, kaplanka zaczela kokietowac harranczyka. Dala mu roze ze swego wienca, na pozegnanie uscisnela go i poszla do innych stolow. Podrozny skinal na gospodarza. - Chce - rzekl - azeby ta kobieta byla u mnie. Kaz ja zaprowadzic do mego pokoju. Asarhadon popatrzyl mu w oczy, klasnal w rece i wybuchnal smiechem. - Tyfon opetal cie, harranczyku!... - zawolal. - Gdyby cos podobnego stalo sie w moim domu z egipska kaplanka, wypedziliby mnie z miasta. Tu wolno przyjmowac tylko cudzoziemki. - W takim razie ja pojde do niej - odparl Phut. - Albowiem jest to madra i pobozna niewiasta i poradzi mi w wielu zdarzeniach. Po zachodzie slonca dasz mi przewodnika, azebym idac nie zblakal sie. - Wszystkie zle duchy wstapily do twego serca - odpowiedzial gospodarz. - Czy wiesz, ze ta znajomosc bedzie cie kosztowala ze dwiescie drachm, moze trzysta nie liczac tego, co musisz dac sluzebnicom i swiatyni. Za taka zas sume, zreszta - za piecset drachm, mozesz poznac kobiete mloda i cnotliwa, moja corke, ktora ma juz czternascie lat i jako dziewcze rozsadne zbiera sobie posag. Nie wlocz sie wiec noca po nieznanym miescie, bo wpadniesz w rece policji albo zlodziei, lecz korzysta z tego, co bogowie ofiaruja ci w domu. Chcesz?... - A czy twoja corka pojedzie ze mna do Harranu? - spytal Phut. Gospodarz patrzyl sie na niego zdumiony. Nagle uderzyl sie w czolo, jakby odgadl tajemnice, i schwyciwszy podroznego za reke pociagnal go do zacisznej framugi. - Juz wszystko wiem! - szeptal wzburzony. - Ty handlujesz kobietami... Ale pamietaj, ze za wywiezienie jednej Egipcjanki stracisz majatek i pojdziesz do kopaln. Chyba... ze mnie wezmiesz do wspolki, bo ja tu wszedzie znam drogi... - W takim razie opowiesz mi droge do domu tej kaplanki - odparl Phut. - Pamietaj, azebym po zachodzie slonca mial przewodnika, a jutro moje worki i skrzynie, bo inaczej poskarze sie do sadu. To powiedziawszy Phut opuscil restauracja i poszedl do swego pokoju na gore. Wsciekly z gniewu Asarhadon zblizyl sie do stolika, przy ktorym pili kupcy feniccy, i odwolal na strone jednego z nich, Kusza. - Pieknych gosci dajesz mi pod opieke!... - rzekl gospodarz nie mogac pohamowac drzenia glosu. - Ten Phut prawie nic nie jada, kaze mi wykupowac od zlodziei rzeczy, ktore mu skradziono, a teraz, jakby na uraganie z mego domu, wybiera sie do egipskiej tancerki, zamiast obdarowac moje kobiety. - Coz dziwnego? - odparl smiejac sie Kusz. - Fenicjanki mogl poznac w Sydonie, tutaj zas woli Egipcjanki. Glupi jest ten, kto na Cyprze nie kosztuje wina cypryjskiego, tylko piwo tyryjskie. - A ja ci mowie - przerwal gospodarz - ze to jest czlowiek niebezpieczny... Udaje mieszczanina, choc ma postawe kaplana!... - Ty, Asarhadonie, wygladasz jak arcykaplan, a jestes tylko szynkarzem! Lawa nie przestaje byc lawa, choc ma na sobie lwia skore. - Ale po co on chodzi do kaplanek?... Przysiaglbym, ze to wybieg i ze gbur chetyjski, zamiast na uczte do kobiet, uda sie na jakies zgromadzenie spiskowcow. - Zlosc i chciwosc zamroczyly twoj umysl - odrzekl z powaga Kusz. - Jestes jak czlowiek, ktory, szukajac dyni na figowym drzewie nie widzi figi. Dla kazdego kupca jest jasne, ze jezeli Phut ma odebrac piec talentow od kaplana, to musi skarbic sobie laski u wszystkich, ktorzy kreca sie przy swiatyniach. Ale ty juz nic nie rozumiesz... - Bo mnie mowi serce ze to musi byc asyryjski wyslaniec czyhajacy na zgube jego swiatobliwosci... Kusz z pogarda patrzyl na Asarhadona. - Wiec sledz go, czuwaj nad kazdym jego krokiem. A jezeli co wykryjesz, moze dostanie ci sie jaka czastka jego majatku. - O, teraz powiedziales madre zdanie! - rzekl gospodarz. - Niech ten szczur idzie sobie do kaplanek, a od nich w miejsce nie znane mi. Ale ja za nim poszle moje zrenice, przed ktorymi nic sie nie ukryje!
* Tyr - miasto w Fenicji. ** Duchy polnocnej i wschodniej okolicy swiata.
ROZDZIAL DWUDZIESTY Okolo dziewiatej godziny wieczorem Phut opuscil zajazd "Pod Okretem" w towarzystwie Murzyna niosacego pochodnia. Pol godziny przedtem Asarhadon wyslal na ulice Grobow zaufanego czlowieka rozkazujac, aby pilnie zwazal: czy harranczyk nie wymknie sie z domu pod "Zielona Gwiazda", a jezeliby tak uczynil - dokad pojdzie? Drugi zaufany czlowiek gospodarza szedl w pewnej odleglosci za Phutem; na wezszych ulicach kryl sie pod domami, na szerszych - udawal pijanego. Ulice byly juz puste, tragarze i przekupnie spali. Swiecilo sie tylko w mieszkaniach pracujacych rzemieslnikow albo u ludzi bogatych, ktorzy ucztowali na plaskich dachach. W roznych stronach miasta odzywaly sie dzwieki arf i fletow, spiewy, smiechy, kucie mlotow, zgrzytanie pil stolarskich. Czasem okrzyk pijacki, niekiedy wolanie o ratunek. Ulice, ktorymi przechodzil Phut i niewolnik, byly po wiekszej czesci ciasne, krzywe, pelne wybojow. W miare zblizania sie do celu podrozy, kamienice byly coraz nizsze, domy jednopietrowe liczniejsze i wiecej ogrodow, a raczej palm, fig i nedznych akacji, ktore wychylaly sie spomiedzy murow, jakby mialy zamiar uciec stad. Na ulicy Grobow widok nagle zmienil sie. Miejsce kamienic zajely rozlegle ogrody, a wsrod nich - eleganckie palacyki. Przed jedna z bram Murzyn zatrzymal sie i zgasil pochodnia. - Tu jest "Zielona Gwiazda" - rzekl i zlozywszy Phutowi niski uklon zawrocil do domu. Harranczyk zapukal do wrot. Po chwili ukazal sie odzwierny. Uwaznie obejrzal przybysza i mruknal: - Anael, Sachiel... - Amabiel, Abalidot - odpowiedzial Phut. - Badz pozdrowiony - rzekl odzwierny i szybko otworzyl brame. Przeszedlszy kilkanascie krokow miedzy drzewami Phut znalazl sie w sieni palacyku, gdzie powitala go znajoma kaplanka. W glebi stal jakis czlowiek z czarna broda i wlosami, tak podobny do harranczyka, ze przybysz nie mogl ukryc zdziwienia. - On zastapi cie w oczach tych, ktorzy cie sledza - rzekla z usmiechem kaplanka. Czlowiek przebrany za harranczyka wlozyl sobie na glowe wieniec z roz i w towarzystwie kaplanki poszedl na pierwsze pietro, gdzie niebawem rozlegly sie dzwieki fletu i szczek pucharow. Phuta zas dwaj nizsi kaplani zaprowadzili do lazni w ogrodzie. Tam, wykapawszy go i utrefiwszy wlosy, wlozyli na niego biale szaty. Z lazienki wszyscy trzej znowu wyszli miedzy drzewa; mineli kilka ogrodow, wreszcie znalezli sie na pustym placu.
- Tam - rzekl do Phuta jeden z kaplanow - sa dawne groby, tam miasto, a tu swiatynia. Idz, gdzie chcesz, i niechaj madrosc wskazuje ci droge, a swiete slowa bronia od niebezpieczenstw. Dwaj kaplani cofneli sie do ogrodu, a Phut zostal sam. Noc bezksiezycowa byla dosc widna. Z daleka, otulony we mgle, migotal Nil, wyzej iskrzylo sie siedem gwiazd Wielkiej Niedzwiedzicy. Nad glowa podroznego wznosil sie Orion, a nad ciemnymi pylonami plonela gwiazda Syriusz. "U nas gwiazdy mocniej swieca" - pomyslal Phut. Zaczal szeptac modlitwy w nieznanym jezyku i skierowal sie ku swiatyni. Gdy odszedl kilkadziesiat krokow, z jednego ogrodu wychylil sie czlowiek i sledzil podroznego. Lecz prawie w tej samej chwili spadla tak gesta mgla, ze na placu, oprocz dachow swiatyni, nie mozna bylo nic dojrzec. Po pewnym czasie harranczyk natknal sie na wysoki mur. Spojrzal na niebo i poczal isc ku zachodowi. Co chwile przelatywaly nad nim nocne ptaki i wielkie nietoperze. Mgla zrobila sie tak gesta, ze musial dotykac sciany, aby jej nie zgubic. Wedrowka trwala dosc dlugo, gdy nagle Phut znalazl sie przed niska furtka, nabita mnostwem brazowych gwozdzi. Zaczal je liczyc od lewej reki z gory, przy czym jedne mocno naciskal, inne zakrecal. Gdy tym sposobem poruszyl ostatni gwozdz u dolu, drzwi cicho otworzyly sie. Harranczyk posunal sie kilka krokow i znalazl sie w ciasnej niszy, w ktorej panowala zupelna ciemnosc. Poczal ostroznie probowac noga gruntu, az trafil jakby na krawedz studni, z ktorej wial chlod. Tu usiadl i smialo zsunal sie w glab przepasci, chociaz w tym miejscu i w tym kraju znajdowal sie dopiero pierwszy raz. Przepasc jednak nie byla gleboka. Phut rownymi nogami stanal na pochylej podlodze i waskim korytarzem zaczal schodzic na dol z taka pewnoscia, jakby droge znal od dawna. W koncu korytarza byly drzwi. Przybysz znalazl po omacku kolatke i trzy razy zapukal. W odpowiedzi odezwal sie glos, nie wiadomo skad pochodzacy: - Ty, ktory w nocnej godzinie zaklocasz spokoj swietego miejsca, czy masz prawo tu wchodzic? - Nie skrzywdzilem meza, kobiety, ani dziecka... Rak moich nie splamila krew... Nie jadlem potraw nieczystych... Nie zabralem cudzego mienia... Nie klamalem i nie zdradzilem wielkiej tajemncy - spokojnie odpowiedzial harranczyk. - Jestzes tym, ktorego oczekuja, czy tym, za ktorego sie podajesz? - zapytal glos po chwili. - Jestem ten, ktory mial przyjsc od braci ze Wschodu, ale to drugie imie jest takze moje imie, a w miescie polnocnym posiadam dom i ziemie, jakom rzekl obcym - odpowiedzial Phut. Otworzyly sie drzwi i harranczyk wszedl do obszernej piwnicy, ktora oswietlala lampa plonaca na stoliku przed purpurowa zaslona. Na zaslonie byla wyhaftowana zlotem skrzydlata kula z dwoma wezami. Na boku stal kaplan egipski w bialej szacie. - Ktory tu wszedles - rzekl kaplan wskazujac reka Phuta - czy wiesz, co opowiada ten znak na zaslonie? - Kula - odparl przybysz - jest obrazem swiata, na ktorym mieszkamy, a skrzydla wskazuja, ze swiat ten unosi sie w przestrzeni jak orzel. - A weze?... - spytal kaplan. - Dwa weze przypominaja medrcowi, ze kto by zdradzil te wielka tajemnice, umrze podwojnie - cialem i dusza. Po chwili milczenia kaplan znowu zapytal: - Jezelis jest w samej rzeczy Beroes (tu schylil glowe), wielki prorok Chaldei (znowu schylil glowe), dla ktorego nie ma tajemnic na ziemi ani w niebie, racz powiedziec sludze twemu: ktora gwiazda jest najdziwniejsza? Dziwnym jest Hor-set *, ktory obchodzi niebo w ciagu dwunastu lat, gdyz dokola niego kraza cztery mniejsze gwiazdy. Ale dziwniejszym jest Horka ** obchodzacy niebo w trzydziesci lat. Ma on bowiem nie tylko podwladne sobie gwiazdy, lecz i wielki pierscien, ktory niekiedy znika. Wysluchawszy tego egipski kaplan upadl na twarz przed Chaldejczykiem. Nastepnie wreczyl mu purpurowa szarfe i welon z muslinu, pokazal, gdzie stoja kadzidla, i wsrod niskich uklonow opuscil pieczare. Chaldejczyk zostal sam. Wlozyl szarfe na prawe ramie, zakryl twarz welonem i wziawszy zlota lyzke nasypal w nia kadzidla, ktore zapalil u lampki przed zaslona. Szepczac obrocil sie trzy razy wkolo, a dym kadzidla opasal go jakby potrojnym pierscieniem. Przez ten czas w pustej pieczarze zapanowal dziwny niepokoj. Zdawalo sie, ze sufit idzie w gore i rozsuwaja sie sciany. Purpurowa zaslona na oltarzu chwiala sie niby poruszana przez ukryte rece. Powietrze zaczelo falowac, jakby wsrod niego przelatywaly stada niewidzialnych ptakow. Chaldejczyk rozsunal szate na piersiach i wydobyl zloty medal pokryty tajemniczymi znakami. Pieczara drgnela, swieta zaslona poruszyla sie gwaltowniej, a w roznych punktach izby ukazaly sie plomyki. Wtedy mag wzniosl rece do gory i zaczal mowic: - "Ojcze niebieski, laskawy i milosierny, oczysc dusze moja... Zeszlij na niegodnego sluge swoje blogoslawienstwa i wyciagnij wszechmocne ramie na duchy buntownicze, abym mogl okazac moc Twoja... Oto znak, ktorego dotykam w waszej obecnosci... Otom jest - ja - oparty na pomocy bozej, przewidujacy i nieustraszony... Otom jest potezny i wywoluje was, i zaklinam... Przyjdzcie tu, posluszne w imie Aye, Saraye, Aye, Saraye..." W tej chwili z roznych stron odezwaly sie jakies glosy. Okolo lampki przelecial jakis ptak, potem szata rudej barwy, nastepnie czlowiek z ogonem, nareszcie kogut w koronie, ktory stanal na stoliku przed zaslona. Chaldejczyk znowu mowil: - "W imie wszechmocnego i wiekuistego Boga... Amorul, Tanecha, Rabur, Latisten... Dalekie glosy odezwaly sie po raz drugi : - "W imie prawdziwego i wiecznie zyjacego Eloy, Archima, Rabur, zaklinam was i wzywam... Przez imie gwiazdy, ktora jest sloncem, przez ten jej znak, przez chwalebne i straszne imie Boga zywego..." *** Nagle wszystko ucichlo. Przed oltarzem ukazalo sie ukoronowane widmo z berlem w reku, siedzace na lwie. - Beroes!... Beroes!... - zawolalo widmo stlumionym glosem - po co mnie wywolujesz? - Chce, azeby bracia moi z tej swiatyni przyjeli mnie szczerym sercem i naklonili ucha do slow, ktore przynosze im od braci z Babilonu - odpowiedzial Chaldejczyk. - Niech sie tak stanie - rzeklo widmo i zniklo. Chaldejczyk zostal bez ruchu, jak posag, z odrzucona w tyl glowa, z rekoma wzniesionymi do gory. Stal tak przeszlo pol godziny w pozycji niemozliwej dla zwyklego czlowieka. W tym czasie cofnal sie kawal muru tworzacego sciane pieczary i weszli trzej kaplani egipscy. Na widok Chaldejczyka, ktory zdawal sie lezec w powietrzu, oparty plecami o niewidzialna podpore, kaplani zaczeli spogladac na siebie ze zdumieniem. Najstarszy rzekl: - Dawniej bywali u nas tacy, ale dzis nikt tego nie potrafi. Obchodzili go ze wszystkich stron, dotykali zdretwialych czlonkow i z niepokojem patrzyli na jego oblicze, zolte i bezkrwiste jak u trupa. - Czy umarl?... - zapytal najmlodszy. Po tych slowach pochylone w tyl cialo Chaldejczyka wrocilo do pionowej postawy. Na twarzy ukazal sie lekki rumieniec, a wzniesione rece opadly. Westchnal, przetarl oczy jak czlowiek zbudzony ze snu, spojrzal na przybylych i po chwili rzekl: - Ty - zwrocil sie do najstarszego - jestes Mefres, arcykaplan swiatyni Ptah w Memfis... - Ty -jestes Herhor, arcykaplan Amona w Tebach, najpierwszy mocarz po krolu w tym panstwie... Ty - wskazal na najmlodszego - jestes Pentuer, drugi prorok w swiatyni Amona i doradca Herhora. - A ty niewatpliwie jestes Beroes, wielki kaplan i medrzec babilonski, ktorego przyjscie oznajmiono nam przed rokiem - odparl Mefres. - Powiedziales prawde - rzekl Chaldejczyk. Uscisnal ich po kolei, a oni schylali glowy przed nim. - Przynosze wam wielkie slowa z naszej wspolnej ojczyzny, ktora jest madrosc - mowil Beroes. - Raczcie ich wysluchac i dzialajcie, jak potrzeba. Na znak Herhora Pentuer cofnal sie w glab pieczary i wyniosl trzy fotele z lekkiego drzewa dla starszych, a niski taboret dla siebie. Usiadl w bliskosci lampki i wydobyl z zanadrza maly sztylet i tabliczke pokryta woskiem. Gdy wszyscy trzej zajeli fotele, Chaldejczyk zaczal: - Do ciebie, Mefresie, mowi najwyzsze kolegium kaplanow w Babilonie. Swiety stan kaplanski w Egipcie upada. Wielu z nich gromadza pieniadze i kobiety i pedza zycie wsrod uciech. Madrosc jest zaniedbana. Nie macie wladzy ani nad swiatem niewidzialnym, ani nawet nad wlasnymi duszami. Niektorzy z was utracili wiare wyzsza, a dla zrenic waszych zakryta jest przyszlosc. Nawet dzieje sie gorzej, bo wielu kaplanow czujac, ze sily ich ducha sa wyczerpane, weszli na droge klamstwa i zrecznymi sztukami zwodza prostakow. To mowi najwyzsze kolegium: jezeli chcecie powrocic na dobra droge, Beroes zostanie z wami przez kilka lat, azeby za pomoca iskry przyniesionej z wielkiego oltarza Babilonu rozniecic prawdziwe swiatlo nad Nilem. - Wszystko tak jest, jak mowisz - odparl zasmucony Mefres. - Zostan przeto miedzy nami kilka lat, azeby dorastajaca mlodziez przypomniala sobie wasza madrosc. - A teraz do ciebie, Herhorze, slowa od najwyzszego kolegium... Herhor pochylil glowe. - Skutkiem zaniedbania wielkich tajemnic kaplani wasi nie spostrzegli, ze dla Egiptu nadchodza zle lata. Groza wam kleski wewnetrzne, ktore tylko cnota i madrosc oddalic moze. Lecz gorsze jest, ze gdybyscie w ciagu nastepnych dziesieciu lat rozpoczeli wojne z Asyria, wojska jej rozgromia wasze, przyjda nad Nil i zniszcza wszystko, co tu istnieje od wiekow. Taki zlowrogi uklad gwiazd, jaki dzis ciezy nad Egiptem, zdarzyl sie pierwszy raz za dynastii czternastej, kiedy wasz kraj zdobyli i zlupili Hyksosi. Trzeci raz powtorzy sie on za piecset lub szescset lat od strony Asyrii i ludu Paras, ktory mieszka na wschod od Chaldei. Kaplani sluchali przerazeni. Herhor byl blady, Pentuerowi wypadla z rak tabliczka. Mefres ujal wiszacy na piersiach amulet i modlil sie zeschlymi wargami. - Strzezcie sie wiec Asyrii - ciagnal Chaldejczyk - bo dzis jej godzina. Okrutny to lud !... gardzi praca, zyje wojna. Zwyciezonych wbija na pale lub obdziera ze skory, niszczy zdobyte miasta, a ludnosc uprowadza w niewole. Odpoczynkiem ich jest polowac na srogie zwierzeta, a zabawa - strzelac z lukow do jencow lub wylupywac im oczy. Cudze swiatynie zamieniaja w gruzy, naczyniami bogow posluguja sie przy swych ucztach, a kaplanow i medrcow robia swoimi blaznami. Ozdoba ich scian sa skory zywych ludzi, a ich stolu - zakrwawione glowy nieprzyjaciol. Gdy Chaldejczyk umilknal, odezwal sie czcigodny Mefres: - Wielki proroku, rzuciles strach na dusze nasze, a nie wskazujesz ratunku. Moze byc, i z pewnoscia tak jest, skoro mowisz, ze losy przez pewien czas beda dla nas nielaskawe; lecz -jakze tego uniknac? Sa w Nilu miejsca niebezpieczne, z ktorych zadna lodz nie ocali sie; totez madrosc sternikow omija grozne wiry. Toz samo z nieszczesciami narodow. Narod jest czolnem, a czas rzeka, ktora w pewnych epokach maca wiry. Jezeli zas drobna skorupa rybacza umie wywinac sie od kleski, dlaczego miliony ludu nie moglyby w podobnych warunkach ujsc zaglady? - Madre sa slowa twoje - odparl Beroes - ale tylko w pewnej czesci potrafie na nie odpowiedziec. - Mialzebys nie znac wszystkiego, co sie stanie? - zapytal Herhor. - Nie pytaj mnie o to: co wiem, a czego nie moge powiedziec. Najwazniejsza rzecza dla was jest utrzymac dziesiecioletni pokoj z Asyria, a to lezy w granicy waszych sil. Asyria jeszcze sie boi was, nic nie wie o zbiegu zlych losow nad waszym krajem i chce rozpoczac wojne z ludami Polnocy i Wschodu, ktore siedza dokola morza. Przymierze wiec z nia moglibyscie zawrzec dzisiaj... - Na jakich warunkach? - wtracil Herhor. - Na bardzo dobrych. Asyria odstapi wam ziemie izraelska az do miasta Akko i kraj Edom az do miasta Elath. Zatem bez wojny granice wasze posuna sie o dziesiec dni marszu na polnoc i dziesiec dni na wschod. - A Fenicja?... - spytal Herhor. - Strzezcie sie pokusy!... - zawolal Beroes. - Gdyby dzis faraon wyciagnal reke po Fenicje, za miesiac armie asyryjskie, przeznaczone na polnoc i wschod, zwrocilyby sie na poludnie, a przed uplywem roku konie ich plawilyby sie w Nilu... - Alez Egipt nie moze wyrzec sie wplywu na Fenicja! - przerwal z wybuchem Herhor. - Gdyby sie nie wyrzekl, sam przygotowalby wlasna zgube - mowil Chaldejczyk. - Zreszta, powtarzam slowa najwyzszego kolegium: "Powiedz Egiptowi - nakazywali bracia z Babilonu - azeby na dziesiec lat przytulil sie do swej ziemi jak kuropatwa, bo czyha na niego jastrzab zlych losow. Powiedz, ze my, Chaldejczycy, nienawidzimy Asyryjczykow bardziej niz Egipcjanie, gdyz znosimy ciezar ich wladzy; lecz mimo to zalecamy Egiptowi pokoj z tym ludem krwiozerczym. Dziesiec lat - maly to przeciag czasu, po ktorym mozecie nie tylko odzyskac dawne pozycje, ale i nas ocalic". - To prawda! - rzekl Mefres. - Rozwazcie tylko - ciagnal Chaldejczyk. - Jezeli Asyria z wami bedzie prowadzila wojne, pociagnie Babilon, ktory brzydzi sie wojna, wyczerpie wasze bogactwa i zatrzyma prace madrosci. Chocbyscie nie ulegli, kraj wasz na dlugie lata bedzie zniszczony i straci nie tylko duzo ludnosci, ale i te ziemie urodzajne, ktore bez waszych staran piasek zasypalby w ciagu roku. - To rozumiemy - wtracil Herhor - i dlatego nie myslimy zaczepiac Asyrii. Ale Fenicja... - Coz wam szkodzi - mowil Beroes - ze asyryjski rozbojnik scisnie fenickiego zlodzieja? Na tym zyskaja nasi i wasi kupcy. A jezeli zechcecie posiadac Fenicjan. pozwolcie, azeby osiedlali sie na waszych brzegach. Jestem pewny ze najbogatsi z nich i najzreczniejsi uciekna spod wladzy Asyryjczykow. - Coz by sie stalo z nasza flota, gdyby Asyria osiedlila sie w Fenicji? - pytal Herhor. - Nie jest to naprawde wasza flota, tylko fenicka - odparl Chaldejczyk. - Gdy wiec zabraknie wam tyryjskich i sydonskich statkow, zaczniecie budowac wlasne i cwiczyc Egipcjan w sztuce zeglarskiej. Jezeli bedziecie mieli rozum i dzielny charakter, wydrzecie Fenicjanom handel na calym zachodzie... Herhor machnal reka. - Powiedzialem, co mi kazano - rzekl Beroes - a wy czyncie, co wam sie podoba. Lecz pamietajcie, ze ciazy nad wami dziesiec lat zlowrogich. - Zdaje mi sie, swiety mezu - wtracil Pentuer - ze mowiles i o kleskach wewnetrznych, jakie groza Egiptowi w przyszlosci. Co to bedzie?... jezeli raczysz odpowiedziec sludze twemu. - O to nie pytajcie mnie. Te rzeczy lepiej powinniscie znac anizeli ja, czlowiek obcy. Przezornosc odkryje wam chorobe a doswiadczenie poda lekarstwa. - Lud jest strasznie uciskany przez wielkich - szepnal Pentuer. - Poboznosc upadla!... - rzekl Mefres. - Jest wielu ludzi, ktorzy wzdychaja do wojny za granica - dodal Herhor. - Ja zas od dawna widze, ze jej prowadzic nie mozemy. Chyba za dziesiec lat... - Wiec zawrzecie traktat z Asyria? - spytal Chaldejczyk. - Amon, ktory zna moje serce - mowil Herhor - wie, jak mi podobny traktat jest obmierzly... Tak jeszcze nie dawno nedzni Asyryjczycy placili nam daniny!... Lecz jezeli ty, ojcze swiety, i najwyzsze kolegium mowicie, ze losy sa przeciwko nam, musimy zawrzec traktat... - Prawda, ze musimy!... - dodal Mefres. - W takim razie zawiadomcie kolegium w Babilonie o postanowieniu, a oni sprawia, ze krol Assar przyszle do was poselstwo. Ufajcie mi, ze uklad ten jest bardzo korzystny: bez wojny zwiekszacie swoje posiadlosci!... Wreszcie - rozmyslalo nad nim nasze kolegium kaplanskie. - Oby spadly na was wszelkie blogoslawienstwa: dostatki, wladza i madrosc - rzekl Mefres. - Tak, trzeba dzwignac nasz stan kaplanski, a ty swiety mezu Beroesie, pomozesz nam. - Trzeba nade wszystko ulzyc nedzy ludu - wtracil Pentuer. - Kaplani... lud!... - mowil jakby do siebie Herhor. - Tu przede wszystkim trzeba powsciagnac tych, ktorzy pragna wojny... Prawda, ze jego swiatobliwosc faraon jest za mna, i zdaje mi sie, zem pozyskal niejaki wplyw na serce dostojnego nastepcy (oby zyli wiecznie!). Ale Nitager, ktoremu wojna jest potrzebna jak rybie woda... Ale naczelnicy wojsk najemnych, ktorzy dopiero podczas wojny cos znacza u nas... Ale nasza arystokracja, ktora mysli, ze wojna splaci fenickie dlugi, a im przyniesie majatek. - Tymczasem rolnicy upadaja pod nawalem prac, a robotnicy publiczni burza sie z powodu zdzierstwa przelozonych - wtracil Pentuer. - Ten zawsze swoje! - mowil zadumany Herhor. - Mysl ty sobie, Pentuerze, o chlopach i robotnikach, ty, Mefresie, o kaplanach. Nie wiem, co wam sie uda zrobic, ale ja - przysiegam, ze gdyby moj wlasny syn pchal Egipt do wojny, zetre wlasnego syna. - Tak uczyn - rzekl Chaldejczyk. - Zreszta, kto chce, niech toczy wojne, byle nie w tych stronach, gdzie mozna zetknac sie z Asyria. Na tym posiedzenie zakonczylo sie. Chaldejczyk wlozyl szarfe na ramie i zaslone na twarz, Mefres i Herhor staneli po obu stronach jego, a za nimi Pentuer, wszyscy zwroceni do oltarza. Gdy Beroes skrzyzowawszy rece na piersiach szeptal, w podziemiu zaczal sie znowu niepokoj i bylo slychac niby daleki zgielk, ktory zdziwil asystentow. Wowczas mag odezwal sie glosno: - Baralanensis, Baldachiensis, Paumachiae, wzywam was, abyscie byli swiadkami naszych ukladow i wspierali nasze zamiary... Rozlegl sie dzwiek trab tak wyrazny, ze Mefres schylil sie do ziemi, Herhor obejrzal sie zdziwiony, a Pentuer uklakl, zaczal drzec i zaslonil uszy. Purpurowa kotara na oltarzu zachwiala sie, a jej faldy przybraly taka forme, jak gdyby spoza niej chcial wyjsc czlowiek. - Badzcie swiadkami - wolal zmienionym glosem Chaldejczyk - niebieskie i piekielne moce. A kto by nie dotrzymal umowy albo zdradzil jej tajemnice, niech bedzie przeklety... - Przeklety!..." - powtorzyl jakis glos. - "I zniszczony..." - "I zniszczony..." - W tym widzialnym i tamtym niewidzialnym zyciu. Przez niewyslowione imie Jehowa, na dzwiek ktorego ziemia drzy, morze cofa sie, ogien gasnie, rozkladaja sie elementy natury... W jaskini zapanowala formalna burza. Dzwieki trab mieszaly sie z odglosem jakby dalekich piorunow. Zaslona oltarza prawie poziomo uniosla sie i poza nia, wsrod migotliwych blyskawic, ukazaly sie dziwne twory, na poly ludzkie, na poly roslinne i zwierzece, sklebione i pomieszane. Nagle wszystko ucichlo i Beroes z wolna wzniosl sie w powietrze, ponad glowy trzech asystujacych kaplanow. - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - O godzinie osmej z rana harranczyk Phut wrocil do fenickiego zajazdu "Pod Okretem", gdzie juz znalazly sie jego worki i skrzynia zabrana przez zlodziei. Zas kilka minut po nim przyszedl zaufany sluga Asarhadona, ktorego gospodarz zaprowadzil do piwnicy i krotko spytal: - Coz?... - Bylem przez cala noc - odparl sluga - na placu, gdzie jest swiatynia Seta. Okolo dziesiatej wieczorem, z ogrodu, ktory lezy o piec posesji dalej anizeli dom "Zielonej Gwiazdy, wyszlo trzech kaplanow. Jeden z nich, z czarna broda i wlosami, skierowal swoje stopy przez plac, do swiatyni Seta. Pobieglem za nim, ale zaczela padac mgla i zginal mi z oczu. Czy wrocil pod "Zielona Gwiazdc"" i kiedy - nie wiem. Gospodarz zajazdu wysluchawszy sprawozdania stuknal sie w czolo i zaczal mruczec do siebie: - Wiec moj harranczyk, jezeli ubiera sie w stroj kaplana i chodzi do swiatyni, musi byc kaplanem. A jezeli nosi brode i wlosy, musi byc kaplanem chaldejskim. A jezeli po kryjomu widuje sie z tutejszymi kaplanami, wiec jest w tym jakies szelmostwo. Nie powiem o tym policji, bo moglbym zlapac sie. Ale zawiadomie ktorego z wielkich Sydonczykow, bo moze byc w tym interes do zrobienia, jezeli nie dla mnie, to dla naszych. Niedlugo wrocil inny poslaniec. Asarhadon i z tym zeszedl do piwnicy i uslyszal nastepna relacje: - Przez cala noc stalem naprzeciw domu pod "Zielona Gwiazda". Harranczyk tam byl, upil sie i wyrabial takie krzyki, ze az policjant upominal odzwiernego... - He?.. - spytal gospodarz. - Harranczyk byl pod "Zielona Gwiazda" przez cala noc i ty go widziales`?.... - I nie tylko ja, ale policjant... Asarhadon sprowadzil pierwszego sluge i kazdemu z nich kazal powtorzyc jego opowiadanie. Powtorzyli wiernie, kazdy swoje. Z czego wyniklo, ze Phut harranezyk przez cala noc bawil sie pod "Zielona Gwiazda" ani na chwile nie opuszczajac jej, a jednoczesnie - ze poznym wieczorem szedl do swiatyni Seta, z ktorej nie wracal. - O!... - mruczal Fenicjanin - w tym wszystkim kryje sie bardzo wielkie szelmostwo... Musze czym predzej zawiadomic starszych gminy fenickiej, ze ten Chetyjczyk umie bywac jednoczesnie w dwoch miejscach. Zarazem poprosze go, azeby wyniosl sie z mego zajazdu... Nie lubie takich, ktorzy maja dwie postacie: jedna swoja, druga na zapas. Bo taki czlowiek jest albo wielki zlodziej, albo czarownik, albo spiskowiec. Poniewaz Asarhadon lekal sie tych rzeczy, wiec przeciw czarom zabezpieczyl sie modlitwami do wszystkich bogow, jacy ozdabiali jego szynkownie. Potem pobiegl do miasta, gdzie zawiadomil o fakcie starszego gminy fenickiej i starszego cechu zlodziei. Nareszcie wrociwszy do domu wezwal dziesietnika policji i oswiadczyl mu, ze Phut moze byc czlowiekiem niebezpiecznym. W koncu zazadal od harranczyka, azeby opuscil jego zajazd, ktoremu nie przynosi zyskow, tylko podejrzenia i straty. Phut chetnie zgodzil sie na propozycja i oswiadczyl gospodarzowi, ze jeszcze dzisiejszego wieczora odplynie do Tebow. "Bodajzes stamtad nie wrocil!... - pomyslal goscinny gospodarz. - Bodajes zgnil w kopalniach albo wpadl do rzeki na pastwe krokodylom".
* Planeta Jowisz. ** Planeta Saturn. *** Zaklecia magow
ROZDZIAL DWUDZIESTY PIERWSZY Podroz ksiecia nastepcy zaczela sie w najpiekniejszej porze roku, w miesiacu Famenut (koniec grudnia, poczatek stycznia). Woda spadla do polowy wysokosci, odslaniajac coraz nowe platy ziemi. Od Tebow plynely do morza mnogie tratwy z pszenica; w Dolnym Egipcie zbierano koniczyne i senes. Drzewa pomaranczowe i granaty okryly sie kwiatami, a na polach siano: lubin, len, jeczmien, bob, fasole, ogorki i inne rosliny ogrodowe. Odprowadzony do przystani memfijskiej przez kaplanow, najwyzszych urzednikow panstwa, gwardie jego swiatobliwosci faraona i tlumy ludu, ksiaze namiestnik, Ramzes, wszedl do zlocistej barki okolo dziesiatej rano. Pod pomostem, na ktorym staly kosztowne namioty, dwudziestu zolnierzy robilo wioslami; zas pod masztem i na obu koncach lodzi zajeli miejsca najlepsi inzynierowie wodni. Jedni pilnowali zagla, drudzy komenderowali wioslarzami, inni nadawali kierunek statkowi. Ramzes zaprosil do swej barki najczcigodniejszego arcykaplana Mefresa i swietego ojca Mentezufisa, ktorzy mieli mu towarzyszyc w podrozy i pelnieniu wladzy. Wezwal tez dostojnego nomarche Memfisu, ktory ksiecia odprowadzal do granic swojej prowincji. Na kilkaset krokow przed namiestnikiem plynal piekny statek dostojnego Otoesa, ktory byl nomarcha Aa, prowincji sasiadujacej z Memfisem. Zas za ksieciem uszykowaly sie niezliczone statki, zajete przez dwor, kaplanow, oficerow i urzednikow. Zywnosc i sluzba odjechaly wczesniej. Nil do Memfisu plynie miedzy dwoma pasmami gor. Dalej gory skrecaja na wschod i zachod, a rzeka dzieli sie na kilka ramion, ktorych wody tocza sie ku morzu przez wielka rownine. Gdy statek odbil od przystani, ksiaze chcial porozmawiac z arcykaplanem Mefresem. W tej chwili jednak zerwal sie taki okrzyk tlumu, ze nastepca musial wyjsc spod namiotu i ukazac sie ludowi. Lecz wrzawa zamiast zmniejszyc sie rosla. Na obu brzegach staly i wciaz zwiekszaly sie tlumy polnagich wyrobnikow lub odzianych w swiateczne szaty mieszczan. Bardzo wielu mialo wience na glowach, prawie wszyscy zielone galazki w rekach. Niektore grupy spiewaly, wsrod innych rozlegal sie loskot bebnow i dzwieki fletow. Gesto ustawione wzdluz rzeki zurawie z kublami proznowaly. Natomiast krazyl po Nilu roj drobnych czolenek, ktorych osady rzucaly kwiaty pod barke nastepcy. Niektorzy sami skakali w wode i plyneli za ksiazecym statkiem. "Alez oni tak mnie pozdrawiaja jak jego swiatobliwosc!..." - pomyslal ksiaze. I wielka duma opanowala jego serce na widok tylu strojnych statkow, ktore mogl zatrzymac jednym skinieniem, i tych tysiecy ludzi, ktorzy porzucili swoje zajecia i narazali sie na kalectwo, nawet na smierc, byle spojrzec w jego boskie oblicze. Szczegolniej upajal Ramzesa niezmierny krzyk tlumu nie ustajacy ani na chwile. Krzyk ten napelnial mu piersi, uderzal do glowy, podnosil go. Zdawalo sie ksieciu, ze gdyby skoczyl z pomostu, nawet nie dosiegnalby wody, bo zapal ludu porwalby go i uniosl ku niebu jak ptaka. Statek nieco zblizyl sie ku lewemu brzegowi, postacie tlumu zarysowaly sie wyrazniej i ksiaze spostrzegl cos, czego sie nie spodziewal. Podczas gdy pierwsze szeregi ludu klaskaly i spiewaly, w dalszych widac bylo kije, gesto i szybko spadajace na niewidzialne grzbiety. Zdziwiony namiestnik zwrocil sie do nomarchy Memfisu. - Spojrzyj no, wasza dostojnosc... Tam kije sa w robocie?... Nomarcha przyslonil reka oczy, szyja poczerwieniala mu... - Wybacz, najdostojniejszy panie, ale ja zle widze... - Bija... z pewnoscia bija - powtarzal ksiaze. - To jest mozliwe - odparl nomarcha. - Zapewne policja schwytala bande zlodziei... Niezbyt zadowolony nastepca poszedl na tyl statku, miedzy inzynierow, ktorzy nagle skrecili ku srodkowi rzeki, i z tego punktu spojrzal ku Memfsowi. Brzegi w gorze Nilu byly prawie puste, czolenka znikly, zurawie czerpiace wode pracowaly, jak gdyby nic nie zaszlo. - Juz skonczyla sie uroczystosc?... - zapytal ksiaze jednego z inzynierow, wskazujac w gore rzeki. - Tak... Ludzie wrocili do roboty - odparl inzynier. - Bardzo predko !... - Musza odzyskac czas stracony - rzekl nieostroznie inzynier. Nastepca drgnal i bystro spojrzal na mowiacego. Lecz wnet uspokoil sie i wrocil pod namiot. Okrzyki nic go juz nie obchodzily. Byl pochmurny i milczacy. Po wybuchu dumy uczul pogarde dla tlumu, ktory tak predko przechodzi od zapalu do zurawi czerpiacych bloto. W tej okolicy Nil zaczyna dzielic sie na odnogi. Statek naczelnika nomesu Aa skrecil ku zachodowi i po godzinnej jezdzie przybil do brzegu. Tlumy byly jeszcze liczniejsze anizeli pod Memfisem. Ustawiono mnostwo slupow z choragwiami i bram triumfalnych owinietych zielenia. Miedzy ludem coraz czesciej mozna bylo napotkac obce twarze i ubiory. Gdy ksiaze wysiadl na lad, zblizyli sie kaplani z baldachimem, a dostojny nomarcha Otoes rzekl do niego: - Badz pozdrowiony, namiestniku boskiego faraona, w granicach nomesu Aa. Na znak laski swej, ktora jest dla nas niebieska rosa, chciej zlozyc ofiare bogu Ptah, naszemu patronowi, i przyjmij pod swoja opieke i wladze ten nomes z jego swiatyniami, urzednikami, ludem, bydlem, zbozem i wszystkim, co sie tu znajduje. Nastepnie zaprezentowal mu grupe mlodych elegantow, pachnacych, urozowanych, ubranych w szaty haftowane zlotem. Byli to blizsi i dalsi krewni nomarchy, miejscowa arystokracja. Ramzes przypatrzyl im sie z uwaga. - Aha! - zawolal. - Zdawalo mi sie, ze czegos brakuje tym panom, i juz widze. Oni nie maja peruk... - Poniewaz ty, najdostojniejszy ksiaze, nie uzywasz peruki, wiec i nasza mlodziez slubowala sobie nie nosic tego stroju - odparl nomarcha. Po tym objasnieniu jeden z mlodych ludzi stanal za ksieciem z wachlarzem, drugi z tarcza, trzeci z wlocznia i rozpoczal sie pochod. Nastepca szedl pod baldachimem, przed nim kaplan z puszka, w ktorej palily sie kadzidla - wreszcie kilka mlodych dziewczat rzucajacych roze na sciezke, ktora ksiaze mial przechodzic. Lud w swiatecznych strojach, z galazkami w rekach, tworzyl szpaler i krzyczal, spiewal lub padal na twarz przed nastepca faraona, ale ksiaze spostrzegl ze mimo glosnych oznak radosci twarze sa martwe i zaklopotane. Zauwazyl tez, ze tlum jest podzielony na grupy, ktorymi dyryguja jacys ludzie, i ze uciecha odbywa sie na komende. I znowu uczul w sercu chlod pogardy dla tego motlochu, ktory nawet cieszyc sie nie umie. Z wolna orszak zblizyl sie do murowanej kolumny, ktora odgraniczala nomes Aa od nomesu memfijskiego. Na kolumnie z trzech stron znajdowaly sie napisy do- tyczace: rozleglosci, ludnosci i liczby miast prowincji z czwartej strony stal posag bozka Ptah, okreconego od stop do piersi w powijaki, w zwyklym czepcu na glowie, z laska w reku. Jeden z kaplanow podal ksieciu zlota lyzke z plonacym kadzidlem. Nastepca odmawiajac przepisane modlitwy wyciagnal kadzielnice na wysokosc oblicza bostwa i kilkakrotnie nisko sie sklonil. Okrzyki ludu i kaplanow wzmogly sie jeszcze bardziej, choc miedzy arystokratyczna mlodzieza widac bylo usmieszki i drwinki. Ksiaze, ktory od czasu pogodzenia sie z Herhorem okazywal wielki szacunek bogom i kaplanom, lekko zmarszczyl brwi i w jednej chwili mlodziez zmienila postawe. Wszyscy spowaznieli, a niektorzy upadli na twarz przed kolumna. "Zaprawde! - pomyslal ksiaze - ludzie szlachetnego urodzenia lepsi sa anizeli ten motloch... Cokolwiek czynia, sercem czynia, nie jak ci, ktorzy wrzeszczac na moja czesc radzi by jak najpredzej wrocic do swoich obor i warsztatow..." Teraz, lepiej niz kiedykolwiek, zmierzyl odleglosc, jaka istniala pomiedzy nim i prostakami. I zrozumial, ze tylko arystokracja jest klasa, z ktora laczy go wspolnosc uczuc. Gdyby nagle znikli ci strojni mlodziency i piekne kobiety, ktorych plonace spojrzenia sledza kazdy jego ruch, azeby natychmiast sluzyc mu i spelniac rozkazy, gdyby ci znikli, ksiaze wsrod niezliczonych tlumow ludu czulby sie samotniejszym anizeli w pustyni. Osmiu Murzynow przynioslo lektyke ozdobiona nad baldachimem strusimi piorami i ksiaze wsiadlszy w nia udal sie do stolicy nomesu, Sochem, gdzie zamieszkal w rzadowym palacu. Pobyt Ramzesa w tej prowincji, o kilka mil zaledwie oddalonej od Memfisu, ciagnal sie miesiac. Caly zas ten czas uplynal mu na przyjmowaniu prosb, odbieraniu holdow, prezentacjach urzednikow i ucztach. Uczty odbywaly sie podwojne: jedne w palacu, w ktorych przyjmowala udzial arystokracja, drugie - w dziedzincu zewnetrznym, gdzie pieczono cale woly, zjadano setki sztuk chleba i wypijano setki dzbanow piwa. Tu raczyla sie sluzba ksiazeca i nizsi urzednicy nomesu. Ramzes podziwial hojnosc nomarchy i przywiazanie wielkich panow, ktorzy dniem i noca otaczali namiestnika, czujni na kazde jego skinienie i gotowi spelniac rozkazy. Nareszcie, zmeczony zabawami, ksiaze oswiadczyl dostojnemu Otoesowi, ze chce blizej poznac gospodarstwo prowincji. Taki bowiem otrzymal rozkaz od jego swiatobliwosci faraona. Zyczeniu stalo sie zadosc. Nomarcha poprosil ksiecia, aby usiadl do lektyki, niesionej tylko przez dwu ludzi, i z wielkim orszakiem zaprowadzil go do swiatyni bostwa Hator. Tam orszak zostal w przysionku, a nomarcha kazal tragarzom wniesc ksiecia na szczyt jednego z pylonow i sam mu towarzyszyl. Ze szczytu szesciopietrowej wiezy, skad kaplani obserwowali niebo i za pomoca kolorowych choragwi porozumiewali sie z sasiednimi swiatyniami w Memfis, Athribis i Anu, wzrok ogarnial w kilkumilowym promieniu prawie cala prowincje. Z tego tez miejsca dostojny Otoes pokazywal ksieciu: gdzie leza pola i winnice faraona, ktory kanal oczyszcza sie obecnie, ktora tama ulega naprawie, gdzie znajduja sie piece do topienia brazu, gdzie spichrze krolewskie, gdzie bagna zarosniete lotosem i papirusem, ktore pola zostaly zasypane piaskiem i tak dalej. Ramzes byl zachwycony pieknym widokiem i goraco dziekowal Otoesowi za doznana przyjemnosc. Lecz gdy wrocil do palacu i wedle rady ojca zaczal notowac wrazenia, przekonal sie, ze jego wiadomosci o ekonomicznym stanie nomesu Aa nie rozszerzyly sie. Po paru dniach znowu zazadal od Otoesa wyjasnien dotyczacych administracji prowincja. Wowczas dostojny pan kazal zgromadzic sie wszystkim urzednikom i przedefilowac przed ksieciem, ktory w glownym dziedzincu siedzial na wzniesieniu. Wiec przesuwali sie okolo namiestnika wielcy i mali podskarbiowie, pisarze od zboz, wina, bydla i tkanin. Naczelnicy mularzy i kopaczy, inzynierowie ladowi i wodni, lekarze roznych chorob, oficerowie pulkow robotniczych, pisarze policji, sedziowie, dozorcy wiezien nawet paraszytowie i oprawcy. Po nich dostojny nomarcha przedstawil Ramzesowi jego wlasnych urzednikow tej prowincji. Ksiaze zas z niemalym zdziwieniem dowiedzial sie, ze w nomesie Aa i miescie Sochem posiada: osobnego woznice, lucznika, nosiciela tarczy, wloczni i topora, kilkunastu lektykarzy, paru kucharzy, podczaszych, fryzjerow i wielu innych sluzebnikow, odznaczajacych sie przywiazaniem i wiernoscia, choc Ramzes wcale ich nie znal i nawet nie slyszal ich nazwisk. Zmeczony i znudzony jalowym przegladem urzednikow, ksiaze upadl na duchu. Przerazala go mysl, ze on nic nie pojmuje, ze wiec jest niezdolny do kierowania panstwem. Lecz nawet przed samym soba lekal sie przyznac do tego. Bo jezeli nie potrafi rzadzic Egiptem, a inni poznaja sie na tym, co mu pozostanie?... Tylko smierc. Ramzes czul, ze poza tronem nie ma dla niego szczescia, ze bez wladzy - nie moglby istniec. Lecz gdy pare dni odpoczal, o ile mozna bylo odpoczac w chaosie dworskiego zycia, znowu wezwal do siebie Otoesa i rzekl mu: - Prosilem wasza dostojnosc, azebys mnie wtajemniczyl w rzady swego nomesu. Zrobiles tak: pokazales mi kraj i urzednikow, ale ja jeszcze nic nie wiem. Owszem, jestem jak czlowiek w podziemiach naszych swiatyn, ktory widzi dokola siebie tyle drog, ze w koncu nie moze wyjsc na swiat. Nomarcha zafrasowal sie. - Co mam robic?.. - zawolal. - Czego chcesz ode mnie, wladco?... Rzeknij tylko slowo, a oddam ci moj urzad, majatek, nawet glowe. A widzac, ze ksiaze przyjmuje laskawie te zapewnienia, prawil dalej.: - W czasie podrozy widziales lud tego nomesu. Powiesz, ze nie byli wszyscy. Zgoda. Kaze, aby wyszla cala ludnosc, a jest jej: mezow, kobiet, starcow i dzieci okolo dwustu tysiecy sztuk. Z wierzcholka pylonu raczyles ogladac nasze terytorium. Lecz jezeli pragniesz, mozemy z bliska obejrzec kazde pole, kazda wies i ulice miasta Sochem. Nareszcie pokazalem ci urzednikow miedzy ktorymi, prawda, ze brakowalo najnizszych. Ale wydaj rozkaz, a wszyscy stana jutro przed twoim obliczem i beda lezeli na brzuchach swych. Coz mam wiecej uczynic?... odpowiedz, najdostojniejszy panie!... - Wierze ci, ze jestes najwierniejszy - odparl ksiaze. - Objasnij mi wiec dwie rzeczy: jedna - dlaczego zmniejszyly sie dochody jego swiatobliwosci faraona, druga - co ty sam robisz w nomesie?... Otoes zmieszal sie, a ksiaze predko dodal: - Chce wiedziec: co tu robisz i jakimi sposobami rzadzisz, gdyz jestem mlody i dopiero zaczynam rzady... - Ale masz madrosc starca! - szepnal nomarcha. - Godzi sie wiec - mowil ksiaze - azebym ja wypytywal doswiadczonych, a ty zebys mi udzielal nauk. - Wszystko pokaze waszej dostojnosci i opowiem - rzekl Otoes. - Ale trzeba nam wydostac sie w miejsce, gdzie nie ma tej wrzawy... Istotnie w palacu, ktory zajmowal ksiaze, na dziedzincach wewnetrznych i zewnetrznych, tloczylo sie takie mnostwo ludzi jak na jarmarku. Jedli oni, pili, spiewali, mocowali sie lub gonili, a wszystko na chwale namiestnika, ktorego byli slugami. Jakoz okolo trzeciej po poludniu nomarcha kazal wyprowadzic dwa konie na ktorych wraz z ksieciem wyjechali z miasta na zachod. Dwor zas zostal w palacu i bawil sie jeszcze weselej. Dzien byl piekny, chlodny ziemia okryta zielonoscia i kwieciem. Nad glowami jezdzcow rozlegaly sie spiewy ptakow, powietrze bylo pelne woni. - Jak tu przyjemnie! - zawolal Ramzes. - Pierwszy raz od miesiaca moge zebrac mysli. A juz zaczalem wierzyc, ze w mojej glowie osiedlil sie caly pulk wozow wojennych i od rana do nocy odbywa musztre. - Taki jest los mocarzy swiata - odparl nomarcha Staneli na wzgorzu. U stop ich lezala ogromna laka przecieta blekitna struga. Na polnocy i na poludniu bielily sie mury miasteczek, za laka, az do kranca horyzontu, ciagnely sie czerwone piaski pustyni zachodniej, od ktorej niekiedy wialo tchnienie upalnego wiatru jak z pieca. Na lace pasly sie niezliczone stada zwierzat domowych: rogate i bezrogie woly owce, kozy, osly, antylopy, nawet nosorozce. Tu i owdzie bylo widac kepy moczarow obroslych roslinami wodnymi i krzakami, w ktorych roily sie dzikie gesi, kaczki, golebie, bociany, ibisy i pelikany. - Spojrzyj, panie - rzekl nomarcha - oto obraz naszego kraju Queneh, Egiptu. Oziris umilowal ten pasek ziemi wsrod pustyn, zasypal go roslinnoscia i zwierzetami, aby miec z nich pozytek. Potem dobry bog przyjal na siebie ludzka postac i byl pierwszym faraonem. A gdy poczul, ze mu cialo wiednie, opuscil je i wstapil w swego syna, a nastepnie w jego syna. Tym sposobem Oziris zyje miedzy nami od wiekow jako faraon i ciagnie korzysci z Egiptu i jego bogactw, ktore sam stworzyl. Rozrosl sie pan jak potezne drzewo. Konarami jego sa wszyscy krolowie egipscy, galezmi - nomarchowie i kaplani, a galazkami - stan rycerski. Widzialny bog zasiada na tronie ziemskim i pobiera nalezny mu dochod z kraju; niewidzialny przyjmuje ofiary w swiatyniach i przez usta kaplanow opowiada swoja wole. - Mowisz prawde - wtracil ksiaze. - Tak jest napisano. - Poniewaz Oziris-faraon - ciagnal nomarcha - nie moze sam zajmowac sie ziemskim gospodarstwem, wiec polecil czuwac nad swoim majatkiem nam, nomarchom, ktorzy z jego krwi pochodzimy. - To jest prawda - rzekl Ramzes. - Nawet niekiedy sloneczny bog wciela sie w nomarche i daje poczatek nowej dynastii. Tak powstaly dynastia memfijska, elefantyjska, tebenska, ksoicka... - Rzekles, panie - mowil dalej Otoes. - A teraz odpowiem na to, o co mnie pytales. Pytales: co ja tu robie w nomesie?... Pilnuje majatku Ozirisa-faraona i mojej w nim czastki. Spojrzyj na te stada: widzisz rozne zwierzeta. Jedne daja mleko, inne mieso, inne welne i skory. Podobnie ludnosc Egiptu: jedni dostarczaja zboz, inni wina, tkanin, sprzetow, budynkow. Moja zas rzecza jest pobrac od kazdego, co winien, i zlozyc u stop faraona. W dozorowaniu tak licznych stad sam nie podolalbym; wiec wybralem sobie czujne psy i madrych pasterzy. Jedni doja zwierzeta, strzyga, zdejmuja z nich skory, drudzy pilnuja, aby zlodziej nie pokradl ich lub nie poszarpal drapieznik. Podobnie z nomesem: nie zdazylbym zebrac wszystkich podatkow i ustrzec ludzi od zlego; wiec mam urzednikow, ktorzy robia, co jest sluszne, a mnie skladaja rachunki ze swych czynnosci. - Wszystko jest prawda - przerwal ksiaze - znam to i rozumiem. Lecz nie moge dojsc: dlaczego zmniejszyly sie dochody jego swiatobliwosci, pomimo ze sa tak pilnowane? - Chciej przypomniec sobie, wasza dostojnosc - odparl nomarcha - ze bog Set, choc jest rodzonym bratem slonecznego Ozirisa, nienawidzi go, walczy z nim i psuje wszelkie jego dziela. On zsyla smiertelne choroby na ludzi i bydlo, on sprawia, ze przybor Nilu jest za maly lub zanadto gwaltowny, on na Egipt w porze goracej rzuca tumany piaskow. Gdy rok jest dobry, Nil dosiega pustyni, gdy zly - pustynia przychodzi do Nilu, a wowczas i dochody krolewskie musza byc mniejsze. - Spojrzyj, wasza czesc - mowil wskazujac na lake. - Liczne sa te stada, ale za mojej mlodosci byly liczniejsze. A kto temu winien? Nikt inny, tylko Set, ktoremu nie opra sie ludzkie sily. Ta laka, dzis ogromna, byla niegdys jeszcze wieksza, i z tego miejsca nie widywano pustyni, ktora nas dzis przeraza. Gdzie bogowie walcza, czlowiek nie poradzi; gdzie Set zwycieza Ozirisa, ktoz mu zabiegnie droge? Dostojny Otoes skonczyl; ksiaze zwiesil glowe. Niemalo nasluchal sie on w szkolach o lasce Ozirisa i niegodziwosciach Seta i jeszcze dzieckiem bedac gniewal sie, ze z Setem nie zrobiono ostatecznych rachunkow. "Jak ja urosne - myslal wowczas - a udzwigne wlocznie, poszukam Seta i sprobujemy sie!..." I oto patrzyl dzis na niezmierny obszar piaskow, panstwo zlowrogiego boga, ktory umniejszal dochody Egiptu; ale o walce z nim nie myslal. Jak tu walczyc z pustynia?... Mozna ja tylko omijac albo w niej zginac.
ROZDZIAL DWUDZIESTY DRUGI Pobyt w nomesie Aa tak zmeczyl nastepce tronu, ze dla odpoczynku i zebrania mysli kazal zaprzestac wszelkich uroczystosci na swoja czesc i zapowiedzial, aby w czasie podrozy ludnosc nigdzie nie wystepowala z powitaniami dla niego. Orszak ksiazecy dziwil sie, nawet troche gorszyl. Ale rozkaz zostal wykonany i Ramzes znowu odzyskal nieco spokojnosci w zyciu. Mial teraz czas do musztrowania zolnierzy, co bylo jego najmilszym zajeciem, i mogl nieco skupic zwichrzone mysli. Zamkniety w najodleglejszym kacie palacu, ksiaze poczal zastanawiac sie: o ile spelnil rozkazy ojca? Wlasnymi oczyma obejrzal nomes Aa: jego pola, miasteczka, ludnosc i urzednikow. Sprawdzil tez, ze wschodni brzeg prowincji ulegl najazdowi pustyni. Spostrzegl, ze ludnosc robocza jest obojetna i glupia, robi tylko to, co jej kaza, a i to niechetnie. Nareszcie przekonal sie, ze naprawde wiernych i kochajacych poddanych znalezc moza tylko wsrod arystokracji. Sa oni bowiem albo spokrewnieni z rodem faraonow, albo naleza do stanu rycerskiego i sa wnukami zolnierzy, ktorzy walczyli pod Ramzesem Wielkim. W kazdym razie ci ludzie szczerze garneli sie do dynastii i gotowi byli sluzyc jej z prawdziwym zapalem. Nie jak chlopi, ktorzy, odkrzyczawszy powitanie, czym predzej biegli do swoich swin i wolow. Glowny jednak cel poslannictwa zostal nie rozstrzygniety. Ramzes nie tylko jasno nie widzial przyczyn zmniejszenia sie krolewskich dochodow, ale nawet nie umial sformulowac pytania: dlaczego jest zle i - jak poprawic zle? Czul tylko, ze legendowa wojna boga Seta z bogiem Ozirisem niczego nie wyjasnia i wcale nie podaje srodkow zaradczych. Ksiaze zas, jako przyszly faraon, chcial miec wielkie dochody, takie jak dawni wladcy Egiptu. I kipial gniewem na sama mysl, ze wstapiwszy na tron moze byc rownie ubogim jak ojciec, jezeli nie ubozszym. - Nigdy!.. - wolal ksiaze zaciskajac piesci. Dla powiekszenia krolewskich majatkow byl gotow rzucic sie z mieczem na samego boga Seta i tak porabac go w kawaly, jak on zrobil ze swoim bratem Ozirisem. Ale zamiast okrutnego bostwa i jego legionow widzial dokola siebie: pustke, cisze i niewiadomosc. Pod wplywem tych szamotan sie z wlasnymi myslami zaczepil raz arcykaplana Mefresa. - Powiedz mi, swiety ojcze, ktoremu znana jest wszelka madrosc: dlaczego dochody panstwa zmniejszaja sie i w jaki sposob mozna by je powiekszyc? Arcykaplan wzniosl rece do gory. - Niech bedzie blogoslawiony - zawolal - duch, ktory podszepnal ci, dostojny panie, takie mysli!... O, bodajbys poszedl sladem wielkich faraonow, ktorzy pokryli Egipt swiatyniami, a za pomoca tam i kanalow zwiekszyli obszar urodzajnych gruntow... Starzec byl tak wzruszony, ze zaplakal. - Przede wszystkim - odparl ksiaze - odpowiedz mi na to, o co pytam. Bo czyliz mozna myslec o budowaniu kanalow lub swiatyn, gdy skarb pusty? Na Egipt spadlo najwieksze nieszczescie: jego wladcom grozi ubostwo. To przede wszystkim nalezy zbadac i poprawic, a reszta znajdzie sie. - O tym, ksiaze, dowiesz sie tylko w swiatyniach, u stop oltarzy - mowil arcykaplan. - Tylko tam szlachetna ciekawosc twoja moze byc zaspokojona. Ramzes rzucil sie niecierpliwie. - Przed oczyma waszej dostojnosci swiatynie zaslaniaja caly kraj, nawet skarb faraona!... Jestem przeciez kaplanskim uczniem wychowalem sie w cieniu swiatyn, znam tajemnicze widowiska, na ktorych przedstawiacie zlosc Seta a smierc i odradzanie sie Ozirisa, i coz mi z tego?... Gdy ojciec spyta mnie : w jaki sposob napelnic skarbiec? - nic nie odpowiem. A raczej powinien bym go namawiac, azeby jeszcze dluzej i czesciej modlil sie, niz to robi dotychczas! - Bluznisz, ksiaze, bo nie znasz wysokich obrzedow religii. Gdybys je poznal odpowiedzialbys na wiele pytan, ktore cie drecza. A gdybys widzial to, co ja widzialem!... Uwierzylbys, ze najwazniejsza sprawa dla Egiptu jest podzwignac jego swiatynie i kaplanow... "Starcy po raz drugi w zyciu staja sie dziecmi" - pomyslal ksiaze i przerwal rozmowe. Arcykaplan Mefres byl zawsze bardzo pobozny; lecz w ostatnich czasach posuwal sie nawet do dziwactw w tym kierunku. "Dobrze bym wyszedl - mowil do siebie Ramzes - oddawszy sie w rece kaplanow, dla asystowania ich dziecinnym obrzadkom. A moze Mefres kazalby i mnie cale godziny wystawac przed oltarzem z podniesionymi rekami, jak to sam podobno robi spodziewajac sie cudow!..." W miesiacu Farmuti (koniec stycznia - poczatek lutego) ksiaze pozegnal Otoesa, aby przeniesc sie do nomesu Hak. Dziekowal nomarsze i panom za wspaniale przyjecie, ale w duszy mial smutek czujac, ze nie wywiaze sie z zadania, ktore wlozyl na niego ojciec. Odprowadzony przez rodzine i dwor Otoesa, namiestnik z orszakiem swym przeprawil sie na prawy brzeg Nilu, gdzie powital go dostojny nomarcha Ranuzer z panami i kaplanami. Gdy ksiaze stanal na ziemi Hak, kaplani podniesli w gorc bozka Atum. patrona prowincji, urzednicy padli na twarz, a nomarcha podal mu zloty sierp proszac, aby, jako zastepca faraona, rozpoczal zniwo. W tej porze bowiem nalezalo zbierac jeczmien. Ramzes przyjal sierp, scial pare garsci klosow i spalil je wraz z kadzidlem przed bogiem pilnujacym granic. Po nim zrobil to samo nomarcha i wielcy panowie, a nareszcie zaczeli zniwo chlopi. Zbierali tylko klosy, ktore pakowano w worki; sloma zas zostawala w polu. Wysluchawszy nabozenstwa, ktore znudzilo go, ksiaze stanal na dwukolnym wozie. Wysunal sie oddzial wojska, za nim kaplani, dwaj panowie prowadzili za uzdy konie nastepcy, za nastepca na drugim wozie jechal nomarcha Ranuzer, a za nim ogromny orszak panow i slug dworskich. Lud, zgodnie z wola Ramzesa, nie wystapil, lecz chlopi, pracujacy w polu, na widok procesji upadali twarzami na ziemie. W ten sposob, przeszedlszy kilka pontonowych mostow rzuconych na odnogi Nilu i kanaly, ksiaze nad wieczorem dojechal do miasta Anu, stolicy prowincji. Przez kilka dni ciagnely sie uczty powitalne, skladano namiestnikowi holdy, przedstawiano mu urzednikow. W koncu Ramzes zarzadal przerwania uroczystosci i prosil nomarche o zaznajomienie go z bogactwami nomesu. Przeglad zaczal sie nazajutrz i trwal pare tygodni. Co dzien na podworze palacu, w ktorym mieszkal nastepca, przychodzily rozmaite cechy rzemieslnicze pod komenda cechowych oficerow, azeby okazac ksieciu swoje wyroby. Wiec kolejno przeciagali fabrykanci broni z mieczami, wloczniami i toporami; fabrykanci instrumentow muzycznych z piszczalkami, trabkami, bebnami i arfami. Po tych przyszedl wielki cech stolarski, ktory okazywal krzesla, stoly, kanapy, lektyki i wozy, ozdobione bogatymi rysunkami, wykladane roznokolorowym drzewem, perlowa masa i koscia sloniowa. Potem niesiono metalowe naczynia kuchenne: ruszty do ognisk, rozny, dwuuszne garnki i plytkie rynki z pokrywami. Jubilerowie popisywali sie cudnej pieknosci pierscieniami ze zlota, bransoletami na rece i nogi z elektronu, czyli mieszaniny zlota i srebra, lancuchami; wszystko to kunsztownie rzezbione, wysadzane drogimi kamieniami lub roznokolorowa emalia. Zamkneli pochod garncarze niosacy przeszlo sto gatunkow naczyn glinianych. Byly tam wazy, garnki, misy, dzbany i kruze, najrozmaitszej formy i wielkosci, pokryte malowidlami, ozdobione glowami zwierzat i ptakow. Kazdy cech skladal ksieciu ofiary ze swoich najpiekniejszych wyrobow. Zapelnily one duza sale, choc nie bylo miedzy nimi dwu do siebie podobnych. Po skonczeniu ciekawej, lecz nuzacej wystawy jego dostojnosc Ranuzer spytal ksiecia czy jest zadowolony? Nastepca zamyslil sie. - Piekniejsze rzeczy - odparl - widzialem chyba w swiatyniach albo w palacach mego ojca. Poniewaz jednak moga kupowac je tylko ludzie bogaci, wiec nie wiem, czy skarb panstwa ma z nich dosc wielkie dochody. Nomarche zdziwila ta obojetnosc dla dziel sztuki w mlodym panu, a zaniepokoila troska o dochody. Chcac jednak zadowolic Ramzesa, zaczal od tej pory oprowadzac go po fabrykach krolewskich. Wiec jednego dnia zwiedzili mlyny, gdzie niewolnicy w kilkuset zarnach i stepach przygotowywali make. Byli w piekarniach, gdzie wypiekano chleb i suchary dla wojska, tudziez w fabryce, gdzie robiono konserwy z ryb i miesa. Ogladali wielkie garbarnie i warsztaty sandalow, huty, gdzie topiono braz na naczynia i oreze, potem cegielnie, cechy tkaczow i krawcow. Zaklady te miescily sie we wschodniej czesci miasta. Ramzes z poczatku ogladal je ciekawie, ale bardzo predko obrzydl mu widok robotnikow, ktorzy byli wy- straszeni, chudzi, mieli chorowita cere i blizny od kijow na plecach. Od tej pory bawil krotko w fabrykach, wolal przypatrywac sie okolicom miasta Anu. Daleko na wschodzie widac bylo pustynie, wsrod ktorej w roku zeszlym odbywaly sie manewry pomiedzy korpusem jego i Nitagera. Jak na dloni widzial gosciniec, ktorym maszerowaly jego pulki, miejsce, gdzie z powodu znalezienia skarabeuszow machiny wojenne musialy skrecic na pustynie, a moze nawet i to drzewo, na ktorym powiesil sie chlop kopiacy kanal. Z tamtego szczytu, w towarzystwie Tutmozisa, spogladal na kwitnaca ziemie Gosen i zlorzeczyl kaplanom. A tam, miedzy wzgorzami, spotkal Sare, do ktorej zapalilo sie jego serce. Dzis jakie zmiany!... Juz przestal nienawidziec kaplanow, od czasu gdy za sprawa Herhora dostal korpus i namiestnikostwo. Sara zas zobojetniala mu jako kochanka, lecz natomiast coraz zywiej obchodzilo go dziecie, ktorego miala zostac matka. "Co ona tam robi? - myslal ksiaze. - Juz dawno nie mialem od niej wiadomosci." A gdy tak patrzyl na wschodnie wzgorza i rozpamietywal niedawna przeszlosc, stojacy na czele jego swity nomarcha Ranuzer byl przekonany, ze ksiaze spostrzegl jakies naduzycia w fabrykach i medytuje nad sposobem ukarania go. "Ciekawym, co on zobaczyl? - mowil w sobie dostojny nomarcha. - Czy to, ze polowe cegly sprzedano kupcom fenickim, czy ze dziesiec tysiecy sandalow brakuje w skladzie, czy moze jaki podly nedznik szepnal mu co o metalowych hutach?..." I serce Ranuzera napelnil wielki niepokoj. Nagle ksiaze odwrocil sie do swity i wezwal Tutmozisa, ktory zawsze mial obowiazek znajdowac sie w poblizu jego osoby. Tutmozis przybiegl, nastepca odszedl z nim jeszcze dalej na strone. - Sluchaj - rzekl wskazujac na pustynia. - Widzisz ty te gory?... - Bylismy tam zeszlego roku... - westchnal dworak. - Przypomnialem sobie Sare... - Zaraz spale kadzidlo bogom! - zawolal Tutmozis - bom juz myslal, ze od czasu gdy jestes namiestnikiem, wasza dostojnosc, zapomniales o swoich wiernych slugach... Ksiaze popatrzyl na niego i wzruszyl ramionami. - Wybierz - mowil - sposrod darow, ktore mi zlozono, wybierz kilka najpiekniejszych naczyn, sprzetow, tkanin, a nade wszystko bransolet i lancuchow, i zawiez to Sarze... - Zyj wiecznie, Ramzesie - szepnal elegant - bo jestes szlachetnym panem... - Powiedz jej - ciagnal ksiaze - ze mam serce zawsze pelne laski dla niej. Powiedz, ze chce, aby pilnowala swego zdrowia i dbala o dziecko, ktore ma przyjsc na swiat. Gdy zas zblizy sie czas rozwiazania, a ja spelnie rozkazy ojca mego, powiedz Sarze, ze przyjedzie do mnie i osiadzie w mym domu. Nie moge scierpiec, azeby matka mojego dziecka tesknila w samotnosci... Jedz, uczyn com rzekl, i wracaj z dobrymi wiadomosciami. Tutmozis upadl twarza przed szlachetnym wladca i natychmiast puscil sie w droge. Orszak ksiecia, nie mogac odgadnac tresci rozmowy, zazdroscil Tutmozisowi lask panskich, a dostojny Ranuzer czul rosnacy niepokoj w swej duszy. "Obym - mowil stroskany - obym nie potrzebowal podniesc reki na samego siebie i w kwiecie wieku osierocic dom... Po cozem, nieszczesny, przywlaszczajac sobie dobra jego swiatobliwosci faraona, nie pomyslal o godzinie sadu?..." Twarz jego zrobila sie zolta i nogi chwialy sie pod nim. Ale ksiaze opanowany fala wspomnien, nie spostrzegl jego trwogi.
ROZDZIAL DWUDZIESTY TRZECI Teraz w miescie Anu nastapil szereg uczt i zabaw Dostojny Ranuzer wydobyl z piwnic najlepsze wina, z trzech sasiednich nomesow zjechaly najpiekniejsze tancerki, najslawniejsi muzycy, najosobliwsi sztukmistrze. Ksiaze Ramzes mial czas doskonale zapelniony. Z rana musztra wojsk i przyjecia dygnitarzy, pozniej uczta, widowiska, polowania i znowu uczta. Lecz w chwili gdy nomarcha Haku byl pewny, ze namiestnik juz znudzil sie kwestiami administracyjnymi i ekonomicznymi, ksiaze wezwal go do siebie i spytal: - Nomes waszej dostojnosci nalezy do najbogatszych w Egipcie?... - Tak... chociaz mielismy kilka lat ciezkich... - odparl Ranuzer i znowu serce w nim zamarlo, a nogi zaczely drzec. - To mnie wlasciwie dziwi - mowil ksiaze - ze z roku na rok zmniejszaja sie dochody jego swiatobliwosci. Czy nie moglbys mi tego objasnic? - Panie - rzekl nomarcha schylajac sie do ziemi - Widze, ze moi wrogowie w duszy twej zasieli nieufnosc; cokolwiek bym wiec powiedzial, nie trafii do przekonania twego. Pozwol mi zatem nie zabierac juz glosu. Niech tu raczej przyjda pisarze z dokumentami, ktore bedziesz mogl sam dotknac reka i sprawdzic... Ksiaze nieco zdziwil sie nieoczekiwanym wybuchem, lecz przyjal propozycja. Owszem, uradowal sie nia. Sadzil bowiem, ze raporty pisarzow wyjasnia mu tajemnice zarzadu. Przyszli tedy na drugi dzien - wielki pisarz nomesu Hak tudziez jego pomocnicy, i przyniesli ze soba kilkanascie zwojow papirusu, zapisanych na obie strony. Gdy rozwinieto je, utworzyly wstege, szeroka na trzy piedzi duzej reki, dluga na szescdziesiat krokow. Ksiaze pierwszy raz widzial tak olbrzymi dokument, w ktorym znajdowal sie opis jednej tylko prowincji i z jednego roku. Wielki pisarz usiadl na podlodze z podwinietymi nogami i zaczal: - "W trzydziestym trzecim roku panowania jego swiatobliwosci Mer-amen-Ramzesa Nil opoznil sie z wylewem. Chlopi przypisujac to nieszczescie czarnoksiestwu cudzoziemcow zamieszkalych w prowincji Hak, zaczeli burzyc domy niewiernych Zydow, Chetow i Fenicjan, przy czym kilka osob zabito. Z rozkazu jego dostojnosci nomarchy winnych stawiano przed sad, dwudziestu pieciu chlopow, dwoch mularzy i pieciu szewcow skazano do kopaln, a jednego rybaka uduszono..." - Co to za dokument? - przerwal ksiaze. - To sprawozdanie sadowe, przeznaczone dla stop jego swiatobliwosci. - Odloz to i czytaj o dochodach skarbowych. Pomocnicy wielkiego pisarza zwineli odrzucony dokument, a podali mu inny. Dostojnik znowu zaczal czytac: - "Dnia piatego miesiaca Tot przywieziono do spichrzow krolewskich szescset miar pszenicy, na co glowny dozorca wydal pokwitowanie. Dnia siodmego Tot wielki skarbnik dowiedzial sie i sprawdzil, ze z zeszlorocznych zbiorow ubylo sto czterdziesci osm miar pszenicy. W czasie sprawdzania dwaj robotnicy ukradli miare ziarna i ukryli je miedzy cegla. Co gdy stwierdzono, oddani zostali pod sad i zeslani do kopaln za podniesienie reki na majatek jego swiatobliwosci..." - A tamte sto czterdziesci osm miar?... - spytal nastepca. - Myszy zjadly - odpowiedzial pisarz i czytal dalej: - Osmego Tot przyslano dwadziescia krow, osmdziesiat cztery owiec na rzez, ktore nadzorca wolow kazal oddac pulkowi Krogulec, za stosownym pokwitowaniem. Tym sposobem namiestnik dowiadywal sie, dzien po dniu, ile jeczmienia, pszenicy, fasoli i ziarn lotosu zwieziono do spichrzow, ile oddano do mlynow, ile skradziono i ilu robotnikow z tego powodu skazano do kopaln. Raport byl tak nudny i chaotyczny, ze w polowie miesiaca Paofi ksiaze kazal przerwac czytanie. - Powiedz mi, wielki pisarzu - spytal Ramzes - co ty z tego rozumiesz?... Co ty wiesz z tego?... - Wszystko co wasza dostojnosc rozkaze... I zaczal znowu od poczatku, ale juz z pamieci: - Dnia piatego miesiaca Tot przywieziono do krolewskich spichrzow... - Dosc! - zawolal rozgniewany ksiaze i kazal im isc precz. Pisarze upadli na twarz, potem szybko zabrali zwoje papirusow, znowu upadli na twarz i pedem wyniesli sie za drzwi. Ksiaze wezwal do siebie nomarche Ranuzera. Przyszedl z rekoma zlozonymi na piersiach, ale spokojnym obliczem. Dowiedzial sie bowiem od pisarzow, ze na- miestnik nie moze niczego dojsc z raportow i ze ich nawet nie wysluchal. - Powiedz mi, wasza dostojnosc - zaczal nastepca - czy i tobie czytaja raporty? - Co dzien... - I ty je rozumiesz? - Wybacz, najdostojniejszy panie, ale... czyliz moglbym rzadzic nomesem, gdybym tego nie rozumial? Ksiaze stropil sie i zamyslil. Moze byc, ze naprawde on tylko jest tak nieudolny?... A wowczas - w co sie zamieni jego wladza?... - Siadz - rzekl po chwili, wskazujac Ranuzerowi krzeslo. - Siadz i opowiedz mi: w jaki sposob rzadzisz nomesem?... Dostojnik pobladl i oczy wywrocily mu sie bialkami do gory, Ramzes spostrzegl to i zaczal sie tlumaczyc: - Nie mysl, ze nie ufam twej madrosci... Owszem, nie znam czlowieka, ktory moglby lepiej od ciebie sprawowac wladze. Ale jestem mlody i ciekawy: co to jest sztuka rzadzenia? Wiec prosze cie, abys mi udzielil okruchow z twoich doswiadczen. Rzadzisz nomesem - wiem o tym!... A teraz wytlomacz mi: jak sie robi rzad? Nomarcha odetchnal i zaczal: - Opowiem waszej dostojnosci caly bieg zycia mego, abys wiedzial, jak ciezka mam prace. Z rana, po kapieli, skladam ofiary bogu Atum, a potem wolam skarbnika i wypytuje go: czy nalezycie zbieraja sie podatki dla jego swiatobliwosci? Gdy mowi, ze - tak, chwale go; gdy powie zas, ze ci a ci nie zaplacili, wydaje rozkaz, aby nieposlusznych uwieziono. Nastepnie wolam dozorce krolewskich stodol, aby wiedziec, ile przybylo ziarna. Jezeli duzo, chwale go; jezeli malo, kaze dac plagi winnym. Pozniej przychodzi wielki pisarz i mowi, czego z dobr jego swiatobliwosci potrzebuje wojsko, urzednicy i robotnicy - a ja kaze wydac to za pokwitowaniem. Gdy wyda mniej, chwale go, jezeli wiecej rozpoczynam sledztwo. Po poludniu przychodza do mnie kupcy feniccy, ktorym sprzedaje zboze, a do skarbu faraona wnosze pieniadze. Potem modle sie i zatwierdzam wyroki sadowe, zas nad wieczorem policja donosi mi o wypadkach. Nie dalej jak onegdaj ludzie z mego nomesu wpadli na terytorium prowincji Ka i zniewazyli posag boga Sebaka. W sercu uradowalem sie, nie jest to bowiem nasz patron; niemniej skazalem paru winnych na uduszenie, wielu do kopaln, a wszystkich na plagi. Totez w nomesie moim panuje cisza i dobre obyczaje, a podatki wplywaja co dzien... - Chociaz dochody faraona zmniejszyly sie i u was - wtracil ksiaze... - Prawde rzekles, panie - westchnal dostojny Ranuzer. - Kaplani mowia, ze bogowie rozgniewali sie na Egipt za naplyw cudzoziemcow; ja jednak widze, ze bogowie nie gardza fenickim zlotem i drogimi kamieniami... W tej chwili poprzedzony przez sluzbowego oficera, wszedl na sale kaplan Mentezufs, aby zaprosic namiestnika i nomarche na jakies publiczne nabozenstwo. Obaj dostojnicy zgodzili sie na zaprosiny, a nomarcha Ranuzer okazal przy tym tyle poboznosci, ze az zadziwil ksiecia. Kiedy Ranuzer wsrod uklonow opuscil towarzystwo, namiestnik odezwal sie do kaplana: - Poniewaz, swiety proroku, jestes przy mnie zastepca najczcigodniejszego Herhora, prosze cie wiec, azebys mi wytlomaczyl jedna rzecz, ktora serce moje napelnia troska. - Czy potrafie? - odparl kaplan. - Odpowiesz, bo napelnia cie madrosc, ktorej jestes sluga. Rozwaz tylko, co ci rzekne. Wiesz, po co wyslal mnie tutaj jego swiatobliwosc faraon... - Azebys, ksiaze, zapoznal sie z bogactwem i rzadami kraju - wtracil Mentezufis. - Czynie to. Wypytuje nomarchow, ogladam kraj i ludzi, slucham raportow pisarzy, ale nic nie rozumiem, a to zatruwa mi zycie i dziwi mnie. Bo kiedy mam do czynienia z wojskowoscia, wiem wszystko: ilu jest zolnierzy, koni, wozow, ktorzy oficerowie pija lub zaniedbuja sluzbe, a ktorzy pelnia swoje obowiazki. Wiem tez, co robic z wojskiem. Gdyby na rowninie stal korpus nieprzyjacielski, azeby go pobic, musze wziac dwa korpusy. Gdyby nieprzyjaciel stal w obronnej pozycji, nie wyruszylbym bez trzech korpusow. Gdy wrog jest nie wycwiczony i walczy w bezladnych tlumach, przeciw jego tysiacowi moge wystawic pieciuset naszych zolnierzy i pobije go. Gdy strona przeciwna ma tysiac topornikow i ja tysiac, rzuce sie na nich i pokonam, jezeli bede mial do pomocy stu procarzy. W wojsku, swiety ojcze - ciagnal Ramzes - wszystko sie widzi, jak palce u wlasnych rak, i na kazde pytanie ma sie gotowa odpowiedz, ktora moj rozum ogarnia. Tymczasem w zarzadzie nomesow ja nie tylko nic nie widze, ale mam taki zamet w glowie, ze nieraz zapominam - po co tu przyjechalem? Odpowiedz mi zatem szczerze, jak kaplan i oficer: co to znaczy? Czy nomarchowie mnie oszukuja, czy ja jestem nieudolny? Swiety prorok zamyslil sie. - Czy oni smieliby oszukiwac wasza dostojnosc - odparl - nie wiem, bo nie przypatrywalem sie ich czynom. Zdaje mi sie jednak, ze oni ksieciu dlatego nic nie moga wytlumaczyc, poniewaz sami nic nie rozumieja. Nomarchowie i ich pisarze - ciagnal kaplan - sa jak dziesietnicy w wojsku: kazdy zna swoja dziesiatke i zawiadamia o niej wyzszych oficerow. Kazdy tez rozkazuje swojemu oddzialkowi. Ale ogolnego planu, jaki ukladaja wodzowie armii, dziesietnik nie zna. Naczelnicy nomesow i pisarze zapisuja wszystko, cokolwiek zdarzy sie w ich prowincji, i te raporta przysylaja do stop faraona. Lecz dopiero rada najwyzsza wydobywa z nich miod madrosci... - Ale ja wlasnie chce tego miodu!... - zawolal ksiaze. - Dlaczegoz mi nie daja... Mentezufis potrzasnal glowa. - Madrosc panstwowa - rzekl - nalezy do tajemnic kaplanskich, wiec moze ja zdobyc tylko czlowiek poswiecony bogom. Tymczasem wasza dostojnosc, pomimo wychowania przez kaplanow, jak najbardziej stanowczo usuwasz sie od swiatyn... - Jak to, wiec jezeli nie zostane kaplanem, nie objasnicie mnie?... - Sa rzeczy, ktore wasza dostojnosc mozesz poznac i teraz jako erpatre, sa, ktore poznasz jako faraon. Ale sa i takie, o ktorych moze wiedziec tylko arcykaplan. - Kazdy faraon jest arcykaplanem - przerwal ksiaze. - Nie kazdy. A jeszcze i miedzy arcykaplanami sa roznice. - Wiec - zawolal rozgniewany nastepca - wy rzad panstwa ukrywacie przede mna... I ja nie bede mogl spelnic rozkazow mego ojca... - To - mowil spokojnie Mentezufis - czego ksieciu potrzeba, mozesz poznac, bo przecie masz najnizsze swiecenia kaplanskie. Rzeczy te jednak sa ukryte w swiatyniach za zaslona, ktorej nikt nie odwazy sie uchylic bez odpowiednich przygotowan. - Ja uchyle!... - Niech bogowie bronia Egipt od takiego nieszczescia!... - odparl kaplan wznoszac rece do gory. - Czyliz wasza dostojnosc nie wiesz o tym, ze piorun zabije kazdego, kto bez odpowiednich nabozenstw dotknalby zaslony? Kaz, ksiaze, zaprowadzic do swiatyni jakiego niewolnika lub skazanca, i niech tylko wyciagnie reke, a natychmiast umrze. - Bo wy go zabijecie. - Kazdy z nas umarlby tak samo jak najpospolitszy zbrodniarz, gdyby w swietokradzki sposob zblizyl sie do oltarzy. Wobec bogow, moj ksiaze, faraon i kaplan tyle znaczy co niewolnik. - Wiec coz mam robic?... - spytal Ramzes. - Szukac odpowiedzi na swoja troske w swiatyni, oczysciwszy sie przez modly i posty - odparl kaplan.- Jak Egipt Egiptem zaden wladca w inny sposob nie zdobyl madrosci panstwowej. - Pomysle o tym - rzekl ksiaze. - Choc widze z tego, ze i najczcigodniejszy Mefres, i ty, swiety proroku, chcecie mnie wciagnac w nabozenstwa, jak mego ojca. - Wcale nie. Jezeli wasza dostojnosc, jako faraon, ograniczylbys sie na komenderowaniu wojskiem, musialbys zaledwie kilka razy na rok przyjmowac udzial w nabozenstwach, bo w innych razach zastepowaliby cie arcykaplani. Lecz jezeli chcesz poznac tajemnice swiatyn, musisz skladac czesc bogom, gdyz oni sa zrodlem madrosci.
ROZDZIAL DWUDZIESTY CZWARTY
Teraz juz Ramzes wiedzial, ze albo nie spelni rozkazu faraona, albo musi poddac sie woli kaplanow, co go przejmowalo gniewem i niechecia do nich. Nie spieszyl sie wiec do tajemnic ukrytych w swiatyni. Mial jeszcze czas na posty i pobozne zajecia. Tym zas gorliwszy zaczal przyjmowac udzial w ucztach, jakie na jego czesc wyprawiano. Wlasnie powrocil Tutmozis, mistrz we wszelkiej zabawie, i przywiozl ksieciu dobre wiadomosci od Sary. Byla zdrowa i pieknie wygladala, co dzis mniej juz obchodzilo Ramzesa. Lecz kaplani postawili jego przyszlemu dziecku tak dobry horoskop, ze ksiaze byl zachwycony. Twierdzili na pewno, ze dziecko bedzie synem bardzo obdarowanym od bogow i, jezeli ojciec bedzie go kochal, osiagnie w zyciu wielkie zaszczyty. Ksiaze smial sie z drugiej czesci tej przepowiedni. - Dziwna ich madrosc - mowil do Tutmozisa. - Wiedza, ze bedzie syn, o czym ja nie wiem, choc jestem ojcem; a watpia, czy go bede kochal, choc latwo zgadnac, ze kochalbym to dziecie, gdyby nawet bylo corka. A o zaszczyty dla niego niech beda spokojni. Ja sie tym zajme!... W miesiacu Pachono (styczen-luty) nastepca przyjechal do nomesu Ka, gdzie byl podejmowany przez nomarche Sofra. Miasto Anu lezalo o siedm godzin pieszej drogi od Atribis, ale ksiaze przez trzy dni odbywal te podroz. Na mysl o modlitwach i postach, jakie czekaly go przy wtajemniczaniu sie w sekreta swiatyn, Ramzes czul coraz wieksza ochote do zabaw; jego orszak odgadl to, wiec nastepowala uciecha po uciesze. Znowu na goscincach, ktorymi przejezdzal do Atribis, ukazaly sie tlumy ludu z okrzykami, kwiatami i muzyka. Szczegolniej pod miastem zapal dosiegnal szczytu. Zdarzylo sie nawet, ze jakis olbrzymi robotnik rzucil sie pod woz namiestnika. A gdy Ramzes zatrzymal konie, z gromady wystapilo kilkanascie mlodych kobiet i caly woz oplotly mu kwiatami. "Oni jednak kochaja mnie!..." - pomyslal ksiaze. W prowincji Ka juz nie zapytywal nomarchy o dochody faraona, nie zwiedzal fabryk, nie kazal sobie czytac raportow. Wiedzial, ze niczego nie zrozumie, wiec odlozyl te zajecia do czasu, gdy zostanie wtajemniczonym. Tylko raz, gdy zobaczyl, ze swiatynia boga Sebaka stoi na wysokim wzgorzu, oswiadczyl chec wejscia na jej pylon i obejrzenia okolicy. Dostojny Sofra natychmiast spelnil wole nastepcy, ktory znalazlszy sie na wiezy spedzil pare godzin z wielka uciecha. Prowincja Ka byla to zyzna rownina. Kilkanascie kanalow i odnog nilowych przecinalo ja we wszystkich kierunkach niby siec skrecona ze srebrnych i lazurowych sznurow. Melony i pszenica, siana w listopadzie, juz dojrzewaly. Na polach gesto roili sie nadzy ludzie, ktorzy zbierali ogorki lub sieli bawelne. Ziemia byla pokryta budynkami, ktore na kilkunastu punktach skupialy sie mocniej i tworzyly miasteczka. Wiekszosc domow, osobliwie tych, ktore lezaly wsrod pol, byly to gliniane lepianki przykryte sloma i palmowymi liscmi. Za to w miastach domy byly murowane, o plaskich dachach i wygladaly jak biale szesciany podziurawione w miejscach, gdzie byly drzwi i okna. Bardzo czesto na jednym takim szescianie stal drugi nieco mniejszy, a na tym trzeci jeszcze mniejszy i kazde pietro wymalowane bylo innych kolorem. Pod ognistym sloncem Egiptu domy te wygladaly jak wielkie perly, rubiny i szafiry rozrzucone wsrod zieleni pol, otoczone palmami i akacjami. Z tego miejsca Ramzes spostrzegl zjawisko, ktore go zastanowilo. Oto w poblizu swiatyn domy byly najpiekniejsze, a w polach krecilo sie najwiecej ludnosci. "Folwarki kaplanow sa najbogatsze!..." -przypomnial sobie i jeszcze raz przebiegl oczyma swiatynie i kaplice, ktorych z wiezy bylo widac kilkanascie. Poniewaz jednak pogodzil sie z Herhorem i potrzebowal uslug od kaplanow, wiec nie chcial dluzej zajmowac sie ta sprawa. W ciagu nastepnych dni dostojny Sofra urzadzil dla ksiecia szereg polowan posuwajac sie od miasta Atribis ku wschodowi. Nad kanalami strzelano do ptakow z luku, chwytano je w ogromne potrzaski z sieci, ktore od razu zagarnialy po kilkadziesiat sztuk, albo na latajacych swobodnie wypuszczano sokoly. Gdy zas orszak ksiecia wkroczyl do wschodniej pustyni, zaczely sie wielkie lowy z psami i pantera na czworonozne zwierzeta, ktorych w ciagu kilku dni zabito lub schwytano pareset sztuk. Gdy dostojny Sofra spostrzegl, ze ksiaze ma juz dosc zabaw pod otwartym niebem i noclegow w namiotach przerwal polowanie i najkrotszymi drogami zawrocil swoich gosci do Atribis. Staneli tu o czwartej po poludniu, a nomarcha zaprosil wszystkich do swego palacu na uczte. Sam zaprowadzil ksiecia do lazienki, asystowal przy kapieli i z wlasnej skrzyni wydobyl wonnosci do namaszczenia Ramzesa. Potem dozorowal fryzjera, ktory uporzadkowal wlosy namiestnikowi, wreszcie ukleknawszy na podlodze blagal ksiecia o laskawe przyjecie od niego nowych szat. Byla tam swiezo utkana koszula pokryta haftem, fartuch wyszyty perlami i plaszcz przetykany zlotem, bardzo mocny, ale taki delikatny, ze mozna go bylo zamknac w dwu rekach. Nastepca laskawie przyjal to oswiadczajac, ze jeszcze nigdy nie otrzymal tak pieknego podarunku. Slonce juz zaszlo i nomarcha zaprowadzil ksiecia do sali balowej. Byl to duzy dziedziniec otoczony kolumnada, wylozony mozaika. Wszystkie sciany byly pokryte malowidlami przedstawiajacymi sceny z zycia przodkow Sofry, a wiec - wojny, morskie podroze i polowania. Nad budynkiem tym, zamiast dachu, unosil sie olbrzymi motyl z roznobarwnymi skrzydlami, ktore poruszali ukryci niewolnicy dla odswiezenia powietrza. W brazowych kagancach, przybitych do kolumn, plonely jasne pochodnie, wydzielajac ze siebie pachnace dymy. Sala dzielila sie na dwie czesci: jedna byla pusta, druga zapelniona stolikami i krzeslami dla biesiadnikow. W glebi wznosil sie pomost, na ktorym, pod kosztownym namiotem z rozsunietymi scianami, stal stolik i lozko dla Ramzesa. Przy kazdym stoliku znajdowaly sie wielkie wazony z palmami, akacjami i figami. Stol nastepcy otoczono roslinami iglastymi, ktore w sali rozlewaly won balsamiczna. Zgromadzeni goscie powitali ksiecia radosnym okrzykiem, a gdy Ramzes zajal miejsce pod baldachimem, skad byl otwarty widok na cala sale, orszak jego zasiadl do stolow. Odezwaly sie arfy i zaczely wchodzic damy w bogatych muslinowych szatach, z odslonietymi piersiami, blyszczace od klejnotow. Cztery najpiekniejsze otoczyly Ramzesa, inne zasiadly obok dostojnikow jego orszaku. W powietrzu unosila sie won roz, konwalij i fiolkow, a ksiaze poczul, ze mu tetna bija w skroniach. Niewolnicy i niewolnice w koszulach bialych, rozowych i blekitnych zaczeli roznosic ciasta, pieczony drob i zwierzyne, ryby, wino i owoce tudziez wience z kwiatow, ktore biesiadnicy kladli na glowy. Ogromny motyl coraz szybciej wachlowal skrzydlami, a w pustej polowie sali rozpoczelo sie widowisko. Po kolei wystepowaly tancerki, gimnastycy, blazny, kuglarze i fechmistrze; gdy zas ktory okazal niezwykly dowod zrecznosci, widzowie rzucali mu kwiaty ze swych wiencow lub zlote pierscienie. Kilka godzin ciagnela sie uczta, przeplatana okrzykami na czesc ksiecia, nomarchy i jego rodziny. Ramzesa, ktory w postawie pollezacej siedzial na lozku okrytym lwia skora ze zlotymi szponami, obslugiwaly cztery damy. Jedna wachlowala go, druga zmieniala mu wience na glowie, dwie inne przysuwaly potrawy. Pod koniec uczty ta z nich, z ktora ksiaze najchetniej rozmawial, przyniosla mu kielich wina. Ramzes wychylil polowe, reszte podal jej, a gdy wypila, pocalowal ja w usta. Wowczas niewolnicy szybko zaczeli gasic pochodnie, motyl przestal ruszac skrzydlami, a w sali zrobila sie noc i cisza, przerywana nerwowym smiechem kobiet. Nagle rozlegly sie predkie stapania kilku ludzi i straszny krzyk: - Puscie mnie!.. - wolal ochrypniety glos meski. - Gdzie jest nastepca?... Gdzie namiestnik? W sali zagotowalo sie. Kobiety plakaly przerazone, mezczyzni wolali: - Co to jest?... Zamach na nastepce!.. Hej, warta!... Slychac bylo dzwiek tluczonych naczyn i trzask krzesel. - Gdzie jest nastepca? - ryczal obcy czlowiek. - Warta!... Broncie nastepcy!... - odpowiedziano z sali. - Zapalcie swiatlo !... - odezwal sie mlodzienczy glos nastepcy. - Kto mnie szuka?... Tu jestem. Wniesiono pochodnie. Na sali pietrzyly sie wywrocone i polamane sprzety, miedzy ktorymi kryli sie biesiadnicy. Na estradzie ksiaze wydzieral sie kobietom, ktore krzyczac oplatywaly mu rece i nogi. Obok ksiecia Tutmozis w potarganej peruce, z brazowym dzbanem w reku, gotow byl walic w leb kazdego, kto by sie zblizyl. We drzwiach sali ukazalo sie kilku zolnierzy z obnazonymi mieczami. - Co to jest?... Kto tu jest?... - wolal przerazony nomarcha. Nareszcie spostrzezono sprawce zametu. Jakis olbrzym nagi, okryty blotem, z krwawymi pregami na plecach, kleczal na schodach estrady i wyciagal rece do nastepcy. - Oto morderca!... - wrzasnal nomarcha. - Bierzcie go!... Tutmozis podniosl swoj dzban, ode drzwi przybiegli zolnierze. Poraniony czlowiek upadl twarza na schody wolajac: - Milosierdzia, slonce Egiptu!... Juz mieli go schwycic zolnierze, gdy Ramzes wydarlszy sie kobietom zblizyl sie do nedzarza. - Nie dotykajcie go! - zawolal na zolnierzy. - Czego chcesz, czlowieku? - Chce ci opowiedziec o naszych krzywdach, panie... W tej chwili Sofra zblizywszy sie do ksiecia szepnal: - To Hyksos... spojrzyj, wasza dostojnosc, na jego kudlata brode i wlosy... Jego wreszcie zuchwalstwo, z jakim sie tu wdarl, dowodzi, ze zbrodniarz ten nie jest urodzonym Egipcjaninem... - Kto jestes? - spytal ksiaze. - Jestem Bakura, robotnik z pulku kopaczy w Sochem. Nie mamy teraz zajecia, wiec nomarcha Otoes kazal nam... - To pijak i wariat... - szeptal wzburzony Sofra. - Jak on przemawia do ciebie, panie... Ksiaze tak spojrzal na nomarche, ze dygnitarz zgiety wpol cofnal sie. - Co wam kazal dostojny Otoes? - pytal namiestnik Bakury. - Kazal nam, panie, chodzic brzegiem Nilu, plywac po rzece, stawac przy goscincach i robic zgielk na twoja czesc. I obiecal, ze za to wyda nam, co sie nalezy... Bo, panie, my juz dwa miesiace nie dostalismy nic... Ani plackow jeczmiennych, ani ryb, ani oliwy do namaszczania ciala. - Coz wy na to, dostojny panie? - zapytal ksiaze nomarchy. - Niebezpieczny pijak... brzydki klamca... - odparl Sofra. - Jakizescie to zgielk robili na moja czesc? - Jak rozkazano - mowil olbrzym. - Moja zona i corka krzyczaly wraz z innymi: "Oby zyl wiecznie!", a ja skakalem do wody i ciskalem wience do statku waszej dostojnosci, za co miano mi placic po utenie. Zas kiedy wasza czesc raczyles wjezdzac laskawie do miasta Atribis, mnie naznaczono, abym rzucil sie pod konie i zatrzymal woz... Ksiaze zaczal sie smiac. - Jako zywo - mowil - nie myslalem, ze tak wesolo zakonczymy uczte!... A ilez ci zaplacono za to, zes wpadl pod woz? - Obiecano mi trzy uteny, ale nie zaplacono nic ani mnie, ani zonie i corce. Rowniez calemu pulkowi nie dano nic do jedzenia przez dwa miesiace. - Z czego zyjecie? - Z zebraniny albo z tego, co sie zapracuje u chlopa. Wiec w tej ciezkiej nedzy trzy razy buntowalismy sie i chcielismy wracac do domu. Ale oficerowie i pisarze albo obiecywali nam, ze oddadza, albo kazali nas bic... - Za ten zgielk na mnie? - wtracil smiejac sie ksiaze. - Prawde mowi wasza czesc... Otoz wczoraj byl bunt najwiekszy, za co jego dostojnosc nomarcha Sofra kazal nas dziesiatkowac... co dziesiaty bral kije, a ja dostalem najwiecej, bom duzy i mam do wykarmienia trzy geby: moja, zony i corki... Zbity, wydarlem sie im, azeby upasc na moj brzuch przed toba, panie, i opowiedziec nasze zale. Ty nas bij, jezelismy winni, ale niech pisarze wydadza nam, co sie nalezy, bo z glodu pomrzemy - my, zony i dzieci nasze... - To czlowiek opetany!... - zawolal Sofra. - Racz spojrzec, wasza dostojnosc, ile on mi szkody narobil... Dziesieciu talentow nie wzalbym za te stoly, misy i dzbany. Miedzy biesiadnikami, ktorzy juz odzyskali przytomnosc, zaczal sie szmer. - To jakis bandyta!... - mowiono. - Patrzcie, to naprawde Hyksos... Jeszcze w nim burzy sie przekleta krew jego dziadow, ktorzy najechali i zniszczyli Egipt... Takie kosztowne sprzety... takie ozdobne naczynia porozbijane na proch !... - Jeden bunt nie zaplaconych robotnikow wiecej sprawia szkody panstwu, anizeli warte sa te bogactwa - surowo odezwal sie Ramzes. - Swiete slowa!... Nalezy zapisac je na pomnikach - w tejze chwili odezwano sie miedzy goscmi. - Bunt odrywa ludzi od pracy i zasmuca serce jego swiatobliwosci... Nie godzi sie, azeby robotnicy po dwa miesiace nie odbierali zoldu... Z nieukrywana pogarda spojrzal ksiaze na zmiennych jak obloki dworakow i zwrocil sie do nomarchy. - Oddaje ci - rzekl groznie - tego skatowanego czlowieka. Jestem pewny, ze nie spadnie mu wlos z glowy. Zas jutro chce zobaczyc pulk, do ktorego nalezy, i przekonac sie, czy skarzacy mowil prawde. Po tych slowach namiestnik wyszedl zostawiajac nomarche i gosci w wielkim strapieniu. Na drugi dzien ksiaze, ubierajac sie przy pomocy Tutmozisa, zapytal go: - Czy robotnicy przyszli? - Tak, panie. Od switu czekaja na twoje rozkazy. - A ten... ten Bakura jest miedzy nimi? Tutmozis skrzywil sie i odparl: - Zdarzyl sie dziwny wypadek. Dostojny Sofra kazal go zamknac w pustej piwnicy swego palacu. Otoz ten hultaj, bardzo silny czlowiek, wylamal drzwi od drugiego lochu, gdzie stalo wino, przewrocil kilka dzbanow bardzo kosztownych, a sam tak sie spil, ze... - Ze co?... - spytal ksiaze. - Ze umarl. Nastepca zerwal sie z krzesla. - I ty wierzysz - zawolal, ze on sam zapil sie na smierc?... - Musze wierzyc, bo nie mam dowodow, ze go zabito - odpowiedzial Tutmozis. - Ale ja ich poszukam!... - wybuchnal ksiaze. Biegal po komnacie i parskal jak rozgniewane lwiatko. Gdy nieco uspokoil sie, rzekl Tutmozis: - Nie szukaj, panie, winy tam, gdzie jej nie widac, bo nawet swiadkow nie znajdziesz. Gdyby ktos w rzeczy samej z rozkazu nomarchy zadlawil tego robotnika, nie przyzna sie. Sam umarly takze nic nie powie, a zreszta, coz by znaczyla jego skarga na nomarche!... W tych warunkach zaden sad nie zechce rozpoczac sledztwa... - A jezeli ja kaze?... - spytal namiestnik. - W takim razie przeprowadza sledztwo i dowioda niewinnosci Sofry. Po czym ty, panie, bedziesz zawstydzony, a wszyscy nomarchowie, ich krewni i sluzba zostana twoimi wrogami. Ksiaze stal na srodku pokoju i myslal. - Wreszcie - mowil Tutmozis - wszystko zdaje sie przemawiac za tym, ze nieszczesny Bakura byl pijak albo wariat, a nade wszystko czlowiek obcego pochodzenia. Bo czyliz rodowity i przytomny Egipcjanin, chocby przez rok nie pobieral zoldu i dwa razy tyle dostal kijow, czy osmielilby sie - wpadac do palacu nomarchy i z takim wrzaskiem wzywac ciebie?... Ramzes pochylil glowe, a widzac, ze w drugim pokoju sa dworzanie, rzekl znizonym glosem: - Czy ty wiesz, Tutmozisie, ze od czasu jak wyruszylem w te podroz, Egipt zaczyna mi sie wydawac jakis inny. Niekiedy pytam samego siebie: czy ja jestem w obcym kraju? to znowu serce moje niepokoi sie, jakbym mial na oczach zaslone, poza ktora dzieja sie lotrostwa, ktorych ja - nie moge dojrzec... - Totez i nie wypatruj ich, bo w koncu wyda ci sie, zesmy wszyscy powinni isc do kopaln - odparl ze smiechem Tutmozis. - Pamietaj, ze nomarchowie i urzednicy sa pasterzami twego stada. Gdy ktory wydoi miare mleka dla siebie albo zarznie owce, przecie go nie zabijesz ani wypedzisz. Owiec masz za duzo, a o pastuchow trudno. Namiestnik, juz ubrany, przeszedl do sali poczekalnej, gdzie zebrala sie jego swita: kaplani, oficerowie i urzednicy. Nastepnie wraz z nimi opuscil palac i udal sie na dziedziniec zewnetrzny. Byl to obszerny plac zasadzony akacjami, pod cieniem ktorych oczekiwali ksiecia robotnicy. Na odglos trabki caly tlum zerwal sie z ziemi i uszykowal w piec szeregow. Ramzes, otoczony blyszczacym orszakiem dostojnikow, nagle zatrzymal sie, chcac najpierw z daleka obejrzec pulk kopaczy. Byli to ludzie nadzy, w bialych czepcach na glowie i takichze przepaskach okolo bioder. W szeregach doskonale mozna bylo odroznic brunatnych Egipcjan, ciemnych Murzynow, zoltych Azjatow i bialych mieszkancow Libii tudziez wysp Morza Srodziemnego. W pierwszej linii stali kopacze z oskardami, w drugiej z motykami, w trzeciej z lopatami. Czwarty szereg stanowili tragarze, z ktorych kazdy mial drag i dwa kubelki, piaty rowniez tragarze, lecz z wielkimi skrzyniami, obslugiwanymi kazda przez dwu ludzi. Przenosili oni wykopana ziemie. Przed szeregami co kilkanascie krokow stali majstrowie: kazdy mial w rekach mocny kij i duzy cyrkiel drewniany lub wegielnice. Kiedy ksiaze zblizyl sie do nich, zawolali chorem: "obys zyl wiecznie!", i ukleknawszy uderzyli czolem o ziemie. Nastepca kazal im powstac i znowu przypatrzyl sie z uwaga. Byli to ludzie zdrowi i silni, bynajmniej nie wygladajacy na takich, ktorzy od dwu miesiecy utrzymywali sie z zebraniny. Do namiestnika przystapil nomarcha Sofra ze swoim orszakiem. Ale Ramzes udajac, ze go nie spostrzegl, zwrocil sie do jednego z majstrow: - Jestescie kopaczami z Sochem? - zapytal. Majster jak dlugi upadl twarza na ziemie i milczal. Ksiaze wzruszyl ramionami i zawolal do robotnikow: - Jestescie z Sochem? - Jestesmy kopacze z Sochem!... - odpowiedzieli chorem. - Dostaliscie zold? - Zold dostalismy - jestesmy syci i szczesliwi - sludzy jego swiatobliwosci - odparl chor wybijajac kazdy wyraz. - W tyl zwrot!... - zakomenderowal ksiaze. Odwrocili sie. Prawie kazdy mial na plecach glebokie i geste blizny od kijow; ale swiezych preg nie bylo. "Oszukuja mnie!..." - pomyslal nastepca. Kazal robotnikom isc do koszar i nie witajac sie ani zegnajac z nomarcha wrocil do palacu. - Czy i ty mi powiesz - rzekl w drodze do Tutmozisa - ze ci ludzie sa robotnikami z Sochem?... - Wszakze oni sami to powiedzieli - odparl dworak. Ksiaze zawolal, aby mu podano konia, i odjechal do wojsk obozujacyeh za miastem. Caly dzien musztrowal pulki. Okolo poludnia na placu cwiczen, pod dowodztwem nomarchy, ukazalo sie kilkudziesieciu tragarzy z namiotami, sprzetami, jadlem i winem. Ale ksiaze odprawil ich do Atribis, a gdy nadszedl czas posilku dla wojska, kazal sobie podac i jadl owsiane placki z suszonym miesem. Byly to najemne pulki libijskie. Kiedy ksiaze wieczorem kazal im odlozyc bron i pozegnal sie z nimi, zdawalo sie, ze zolnierze i oficerowie ulegli szalenstwu. Krzyczac: "zyj wiecznie", calowali jego rece i nogi, zrobili lektyke z wloczni i plaszczow, ze spiewami odniesli ksiecia do miasta, a w drodze klocili sie o zaszczyt dzwigania go na ramionach. Nomarcha i urzednicy prowincji, widzac zapal barbarzynskich Libijczykow i laske dla nich nastepcy, zatrwozyli sie. - Oto jest wladca... - szepnal do Sofry wielki pisarz. - Gdyby zechcial, ci ludzie pobiliby mieczem nas i dzieci nasze... Strapiony nomarcha westchnal do bogow i polecil sie ich laskawej opiece. Pozno w nocy Ramzes znalazl sie w swym palacu i tu powiedziala mu sluzba, ze zmieniono mu pokoj sypialny. - Dlaczegoz to? - Bo w tamtej sypialni widziano jadowitego weza, ktory skryl sie tak, ze nie mozna go znalezc. W skrzydle sasiadujacym z domem nomarchy znajdowala sie nowa sypialnia. Byl to czworoboczny pokoj otoczony kolumnami. Mial alabastrowe sciany pokryte malowana plaskorzezba przedstawiajaca - u dolu rosliny w wazonach, wyzej - girlandy z lisci oliwkowych i laurowych. Prawie na srodku stalo wielkie loze wykladane hebanem, koscia sloniowa i zlotem. Pokoj oswietlaly dwie wonne pochodnie, pod kolumnada znajdowaly sie stoliki z winem, jadlem i wiencami z roz. W suficie byl wielki otwor czworoboczny zasloniety plotnem. Ksiaze wykapal sie i legl na miekkim poslaniu, jego sluzba odeszla do dalszych komnat. Pochodnie zaczely przygasac, po sypialni wional chlodny wiatr nasycony wonia kwiatow. Jednoczesnie w gorze odezwala sie cicha muzyka arf. Ramzes podniosl glowe. Plocienny dach pokoju usunal sie i przez otwor w suficie widac bylo konstelacja Lwa, a w niej jasna gwiazde Regulusa. Muzyka arf wzmogla sie. "Czy bogowie wybieraja sie do mnie w odwiedziny?..." - pomyslal z usmiechem Ramzes. W otworze sufitu blysnela szeroka smuga swiatla; bylo ono mocne, lecz lagodne. W chwile pozniej ukazala sie w gorze lektyka w formie zlotej lodzi, niosacej altanke z kwiatow: slupy byly okrecone girlandami z roz, dach z fiolkow i lotosow. Na sznurach spowitych zielonoscia, zlota lodz bez szmeru opuscila sie do sypialnej komnaty. Stanela na podlodze, a spod kwiatow wyszla niepospolitej pieknosci naga kobieta. Cialo jej mialo ton bialego marmuru, od bursztynowej fali wlosow plynela won upajajaca. Kobieta, wysiadlszy ze swej napowietrznej lektyki, uklekla przed ksieciem. - Jestes corka Sofry?... - spytal jej nastepca. - Prawde mowisz, panie... - I mimo to przyszlas do mnie? - Blagac cie, azebys przebaczyl memu ojcu... Nieszczesliwy on!... od poludnia leje lzy i tarza sie w popiele... - A gdybym mu nie przebaczyl, odeszlabys? - Nie... - cicho szepnela. Ramzes przyciagnal ja do siebie i namietnie pocalowal. Oczy plonely mu. - Dlatego przebacze mu - rzekl. - O, jakis ty dobry!.. - zawolala tulac sie do ksiecia. A potem dodala z przymileniem: - Kazesz wynagrodzic szkody, ktore wyrzadzil mu ten szalony robotnik? - Kaze... - I mnie wezmiesz do swego domu... Ramzes popatrzyl na nia. - Wezme cie, bo jestes piekna. - Doprawdy?... - odparla obejmujac go za szyje. - Przypatrz mi sie lepiej... Miedzy pieknymi Egiptu zajmuje dopiero czwarte miejsce. - Coz to znaczy? - W Memfis, czy kolo Memfis, mieszka twoja najpierwsza... Na szczescie tylko Zydowka!... W Sochem jest druga... - Nic o tym nie wiem - wtracil ksiaze. - O, ty golabku!... Wiec zapewne nie wiesz i o trzeciej w Anu... - Czy i ona nalezy do mego domu?... - Niewdzieczniku!... - zawolala uderzajac go kwiatem lotosu. - Gotow jestes za miesiac o mnie powiedziec to samo... Ale ja nie dam zrobic sobie krzywdy... - Jak i twoj ojciec. - Jeszczes mu nie zapomnial?... Pamietaj, ze odejde... - Zostan juz... zostan!... Na drugi dzien namiestnik raczyl przyjac holdy i uczte od nomarchy Sofra. Publicznie pochwalil jego zarzad prowincja i aby wynagrodzic szkody wyrzadzone przez pijanego robotnika, darowal mu polowe naczyn i sprzetow, ktore otrzymal w miescie Anu. Druga polowe tych darow zabrala corka nomarchy, piekna Abeb, jako dama dworu ksiecia. Nadto kazala sobie wyplacic z kasy Ramzesa piec talentow na stroje, konie i niewolnice. Wieczorem ksiaze ziewajac rzekl do Tutmozisa: - Jego swiatobliwosc, ojciec moj, powiedzial mi wielka nauke, ze - kobiety duzo kosztuja! - Gorzej, gdy ich nie ma - odparl elegant. - Aleja mam ich cztery i nawet dobrze nie wiem, jakim sposobem. Moglbym ze dwie odstapic wam. - Czy i Sare? - Tej nie, szczegolnie, jezeli bedzie miala syna. - Jezeli wasza dostojnosc przeznaczysz tym synogarlicom ladny posag, znajda sie dla nich mezowie. Ksiaze znowu ziewnal. - Nie lubie sluchac o posagach - rzekl. - Aaa!... jakie to szczescie, ze juz wyrwe sie od was i osiade miedzy kaplanami... - Naprawde uczynisz tak?... - Musze. Nareszcie moze dowiem sie od nich, dlaczego faraoni biednieja... Aaa!... no - i odpoczne.
ROZDZIAL DWUDZIESTY PIATY Tego samego dnia w Memfisie Fenicjanin Dagon, dostojny bankier nastepcy tronu, lezal na kanapie pod werenda swego palacu. Otaczaly go wonne krzaki iglaste, hodowane w wazonach. Dwaj czarni niewolnicy chlodzili bogacza wachlarzami, a on bawiac sie mloda malpka sluchal rachunkow, ktore czytal mu jego pisarz. W tej chwili niewolnik, uzbrojony w miecz, helm, wlocznie i tarcze (bankier lubil wojskowe ubiory), zameldowal dostojnego Rabsuna, ktory byl kupcem fenickim osiadlym w Memfis. Gosc wszedl, nisko klaniajac sie, i w ten sposob opuscil powieki, ze dostojny Dagon rozkazal pisarzowi i niewolnikom, azeby wyniesli sie spod werendy. Nastepnie, jako czlowiek przezorny, obejrzal wszystkie katy i rzekl do goscia: - Mozemy gadac. Rabsun zaczal bez wstepu: - Czy dostojnosc wasza wie, ze przyjechal z Tyru ksiaze Hiram?... Dagon podskoczyl na kanapie. - Niech na niego i jego ksiestwo trad padnie!.. -wrzasnal. - On mi wlasnie wspomnial - ciagnal spokojnie gosc - ze miedzy wami jest nieporozumienie... - Co to jest nieporozumienie? - krzyczal Dagon. - Ten rozbojnik okradl mnie, zniszczyl, zrujnowal... Kiedy ja poslalem moje statki, za innymi tyryjskimi, na zachod, po srebro, sternicy lotra Hirama rzucali na nie ogien, chcieli je zepchnac na mielizne... No, i moje okrety wrocily z niczym, opalone i potrzaskane... Zeby jego spalil ogien niebieski!... - zakonczyl rozwscieczony bankier. - A jezeli Hiram ma dla waszej dostojnosci dobry interes? - spytal gosc flegmatycznie. Burza szalejaca w piersiach Dagona od razu ucichla. - Jaki on moze miec dla mnie interes? - rzekl zupelnie spokojnym glosem. - On to sam powie waszej dostojnosci, ale przeciez pierwej musi zobaczyc sie z wami. - No, to niech on tu przyjdzie. - On mysli, ze wasza dostojnosc powinna przyjsc do niego. Przecie on jest czlonkiem najwyzszej rady w Tyrze. - Zeby on tak zdechl, jak ja do niego pojde!... - krzyknal znowu rozgniewany bankier. Gosc przysunal krzeslo do kanapy i poklepal bogacza w udo. - Dagonie - rzekl - miej ty rozum. - Dlaczego ja nie mam rozumu i dlaczego ty, Rabsun, nie mowisz do mnie - dostojnosc?... - Dagon, nie badz ty glupi... - reflektowal gosc. - Jezeli ty nie pojdziesz do niego ani on do ciebie, to jakze wy zrobicie interes? - Ty jestes glupi, Rabsun! - znowu wybuchnal bankier. - Bo gdybym ja poszedl do Hirama, to niech mi reka uschnie, ze stracilbym na tej grzecznosci polowe zarobku. Gosc pomyslal i odparl: - Teraz rzekles madre slowo. Wiec ja tobie cos powiem. Przyjdz do mnie i Hiram przyjdzie do mnie, i wy obaj u mnie obgadacie ten interes. Dagon przechylil glowe i przymruzywszy oko filuternie zapytal: - Ej, Rabsun!... Powiedz od razu: ile on tobie dal? - Za co?... - Za to, ja przyjde do ciebie i z tym parchem bede robil interes... - To jest interes dla calej Fenicji, wiec ja na nim zarobku nie potrzebuje - odparl oburzony Rabsun. - Zeby sie tobie tak dluznicy wyplacali, jak to prawda! - Zeby mi sie nie wyplacili, jezeli ja co na tym zarobie! Niech tylko Fenicja nie straci! - zakrzyczal z gniewem Rabsun. Pozegnali sie. Nad wieczorem dostojny Dagon wsiadl w lektyke niesiona przez szesciu niewolnikow. Poprzedzali go dwaj laufrowie z kijami i dwaj z pochodniami, zas za lektyka szlo czterech sluzacych uzbrojonych od stop do glow. Nie dla bezpieczenstwa, lecz ze Dagon od pewnego czasu lubil otaczac sie zbrojnymi jak rycerz. Wysiadl z lektyki z wielka powaga i podtrzymywany przez dwu ludzi (trzeci niosl nad nim parasol) wszedl do domu Rabsuna. - Gdziez jest ten... Hiram? - zapytal dumnie gospodarza. - Nie ma go. - Jak to?... Wiec ja bede czekal na niego? - Nie ma go w tym pokoju, ale jest w trzecim, u mojej zony - odparl gospodarz. - On teraz sklada wizyte mojej zonie. - Ja tam nie pojde!... - rzekl bankier siadajac na kanapie. - Pojdziesz do drugiego pokoju, a on w tej samej chwili takze tam wejdzie. Po krotkim oporze Dagon ustapil, a w chwile pozniej, na znak gospodarza domu, wszedl do drugiej komnaty. Jednoczesnie z dalszych pokojow wysunal sie niewysoki czlowiek z siwa broda, ubrany w zlocista toge i zlota obrecz na glowie. - Oto jest - rzekl gospodarz stojac na srodku - oto jest jego milosc ksiaze Hiram, czlonek najwyzszej rady tyryjskiej... Oto jest dostojny Dagon, bankier ksiecia nastepcy tronu i namiestnika w Dolnym Egipcie. Dwaj dostojnicy uklonili sie sobie z zalozonymi na piersiach rekoma i usiedli przy oddzielnych stolikach, na srodku sali. Hiram nieco odsunal toge, aby ukazac wielki zloty medal na swej szyi, w odpowiedzi na co Dagon zaczal bawic sie grubym zlotym lancuchem, ktory otrzymal od ksiecia Ramzesa. - Ja, Hiram - odezwal sie starzec - pozdrawiam pana, panie Dagon, zycze panu duzego majatku i powodzenia w interesach. - Ja, Dagon, pozdrawiam pana, panie Hiram, i zycze panu tego samego, co pan mnie zyczy... - Juz sie pan chcesz klocic?... - przerwal zirytowany Hiram. - Gdzie ja sie kloce?... Rabsun, ty powiedz, czy ja sie kloce?... - Lepiej niech wasze dostojnosci mowia o interesach - odparl gospodarz. Po chwili namyslu Hiram zaczal: - Przyjaciele panscy z Tyru bardzo pozdrawiaja pana przeze mnie. - Oni tylko to przyslali mi? - spytal drwiacym tonem Dagon. - Co pan chcesz, zeby oni panu przysylali?.. - odparl Hiram podnoszac glos. - Cicho!... Zgoda!.. - wtracil gospodarz. Hiram kilka razy glebiej odetchnal i rzekl: - To prawda, ze nam potrzebna zgoda... Ciezkie czasy nadchodza dla Fenicji... - Czy morze zatopilo wam Tyr albo Sydon?.. - spytal z usmiechem Dagon. Hiram splunal i zapytal: - Cos pan taki zly dzisiaj?... - Ja zawsze jestem zly, jak mnie nie nazywaja - dostojnoscia... - A dlaczego pan nie nazywasz mnie miloscia?... Ja przecie jestem ksiaze!... - Moze w Fenicji - odparl Dagon. - Ale juz w Asyrii, u lada satrapy czekasz pan w sieniach trzy dni na posluchanie, a kiedy cie przyjma, lezysz na brzuchu jak kazdy handlarz fenicki. - A pan co bys robil wobec dzikiego czlowieka, ktory moze pana na pal wbic?... - zakrzyczal Hiram. - Co ja bym robil, nie wiem - rzekl Dagon. - Ale w Egipcie ja sobie siedze na jednej kanapie z nastepca tronu, ktory dzis jest namiestnikiem. - Zgoda, wasza dostojnosc!... Zgoda, wasza milosc!... - reflektowal ich gospodarz. - Zgoda!... zgoda, ze ten pan jest zwyczajny fenicki handlarz, a mnie nie chce oddac szacunku... - zawolal Dagon. - Ja mam sto okretow!... - wrzasnal Hiram. - A jego swiatobliwosc faraon ma dwadziescia tysiecy miast, miasteczek i osad.... - Wasze dostojnosci utopicie ten interes i cala Fenicje!.. - odezwal sie juz podniesionym glosem Rabsun. Hiram zacisnal piesci, lecz umilkl i odpoczal. - Musisz jednak przyznac, wasza dostojnosc - rzekl po chwili do Dagona - ze z tych dwudziestu tysiecy miast jego swiatobliwosc niewiele ma naprawde. - Chcesz powiedziec, wasza milosc - odparl Dagon, ze siedm tysiecy miast nalezy do swiatyn i siedm tysiecy do wielkich panow?... Zawsze jednak jego swiatobliwosci zostaje siedm tysiecy na czysto. - Nie bardzo! Bo jak z tego wasza dostojnosc odejmiesz ze trzy tysiace, ktore sa w zastawie u kaplanow, i ze dwa tysiace w dzierzawie u naszych Fenicjan... - Mowi prawde, wasza milosc - rzekl Dagon. - Zawsze jednak jego swiatobliwosci zostaje ze dwa tysiace miast bardzo bogatych... - Czy was Tyfon opetal?... - wrzasnal z kolei Rabsun. - Bedziecie teraz wyliczali miasta faraona, bodajby go... - Psyt... - szepnal Dagon zrywajac sie z krzesla. - Kiedy nad Fenicja wisi nieszczescie!... - dokonczyl Rabsun. - Niechze ja sie raz dowiem, jakie nieszczescie?... - przerwal Dagon. - Wiec daj mowic Hiramowi, to sie dowiesz - odparl gospodarz. - Niech gada... - Czy wasza dostojnosc wiesz, co sie stalo w zajezdzie "Pod Okretem" u brata naszego, Asarhadona?... - zaczal Hiram. - Nie mam braci pomiedzy szynkarzami!... - wtracil szyderczo Dagon. - Milcz!... - wrzasnal rozgniewany Rabsun i schwycil za rekojesc sztyletu. - Jestes glupi jak pies, ktory szczeka przez sen... - Czego on sie gniewa, ten... ten handlujacy koscmi?... - odparl Dagon i rowniez siegnal do noza. - Cicho!... Zgoda!... - uspokajal ich sedziwy ksiaze i takze opuscil sucha reke do pasa. Przez chwile wszystkim trzem drzaly nozdrza i blyszczaly oczy. Wreszcie Hiram, ktory uspokoil sie najpierw, zaczal znowu, jakby nigdy nic nie zaszlo. - Pare miesiecy temu stanal w zajezdzie Asarhadona niejaki Phut, z miasta Harranu... - Mial odebrac piec talentow od jakiegos kaplana - wtracil Dagon. - Coz dalej? - spytal Hiram. - Nic. Znalazl laske u jednej kaplanki i za jej rada pojechal szukac swego wierzyciela do Tebow. - Masz rozum dziecka, a gadatliwosc kobiety - rzekl Hiram. - Ten harranczyk nie jest harranczykiem, ale Chaldejczykiem, i nie nazywa sie Phut, ale Beroes... - Beroes?... Beroes?... - powtorzyl przypominajac sobie Dagon. - Gdzies slyszalem to nazwisko... - Slyszales!... - mowil z pogarda Hiram. - Beroes to najmedrszy kaplan w Babilonie, doradca ksiazat asyryjskich i samego krola... - Niech on bedzie doradca, byle nie faraona, co mnie to obchodzi?... - rzekl bankier. Rabsun podniosl sie z krzesla i grozac Dagonowi piescia pod nosem zawolal: - Ty wieprzu, wypasiony na faraonskich pomyjach... Ciebie Fenicja tyle obchodzi, co mnie Egipt... Gdybys mogl, za drachme sprzedalbys ojczyzne... Psie tredowaty! Dagon zbladl i odparl spokojnym glosem: - Co gada ten kramarz?... W Tyrze sa moi synowie i ucza sie zeglarstwa; w Sydonie siedzi moja corka z mezem... Polowe mego mienia pozyczylem radzie najwyzszej, choc nie mam za to nawet dziesieciu procent. A ten kramarz mowi, ze mnie nie obchodzi Fenicja!... Rabsun, posluchaj mnie - dodal po chwili. - Ja zycze twojej zonie i dzieciom, i cieniom twoich ojcow, azebys ty o nich tyle dbal, ile ja o kazdy okret fenicki, o kazdy kamien Tyru, Sydonu, a nawet Zarpath i Achsibu... - Dagon mowi prawde - wtracil Hiram. - Ja nie dbam o Fenicje!... - ciagnal bankier zapalajac sie. - A ilu ja sprowadzilem tu Fenicjan, azeby robili majatki, i co mam z tego?... Ja nie dbam!... Hiram zepsul mi dwa okrety i pozbawil mnie wielkich zarobkow, a przecie kiedy chodzi o Fenicja, ja usiadlem z nim w jednym pokoju... - Bo myslales, ze bedziecie gadali o tym, azeby kogo oszukac - rzekl Rabsun. - Zebys ty tak myslal o skonaniu, glupi!... - odparl Dagon. - Niby ja jestem dziecko i niby nie rozumiem, ze jak Hiram przyjezdza do Memfisu, to przecie on nie dla handlu przyjezdza. Oj ty, Rabsun!... Tys powinien ze dwa lata byc u mnie chlopcem do zamiatania stajni... - Dosyc!... - zawolal Hiram uderzajac piescia w stolik. - My nigdy nie skonczymy z tym kaplanem chaldejskim - mruknal Rabsun z takim spokojem, jakby przed chwila nie jego zwymyslano. Hiram odchrzaknal i zaczal. - Ten czlowiek ma naprawde dom i grunta w Harranie i tam nazywa sie Phut. Dostal listy od kupcow chetyjskich do kupcow sydonskich, wiec w podroz zabrala go nasza karawana. Sam dobrze mowi po fenicku, placi rzetelnie, nic osobliwego nie zada, wiec nasi ludzie nawet bardzo go polubili. - Ale - mowil Hiram podrapawszy sie w brode - gdy lew nakryje sie skora wolu, zawsze mu chocby kawalek ogona wylezie. Ten Phut byl strasznie madry i pewny siebie, wiec naczelnik karawany po cichu zrewidowal jego rzeczy. I nic nie znalazl, tylko medal bogini Astoreth. Dowodce karawany medal ten kolnal w serce. Skad Chetyjczyk ma fenicki medal?... Wiec gdy przyjechali do Sydonu, zaraz zameldowal starszym, i od tej pory nasza tajna policja miala tego Phuta na oku. Tymczasem jest to taki medrzec, ze gdy kilka dni posiedzial w Sydonie, wszyscy go pokochali. Modlil sie on i skladal ofiary bogini Astoreth, placil zlotem, nie pozyczal pieniedzy, wdawal sie tylko z Fenicjanami. I tak wszystkich otumanil, ze dozor nad nim oslabl, a on spokojnie dojechal do Memfisu. Tu znowu nasza starszyzna zaczela czuwac nad nim, ale nic nie odkryla; domyslala sie tylko, ze musi to byc wielki pan, nie zas prosty mieszczanin harranski. Dopiero Asarhadon przypadkiem wysledzil, a nawet nie wysledzil, tylko wpadl na poszlaki, ze ten niby Phut cala jedna noc przepedzil w starej swiatyni Seta, ktora tu wiele znaczy... - Wchodza do niej tylko arcykaplani na wazne narady - wtracil Dagon. - Jeszcze i to nic by nie znaczylo - prawil Hiram. - Ale jeden z naszych kupcow wrocil dwa miesiace temu z Babilonu z dziwnymi wiadomosciami. Za wielki prezent pewien dworzanin babilonskiego satrapy powiedzial mu, ze nad Fenicja - wisi bieda!... "Was zabiora Asyryjczycy - mowil ten dworzanin do naszego kupca - a Izraelitow wezma Egipcjanie. W tym interesie nawet pojechal do tebanskich kaplanow wielki chaldejski kaplan Beroes i zawrze z nimi traktat." - Musicie wiedziec - ciagnal Hiram - ze kaplani chaldejscy uwazaja egipskich za swoich braci. A ze Beroes ma wielkie znaczenie na dworze krola Assara, wiec wiesc o tym traktacie moze byc bardzo prawdziwa. - Na co Asyryjczykom Fenicja?... - zapytal Dagon gryzac paznokcie. - A na co zlodziejowi cudzy spichlerz?... - odparl Hiram. - Co moze znaczyc traktat Beroesa z egipskimi kaplanami?... - wtracil zamyslony Rabsun. - Glupi ty!.. - odparl Dagon. - Faraon robi tylko to, co kaplani uradza. - Bedzie i traktat z faraonem, nie bojcie sie! - przerwal Hiram. - W Tyrze wiemy na pewno, ze jedzie do Egiptu z wielka swita i darami posel asyryjski - Sargon... On niby to chce zobaczyc Egipt i ulozyc sie z ministrami, azeby w egipskich aktach nie pisano, jako - Asyria placi danine faraonom. Ale naprawde to on jedzie zawrzec traktat o podzial krajow lezacych miedzy naszym morzem a rzeka Eufratem. - Oby ich ziemia pochlonela! - zaklal Rabsun. - Coz ty o tym myslisz Dagonie?.. - spytal Hiram. - A co byscie wy zrobili, gdyby was naprawde napadl Assar?... Hiram zatrzasl sie z gniewu. - Co?... Wsiadziemy na okrety z rodzinami i skarbami, a tym psom zostawimy gruzy miast i gnijace trupy niewolnikow... Alboz nie znamy krain wiekszych i piekniejszych od Fenicji, gdzie mozna zalozyc nowa ojczyzne, bogatsza anizeli ta?... - Niech was bogowie bronia od takiej ostatecznosci - rzekl Dagon. - Wlasnie o to idzie, azeby ratowac dzisiejsza Fenicje od zaglady - mowil Hiram. - A ty, Dagonie, wiele mozesz w tym interesie... - Co ja moge?... - Mozesz dowiedziec sie od kaplanow: czy byl u nich Beroes i czy zawarl z nimi taka umowe?... - Strasznie trudna rzecz! - szepnal Dagon. - Ale moze ja znajde takiego kaplana, ktory mnie objasni. - Mozesz - ciagnal Hiram - na dworze faraona nie dopuscic traktatu z Sargonem?... - Bardzo trudno... Ja sam temu nie wydolam... - Ja bede z toba, a zlota dostarczy Fenicja. Juz dzis zbiera sie podatek. - Sam dalem dwa talenty! - szepnal Rabsun. - Dam dziesiec - rzekl Dagon. - Ale co dostane za moja prace?... - Co?... No, dziesiec okretow - odparl Hiram. - A ty ile zarobisz? - spytal Dagon. - Malo ci?... Wiec dostaniesz pietnascie... - Ja sie pytam: co ty zarobisz? - nalegal Dagon. - Damy ci... dwadziescia. Dosyc?... - Niech bedzie. Ale pokazecie mi droge do kraju srebra? - Pokazemy. - I tam, skad bierze sie cyne? - No... - I tam, gdzie sie rodzi bursztyn - zakonczyl Dagon. - Zebys ty raz zdechl!... - odparl milosciwy ksiaze Hiram wyciagajac do niego reke. - Ale juz nie bedziesz chowal zlego serca dla mnie za tamte dwie krypy?... Dagon westchnal. - Bede pracowal, azeby zapomniec. Ale... jaki ja mialbym majatek, gdybyscie mnie nie odpedzili wtedy!... - Dosyc!.. - wtracil Rabsun. - Gadajcie o Fenicji. - Przez kogo ty sie dowiesz o Beroesie i traktacie? - spytal Dagona Hiram. - Daj spokoj. Niebezpiecznie mowic, bo do tego beda nalezeli kaplani. - A przez kogo moglbys zepsuc traktat? - Ja mysle... Ja mysle, ze chyba przez nastepce tronu. Mam duzo jego kwitow. Hiram podniosl do gory reke i odparl: - Nastepca - bardzo dobrze, bo on zostanie faraonem, moze nawet niedlugo... - Psyt!... - przerwal Dagon uderzajac piescia w stol. - Zeby tobie mowe odjelo za takie gadanie!... - Oto wieprz! - zawolal Rabsun, wygrazajac bankierowi pod nosem. - A to glupi kramarz! - odpowiedzial Dagon z szyderczym usmiechem. - Ty, Rabsun, powinienes sprzedawac suszone ryby i wode na ulicach, ale nie mieszac sie do interesow miedzy panstwami. Wolowe kopyto umazane w egipskim blocie ma wiecej rozumu anizeli ty, ktory piec lat mieszkasz w stolicy Egiptu!... Oby cie swinie zjadly... - Cicho!... cicho!... - wtracil Hiram. - Nie dacie mi dokonczyc... - Mow, bos ty madry i ciebie rozumie moje serce - rzekl Rabsun. - Jezeli ty, Dagon, masz wplyw na nastepce, to bardzo dobrze - ciagnal Hiram. - Bo jezeli nastepca zechce miec traktat z Asyria, to bedzie traktat, i w dodatku napisany nasza krwia, na naszych skorach. Ale jezeli nastepca zechce wojny z Asyria, to on zrobi wojne, chocby kaplani przeciw niemu wezwali do pomocy wszystkich bogow. - Psyt! - wtracil Dagon. - Jezeli kaplani bardzo zechca, to bedzie traktat... Ale moze oni nie zechca... - Dlatego, Dagonie - mowil Hiram - my musimy miec za soba wszystkich wodzow... - To mozna. - I nomarchow... - Takze mozna. - I nastepce - prawil Hiram. Ale jezeli tylko ty sam bedziesz pchal go do wojny z Asyria, to na nic. Czlowiek, jak arfa, ma duzo strun i grac na nich trzeba dziesiecioma palcami, a ty, Dagonie, jestes tylko jednym palcem. - Przeciez nie rozedre sie na dziesiec czesci. - Ale ty mozesz byc jak jedna reka, przy ktorej jest piec palcow. Ty powinienes zrobic to, azeby nikt nie wiedzial, ze ty chcesz wojny, ale - azeby kazdy kucharz nastepcy chcial wojny, kazdy fryzjer nastepcy chcial wojny, azeby wszyscy laziebnicy, lektykarze, pisarze, oficerowie, woznice, azeby oni wszyscy chcieli wojny z Asyria i azeby nastepca slyszal o tym od rana do nocy, a nawet kiedy spi... - To sie zrobi. - A znasz ty jego kochanki? - spytal Hiram. Dagon machnal reka. - Glupie dziewczeta - odparl. - One tylko mysla, azeby ustroic sie, wymalowac i pachnidlami namascic... Ale skad sie biora te pachnidla i kto je przywozi do Egiptu, o tym juz nie wiedza. - Trzeba mu podsunac taka kochanke, azeby o tym wiedziala - rzekl Hiram. - Skad ja wziac?... - spytal Dagon. - A... mam!... - zawolal uderzajac sie w czolo. - Znasz ty Kame, kaplanke Astoreth?... - Co?... - przerwal Rabsun. - Kaplanka swietej bogini Astoreth bedzie kochanka Egipcjanina?... - Ty bys wolal, azeby ona byla twoja?... - szydzil Dagon. - Ona nawet zostanie arcykaplanka, gdy bedzie trzeba zblizyc ja do dworu... - Prawde mowisz - rzekl Hiram. - Alez to swietokradztwo!... - oburzal sie Rabsun. - Totez kaplanka, ktora je popelni, moze umrzec - wtracil sedziwy Hiram. - Zeby nam tylko nie przeszkodzila ta Sara, Zydowka - odezwal sie po chwili milczenia Dagon. - Ona spodziewa sie dziecka, do ktorego ksiaze juz dzis jest przywiazany. Gdyby zas urodzil jej sie syn, poszlyby w kat wszystkie. - Bedziemy mieli pieniadze i dla Sary - rzekl Hiram. - Ona nic nie wezmie!... - wybuchnal Dagon. - Ta nedzna odrzucila zloty, kosztowny puchar, ktory jej sam zanioslem... - Bo myslala, ze ja chcesz okpic - wtracil Rabsun. Hiram pokiwal glowa. - Nie ma sie czym klopotac - rzekl. - Gdzie nie trafi zloto, tam trafi ojciec, matka albo kochanka. A gdzie nie trafi kochanka, jeszcze dostanie sie... - Noz... - syknal Rabsun. - Trucizna... - szepnal Dagon. - Noz to rzecz bardzo grubianska... - zakonkludowal Hiram. Pogladzil brode, zamyslil sie, w koncu powstal i wydobyl z zanadrza purpurowa wstege, na ktora byly nanizane trzy zlote amulety z wizerunkiem bogini Astoreth. Wyjal zza pasa noz, przecial wstege na trzy czesci i dwa kawalki z amuletami wreczyl Dagonowi i Rabsunowi. Potem wszyscy trzej ze srodka pokoju poszli w kat, gdzie stal skrzydlaty posag bogini; zlozyli rece na piersiach, a Hiram zaczal mowic znizonym glosem, lecz wyraznie: - Tobie, matko zycia, przysiegamy wiernie dochowac umow naszych i dopoty nie spoczac, dopoki swiete miasta nie beda zabezpieczone od wrogow, ktorych oby wytepil glod, zaraza i ogien... Gdyby zas ktory z nas nie dotrzymal zobowiazania albo zdradzil tajemnice, niech spadna na niego wszystkie kleski i sromoty... Niech glod skreca jego wnetrznosci, a sen ucieka od krwia nabieglych oczu... Niech reka uschnie temu, kto by mu pospieszyl z ratunkiem, litujac sie jego nedzy... Niech na stole jego chleb zamieni sie w zgnilizne, a wino w cuchnaca posoke... Niech dzieci jego wymra, a dom niech mu zapelnia bekarty, ktore oplwaja go i wypedza... Niech skona jeczac przez wiele dni samotny i niech spodlonego trupa nie przyjmie ziemia ani woda, niech go ogien nie spali ani pozra dzikie bestie... Tak niech sie stanie!... Po strasznej przysiedze, ktora zaczal Hiram, a od polowy wykrzykiwali wszyscy glosami drzacymi wsciekloscia, trzej Fenicjanie odpoczeli zadyszani. Po czym Rabsun zaprosil ich na uczte, gdzie przy winie, muzyce i tancerkach na chwile zapomnieli o czekajacej ich pracy.
ROZDZIAL PIERWSZY Niedaleko miasta Pi-Bast znajdowala sie wielka swiatynia bogini Hator. W miesiacu Paoni (marzec-kwiecien), w dniu porownania wiosennego okolo dziewiatej wieczor, gdy gwiazda Syriusz miala sie ku zachodowi, pod brama swiatyni staneli dwaj podrozni kaplani i jeden pokutnik. Szedl on boso, mial popiol na glowie i byl przykryty gruba plachta, ktora twarz zaslanial. Pomimo widnej nocy fizjognomii podroznych nie mozna bylo poznac, stali bowiem w cieniu dwu olbrzymich posagow bostwa z krowia glowa, ktore pilnowaly wejscia do swiatnicy i laskawymi oczyma strzegly nomesu Habu od pomoru, zlego wylewu i poludniowych wiatrow. Odpoczawszy nieco pokutnik upadl piersiami na ziemie i dlugo modlil sie. Potem podniosl sie, ujal miedziana kolatke i uderzyl. Potezny dzwiek metalowy obiegl wszystkie dziedzince, odbil sie od grubych murow swiatyni i polecial ponad lany pszenicy, nad gliniane chaty chlopow, nad srebrzyste wody Nilu, gdzie slabym okrzykiem odpowiedzialo mu zbudzone ptactwo. Po dlugiej chwili za brama rozlegl sie szmer i pytanie: - Kto nas budzi? - Niewolnik bozy, Ramzes - rzekl pokutnik. - Po co przyszedles? - Po swiatlo madrosci. - Jakie masz prawa? - Otrzymalem nizsze swiecenie i na wielkich procesjach wewnatrz swiatyni nosze pochodnia. Brama szeroko otworzyla sie. Na srodku stal kaplan w bialej szacie, ktory wyciagnawszy reke rzekl powoli i wyraznie : - Wejdz. Niech razem z przestapieniem tego progu spokoj bozy zamieszka w twojej duszy i niech spelnia sie zyczenia, o ktore w pokornej modlitwie blagasz bogow. A gdy pokutnik upadl mu do nog, kaplan czyniac jakies znaki nad jego glowa szeptal: - W imie Tego, ktory jest, byl i bedzie... Ktory wszystko stworzyl... Ktorego tchnienie napelnia swiat widzialny i niewidzialny i jest zyciem wiecznym. A gdy brama zamknela sie, kaplan wzial Ramzesa za reke i wsrod zmroku, pomiedzy ogromnymi kolumnami przysionka, zaprowadzil go do przeznaczonego mieszkania. Byla to mala celka oswietlona kagankiem. Na kamiennej posadzce lezala wiazka suchej trawy, w kacie stal dzban wody, a obok - jeczmienny placek. - Widze, ze tutaj naprawde odpoczne po przyjeciach u nomarchow!... - wesolo zawolal Ramzes. - Mysl o wiecznosci - odparl kaplan i oddalil sie. Ksiecia niemile dotknela ta odpowiedz. Pomimo ze byl glodny, nie chcial jesc placka ani pic wody. Usiadl na trawie i patrzac na swoje pokaleczone w podrozy nogi pytal sie: po co on tu przyszedl?... po co dobrowolnie wyzul sie ze swej dostojnosci?... Widzac sciany celi i jej ubostwo, przypomnial sobie chlopiece lata spedzone w kaplanskiej szkole. Ile on tam dostal kijow!... ile nocy przepedzil na kamiennej posadzce za kare!... Ramzes i teraz uczul te nienawisc i trwoge, jakiej wowczas doswiadczal wobec surowych kaplanow, ktorzy na wszystkie jego pytania i prosby odpowiadali zawsze jednym: "Mysl o wiecznosci!... Po kilkumiesiecznym zgielku wpasc w taka cisze, zamienic dwor ksiazecy na ciemnosc i samotnosc, a zamiast uczt, kobiet, muzyki czuc dokola siebie i nad soba ciezar murow... "Oszalalem!... oszalalem..." - mowil do siebie Ramzes. Byla chwila, ze chcial opuscic swiatynie natychmiast, a potem przyszla mu mysl, ze moga nie otworzyc bramy. Widok brudnych nog, popiolu, ktory sypal mu sie z wlosow, szorstkosc pokutniczej plachty - wszystko to napelnialo go obrzydzeniem. Gdyby choc mial swoj miecz!... Ale czy w tym odzieniu i tym miejscu osmielilby sie go uzyc?... Uczul niepokonany strach i to go otrzezwilo. Przypomnial sobie, ze bogowie w swiatyniach zsylaja na ludzi trwoge i ze ona ma byc wstepem do madrosci. "Jestem przecie namiestnikiem i nastepca faraona - pomyslal - coz mi tu kto zrobi?..." Podniosl sie i wyszedl ze swej celi. Znajdowal sie w wielkim dziedzincu otoczonym kolumnami. Gwiazdy jasno swiecily, wiec zobaczyl - na jednym koncu podworza olbrzymie pylony, na drugim otwarte wejscie do swiatyni. Poszedl tam. Ode drzwi panowal mrok, a gdzies bardzo daleko plonelo kilka lamp, jakby unoszacych sie w powietrzu. Wpatrzywszy sie dojrzal miedzy wejsciem i swiatlami caly las gesto ustawionych, grubych kolumn, ktorych wierzcholki rozplywaly sie w ciemnosci. W glebi, moze o pareset krokow od niego, niewyraznie widac bylo olbrzymie nogi siedzacej bogini i jej rece oparte na kolanach, od ktorych slabo odbijal sie blask lamp. Nagle uslyszal szmer. Z daleka, z bocznej nawy, wysunal sie szereg bialych figurek idacych parami. Byla to nocna procesja kaplanow, ktorzy oddawali hold posagowi bogini spiewajac na dwa chory: Chor I. "Ja jestem Tym, ktory niebo i ziemie stworzyl i wszystkie na nich stworzenia zrobil. Chor II. Ja jestem Tym, ktory wody zrobil i wielka powodz stworzyl, Tym, co wolu jego matce zrobil, ktory rodzicem jest. Chor I. Ja jestem Tym, ktory niebo stworzyl i tajemnice widnokregow jego i dusze bogow w nie wlozylem. Chor II. Ja jestem Tym, ktory gdy oczy otwiera, jasno sie robi, a gdy je zamyka, ciemnosc sie staje. Chor I. Wody Nilu plyna, gdy rozkazuje... Chor II. Ale bogowie nie znaja jego imienia." * Glosy, z poczatku niewyrazne, poteznialy tak, ze slychac bylo kazde slowo, a gdy zniknal orszak, zaczely rozpraszac sie miedzy kolumnami, slabnac... Wreszcie umilkly. "A jednak ci ludzie - pomyslal Ramzes - nie tylko jedza, pija i zbieraja bogactwa... Oni naprawde spelniaja sluzbe, nawet w nocy... Chociaz - co z tego przyjdzie posagowi!..." Ksiaze nieraz widywal posagi bostw granicznych obrzucone blotem przez mieszkancow innego nomesu albo postrzelane z lukow i proc przez zolnierzy cudzoziemskich pulkow. Jezeli bogowie nie obrazaja sie o zniewagi, niewiele takze musza dbac o modlitwy i procesje. "Kto zreszta widzial bogow!.. - rzekl do siebie ksiaze. Ogrom swiatyni, jej niezliczone kolumny, swiatla palace sie przed posagiem, wszystko to pociagalo Ramzesa. Chcial rozejrzec sie w tym tajemniczym bezmiarze i poszedl naprzod. Wtem zdalo mu sie, ze z tylu glowy delikatnie dotknela go jakas reka... Obejrzal sie, nie bylo nikogo, wiec szedl dalej. Tym razem jakies dwie rece schwycily go za glowe, a trzecia, duza, oparla sie na plecach... - Kto tu jest?... - zawolal ksiaze i rzucil sie miedzy kolumny. Lecz potknal sie i omal nie upadl: cos schwycilo go za nogi. Ramzesa znowu opanowal strach, wiekszy niz w celi. Zaczal uciekac bez pamieci, potracajac sie o kolumny, ktore zastepowaly mu droge, a ciemnosc ogarniala ze wszech stron. - O swieta bogini, ratuj... - szepnal. W tej chwili zatrzymal sie: o kilka krokow przed nim byly wielkie drzwi swiatyni, przez ktore zagladalo gwiazdziste niebo. Odwrocil glowe - miedzy lasem olbrzymich kolumn plonely lampy, a blask ich slabo odbijal sie od spizowych kolan swietej Hator. Ksiaze wrocil do swej celi wzburzony i skruszony; serce rzucalo sie w nim jak ptak schwytany w sidla. Pierwszy raz od wielu lat upadl twarza na ziemie i goraco modlil sie o laske i przebaczenie. - Bedziesz wysluchany!... - odezwal sie nad nim slodki glos. Ramzes nagle podniosl glowe, lecz w celi nie bylo nikogo: drzwi zamkniete, mury grube. Modlil sie wiec jeszcze gorecej i tak usnal, z twarza na kamieniach i rozkrzyzowanymi rekoma. Kiedy na drugi dzien obudzil sie, byl juz innym czlowiekiem: poznal moc bogow i otrzymal obietnice laski. Od tej pory przez dlugi szereg dni, z ochota i wiara oddawal sie cwiczeniom poboznym. W swojej celi dlugie godziny spedzal na modlitwach, dal sobie ogolic wlosy, przywdzial stroj kaplanski i cztery razy na dobe uczeszczal do choru najmlodszych kaplanow. Jego zycie przeszle, wypelnione zabawami, budzilo w nim odraze, a niewiara, ktorej nabyl wsrod rozpustnej mlodziezy i cudzoziemcow, napelniala go strachem. I gdyby mu dzis dano do wyboru: tron czy kaplanski urzad? zawahalby sie. Pewnego dnia wielki prorok swiatyni wezwal go do siebie przypominajac, ze nie wszedl tu wylacznie dla modlow, ale dla poznania madrosci. Pochwalil jego pobozne zycie, powiedzial, ze jest juz oczyszczony z brudow swiata, i kazal mu zapoznac sie ze szkolami istniejacymi przy swiatyni. Raczej przez posluszenstwo anizeli ciekawosc ksiaze prosto od niego udal sie na zewnetrzny dziedziniec, gdzie miescil sie oddzial czytania i pisania. Byla to wielka sala oswietlona przez otwor w dachu. Na matach siedzialo kilkudziesieciu nagich uczniow z woskowanymi tabliczkami w rekach. Jedna sciana byla z gladkiego alabastru, przed nia stal nauczyciel i roznokolorowymi kredkami pisal znaki. Gdy ksiaze wszedl, uczniowie (prawie wszyscy jednego wieku z nim) upadli na twarz. Nauczyciel zas skloniwszy sie przerwal dotychczasowe zajecie, aby wypowiedziec chlopcom wyklad o wielkim znaczeniu nauki. - Moi kochani! - mowil. - "Czlowiek, ktory nie ma serca do madrosci, musi zajmowac sie praca reczna i meczyc oczy. Ale ten, kto rozumie wartosc nauk i ksztalci sie w nich, moze osiagnac wszystkie wladze, wszystkie dworskie urzedy. Pamietajcie o tym." ** Przypatrzcie sie nedznemu zyciu ludzi, ktorzy nie znaja pisma. "Kowal jest czarny, posmolony, ma palce pelne nagniotkow, a pracuje dzien i noc. Kamieniarz zrywa sobie ramie, azeby napelnic zoladek. Mularz budujacy kapitele w formie lotosu bywa stracany przez wicher ze szczytu dachu. Tkacz ma zgiete kolana, fabrykant broni ciagle podrozuje: ledwie przyjedzie do domu wieczorem, juz musi go opuszczac. Malarzowi pokojowemu cuchna palce, a czas uplywa mu na krajaniu galganow. Zas szybkobiegacz, ten, zegnajac sie z rodzina, powinien zostawic testament, bo naraza sie na niebezpieczenstwo spotkania dzikich zwierzat lub Azjatow." Pokazalem wam dole roznych rzemiosl, bo chce, azebyscie kochali sztuke pisania, ktora jest wasza matka, a teraz przedstawie wam jej pieknosci. Ona nie jest pustym slowem na ziemi, ona jest wazniejsza od wszelkich innych zajec. Ten, ktory korzysta ze sztuki pisania, jest szanowanym od dziecinstwa; on spelnia wielkie poslannictwa. Lecz ten, ktory nie bierze w niej udzialu, zyje w nedzy. Nauki szkolne sa ciezkie jak gory; ale jeden ich dzien wystarczy wam na cala wiecznosc. Wiec predko, jak najpredzej poznajcie sie z nimi i pokochajcie... Stan pisarza jest ksiazecym stanem, jego kalamarz i ksiega daja mu przyjemnosci i bogactwa!... Po szumnej przemowie o dostojenstwie nauk, czego od trzech tysiecy lat bez zmiany sluchali egipscy uczniowie, mistrz wzial kredke i na alabastrowej scianie zaczal pisac - alfabet. Kazda litera wyrazala sie za pomoca kilku symbolow hieroglificznych lub kilku znakow demotycznych. Rysunek oka, ptaka lub piora oznaczal - A. Owca albo doniczka - B, czlowiek stojacy lub czolno - K, waz - R, czlowiek siedzacy albo gwiazda - S. Obfitosc znakow wyrazajacych kazda litere sprawiala, ze nauka czytania i pisania byla bardzo mozolnym zajeciem. Totez Ramzes zmeczyl sie samym sluchaniem, wsrod ktorego jedyna rozrywke stanowilo to, gdy nauczyciel kazal ktoremu z uczniow wyrysowac lub nazwac litere i walil go kijem, gdy sie omylil. Pozegnawszy nauczyciela i wychowancow, ksiaze ze szkoly pisarzy przeszedl do szkoly miernikow. Tu uczono mlodziez zdejmowac plany pol, majacych po najwiekszej czesci forme prostokatow, tudziez niwelowac grunta za pomoca dwu lat i wegielnicy. W tym rowniez oddziale wykladano sztuke pisania liczb, nie mniej zawiklana jak hieroglify albo znaki demotyczne. Lecz najprostsze dzialania arytmetyczne stanowily wyzszy kurs i wykonywaly sie przy pomocy kulek. Ramzes mial tego dosyc i dopiero po kilku dniach zgodzil sie odwiedzic szkole lekarska. Byl to zarazem szpital, a raczej wielki ogrod zasadzony mnostwem drzew i zasiany wonnymi ziolami. Chorzy cale dnie przepedzali w powietrzu i sloncu, na lozkach, w ktorych zamiast materacy bylo wyciagniete plotno. Gdy ksiaze wszedl tutaj, panowala najwieksza czynnosc. Kilku pacjentow kapalo sie w sadzawce wody biezacej, jednego smarowano wonnymi masciami, jednego okadzano. Bylo kilku, ktorych uspiono za pomoca wzroku i pociagniec rekami; jeden jeczal po nastawieniu zwichnietej nogi. Pewnej ciezko chorej kobiecie kaplan podawal w kubku jakas miksture mowiac: "Chodz, leku, chodz, wypedz to z mego serca, z tych moich czlonkow, silny w czary przy tym leku." *** Nastepnie ksiaze w towarzystwie wielkiego lekarza poszedl do apteki, gdzie jeden z kaplanow przygotowywal lekarstwa z ziol, miodu, oliwy, skorek wezowych i jaszczurczych, kosci i tluszczow zwierzecych. Na zapytanie Ramzesa laborant nie oderwal oczu od swej pracy. Tylko wciaz wazyl i rozcieral materialy odmawiajac przy tym modlitwe: "Uzdrowilo Izyde, uzdrowilo Izyde, uzdrowilo Horusa... O Izydo, wielka czarodziejko, uzdrow mnie, wyzwol ze wszystkich zlych, szkodliwych, czerwonych rzeczy, od goraczki boga i goraczki bogini... O Schauagat', eenagate' synie! Erukate'! Kauaruschagate' !... Paparuka paparaka paparuka... "**** - Co on mowi? - spytal ksiaze. - Tajemnica... - odparl wielki lekarz kladac palec na ustach. Gdy wyszli na pusty dziedziniec, Ramzes rzekl do wielkiego lekarza: - Powiedz mi, swiety ojcze: co to jest sztuka lekarska i na czym polegaja jej sposoby? Bo ja slyszalem, ze choroba jest to zly duch, ktory osiedla sie w czlowieku i dreczy go z glodu, dopoki nie dostanie wlasciwej sobie zywnosci. I ze jeden zly duch, czyli choroba, karmi sie miodem, inny oliwa, a inny - zwierzecymi odchodami. Lekarz wiec powinien - naprzod wiedziec: jaki duch zamieszkal w chorym, a nastepnie - jakich ten duch potrzebuje pokarmow, azeby nie trapil czlowieka?... Kaplan zamyslil sie i odparl: - Co to jest choroba, jakim sposobem spada na ludzkie cialo, o tym nie moge powiedziec ci, Ramzesie. Ale objasnie ci, bo zostales oczyszczony, czym kierujemy sie przy wydawaniu lekarstw. Wyobraz sobie, ze czlowiek jest chory na watrobe. Otoz my, kaplani, wiemy, ze watroba znajduje sie pod wplywem gwiazdy Peneter-Dewa ***** i ze leczenie musi zalezec od tej gwiazdy. Lecz tu medrcy dziela sie na dwie szkoly. Jedni twierdza, ze potrzeba choremu na watrobe podawac wszystko to, nad czym Peneter-Dewa ma wladze, a zatem: miedz, lapis-lazuli, wywary z kwiatow, przede wszystkim z werweny i waleriany, nareszcie rozne czesci ciala turkawki i kozla. Inni zas lekarze sadza, ze gdy watroba jest chora, to wlasnie trzeba ja leczyc srodkami przeciwnymi. A poniewaz przeciwnikiem Peneter-Dewy jest Sebeg ******, wiec lekarstwami beda: zywe srebro, szmaragd i agat, leszczyna i podbial tudziez czesci ciala zaby i sowy utarte na proszek. Lecz nie jest to jeszcze wszystko. Trzeba bowiem pamietac o dniu, miesiacu i porze dnia, kazdy bowiem z tych przeciagow czasu zostaje pod wplywem gwiazdy, ktora moze wspierac lub oslabiac dzialanie lekarstwa. Trzeba nareszcie pamietac: jaka gwiazda i jaki znak Zodiaku panuje nad chorym. Dopiero gdy lekarz wszystkie te rzeczy wezmie pod uwage, moze przepisac srodek niezawodny. - I czy wszystkim chorym pomagacie w swiatyni? Kaplan potrzasnal glowa. - Nie - rzekl. - Umysl ludzki, ktory musi ogarnac tyle szczegolow, o jakich mowilem, bardzo latwo sie myli. A co gorsza: duchy zawistne, geniusze innych swiatyn, zazdrosne o swoja slawe, niejednokrotnie przeszkadzaja lekarzowi i psuja skutek lekarstw. Ostateczny wiec wypadek moze byc rozmaitym: jeden chory calkiem przychodzi do zdrowia, inny tylko poprawia sie, a trzeci pozostaje bez zmiany. Choc zdarzaja sie i tacy, ktorzy rozchoruja sie jeszcze gorzej albo nawet umieraja... Wola bogow!... Ksiaze sluchal z uwaga, w duchu jednak przyznal, ze niewiele rozumie. Zarazem przypomnial sobie cel swojego przybycia do swiatyni i nagle zapytal wielkiego lekarza: - Mieliscie, swieci ojcowie, pokazac mi tajemnice skarbu faraona. Czy maja byc nia te rzeczy, ktore widzialem? - Bynajmniej - odpowiedzial lekarz. - A1e my nie znamy sie na rzeczach panstwowych. Dopiero ma tu zjechac swiety kaplan Pentuer, wielki medrzec, i on zdejmie z oczu twoich zaslone. Ramzes pozegnal lekarza jeszcze wiecej zaciekawiony tym, co miano mu pokazac.
* Autentyczne ** Autentyczne *** Autentyczne **** Autentyczne ***** Planeta Wenus. ****** Planeta Merkury.
ROZDZIAL DRUGI Swiatynia Hator z wielka czcia przyjela Pentuera, a nizsi jej kaplani wyszli na pol godziny drogi, aby powitac znakomitego goscia. Zjechalo sie wielu prorokow, ojcow swietych i synow bozych, ze wszystkich cudownych miejsc Dolnego Egiptu, w celu uslyszenia slow madrosci. W pare dni po nich przybyli: arcykaplan Mefres i prorok Mentezufis. Skladano Pentuerowi holdy, nie tylko ze byl doradca ministra wojny i, bez wzgledu na mlody wiek, czlonkiem najwyzszego kolegium, ale ze kaplan ten mial slawe w calym Egipcie. Bogowie dali mu nadludzka pamiec, wymowe i nade wszystko cudny dar jasnowidzenia. W kazdej bowiem rzeczy i sprawie dostrzegal strony przed innymi ludzmi ukryte i umial przedstawic je w sposob zrozumialy dla wszystkich. Niejeden nomarcha lub wysoki urzednik faraona dowiedziawszy sie, ze Pentuer ma celebrowac uroczystosc religijna w swiatyni Hator, zazdroscil najskromniejszemu kaplanowi, ze uslyszy natchnionego przez bogow czlowieka. Duchowni, ktorzy na gosciniec wyszli witac Pentuera, byli pewni, ze dostojnik ten ukaze im sie na wozie dworskim albo w lektyce niesionej przez osmiu niewolnikow. Jakiez bylo ich zdziwienie, gdy ujrzeli chudego ascete, z obnazona glowa, ktory odziawszy sie w gruba plachte sam jeden podrozowal na oslicy i przywital ich z wielka pokora. Gdy go wprowadzono do swiatyni, zlozyl ofiare bostwu i natychmiast udal sie na obejrzenie placu, gdzie miala odbyc sie uroczystosc. Od tej pory nie widziano go. Ale w swiatyni i przyleglych jej podworzach zapanowal ruch niezwykly. Zwozono rozmaite sprzety kosztowne, ziarna, ubiory, spedzono kilkuset chlopow i robotnikow, z ktorymi Pentuer zamknal sie na przeznaczonym mu dziedzincu i robil przygotowania. Po osmiu dniach pracy zawiadomil arcykaplana Hatory, ze wszystko jest gotowe. Przez caly ten czas ksiaze Ramzes, ukryty w swojej celi, oddawal sie modlitwom i postom. Nareszcie pewnego dnia, o trzeciej po poludniu, przyszlo po niego kilkunastu kaplanow uszykowanych we dwa szeregi i wezwali go na uroczystosc. W przysionku swiatyni powitali ksiecia arcykaplani i wraz z nim spalili kadzidla przed olbrzymim posagiem Hatory. Potem skrecili w boczny korytarz, ciasny i niski, na koncu ktorego plonal ogien. Powietrze korytarza bylo przesycone wonia smoly gotujacej sie w kotle. W sasiedztwie kotla, przez otwor w posadzce wydobywal sie okropny jek ludzki i przeklenstwa. - Co to znaczy?... - spytal Ramzes jednego z idacych przy nim kaplanow. Zapytany nic nie odpowiedzial; na twarzach wszystkich obecnych, o ile je mozna bylo dojrzec, malowalo sie wzruszenie i przestrach. W tej chwili arcykaplan Mefres wzial do reki wielka lyzke i zaczerpnawszy z kotla goracej smoly rzekl podniesionym glosem: - Tak niech ginie kazdy zdrajca swietych tajemnic!.. To powiedziawszy wlal smole w otwor posadzki, a z podziemiow odezwal sie ryk... - Zabijcie mnie... jezeli w sercach macie choc odrobine milosierdzia!... - jeczal glos. - Niech cialo twe stocza robaki!... - rzekl Mentezufis wlewajac roztopiona smole w otwor. - Psy!... szakale! -jeczal glos. - Niech serce twoje bedzie spalone, a proch wyrzuca na pustynia... - mowil nastepny kaplan powtarzajac ceremonia. - O bogowie!... czyliz mozna tyle cierpiec - odpowiedziano z podziemi. - Niech dusza twoja, z wizerunkiem swej hanby i wystepku, blaka sie po miejscach, gdzie zyja ludzie szczesliwi!... - rzekl inny kaplan i znowu wlal lyzke smoly. - Oby was ziemia pozarla... Milosierdzia!... dajcie mi odetchnac... Nim przyszla kolej na Ramzesa, glos w podziemiu juz umilkl. - Tak bogowie karza zdrajcow!... - rzekl do ksiecia arcykaplan swiatyni. Ramzes zatrzymal sie i wpil w niego pelne gniewu spojrzenie. Zdawalo sie, ze wybuchnie i porzuci te gromade katow, ale uczul strach bozy i w milczeniu poszedl za innymi. Teraz dumny nastepca zrozumial, ze jest wladza, przed ktora uginaja sie faraonowie. Ogarnela go prawie rozpacz, chcial uciec stad, wyrzec sie tronu... Ale milczal i szedl dalej, otoczony kaplanami spiewajacymi modlitwy. "Oto juz wiem - myslal - gdzie podziewaja sie ludzie niemili slugom bozym!..." Refleksja ta nie zmniejszyla jego zgrozy. Opusciwszy waski korytarz, pelen dymu, procesja znowu znalazla sie pod otwartym niebem, na wzniesieniu. Ponizej lezal ogromny dziedziniec, z trzech stron zamiast muru otoczony parterowym budynkiem. Od tego miejsca, gdzie stali kaplani, spuszczal sie rodzaj amfiteatru o pieciu szerokich kondygnacjach, po ktorych mozna bylo przechadzac sie wzdluz dziedzinca lub zejsc na dol. Na placu nie bylo nikogo, ale z budynkow wygladali jacys ludzie. Arcykaplan Mefres, jako najdostojniejszy w tym gronie, przedstawil ksieciu Pentuera. Lagodna twarz ascety tak nie godzila sie z okropnosciami, jakie mialy miejsce w korytarzu, ze ksiaze zdziwil sie. Azeby coskolwiek powiedziec, rzekl do Pentuera: - Wydaje mi sie, ze juz kiedys spotkalem was, pobozny ojcze? - W roku zeszlym na manewrach pod Pi-Bailos. Bylem tam przy jego dostojnosci Herhorze - odparl kaplan. Dzwieczny i spokojny glos Pentuera zastanowil ksiecia. On juz gdzies slyszal i ten glos, w jakichs niezwyklych warunkach. Ale kiedy i gdzie?... W kazdym razie kaplan zrobil na nim przyjemne wrazenie. Gdybyz mogl zapomniec krzykow czlowieka, ktorego oblewano wrzaca smola!... - Mozemy zaczynac - odezwal sie arcykaplan Mefres. Pentuer wysunal sie na przod amfiteatru i klasnal w rece. Z parterowych budynkow wybiegla gromada tancerek i wyszli kaplani z muzyka tudziez niewielkim posagiem bogini Hator. Muzyka szla naprzod, za nia tancerki wykonujace swiety taniec, wreszcie posag otoczony dymem kadzidel. W ten sposob obeszli dokola dziedziniec i zatrzymujac sie co kilka krokow prosili bostwa o blogoslawienstwo, a zlych duchow o opuszczenie miejsca, gdzie ma odbyc sie pelna tajemnic uroczystosc religijna. Gdy procesja wrocila do budynkow, wystapil Pentuer. Obecni dostojnicy w liczbie dwudziestu lub trzydziestu osob, skupili sie dokola niego. - Z woli jego swiatobliwosci faraona - zaczal Pentuer - i za zgoda najwyzszych wladz kaplanskich mamy wtajemniczyc nastepce tronu, Ramzesa, w niektore szczegoly zycia panstwa egipskiego, znane tylko bostwom, rzadcom kraju i swiatyniom. Wiem, dostojni ojcowie, ze kazdy z was lepiej objasnilby mlodego ksiecia o tych rzeczach, albowiem napelnia was madrosc, a bogini Mut przemawia przez wasze usta. Ze jednak na mnie, ktory wobec was jestem tylko uczniem i prochem, spadl ten obowiazek, pozwolcie, abym go spelnil pod waszym czcigodnym kierunkiem i dozorem. Szmer zadowolenia rozlegl sie miedzy uczczonymi w taki sposob kaplanami. Pentuer zwrocil sie do ksiecia: - Od kilku miesiecy, slugo bozy, Ramzesie, jak zblakany podrozny szuka drogi na pustyni, tak ty szukasz odpowiedzi na pytanie: dlaczego zmniejszyly sie i zmniejszaja dochody swiatobliwego faraona? Zapytywales nomarchow, a choc objasnili cie wedle swojej moznosci, nie zadowoliles sie, pomimo ze najwyzsza madrosc ludzka jest udzialem tych dostojnikow. Zwracales sie do wielkich pisarzy, lecz pomimo usilowan, ludzie ci, jak ptaki z sieci, sami nie mogli wyplatac sie z trudnosci, gdyz rozum czlowieka, nawet uksztalconego w szkole pisarzy, ogromu tych rzeczy ogarnac nie jest w stanie. W koncu, zmeczony jalowymi objasnieniami zaczales przygladac sie gruntom nomesow, ich ludziom i dzielom ich rak, ale nic nie dojrzales. Sa bowiem rzeczy, o ktorych ludzie milcza jak kamienie, ale o ktorych opowie ci nawet kamien, jezeli padnie na niego swiatlo bogow. Gdy tym sposobem zawiodly cie wszystkie ziemskie rozumy i potegi, zwrociles sie do bogow. Boso, z glowa posypana popiolem, przyszedles jako pokutnik do tej wielkiej swiatyni, gdzie za pomoca modlitw i umartwien oczysciles cialo swoje, a wzmocniles ducha. Bogowie, a w szczegolnosci potezna Hator wysluchala twych prosb i przez niegodne moje usta da ci odpowiedz, ktora obys gleboko zapisal w sercu!... "Skad on wie - myslal tymczasem ksiaze - ze ja wypytywalem pisarzy i nomarchow?... Aha, powiedzial mu o tym Mefres i Mentezufis... Zreszta oni wszystko wiedza!..." - Posluchaj - mowil Pentuer - a odslonie ci, za pozwoleniem obecnych tu dostojnikow, czym byl Egipt czterysta lat temu, za panowania najslawniejszej i najpobozniejszej dynastii dziewietnastej, tebenskiej, a czym jest dzis... Kiedy pierwszy faraon tamtej dynastii, Ramen-pehuti-Ramessu, objal wladze nad krajem, dochody skarbu panstwa w zbozu, bydle, piwie, skorach, kruszcach i rozmaitych wyrobach wynosily sto trzydziesci tysiecy talentow. Gdyby istnial narod, ktory wszystkie te towary moglby nam wymienic na zloto, faraon mialby rocznie sto trzydziesci trzy tysiace min zlota *. A ze jeden zolnierz moze dzwigac na plecach dwadziescia szesc min ciezaru, wiec dla przeniesienia tego zlota trzeba by uzyc okolo pieciu tysiecy zolnierzy. Kaplani zaczeli szeptac miedzy soba nie ukrywajac zdziwienia. Nawet ksiaze zapomnial o czlowieku zameczonym w podziemiach. - Dzis - mowil Pentuer - roczny dochod jego swiatobliwosci, we wszystkich produktach tej ziemi, wart jest tylko dziewiecdziesiat osm tysiecy talentow. Za co mozna by dostac tyle zlota, ze do przeniesienia go potrzeba by tylko czterech tysiecy zolnierzy. - O tym, ze dochody panstwa bardzo zmniejszyly sie, wiem - wtracil Ramzes - ale dlaczego? - Badz cierpliwym, slugo bozy - odparl Pentuer. - Nie tylko dochod jego swiatobliwosci ulegl zmniejszeniu... Za dziewietnastej dynastii Egipt mial pod bronia sto osmdziesiat tysiecy ludzi. Gdyby za sprawa bogow kazdy owczesny zolnierz zamienil sie w kamyk wielkosci winnego grona... - To byc nie moze - szepnal Ramzes. - Bogowie wszystko moga - surowo rzekl arcykaplan Mefres. - Albo lepiej - mowil Pentuer - gdyby kazdy zolnierz polozyl na ziemi jeden kamyk, byloby sto osmdziesiat tysiecy kamykow i spojrzyjcie, dostojni ojcowie, kamyki te zajelyby tyle miejsca... Wskazal reka czerwonawej barwy prostokat, ktory lezal na dziedzincu. - W tej figurze miescilyby sie kamyki rzucone przez kazdego zolnierza z czasow Ramzesa I. Figura ta ma dziewiec krokow dlugosci i okolo pieciu szerokosci. Figura ta jest czerwona, ma barwe ciala Egipcjan, gdyz w owych czasach wszyscy nasi zolnierze skladali sie tylko z Egipcjan... Kaplani znowu zaczeli szeptac. Ksiaze sposepnial, zdawalo mu sie bowiem, ze jest to przymowka do niego, ktory lubil cudzoziemskich zolnierzy. - Dzis - ciagnal Pentuer - z wielkim trudem zebraloby sie sto dwadziescia tysiecy wojownikow. Gdyby zas kazdy z nich rzucil na ziemie swoj kamyk, mozna by utworzyc taka oto figure... Patrzcie, dostojni... Obok pierwszego lezal drugi prostokat, majacy te sama wysokosc, ale znacznie krotsza podstawe. Nie mial tez barwy jednolitej, lecz skladal sie z kilku pasow roznego koloru. - Ta figura ma okolo pieciu krokow szerokosci, lecz dluga jest tylko na szesc krokow. Ubyla wiec panstwu ogromna ilosc zolnierzy, trzecia czesc tej, jaka posiadalismy. - Panstwu wiecej przyda sie madrosc takich jak ty, proroku, anizeli wojsko - wtracil arcykaplan Mefres. Pentuer sklonil sie przed nim i mowil dalej: - W tej nowej figurze, przedstawiajacej dzisiejsza armie faraonow, widzicie, dostojni, obok barwy czerwonej, ktora oznacza rodowitych Egipcjan, jeszcze trzy inne pasy: czarny, zolty i bialy. Przedstawiaja one wojska najemnicze: Etiopow, Azjatow i Libijczykow tudziez Grekow. Jest ich razem ze trzydziesci tysiecy, ale kosztuja tyle, co piecdziesiat tysiecy Egipcjan... - Nalezy czym predzej zniesc obce pulki!... - rzekl Mefres. - Drogie sa, nieprzydatne, a ucza nasz lud bezboznosci i zuchwalstwa. Dzis juz wielu Egipcjan nie pada na twarz przed kaplanami, ba! niejeden posunal sie do kradziezy w swiatyniach i grobach... - Zatem precz z najemnikami... - mowil zapalczywie Mefres. - Kraj ma z nich same szkody, a sasiedzi podejrzewaja nas o nieprzyjacielskie zamysly... - Precz z najemnikami!... Rozpedzic buntowniczych pogan!... - odezwali sie kaplani. - Gdy po latach, Ramzesie, wstapisz na tron - mowil Mefres - spelnisz ten swiety obowiazek wzgledem panstwa i bogow... - Tak, spelnij!... Uwolnij twoj lud od niewiernych!... - wolali kaplani. Ramzes pochylil glowe i milczal. Krew uciekla mu do serca, czul, ze ziemia chwieje mu sie pod nogami. On ma rozpedzic najlepsza czesc wojska!... On, ktory chcialby miec dwa razy wieksza armie i ze cztery razy tyle walecznych pulkow najemnych!... "Bez milosierdzia sa nade mna!..." - pomyslal. - Mow, z nieba zeslany Pentuerze - odezwal sie Mefres. - Tak wiec, swieci mezowie - ciagnal Pentuer - poznalismy dwa nieszczescia Egiptu, zmniejszyly sie dochody faraona i jego armia... - Co tam armia!... - mruknal arcykaplan, pogardli- wie wstrzasajac reka. - A teraz, za laska bogow i waszym zezwoleniem, okaze wam: dlaczego tak sie stalo i z jakich powodow skarb i wojska beda zmniejszaly sie w przyszlosci: Ksiaze podniosl glowe i patrzyl na mowiacego. Juz nie myslal o czlowieku mordowanym w podziemiach. Pentuer przeszedl kilkanascie krokow wzdluz amfiteatru, za nim dostojnicy. - Czy widzicie u stop waszych ten dlugi a waski pas zielonosci, zakonczony szerokim trojkatem? Po obu stronach pasa leza wapienie, piaskowce i granity, a za nimi obszary piasku. Srodkiem plynie struga, ktora w trojkacie rozdziela sie na kilka odnog... - To Nil!... To Egipt!.. - wolali kaplani. - Uwazajcie no - przerwal wzruszony Mefres. - Obnazam reke... Czy widzicie te dwie niebieskie zyly, biegnace od lokcia do piesci?... Nie jestze to Nil i jego kanal, ktory poczyna sie naprzeciw Gor Alabastrowych i plynie az do Fayum?... A spojrzyjcie na wierzch mojej piesci: jest tu tyle zyl, na ile odnog dzieli sie swieta rzeka za Memfisem. A moje palce czyliz nie przypominaja liczby odnog, ktorymi Nil wlewa sie do morza?... - Wielka prawda!... - wolali kaplani ogladajac swoje rece. - Otoz mowie wam - ciagnal rozgoraczkowany arcykaplan - ze Egipt jest... sladem reki Ozirisa... Tu na tej ziemi wielki bog oparl reke: w Tebach lezal jego boski lokiec, morza dosiegnely palce, a Nil jest jego zylami... I dziwic sie, ze ten kraj nazywamy blogoslawionym! - Oczywiscie - mowili kaplani - Egipt jest wyraznym odciskiem reki Ozirisa... - Czyliz - wtracil ksiaze - Oziris ma siedm palcow u reki? Bo przecie Nil siedmiu odnogami wpada do morza. Nastalo gluche milczenie. - Mlodziencze - odparl Mefres z dobrotliwa ironia - czy sadzisz, ze Oziris nie moglby miec siedmiu palcow, gdyby mu sie tak podobalo?... - Naturalnie!... - potakiwali kaplani. - Mow dalej, znakomity Pentuerze - wtracil Mentezufis. - Macie slusznosc, dostojnicy - zaczal znowu Pentuer. - Ta struga, ze swymi rozgalezieniami, jest obrazem Nilu; waski pasek murawy, obsaczony kamieniami i piaskiem, to Egipt Gorny, a ten trojkat, poprzecinany zylkami wody, to wizerunek Egiptu Dolnego, najobszerniejszej i najbogatszej czesci panstwa. Otoz w poczatkach dziewietnastej dynastii caly Egipt, od katarakt Nilowych do morza, obejmowal piecset tysiecy miar ziemi. Zas na kazdej miarze ziemi zylo szesnastu ludzi: mezczyzn, kobiet i dzieci. Lecz przez czterysta lat nastepnych prawie z kazdym pokoleniem ubywalo Egiptowi po kawalku ziemi zyznej... Mowca dal znak. Kilkunastu mlodych kaplanow wybieglo z budynku i poczeli sypac piasek na rozmaite punkta murawy. - Za kazdym pokoleniem - ciagnal kaplan - ubywalo ziemi zyznej, a waski jej pasek zwezal sie coraz bardziej. - Dzis - tu podniosl glos - ojczyzna nasza zamiast pieciuset tysiecy miar, posiada tylko czterysta tysiecy miar... Czyli ze przez ciag panowania dwu dynastii Egipt stracil ziemie, ktora wykarmiala blisko dwa miliony ludzi!... W zgromadzeniu znowu podniosl sie szmer zgrozy. - A wiesz, slugo bozy, Ramzesie, gdzie podzialy sie te pola, na ktorych niegdys rosla pszenica i jeczmien albo pasly sie stada bydla?... O tym wiesz, ze - zasypal je piasek pustyni. Ale czy mowiono ci: dlaczego tak sie stalo?... Bo - zabraklo chlopow, ktorzy za pomoca wiadra i pluga od switu do nocy walczyli z pustynia. Nareszcie, czy wiesz, dlaczego zabraklo tych robotnikow bozych?... Gdzie oni sie podzieli? Co ich wymiotlo z kraju?... Oto - wojny zagraniczne. Nasi rycerze zwyciezali nieprzyjaciol, nasi faraonowie uwieczniali swoje czcigodne nazwiska az nad brzegami Eufratu, a nasi chlopi, jak pociagowe bydlo, nosili za nimi zywnosc, wode i inne ciezary i po drodze marli tysiacami. Totez za te kosci, rozrzucone po pustyniach wschodnich, piaski zachodnie pozarly nasze grunta, i dzis trzeba niezmiernej pracy i wielu pokolen, azeby powtornie wydobyc czarna ziemie egipska spod mogily piaskow... - Sluchajcie!... sluchajcie!... - wolal Mefres -jakis bog mowi przez usta tego czlowieka. Tak, nasze triumfalne wojny byly grobem Egiptu... Ramzes nie mogl zebrac mysli. Zdawalo mu sie, ze te gory piasku sypia sie dzis na jego glowe. - Powiedzialem - mowil Pentuer - ze potrzeba wielkiej pracy, azeby odkopac Egipt i wrocic mu dawne bogactwa, ktore pozarla wojna. Ale czy my posiadamy sily do wykonania tego zamiaru?... Znowu posunal sie kilkanascie krokow wzdluz amfiteatru, a za nim wzruszeni sluchacze. Jak Egipt Egiptem, jeszcze nikt tak dosadnie nie odmalowal klesk kraju, choc wszyscy wiedzieli o nich. - Za czasow dziewietnastej dynastii Egipt posiadal osm milionow ludnosci. Gdyby kazdy owczesny czlowiek, kobieta, starzec i dziecko rzucili na ten oto plac po ziarnie fasoli, ziarna utworzylyby taka figure... Wskazal reka na dziedziniec, gdzie w dwu rzedach, jeden przy drugim, lezalo osm wielkich kwadratow ulozonych z czerwonej fasoli. - Figura ta ma szescdziesiat krokow dlugosci, trzydziesci szerokosci i jak widzicie, pobozni ojcowie, sklada sie z jednakowych ziarn; niby owczesna ludnosc, kiedy wszyscy byli z dziada-pradziada Egipcjanami. A dzis spojrzyjcie!... Poszedl dalej i wskazal na inna grupe kwadratow rozmaitej barwy. - Widzicie figure, ktora ma takze trzydziesci krokow szerokosci, ale tylko czterdziesci piec dlugosci. Dlaczego? Bo jest w niej tylko szesc kwadratow, bo dzisiejszy Egipt nie ma juz osmiu, lecz tylko szesc milionow mieszkancow... Zwazcie przy tym, ze gdy poprzednia figura skladala sie wylacznie z czerwonej fasoli egipskiej, w tej obecnej sa ogromne pasy z ziarn czarnych, zoltych i bialych. Bo jak w armii naszej, tak i w narodzie znajduje sie dzis bardzo wielu cudzoziemcow: czarni Etiopowie, zolci Syryjczycy i Fenicjanie, biali Grecy i Libijczycy... Przerwano mu. Kaplani sluchajacy zaczeli go sciskac. Mefres plakal. - Nie bylo jeszcze podobnego proroka!... - wolano. - W glowie nie miesci sie, kiedy on mogl porobic takie rachunki!... - mowil najlepszy matematyk swiatyni Hator. - Ojcowie! - rzekl Pentuer - nie przeceniajcie moich zaslug. W naszych swiatyniach dawnymi laty zawsze w ten sposob przedstawiano gospodarke panstwowa... Ja tylko odgrzebalem to, o czym troche zapomnialy nastepne pokolenia.... - Ale rachunki?... - spytal matematyk. - Rachunki nieustannie prowadza sie we wszystkich nomesach i swiatyniach - odparl Pentuer. - Ogolne sumy znajduja sie w palacu jego swiatobliwosci... - A figury?... figury!... - wolal matematyk. - Przeciez na takie figury dziela sie nasze pola, a jeometrowie panstwowi ucza sie o nich w szkolach. - Nie wiadomo, co wiecej podziwiac w tym czlowieku: jego madrosc czy pokore... - rzekl Mefres. - O, nie zapomnieli o nas bogowie, jezeli mamy takiego... W tej chwili straznik czuwajacy na wiezy swiatyni wezwal obecnych na modlitwe. - Wieczorem dokoncze objasnien - mowil Pentuer - teraz powiem jeszcze nieduzo slow. Spytacie, czcigodni, dlaczego do tych obrazow uzylem ziarn? Bo jak ziarno rzucone w ziemie co roku przynosi plon swemu gospodarzowi, tak czlowiek sklada co roku podatki skarbowi. Gdyby w ktorym nomesie zasiano o dwa miliony mniej ziarn fasoli niz w latach dawnych, nastepny jej zbior bylby znakomicie mniejszy i gospodarze mieliby zle dochody. Podobniez w panstwie: gdy ubeda dwa miliony ludnosci, musi zmniejszyc sie wplyw podatkow. Ramzes sluchal z uwaga i odszedl milczacy.
* Mina - 1 1/2 kilograma
ROZDZIAL TRZECI Kiedy wieczorem kaplani i nastepca wrocili na dziedziniec, zapalono kilkaset pochodni tak jasnych, ze bylo widno jak w dzien. Na znak Mefresa znowu wystapila procesja muzykantow, tancerek i mlodszych kaplanow z posagiem bogini Hator z krowia glowa. A gdy odpedzono zle duchy, Pentuer znowu zaczal kazanie. - Widzieliscie, dostojnicy, ze od czasow dziewietnastej dynastii ubylo nam sto tysiecy miar ziemi i dwa miliony ludnosci. To wyjasnia, dlaczego dochod panstwa zmniejszyl sie o trzydziesci dwa tysiace talentow, i o tym wiemy wszyscy. Jest to przecie dopiero poczatek klesk Egiptu i skarbu. Na pozor bowiem zostalo jego swiatobliwosci jeszcze dziewiecdziesiat osm tysiecy talentow dochodu. Czy jednak sadzicie, ze faraon otrzymuje caly ten dochod ?... Za przyklad opowiem wam, co jego dostojnosc Herhor odkryl w powiecie Zajeczym. Za dziewietnastej dynastii mieszkalo tam dwadziescia tysiecy ludzi, ktorzy placili podatku trzysta piecdziesiat talentow rocznie. Dzis mieszka zaledwie pietnascie tysiecy, i ci naturalnie, placa na rzecz skarbu tylko dwiescie siedmdziesiat talentow. Tymczasem faraon, zamiast dwu- stu siedmdziesieciu, otrzymuje sto siedmdziesiat talentow!... "Dlaczego?.." - spytal dostojny Herhor - a oto, co pokazalo sledztwo. Za dziewietnastej dynastii bylo w powiecie okolo stu urzednikow i ci brali po tysiac drachm rocznej pensji. Dzis na tym samym terytorium, pomimo ubytku ludnosci, znajduje sie przeszlo dwustu urzednikow, ktorzy biora po dwa tysiace piecset drachm na rok. Jego dostojnosci Herhorowi nie wiadomo, czy tak jest w kazdym powiecie. To przecie pewne, ze skarb faraona, zamiast dziewiecdziesieciu osmiu ma tylko siedmdziesiat cztery tysiace talentow rocznie... - Powiedz, ojcze swiety: piecdziesiat tysiecy... - wtracil Ramzes. - I to objasnie - odparl kaplan. - W kazdym razie zapamietaj, ksiaze, iz skarb faraona oddaje dzis dwadziescia cztery tysiace talentow urzednikom, gdy za dynastii dziewietnastej wydawal tylko dziesiec tysiecy. Wielkie milczenie panowalo wsrod dostojnikow: niejeden bowiem mial krewnego na urzedzie, w dodatku dobrze platnym. Ale Pentuer byl nieustraszony. - Teraz - mowil - pokaze ci, nastepco, byt urzednikow i dole ludu za dawnych lat i dzisiaj. - Czy nie szkoda czasu?... To przecie kazdy sam moze zobaczyc... - zaszemrali kaplani. - Ja chce to wiedziec - rzekl stanowczo nastepca. Szmer ucichl. Pentuer po stopniach amfiteatru zeszedl na dziedziniec, a za nim ksiaze, arcykaplan Mefres i reszta kaplanow. Zatrzymali sie przed dluga zaslona z mat, ktora tworzyla jakby parkan. Na znak Pentuera przybieglo kilkunastu mlodych kaplanow z jarzacymi pochodniami. Drugi znak - i czesc zaslony spadla. Z ust obecnych wyrwal sie okrzyk zdziwienia. Mieli przed soba jasno oswietlony zywy obraz, do ktorego wchodzilo okolo stu figurantow. Obraz dzielil sie na trzy kondygnacje: dolna, gdzie stali rolnicy, wyzsza - urzednicy i najwyzsza, gdzie znajdowal sie zloty tron faraona oparty na dwu lwach, ktorych glowy byly poreczami. - Tak bylo - mowil Pentuer - za dynastii dziewietnastej. Spojrzyjcie na rolnikow. Przy ich plugach widzicie woly lub osly, ich motyki i lopaty sa brazowe, a wiec mocne. Patrzcie, jacy to tedzy ludzie! Dzis podobnych mozna spotkac tylko w gwardii jego swiatobliwosci. Potezne rece i nogi, piersi wypukle, twarze usmiechniete. Wszyscy sa namaszczeni oliwa, wykapani. Ich zony zajmuja sie przygotowywaniem pokarmu i odziezy lub myciem sprzetow dla rodziny; dzieci - bawia sie lub chodza do szkoly. Owczesny chlop, jak widzicie, jadal chleb pszenny, bob, mieso, ryby i owoce, a pijal piwo i wino. Spojrzyjcie, jak piekne byly dzbany i misy. Przypatrzcie sie czepkom, fartuszkom i pelerynom mezczyzn: wszystko ozdobione roznokolorowym haftem. Jeszcze piekniej haftowano koszule kobiet... A czy uwazacie, jak one starannie czesaly sie, jakie nosily szpilki, zausznice, pierscienie i bransolety? Ozdoby te sa robione z brazu i kolorowej emalii; trafia sie jednak miedzy nimi i zloto, chocby w postaci drucika. Podniescie teraz oczy wyzej, na urzednikow. Chodza oni w pelerynach, ale kazdy chlop w dniu swiatecznym przywdziewal taka sama. Zywia sie zupelnie tak samo jak chlopi, to jest dostatnio, ale skromnie. Sprzety maja troche ozdobniejsze od chlopskich i czesciej trafiaja sie w ich skrzyniach zlote pierscienie. Podroze odbywaja na oslach lub wozach ciagnionych przez woly. Pentuer klasnal i w zywym obrazie zapanowal ruch. Chlopi zaczeli podawac urzednikom kosze winogron, wory jeczmienia, grochu i pszenicy, dzbany wina, piwa, mleka i miodu, mnostwo zwierzyny i liczne sztuki bialych lub kolorowych tkanin. Urzednicy odebrali te produkta, czesc ich zostawiali sobie, ale przedmioty najpiekniejsze i najkosztowniejsze odsuneli wyzej, dla tronu. Platforma, gdzie znajdowal sie symbol wladzy faraona, byla zasypana produktami tworzacymi jakby pagorek. - Widzicie, dostojni - rzekl Pentuer - ze w owych czasach, kiedy chlopi byli syci i zamozni, skarb jego swiatobliwosci ledwo mogl pomiescic dary poddanych. A teraz zobaczcie: co jest dzisiaj... Nowe haslo, spadla druga czesc zaslony i ukazal sie drugi obraz, w ogolnych zarysach podobny do poprzedniego. - Oto sa terazniejsi chlopi - mowil Pentuer, a w glosie jego czuc bylo wzburzenie. - Cialo ich sklada sie ze skory i kosci, wygladaja jak chorzy, sa brudni i juz zapomnieli namaszczac sie oliwa. Za to grzbiety ich sa poranione kijami. Nie widac przy nich wolow ani oslow, bo i na co, jezeli plug ich ciagnie zona i dzieci?... Ich motyki i lopaty sa drewniane, co latwo psuje sie i powieksza prace. Odziezy nie maja zadnej, tylko kobiety chodza w grubych koszulach i nawet we snie nie widuja tych haftow, jakimi stroili sie ich dziadowie i babki. Spojrzyjcie, co jada chlop? Czasem jeczmien i suszone ryby, zawsze ziarna lotosu, rzadko pszenny placek, nigdy miesa, piwa lub wina. Spytacie: gdzie podzialy sie jego naczynia i sprzety? Nie ma zadnych, procz dzbanka na wode, bo tez i nic wiecej nie zmiesciloby sie w norze, ktora zamieszkuje... Przebaczcie mi to, na co teraz zwroce wasza uwage. Tam kilkoro dzieci leza na ziemi: oznacza to, ze pomarly... Dziwna rzecz, jak czesto teraz umieraja chlopskie dzieci - z glodu i pracy! I te sa jeszcze najszczesliwsze: inne bowiem, ktore zostaly przy zyciu, ida pod kij dozorcy albo sprzedaja sie Fenicjanom niby jagnieta... Wzruszenie zatamowalo mu glos. Lecz chwile odpoczal i ciagnal dalej, wsrod gniewnego milczenia kaplanow. - A teraz spojrzyjcie na urzednikow: jacy oni czerstwi, urozowani, jak pieknie ubrani!... Zony ich nosza zlote bransolety i zausznice, i tak cienkie szaty, ze ksiazeta mogliby im pozazdroscic. Wsrod chlopow nie widac wolu ani osla; za to urzednicy podrozuja na koniach albo w lektykach... Pija zas tylko wino, i to - dobre wino!... Klasnal w rece i znowu zrobil sie ruch. Chlopi zaczeli podawac urzednikom: wory zboza, kosze owocow, wino, zwierzeta... Przedmioty te urzednicy, jak pierwej, ustawiali obok tronu, ale - w ilosci znacznie mniejszej. Na kondygnacji krolewskiej juz nie bylo pagorka produktow. Za to kondygnacja urzednikow byla zasypana. - Oto jest Egipt dzisiejszy - mowil Pentuer. - Nedzni chlopi, bogaci pisarze, skarb nie tak pelny jak dawniej. A teraz... Dal znak i stala sie rzecz nieoczekiwana. Jakies rece poczely zabierac: zboze, owoce, tkaniny z platformy faraona i urzednikow. A gdy ilosc towarow bardzo zmniejszyla sie, te same rece zaczely chwytac i uprowadzac chlopow, ich zony i dzieci... Widzowie ze zdumieniem patrzyli na szczegolne zabiegi tajemniczych osob. Nagle ktos zawolal: - To Fenicjanie!... Oni nas tak obdzieraja!... - Tak jest, swieci ojcowie - rzekl Pentuer. - To sa rece ukrytych miedzy nami Fenicjan. Obdzieraja oni krola i pisarzy, a chlopow zabieraja w niewole, gdyz im juz nic wydrzec nie mozna... - Tak!... To szakale!... Przeklenstwo im!... Wygnac nedznikow!... - wolali kaplani. - Oni to najwiecej szkod wyrzadzaja panstwu... Nie wszyscy jednak wolali w ten sposob. Gdy ucichlo, Pentuer kazal zaniesc pochodnie w inna strone dziedzinca i tam zaprowadzil swoich sluchaczy. Nie bylo tu zywych obrazow, ale jakby wystawa przemyslowa. - Raczcie spojrzec, dostojni -mowil. - Za dziewietnastej dynastii te rzeczy przysylali nam cudzoziemcy: z kraju Punt mielismy wonnosci, z Syrii zloto. zelazna bron i wozy wojenne. Oto wszystko. Lecz wowczas Egipt wyrabial... Spojrzyjcie na te olbrzymie dzbany: ile tu ksztaltow, a jakie rozmaite kolory!... Albo sprzety: to krzeselko wylozone jest dziesiecioma tysiacami kawalkow zlota, perlowej masy i kolorowych drzew... Zobaczcie owczesne szaty: jaki haft, jaka delikatnosc tkanin, ile kolorow... A miecze brazowe, a szpilki, bransolety, zausznice, a narzedzia rolnicze i rzemieslnicze... Wszystko to robione u nas, za dziewietnastej dynastii. Przeszedl do nastepnej grupy przedmiotow. - A dzis - patrzcie. Dzbany sa male i prawie bez ozdob, sprzety proste, tkaniny grube i jednostajne. Ani jeden z tegoczesnych wyrobow nie moze rownac sie pod wzgledem rozmiarow, trwalosci czy pieknosci z dawnymi. Dlaczego? Posunal sie znowu kilka krokow i otoczony pochodniami mowil: - Oto jest wielka liczba towarow, ktore nam przywoza Fenicjanie z rozmaitych okolic swiata. Kilkadziesiat pachnidel, kolorowe szkla, sprzety, naczynia, tkaniny, wozy, ozdoby, wszystko to przychodzi do nas z Azji i jest przez nas kupowane. - Czy rozumiecie teraz, dostojnicy: za co Fenicjanie wydzierali zboze, owoce i bydlo pisarzom i faraonowi?... Za te wlasnie obce wyroby, ktore zniszczyly naszych rzemieslnikow jak szarancza trawe. Kaplan odpoczal i ciagnal dalej: - Pomiedzy towarami dostarczanymi przez Fenicjan jego swiatobliwosci, nomarchom i pisarzom pierwsze miejsce zajmuje zloto. Ten rodzaj handlu jest najdokladniejszym obrazem klesk, jakie ci Azjaci wyrzadzaja Egiptowi. Gdy kto bierze od nich zlota za talent, obowiazany jest po trzech latach zwrocic dwa talenty. Najczesciej jednak Fenicjanie, pod pozorem umniejszenia klopotow dluznikowi, sami wyreczaja go w wyplacie w ten sposob, ze dluznik za kazdy talent pozyczony oddaje im w dzierzawe, na trzy lata, trzydziestu dwu ludzi i dwie miary ziemi... Spojrzyjcie tam, dostojni - mowil wskazujac na lepiej oswietlona czesc dziedzinca. - Ten kwadrat ziemi, majacy sto osmdziesiat krokow dlugosci i tylez szerokosci, znaczy dwie miary; ta zas gromada mezczyzn, kobiet i dzieci tworzy osm rodzin. Wszystko to zas razem: ludzie i grunt, ida na trzy lata w okropna niewole. Przez ten czas ich wlasciciel - faraon czy nomarcha, nie ma z nich zadnego pozytku; po uplywie zas terminu odbiera ziemie wyjalowiona, a ludzi... najwyzej dwudziestu... Reszta bowiem zmarla w meczarniach!... Obecni szemrali ze zgrozy. - Powiedzialem, ze dwie miary gruntu i trzydziestu dwu ludzi bierze Fenicjanin na trzy lata dzierzawy za pozyczenie jednego talentu zlotem. Przypatrzcie sie, jaki to kawal ziemi i jaka gromada ludzi, a teraz - spojrzyjcie na moja reke... Ten kawalek zlota, ktory trzymam, to brylka mniejsza od kurzego jaja, to talent!... Czy wy oceniacie, dostojni, cala nikczemnosc Fenicjan w podobnym handlu? Ten maly kawalek zlota naprawde nie posiada zadnych cennych zalet: jest zolty, ciezki, nie sniedzieje i - na tym koniec. Ale czlowiek nie odzieje sie zlotem i nie zaspokoi nim glodu ani pragnienia... Gdybym posiadal bryle zlota wielkosci piramidy, bede obok niej takim nedzarzem jak Libijczyk blakajacy sie po zachodniej pustyni, gdzie nie ma daktyla ani wody. I patrzcie, za brylke tego jalowego materialu Fenicjanin bierze kawal ziemi, ktory moze wykarmic i odziac trzydziestu dwu ludzi, a nadto - bierze i tych ludzi!... Przez lat trzy uzyskuje wladze nad istotami, ktore umieja uprawiac i obsiewac grunta, zbierac ziarno, robic make i piwo, tkac odziez, budowac domy i sprzety... Jednoczesnie faraon czy nomarcha jest pozbawiony na trzy lata uslug tych ludzi. Nie placa mu oni podatku, nie nosza ciezarow za wojskiem, lecz pracuja na dochody lakomego Fenicjanina. Wiecie, dostojnicy, ze obecnie nie ma roku, azeby w tym czy owym nomesie nie wybuchnal bunt chlopow, wyniszczonych glodem, przeciazonych praca, bitych kijami. I otoz czesc tych ludzi ginie, inni dostaja sie do kopaln, a kraj wyludnia sie coraz bardziej, dlatego tylko ze Fenicjanin dal komus brylke zlota!... Czy mozna wyobrazic sobie wieksze nieszczescie?... I czy w podobnych warunkach Egipt nie bedzie co roku tracil ziemi i ludzi? Szczesliwe wojny podkopaly nasz kraj, ale dobija go fenicki handel zlotem. Na twarzach kaplanow malowalo sie zadowolenie: chetniej sluchali o przewrotnosci Fenicjan anizeli o zbytkach pisarzy. Pentuer chwile odpoczal, potem zwrocil sie do ksiecia. - Od kilku miesiecy - mowil - z niepokojem zapytujesz, slugo bozy, Ramzesie: dlaczego zmniejszyly sie dochody jego swiatobliwosci? Madrosc bogow pokazala ci, ze zmniejszyl sie nie tylko skarb, ale i wojsko, i ze oba te zrodla krolewskiej potegi zmniejszac sie beda ciagle. I albo skonczy sie to na zupelnej ruinie panstwa, albo - niebiosa zeszla Egiptowi wladce, ktory zatrzyma powodz klesk od kilkuset lat zalewajacych ojczyzne. Skarb faraonow byl wowczas pelny, gdy mielismy duzo ziemi i ludnosci. Trzeba zatem wydrzec pustyni te grunta urodzajne, jakie nam pozarla, a z ludu zdjac te ciezary, ktore go oslabiaja i zmniejszaja liczbe mieszkancow. Kaplani znowu zaczeli sie niepokoic z obawy, aby Pentuer po raz drugi nie wspomnial o klasie pisarzy. - Widziales, ksiaze, na wlasne oczy i przy swiadkach, ze w tej epoce, gdy lud byl syty, dorodny i zadowolony, skarb krolewski byl pelen. Gdy zas lud zaczal wygladac nedznie, gdy jego zony i dzieci musialy zaprzegnac sie do pluga, gdy ziarna lotosu zastapily pszenice i mieso, skarb - zubozal. Jezeli wiec chcesz doprowadzic panstwo do tej potegi, jaka posiadalo przed wojnami dziewietnastej dynastii, jezeli pragniesz, aby faraon, jego pisarze i wojsko oplywali w dostatki, zapewnij krajowi dlugoletnia spokojnosc, a ludowi dobrobyt. Niech znowu dorosli jedza mieso i ubieraja sie w haftowane szaty, i niech dzieci, zamiast jeczyc pod plagami i umierac z pracy, bawia sie lub chodza do szkoly. Pamietaj wreszcie, ze Egipt na piersiach swoich nosi jadowitego weza... Obecni sluchali z ciekawoscia i obawa. - Tym wezem, ktory wysysa krew ludu, majatki nomarchow, potege faraona, sa Fenicjanie!... - Precz z nimi!... - zawolali obecni. - Przekreslic wszystkie dlugi... Nie dopuszczac ich kupcow i okretow... Uciszyl ich arcykaplan Mefres, ktory ze lzami w oczach zwrocil sie do Pentuera: - Nie mam watpliwosci - mowil - ze przez usta twoje odzywala sie do nas swieta Hator. Nie tylko dlatego, ze czlowiek nie potrafilby byc tak madrym i wszystkowiedzacym jak ty, ale jeszcze, ze spostrzeglem nad glowa twoja plomyki w formie rogow. Dziekuje ci za wielkie slowa, ktorymi rozproszyles nasza niewiadomosc... Blogoslawie cie i prosze bogow, aby gdy mnie powolaja na swoj sad, ciebie mianowali moim nastepca... Przeciagly okrzyk reszty sluchaczow poparl blogoslawienstwo najwyzszego dostojnika. Kaplani tym wiecej byli zadowoleni, ze nieustannie wisiala nad nimi trwoga, aby Pentuer po raz drugi nie zaczepil o kwestie pisarzy. Ale medrzec umial byc powsciagliwym: wskazal wewnetrzna rane panstwa, lecz nie zaognil jej i dlatego odniosl zupelny triumf. Ksiaze Ramzes nie dziekowal Pentuerowi, tylko przytulil jego glowe do swej piersi. Nikt jednak nie watpil, ze kazanie wielkiego proroka wstrzasnelo dusza nastepcy i jest ziarnem, z ktorego moze wyrosnac chwala i pomyslnosc Egiptu. Nazajutrz Pentuer, nie zegnajac sie, o wschodzie slonca opuscil swiatynie i odjechal do Memfs. Ramzes przez kilka dni z nikim nie rozmawial: siedzial w celi albo przechadzal sie po cienistych korytarzach i rozmyslal. W jego duszy odbywala sie praca. W gruncie rzeczy Pentuer nie powiedzial nic nowego: wszyscy narzekali na ubytek ziemi i ludnosci w Egipcie, na nedze chlopow, naduzycia pisarzow i wyzysk Fenicjan. Ale kazanie proroka uporzadkowalo w nim dotychczasowe bezladne wiadomosci, nadalo dotykalne formy i lepiej oswietlilo pewne fakta. Fenicjanie przerazili go: ksiaze nie ocenial dotychczas ogromu nieszczesc wyrzadzonych przez ten narod jego panstwu. Zgroza byla tym silniejsza, ze przecie on sam wlasnych poddanych wypuscil w dzierzawe Dagonowi i - byl swiadkiem, w jaki sposob bankier wybieral od nich naleznosci!... Lecz to splatanie ksiecia z wyzyskiem Fenicjan wywolalo dziwny skutek: Ramzes - nie chcial myslec o Fenicjanach, a ile razy zapalil sie w nim gniew na tych ludzi, tyle razy gasilo go uczucie wstydu. W pewnej czesci byl on ich wspolnikiem. Natomiast ksiaze doskonale zrozumial waznosc ubytku ziemi i ludnosci i na te punkta polozyl glowny nacisk w swych samotnych medytacjach. "Gdybysmy posiadali - mowil w sobie - te dwa miliony ludzi, ktorych Egipt utracil, mozna by za ich pomoca odzyskac od pustyni urodzajne grunta, nawet powiekszyc obszary... A wowczas, pomimo Fenicjan, nasi chlopi mieliby sie lepiej, a dochody panstwa wzroslyby..." Ale skad wziac ludzi? Wypadek nasunal mu odpowiedz. Pewnego wieczora ksiaze przechadzajac sie po ogrodach swiatyni spotkal gromade niewolnikow, ktorych jeneral Nitager pochwycil na granicy wschodniej i przyslal bogini Hator. Ludzie ci byli doskonale zbudowani, pracowali wiecej niz Egipcjanie, a poniewaz ich karmiono dobrze, wiec byli nawet zadowoleni ze swego losu. Na ich widok blyskawica oswiecila umysl nastepcy: prawie utracil przytomnosc ze wzruszenia. Egipt potrzebuje ludzi, duzo ludzi, setki tysiecy, a nawet milion i dwa miliony ludzi... I otoz ludzie sa!... Trzeba tylko wkroczyc do Azji, zabierac wszystko, co sie spotka na drodze, i - odsylac do Egiptu... Dopoty zas nie konczyc wojny, dopoki nie zbierze sie tylu, azeby kazdy chlop egipski mial swego niewolnika... Tak urodzil sie plan prosty i kolosalny, dzieki ktoremu panstwo mialo pozyskac ludnosc, chlopi pomocnikow w pracy, a skarb faraona niewyczerpane zrodlo dochodu. Ksiaze byl zachwycony, choc nastepnego dnia zbudzila sie w nim nowa watpliwosc. Pentuer z wielkim naciskiem glosil, a jeszcze dawniej Herhor twierdzil to samo, ze zrodlem nieszczesc Egiptu byly - zwycieskie wojny. Z czego wypadloby, ze za pomoca nowej wojny nie mozna podzwignac Egiptu. "Pentuer jest wielki medrzec i Herhor wielki medrzec - myslal ksiaze. - Jezeli oni uwazaja wojne za szkodliwa, jezeli tak samo sadzi arcykaplan Mefres i inni kaplani, to moze naprawde wojna jest rzecza niebezpieczna?... I musi nia byc, skoro tak utrzymuje tylu ludzi madrych i swietych." Ksiaze byl gleboko strapiony. Wymyslil prosty sposob podzwigniecia Egiptu, a tymczasem kaplani utrzymywali, ze wlasnie to mogloby do reszty zrujnowac Egipt. Kaplani, ludzie najmedrsi i najswietsi! Lecz trafil sie wypadek, ktory nieco ochlodzil wiare ksiecia w prawdomownosc kaplanow, a raczej - rozbudzil w nim dawniejsza do nich nieufnosc. Raz szedl z jednym lekarzem do biblioteki. Droga wypadala przez ciasny i ciemny korytarz, z ktorego nastepca cofnal sie ze wstretem. - Nie pojde tedy!... - rzekl. - Dlaczego?... - spytal zdziwiony lekarz. - Czyliz nie pamietacie, ojcze swiety, ze na koncu tego korytarza jest loch, w ktorym okrutnie zameczyliscie jakiegos zdrajce? - Aha!... - odparl lekarz. - Jest tu loch, do ktorego przed kazaniem Pentuera wlewalismy roztopiona smole... - I zabiliscie czlowieka... Lekarz usmiechnal sie. Byl to czlowiek dobry i wesoly. Totez widzac oburzenie ksiecia, rzekl po pewnym namysle: - Tak, nie wolno nikomu zdradzac swietych tajemnic... Rozumie sie... Przed kazda wieksza uroczystoscia przypominamy to mlodym kandydatom na kaplanow... Ton jego byl tak szczegolny, ze Ramzes zazadal objasnien. - Nie moge zdradzac tajemnic - odparl lekarz - ale... Ale jezeli wasza dostojnosc przyrzekniesz zachowac to przy sobie, opowiem ci historie... Ramzes przyrzekl, lekarz opowiedzial: - Pewien kaplan egipski, zwiedzajac swiatynie poganskiego kraju Aram, przy jednej z nich spotkal czlowieka, ktory wydal mu sie bardzo tlustym i zadowolonym, choc nosil nedzne szaty. "Wytlomacz mi - spytal kaplan wesolego biedaka - czym to sie dzieje, ze choc jestes ubogi, jednak cialo twoje wyglada, jakbys byl przelozonym swiatyni?" Zas ow czlowiek obejrzawszy sie, czy go kto nie podsluchuje, odparl: "Bo ja mam wielce zalosny glos, wiec jestem przy tej swiatyni meczennikiem. Gdy lud zejdzie sie na nabozenstwo, ja wlaze do lochu i jecze, o ile mi sil starczy; za to daja mi wcale obfite jedzenie przez caly rok, a dzban piwa za kazdy dzien meczenstwa." Tak bywa w poganskim kraju Aram - zakonczyl lekarz kladac palec na usta. - Pamietaj, ksiaze, cos mi obiecal, i mysl o naszej smole roztopionej, co ci sie podoba... Opowiadanie to znowu poruszylo ksiecia. Czul pewna ulge, ze w swiatyni nie zamordowano czlowieka, lecz i ocknely sie w nim wszystkie dawne podejrzenia do kaplanow. Ze oni ludza prostakow, o tym wiedzial. Pamietal przecie, bedac w kaplanskiej szkole, procesja swietego wolu Apisa. Lud byl pewny, ze Apis prowadzi kaplanow; tymczasem kazdy uczen wiedzial, ze boskie zwierze idzie tam, gdzie chca kaplani. Ktoz wie zatem, czy kazanie Pentuera nie bylo owa procesja Apisa, przeznaczona dla niego? Tak przecie latwo nasypac na ziemie fasoli czerwonej i roznokolorowej i rowniez nietrudno ustawic zywe obrazy. O ilez wspanialsze widywal on przedstawienia, chocby walke Seta z Ozirisem, do ktorej wchodzilo kilkaset osob... A czyliz i w tym wypadku nie oszukiwali kaplani? Miala to byc walka bogow, tymczasem prowadzili ja poprzebierani ludzie. Ginal w niej Oziris, a tymczasem kaplan udajacy Ozirisa byl zdrow jak nosorozec. Jakich tam nie pokazywano cudow!... Woda wznosila sie, bily pioruny, ziemia drzala i wyrzucala ogien. I to wszystko bylo oszukanstwem. Dlaczegoz by wiec przedstawienie Pentuera mialo byc prawda? Zreszta ksiaze mial silne poszlaki, ze chciano go oszukac. Juz byl oszustwem czlowiek jeczacy w podziemiach, niby to oblewany smola przez kaplanow. Ale mniejsza o niego. Waznym bylo to, o czym ksiaze przekonal sie niejednokrotnie, ze Herhor nie chcial wojny. Mefres takze nie chcial wojny, a Pentuer byl jednego pomocnikiem, drugiego ulubiencem. Taka walka toczyla sie w ksieciu: to zdawalo mu sie, ze wszystko rozumie, to znowu ogarniala go ciemnosc; raz byl pelen nadziei, drugi raz watpil o wszystkim. Z godziny na godzine, z dnia na dzien dusza jego przybierala i opadala jak wody Nilu przez ciag calego roku. Powoli jednak Ramzes odzyskal rownowage, a gdy nadszedl czas opuszczenia swiatyni, mial juz sformulowane pewne poglady. Przede wszystkim jasno pojmowal, czego potrzeba Egiptowi: wiecej gruntow i wiecej ludzi. Po wtore wierzyl, ze najprostszym sposobem zdobycia ludzi jest - wojna z Azja. Pentuer jednak dowodzil mu, ze wojna moze tylko powiekszyc kleski panstwa. Rodzi sie tedy nowa kwestia, czy Pentuer mowil prawde, czy klamal? Jezeli mowil prawde, pograzal ksiecia w rozpaczy. Ramzes bowiem nie widzial innego sposobu podzwigniecia panstwa, tylko wojne. Bez wojny Egipt z roku na rok bedzie tracil ludnosc, a skarb faraona bedzie powiekszal swoje dlugi. Az caly ten proces skonczy sie jakas okropna katastrofa, moze nawet za przyszlego panowania. A jezeli Pentuer klamal? Dlaczego by to robil? Oczywiscie namowiony przez Herhora, Mefresa i cale cialo kaplanskie. Z jakiej jednak racji kaplani nie chcieli wojny, co mieli w tym za interes? Przecie kazda wojna im i faraonowi najwieksze przynosila zyski.
Czy zreszta kaplani mogli go oszukiwac w sprawie tyle donioslej? Prawda, ze robili tak bardzo czesto, lecz w wypadkach drobnych, nie zas kiedy chodzilo o przyszlosc i byt panstwa. Nie mozna tez twierdzic, ze oszukiwali zawsze. Sa oni przecie slugami bogow i strozami wielkich tajemnic. W ich swiatyniach mieszkaja duchy, o czym Ramzes sam sie przekonal pierwszej nocy po osiedleniu sie w tym miejscu. A jezeli bostwa nie pozwalaja profanom zblizac sie do swoich oltarzy, jezeli tak pilnie czuwaja nad swiatyniami, dlaczego nie mieliby czuwac nad Egiptem, ktory jest najwieksza ich swiatynia? Gdy w kilka dni pozniej Ramzes po uroczystym nabozenstwie, wsrod blogoslawienstwa kaplanow, opuszczal swiatynie Hator, nurtowaly w nim dwa pytania: Czy wojna z Azja naprawde moglaby zaszkodzic Egiptowi? Czy kaplani w tej sprawie mogliby oszukiwac jego, nastepce faraona?
ROZDZIAL CZWARTY Konno, w towarzystwie paru oficerow, jechal ksiaze do Pi-Bast, slawnej stolicy nomesu Habu. Minal miesiac Paoni, zaczynal sie Epifi (kwiecien - maj). Slonce stalo wysoko zapowiadajac najgorsza dla Egiptu pore upalow. Juz w tym czasie kilka razy zrywal sie straszny wiatr pustyni; ludzie i zwierzeta padali z goraca, a na polach i drzewach zaczal osiadac szary pyl, pod ktorym umieraja rosliny. Zebrano roze i przerabiano je na olejek; sprzatnieto zboza i drugi ukos koniczyny. Zurawie z kublami pracowaly ze zdwojona gorliwoscia, rozlewajac brudna wode po ziemi, aby ja przygotowac do nowego siewu. Zaczynano tez zrywac figi i winogrona. Woda Nilu opadla, kanaly byly plytkie i cuchnace. Nad calym krajem unosil sie delikatny pyl wsrod potokow palacego slonca. Mimo to ksiaze jechal zadowolony. Znudzilo go pokutnicze zycie w swiatyni; zatesknil do uczt, kobiet i zgielku. Przy tym okolica, choc plaska i jednostajnie poprzerzynana siecia kanalow byla interesujaca. W nomesie Habu mieszkala inna ludnosc: nie rodowici Egipcjanie, ale potomkowie walecznych Hyksosow, ktorzy ongi zdobyli Egipt i rzadzili nim przez kilka wiekow. Prawowici Egipcjanie gardzili ta resztka wypedzonych zdobywcow, ale Ramzes patrzyl na nich z przyjemnoscia. Byli to ludzie rosli, silni, z dumna postawa i meska energia w fizjognomii. Wobec ksiecia i oficerow nie padali na twarz jak Egipcjanie; przypatrywali sie dostojnikom bez niecheci, ale i bez trwogi. Nie mieli takze plecow okrytych bliznami po kijach; pisarze bowiem szanowali ich wiedzac, ze bity Hyksos oddaje plagi, a niekiedy morduje swego ciemiezce. Wreszcie posiadali Hyksosowie laske faraona, ich bowiem ludnosc dostarczala najlepszych zolnierzy. Im bardziej orszak nastepcy zblizal sie do Pi-Bast, ktorego swiatynie i palace jak przez muslin widac bylo przez mgle pylu, tym okolica stawala sie ruchliwsza. Szerokim goscincem i pobliskimi kanalami transportowano: bydlo, pszenice, owoce, wino, kwiaty, chleby i mnostwo innych przedmiotow codziennego uzytku. Potok ludzi i towarow dazacych w strone miasta, halasliwy i gesty jak pod Memfisem w dni swiateczne, w tym miejscu byl zjawiskiem zwyklym. Dokola Pi-Bastu przez caly rok panowal zgielk jarmarczny, ktory uspokajal sie tylko w nocy. Przyczyna tego byla prosta: miasto cieszylo sie posiadaniem starej i slawnej swiatyni Astarty, czczonej przez cala Azje Zachodnia i sciagajacej tlumy pielgrzymow. Bez przesady mozna powiedziec, ze pod Pi-Bast codziennie obozowalo ze trzydziesci tysiecy cudzoziemcow: Saschu, czyli Arabow, Fenicjan, Zydow, Filistynow, Chetow, Asyryjczykow i innych. Rzad egipski zyczliwie zachowywal sie wobec pielgrzymow, ktorzy przynosili mu znaczne dochody; kaplani tolerowali ich, a ludnosc kilku sasiednich nomesow prowadzila z nimi zwawy handel. Juz na godzine drogi przed miastem widac bylo lepianki i namioty przybyszow rozbite na nagiej ziemi. W miare zblizania sie do Pi-Bast liczba ich wzrastala i coraz gesciej roili sie ich czasowi mieszkancy. Jedni pod otwartym niebem przygotowywali pokarm, inni kupowali wciaz naplywajace towary, inni szli procesja do swiatyni. Tu i owdzie skupialy sie wielkie gromady przed miejscami zabaw, gdzie popisywali sie pogromcy zwierzat, zaklinacze wezow, atleci, tancerki i kuglarze. Ponad tym zgromadzeniem ludzi unosil sie upal i wrzawa. Przy miejskiej bramie powitali Ramzesa jego dworzanie tudziez nomarcha Habu z urzednikami. Powitanie jednak bylo, mimo zyczliwosci, tak chlodne, ze zdziwiony namiestnik szepnal do Tutmozisa: - Coz to znaczy, ze patrzycie na mnie, jakbym przyjechal kary wymierzac? - Bo wasza dostojnosc - odparl faworyt - masz oblicze czlowieka, ktory przestawal z bogami. Mowil prawde. Czy to skutkiem ascetycznego zycia, czy towarzystwa uczonych kaplanow, czy moze dlugich rozmyslan, ksiaze zmienil sie. Wychudl, cera mu pociemniala, a z postawy i fizjognomii bila wielka powaga. W ciagu kilku tygodni postarzal sie o kilka lat. Na jednej z glownych ulic miasta tloczyla sie tak gesta cizba ludu, ze policjanci musieli utorowac droge nastepcy i jego swicie. Ale ten lud nie wital ksiecia, tylko skupial sie dokola niewielkiego palacyku jakby oczekujac na kogos. - Co to jest? - spytal Ramzes nomarchy. Niemile bowiem dotknela go obojetnosc tlumu. - Tu mieszka Hiram - odparl nomarcha - ksiaze tyryjski, czlek wielkiego milosierdzia. Co dzien rozdaje hojna jalmuzne, wiec zbiega sie ubostwo. Ksiaze odwrocil sie na koniu, popatrzyl i rzekl: - Widze tu robotnikow krolewskich. Wiec i oni przychodza po jalmuzne do fenickiego bogacza? Nomarcha milczal. Na szczescie zblizali sie do palacu rzadowego i Ramzes zapomnial o Hiramie. Przez kilka dni ciagnely sie uczty na czesc namiestnika, ale ksiaze nie byl nimi zachwycony. Braklo na nich wesolosci i zdarzaly sie nieprzyjemne zajscia. Raz jedna z ksiazecych kochanek tanczac przed nim rozplakala sie. Ramzes pochwycil ja w objecia i zapytal: co jej jest? Z poczatku wzdragala sie z odpowiedzia, lecz osmielona laskawoscia pana odparla zalewajac sie jeszcze obficiej lzami: - Jestesmy, wladco, twoje kobiety, pochodzimy z wielkich rodow i nalezy nam sie uszanowanie... - Prawde mowisz - wtracil ksiaze. - Ale tymczasem twoj skarbnik ogranicza nasze wydatki. Owszem, chcialby nawet pozbawic nas dziewczat sluzebnych, bez ktorych przecie nie mozemy umyc sie ani uczesac. Ramzes wezwal skarbnika i surowo zapowiedzial mu, azeby jego kobiety mialy wszystko, co nalezy sie ich urodzeniu i wielkim stanowiskom. Skarbnik upadl na twarz przed ksieciem i obiecal spelniac rozkazy kobiet. Zas w pare dni pozniej wybuchnal bunt miedzy dworskimi niewolnikami, ktorzy skarzyli sie, ze ich pozbawiaja wina. Nastepca kazal im wydawac wino. Lecz nazajutrz, w czasie przegladu wojsk, przyszly do niego deputacje pulkow z najpokorniejsza skarga, ze zmniejszono im porcje miesa i chleba. Ksiaze i tym razem polecil spelnic zadania proszacych. W pare dni pozniej obudzil go z rana wielki halas pod palacem. Ramzes spytal o przyczyne, a oficer dyzurny objasnil, ze zebrali sie robotnicy krolewscy i wolaja o zalegly zold. Wezwano skarbnika, na ktorego ksiaze wpadl z wielkim gniewem. - Co sie tu dzieje?... - wolal. - Od chwili mego przyjazdu nie ma dnia, aby nie skarzono sie na krzywdy. Jezeli jeszcze raz powtorzy sie cos podobnego, ustanowie sledztwo i poloze kres waszym zlodziejstwom!... Drzacy skarbnik znowu upadl na twarz i jeknal: - Zabij mnie, panie!.. Ale coz poradze, gdy twoj skarbiec, stodoly i spizarnie sa puste... Pomimo gniewu ksiaze zmiarkowal, ze skarbnik moze byc niewinnym. Kazal mu wiec odejsc, a wezwal Tutmozisa. - Sluchaj no - rzekl Ramzes do ulubienca - dzieja sie tu rzeczy ktorych nie rozumiem i do ktorych nie przywyklem. Moje kobiety, niewolnicy, wojsko i robotnicy krolewscy nie otrzymuja naleznosci lub sa ograniczani w wydatkach. Gdym zas spytal skarbnika: co to znaczy? - odpowiedzial, ze nic juz nie mamy w skarbcu ani stodolach. - Powiedzial prawde. - Jak to?... - wybuchnal ksiaze. - Na moja podroz jego swiatobliwosc przeznaczyl dwiescie talentow w towarach i zlocie. Mialozby to byc zmarnowane? - Tak jest - odparl Tutmozis. - Jakim sposobem?... na co?... - wolal namiestnik. - Przeciez na calej drodze podejmowali nas nomarchowie?... - Ale mysmy im za to placili. - Wiec to sa filuci i zlodzieje, jezeli niby przyjmuja nas jak gosci, a potem obdzieraja!... - Nie gniewaj sie - rzekl Tutmozis - a wszystko ci wytlomacze. - Siadaj. Tutmozis usiadl i mowil: - Czy wiesz, ze od miesiaca jadam z twej kuchni, pijam wino z twoich dzbanow i ubieram sie z twojej szatni... - Masz prawo czynic tak. - Alem nigdy tego nie robil: zylem, ubieralem sie i bawilem na wlasny koszt, aby nie obciazac twego skarbu. Prawda, ze nieraz placiles moje dlugi. Byla to jednak tyko czesc moich wydatkow. - Mniejsza o dlugi. - W podobnym polozeniu - ciagnal Tutmozis - znajduje sie kilkunastu szlachetnej mlodziezy twego dworu. Utrzymywali sie sami, aby podtrzymac blask wladcy; lecz dzis, podobnie jak ja, zyja na twoj koszt, bo juz nie maja czego wydawac. - Kiedys wynagrodze ich. - Otoz - mowil Tutmozis - bierzemy z twego skarbu, bo nas gniecie niedostatek, i - to samo robia nomarchowie. Gdyby mieli, wyprawialiby dla ciebie uczty i przyjecia na swoj koszt; ale ze nie maja, wiec przyjmuja wynagrodzenie. Czy i teraz nazwiesz ich filutami?... Ksiaze chodzil zamyslony. - Za predko potepilem ich - odparl. - Gniew jak dym zaslonil mi oczy. Wstydze sie tego, com powiedzial, niemniej jednak chce, azeby ani ludzie dworscy, ani zolnierze i robotnicy nie doznawali krzywdy... A poniewaz moje zasoby sa wyczerpane, trzeba wiec pozyczyc... Chyba sto talentow wystarczy, jak myslisz? - Ja mysle, ze nam nikt nie pozyczy stu talentow - szepnal Tutmozis. Namiestnik wyniosle spojrzal na niego. - Takze sie to odpowiada synowi faraona? - spytal. - Wypedz mnie od siebie - rzekl smutnym glosem Tutmozis - ale mowilem prawde. Dzis nikt nam nie pozyczy, bo i juz nie ma kto... - Od czegoz jest Dagon?... - zdziwil sie ksiaze. - Nie ma go przy moim dworze czy umarl? - Dagon mieszka w Pi-Bast, ale cale dnie wraz z innymi kupcami fenickimi przepedza w swiatyni Astarty na pokucie i modlach... - Skadze taka poboznosc? Czy dlatego, ze ja bylem w swiatyni, to i moj bankier uwaza za potrzebne naradzac sie z bogami? Tutmozis krecil sie na taburecie. - Fenicjanie - rzekl - sa zatrwozeni, nawet zgnebieni wiesciami... - O czym? - Ktos rozpuscil plotke, ze gdy wasza dostojnosc wstapisz na tron, Fenicjanie zostana wygnani, a ich majatki zabrane na rzecz skarbu... - No, to maja jeszcze dosyc czasu -- usmiechnal sie ksiaze. Tutmozis wciaz wahal sie. - Slychac - mowil znizonym glosem - ze zdrowie jego swiatobliwosci (oby zyl wiecznie!...) mocno zachwialo sie w tych czasach... - To falsz! - przerwal zaniepokojony ksiaze. - Przeciez wiedzialbym o tym... - A jednak kaplani odprawiaja w tajemnicy nabozenstwa za powrocenie zdrowia faraonowi - szeptal Tutmozis. - Wiem o tym z pewnoscia... Ksiaze stanal zdumiony. - Jak to - rzekl - wiec ojciec moj jest ciezko chory, kaplani modla sie za niego, a mnie nic o tym nie mowia?... - Slychac, ze choroba jego swiatobliwosci moze przeciagnac sie z rok. Ramzes machnal reka. - Ech!... sluchasz bajek i mnie niepokoisz. Powiedz mi lepiej o Fenicjanach, bo to ciekawsze. - Slyszalem - ciagnal Tutmozis - tylko to, co i wszyscy, ze wasza dostojnosc, przekonawszy sie w swiatyni o szkodliwosci Fenicjan, zobowiazales sie wypedzic ich. - W swiatyni?... - powtorzyl nastepca. - A ktoz moze wiedziec, o czym ja przekonalem sie i co postanowilem w swiatyni?... Tutmozis wzruszyl ramionami i milczal. - Czylizby zdrada i tam?... - szepnal ksiaze. - W kazdym razie zawolasz do mnie Dagona - rzekl glosno. Musze poznac zrodlo tych klamstw i, przez bogi, polozyc im koniec!... - Dobrze uczynisz, panie - odparl Tutmozis - gdyz caly Egipt jest zaniepokojony. Juz dzis nie ma u kogo pozyczac pieniedzy, a gdyby te pogloski trwaly dluzej, ustalby handel. Dzis juz nasza arystokracja wpadla w biede, z ktorej nie widac wyjscia, a i twoj dwor, panie, odczuwa niedostatek. Za miesiac moze to samo zdarzyc sie w palacu jego swiatobliwosci... - Milcz - przerwal ksiaze - i natychmiast zawolaj mi Dagona. Tutmozis wybiegl, ale bankier zjawil sie u namiestnika dopiero wieczorem. Mial na sobie biala plachte w czarne pasy. - Poszaleliscie?... - zawolal nastepca na ten widok. - Zaraz ja cie tu rozchmurze... Potrzebuje natychmiast stu talentow. Idz i nie pokazuj mi sie, dopoki tego nie zalatwisz. Ale bankier zaslonil swoje oblicze i zaplakal. - Co to znaczy? - spytal niecierpliwie ksiaze. - Panie - odparl Dagon klekajac - wez moj majatek, sprzedaj mnie i moja rodzine... Wszystko wez, nawet zycie nasze. Ale sto talentow... skad bym ja dostal dzis taki majatek?... Juz ani z Egiptu, ani z Fenicji... - mowil wsrod lkan. - Set opetal cie, Dagonie! - rozesmial sie nastepca. - Czyliz i ty uwierzylbys, ze ja mysle o wygnaniu was?... Bankier po raz drugi upadl mu do nog. - Ja nic nie wiem... ja jestem zwyczajny kupiec i twoj niewolnik... Tyle dni, ile jest miedzy nowiem i pelnia, wystarczylo, azeby zrobic ze mnie proch i z mego majatku sline... - Alez wytlomacz mi, co to znaczy? - pytal niecierpliwie nastepca. - Ja nie potrafie nic powiedziec, a chocbym nawet umial, mam wielka pieczec na ustach... Dzis modle sie tylko i placze... "Czy i Fenicjanie modla sie?" - pomyslal ksiaze. - Nie mogac oddac ci zadnej uslugi, panie moj - ciagnal Dagon - dam ci przynajmniej dobra rade... Jest tu w Pi-Bast slawny ksiaze tyryjski, Hiram. Czlowiek stary, madry i strasznie bogaty... Wezwij go, erpatre, i zazadaj sto talentow, a moze on potrafi dogodzic waszej dostojnosci... Poniewaz Ramzes zadnych objasnien nie mogl wydobyc z bankiera, uwolnil go wiec i obiecal, ze wyszle poselstwo do Hirama.
ROZDZIAL PIATY Na drugi dzien rano Tutmozis z wielka swita oficerow i dworzan zlozyl wizyte tyryjskiemu ksieciu i zaprosil go do namiestnika. W poludnie przed palacem zjawil sie Hiram w prostej lektyce niesionej przez osmiu ubogich Egipcjan, ktorym udzielal jalmuzny. Otaczali go znakomitsi kupcy feniccy i ten sam tlum ludu, ktory co dzien wystawal przed jego domem. Ramzes z niejakim zdziwieniem przywital starca, ktoremu z oczu patrzyla madrosc, a z calej postaci powaga. Hiram mial na sobie bialy plaszcz, na glowie zlota obraczke. Uklonil sie namiestnikowi z godnoscia i wznioslszy rece nad jego glowa odmowil krotkie blogoslawienstwo. Obecni byli gleboko wzruszeni. Gdy namiestnik wskazal mu fotel i kazal odejsc dworzanom, Hiram odezwal sie: - Wczoraj sluga waszej dostojnosci, Dagon, powiedzial mi, ze ksiaze potrzebujesz stu talentow. Zaraz wyslalem moich kurierow do Sabne-Chetam, Sethroe, Pi-Uto i innych miast, gdzie stoja fenickie okrety, azeby wyladowaly wszystek towar. I mysle, ze za pare dni wasza dostojnosc otrzyma te drobna sumke. - Drobna! - przerwal ksiaze ze smiechem. - Szczesliwy jestes, wasza dostojnosc, jezeli sto talentow nazywasz drobna sumka. Hiram pokiwal glowa. - Dziad waszej dostojnosci - rzekl po namysle - wiecznie zyjacy Ramesses-sa-Ptah zaszczycal mnie swoja przyjaznia; znam tez jego swiatobliwosc waszego ojca (oby zyl wiecznie!) i nawet sprobuje zlozyc mu hold, jezeli bede dopuszczony... - Skadze ta watpliwosc?... - przerwal ksiaze. - Sa tacy - odparl gosc - ktorzy jednych dopuszczaja, innych nie dopuszczaja do oblicza faraonowego, ale mniejsza o nich... Wasza dostojnosc nie jestes temu winien, wiec osmiele sie zadac wam jedno pytanie... Jak stary przyjaciel waszego dziada i ojca. - Slucham. - Co to znaczy - mowil powoli Hiram - co to znaczy, ze nastepca i namiestnik faraona musi pozyczac sto talentow, gdy jego panstwu nalezy sie przeszlo sto tysiecy talentow?... - Skad?... - zawolal Ramzes. - Jak to skad?... Z danin od ludow azjatyckich... Fenicja winna wam piec tysiecy, no i ja recze, ze odda, jezeli nie trafia sie jakies wypadki... Ale oprocz niej Izrael winien trzy tysiace, Filistyni i Moabici po dwa tysiace, Chetowie trzydziesci tysiecy... Wreszcie nie pamietam pozycji szczegolowych ale wiem, ze ogol wynosi sto trzy czy sto piec tysiecy talentow Ramzes gryzl wargi; na jego ruchliwej twarzy widac bylo bezsilny gniew. Spuscil oczy i milczal. - Wiec to prawda... - nagle westchnal Hiram wpatrujac sie w namiestnika. - Wiec to prawda?... Biedna Fenicja, ale i Egipt... - Co mowisz, wasza dostojnosc? - zapytal ksiaze marszczac brwi. - Nie rozumiem twoich biadan... - Ksiaze wiesz, o czym mowie, skoro nie odpowiadasz na moje pytanie - odparl Hiram i powstal, jakby z zamiarem odejscia. - Mimo to... nie cofne obietnicy... Bedziesz, ksiaze, mial sto talentow. Nisko uklonil sie, lecz namiestnik zmusil go do zajecia miejsca. - Wasza dostojnosc ukrywasz cos przede mna - rzekl glosem, w ktorym czuc bylo obraze. - Chce, azebys mi wytlomaczyl: jaka to bieda grozi Fenicji czy Egiptowi... - Nie wiedzialzebys o tym, wasza dostojnosc? - pytal Hiram z wahaniem. - Nic nie wiem. Spedzilem przeszlo miesiac w swiatyni. - Wlasnie tam mozna bylo dowiedziec sie o wszystkim... - Wasza dostojnosc mi powiesz! - zawolal namiestnik uderzajac piescia w stol. - Nie lubie, azeby bawiono sie moim kosztem... - Powiem, jezeli wasza dostojnosc dasz mi wielkie przyrzeczenie, ze nie zdradzisz sie przed nikim. Chociaz... nie moge uwierzyc, aby ksiecia, nastepcy, nie zawiadomiono o tym!... - Nie ufasz mi? - zapytal zdumiony ksiaze. - W tej sprawie zadalbym przyrzeczenia od samego faraona - odparl Hiram stanowczo. - A wiec... przysiegam na moj miecz i sztandary naszych wojsk, ze nikomu nie powiem o tym, co mi wasza dostojnosc odkryjesz. - Dosyc - rzekl Hiram. - Slucham. - Ksiaze wie, co w tej chwili dzieje sie w Fenicji? - Nawet i o tym nie wiem! - przerwal zirytowany namiestnik. - Nasze okrety - szepnal Hiram - ze wszystkich krancow swiata sciagaja do ojczyzny, azeby na pierwsze haslo przewiezc ludnosc i skarby gdzies... za morze... na zachod... - Dlaczego? - zdziwil sie namiestnik. - Bo Asyria ma nas wziac pod swoje panowanie. Ksiaze wybuchnal smiechem. - Oszalales, czcigodny mezu!... - zawolal. - Asyria ma zabrac Fenicja!... A coz my na to, my Egipt? - Egipt juz sie zgodzil. Namiestnikowi krew uderzyla do glowy. - Upal placze ci mysli, stary czlowieku - rzekl do Hirama spokojnym glosem. - Zapominasz nawet, ze podobna sprawa nie moglaby miec miejsca bez pozwolenia faraona i... mego! - I to nastapi. Tymczasem zawarli uklad kaplani. - Z kim?... Jacy kaplani?.. - Z arcykaplanem chaldejskim, Beroesem, umocowanym przez krola Assara - odparl Hiram. - A kto z waszej strony?... Nie twierdze na pewno, ale zdaje sie, ze jego dostojnosc Herhor, jego dostojnosc Mefres i swiety prorok Pentuer. Ksiaze zbladl. - Uwazaj, tyryjczyku - rzekl - ze oskarzasz o zdrade najwyzszych dostojnikow panstwa. - Mylisz sie, ksiaze, to wcale nie jest zdrada : najstarszy arcykaplan Egiptu i minister jego swiatobliwosci maja prawo prowadzic uklady z sasiednimi mocarzami. Wreszcie, skad wie wasza dostojnosc, ze wszystko to nie dzieje sie z woli faraona? Ramzes musial przyznac w duszy, ze uklad podobny nie bylby zdrada panstwa, tylko - lekcewazeniem jego, nastepcy tronu. Wiec to w taki sposob traktuja go kaplani, jego, ktory za rok moze byc faraonem?... Wiec dlatego Pentuer ganil wojny, a Mefres popieral go!.. - Kiedyz to sie mialo stac, gdzie?... - spytal ksiaze. - Podobno zawarli uklad w nocy, w swiatyni Seta za Memfisem - odpowiedzial Hiram. - A kiedy?... Dobrze nie wiem, lecz zdaje sie, ze tego dnia, kiedy wasza dostojnosc wyjezdzales z Memfisu. "A nedznicy!... - myslal namiestnik. - To oni tak szanuja moje stanowisko... Wiec oni mnie oszukiwali i opisem stanu panstwa?... Jakis dobry bog budzil moje watpliwosci w swiatyni Hator..." Po chwili wewnetrznej walki rzekl glosno: - Niepodobna!... I dopoty nie uwierze temu, co mowisz, wasza dostojnosc, dopoki nie dasz mi dowodu. - Dowod bedzie - odparl Hiram. - Lada dzien przyjezdza do Pi-Bast wielki pan asyryjski, Sargon, przyjaciel krola Assara. Przyjezdza tu pod pozorem pielgrzymki do swiatyni Astoreth, zlozy dary wam, ksiaze, i jego swiatobliwosci, potem - zawrzecie uklad... Naprawde zas przypieczetujecie to, co postanowili kaplani na zgube Fenicjan, a moze i wlasne nieszczescie. - Nigdy! - rzekl ksiaze. - Jakiez to wynagrodzenie musialaby Asyria dac Egiptowi... - Oto jest mowa godna krola: jakie wynagrodzenie dostalby Egipt? Bo dla panstwa kazdy uklad jest dobry, byle cos na nim zyskalo... I to wlasnie dziwi mnie - ciagnal Hiram - ze Egipt zrobi zly interes: Asyria bowiem zagarnia, oprocz Fenicji, prawie cala Azje, a wam jakby z laski zostawia: Izraelitow, Filistynow i polwysep Synaj... Rozumie sie, ze w takim razie przepadna nalezne Egiptowi daniny i faraon nigdy nie odbierze tych stu pieciu tysiecy talentow. Namiestnik potrzasnal glowa. - Nie znasz - odparl - wasza dostojnosc, kaplanow egipskich: zaden z nich nie przyjalby takiego ukladu. - Dlaczego? Fenickie przyslowie mowi: lepszy jeczmien w stodole niz zloto w pustyni. Mogloby sie wiec zdarzyc, ze Egipt, gdyby czul sie bardzo slabym, wolalby darmo Synaj i Palestyne anizeli wojne z Asyria. Ale otoz to mnie zastanawia... Bo nie Egipt, lecz Asyria dzis jest latwa do pokonania: ma zatarg na polnocnym wschodzie, posiada malo wojsk, a i te sa liche. Gdyby napadl ja Egipt, zniszczylby panstwo, zabralby niezmierne skarby z Niniwy i Babelu i raz na zawsze utrwalilby swoja wladze w Azji. - Wiec widzisz, ze taki uklad nie moze istniec - wtracil Ramzes. - W jednym tylko wypadku rozumialbym podobne umowy, gdyby kaplani chcieli zniesc wladze krolewska w Egipcie... Do czego wreszcie daza od czasow waszego dziada, ksiaze... - Znowu mowisz od rzeczy - wtracil namiestnik. Ale w sercu uczul niepokoj. - Moze myle sie - odparl Hiram, bystro patrzac mu w oczy. - Ale posluchaj, wasza dostojnosc... Przysunal swoj fotel do ksiecia i mowil znizonym glosem : - Gdyby faraon wydal wojne Asyrii i wygral ja, mialby wielka armie przywiazana do jego osoby. Sto tysiecy talentow zaleglych danin. Ze dwiescie tysiecy talentow z Niniwy i Babelu. Nareszcie - ze sto tysiecy talentow rocznie z krajow zdobytych. Tak ogromny majatek pozwolilby mu wykupic dobra zastawione u kaplanow i raz na zawsze polozyc koniec ich mieszaniu sie do wladzy. Ramzesowi blyszczaly oczy. Hiram mowil dalej: - Dzisiaj zas armia zalezy od Herhora, a wiec od kaplanow, i z wyjatkiem pulkow cudzoziemskich faraon, w razie walki, liczyc na nia nie moze. Nadto zas skarb faraona jest pusty, a wieksza czesc jego dobr nalezy do swiatyn. Krol chocby na utrzymanie dworu musi co roku zaciagac nowe dlugi, a ze Fenicjan juz u was nie bedzie, wiec musicie brac od kaplanow... Tym sposobem za dziesiec lat jego swiatobliwosc (oby zyl wiecznie!...) straci reszte swoich dobr, a co pozniej?... Na czolo Ramzesa wystapil pot kroplisty. - Widzisz wiec, dostojny panie - mowil Hiram - ze w jednym wypadku kaplani mogliby, a nawet musieliby przyjac najsromotniejszy uklad z Asyria: jezeli chodziloby im o ponizenie i zniesienie wladzy faraona... No - moze istniec i drugi wypadek: gdyby Egipt byl tak slaby, ze za wszelka cene potrzebowalby spokoju... Ksiaze zerwal sie. - Milcz! - zawolal. - Wolalbym zdrade najwierniejszych slug anizeli podobna niemoc kraju!... Egipt musialby Asyrii oddac Azje... Alez w rok pozniej sam wpadlby pod jej jarzmo, bo podpisujac hanbe przyznalby sie do bezsilnosci... Chodzil wzburzony, a Hiram patrzyl na niego z litoscia czy wspolczuciem. Nagle Ramzes zatrzymal sie przed Fenicjaninem i rzekl: - To falsz!... Jakis zreczny hultaj oszukal cie, Hiramie, pozorami prawdy i ty mu uwierzyles. Gdyby istnial taki traktat, ukladano by go w najwiekszej tajemnicy. A w takim razie jeden z czterech kaplanow, ktorych wymieniles, bylby zdrajca nie tylko krola, lecz nawet swoich wspolspiskowcow... - Mogl przecie byc ktos piaty, ktory ich podsluchiwal - wtracil Hiram. - I tobie sprzedal tajemnice?... Hiram usmiechnal sie. - Dziwno mi - rzekl - ze ksiaze jeszcze nie poznales potegi zlota. - Alez zastanow sie, wasza dostojnosc, ze nasi kaplani maja wiecej zlota anizeli ty, choc jestes bogacz nad bogacze!... - Ja jednak nie gniewam sie, gdy mi przybedzie chocby drachma. Dlaczego inni mieliby odrzucac talenty?... - Bo oni sa slugami bogow - mowil rozgoraczkowany ksiaze - bo oni lekaliby sie ich kary... Fenicjanin usmiechnal sie. - Widzialem - odparl - wiele swiatyn roznych narodow, a w swiatyniach duze i male posagi: drewniane, kamienne, nawet zlote. Ale bogow nie spotykalem nigdy... - Bluznierco!... - zawolal Ramzes. - Jam widzial bostwo, czulem na sobie jego reke i slyszalem glos... - Gdzie to bylo? - W swiatyni Hator: w jej przysionku i w mojej celi. - W dzien?... - pytal Hiram. - W nocy... - odparl ksiaze i zastanowil sie. - W nocy - ksiaze slyszal mowe bogow i - czul - ich reke - powtarzal Fenicjanin wybijajac pojedyncze wyrazy. - W nocy wiele rzeczy mozna widziec. Jak to bylo?... - Bylem chwytany za glowe, ramiona i nogi, a przysiegam... - Psyt!.. - przerwal Hiram z usmiechem. - Nie nalezy przysiegac nadaremnie. Uporczywie wpatrywal sie w Ramzesa swymi bystrymi i madrymi oczyma, a widzac, ze w mlodziencu budza sie watpliwosci, rzekl: - Ja ci cos powiem, panie. Jestes niedoswiadczony, otoczony siecia intryg, ja zas bylem przyjacielem twego dziada i ojca. Otoz oddam ci jedna usluge. Przyjdz kiedy w nocy do swiatyni Astoreth, ale... zobowiazawszy sie do zachowania tajemnicy... Przyjdz sam, a przekonasz sie, jacy to bogowie odzywaja sie i dotykaja nas w swiatyniach. - Przyjde - rzekl Ramzes po namysle. - Uprzedz mnie, ksiaze, ktorego dnia z rana, a ja powiem ci haslo wieczorne swiatyni i bedziesz tam dopuszczony. Tylko nie zdradz mnie ani siebie - mowil z dobrodusznym usmiechem Fenicjanin. - Bogowie niekiedy przebaczaja zdrade swoich tajemnic, ludzie nigdy... Uklonil sie, a potem wznioslszy oczy i rece do gory zaczal szeptac blogoslawienstwo. - Obludniku!... - zawolal ksiaze. - Modlisz sie do bogow, w ktorych nie wierzysz?... Hiram dokonczyl blogoslawienstwa i rzekl: - Tak jest: nie wierze w bogow egipskich, asyryjskich, nawet fenickich, lecz wierze w Jedynego, ktory nie mieszka w swiatyniach i nie jest znane jego imie. - Nasi kaplani wierza takze w Jedynego - wtracil Ramzes. - I chaldejscy takze, a jednak i ci, i tamci sprzysiegli sie przeciw nam... Nie ma prawdy na swiecie, moj ksiaze!... Po odejsciu Hirama ksiaze zamknal sie w najodleglejszym pokoju, pod pozorem odczytywania swietych papyrusow. Prawie w okamgnieniu w jego ognistej wyobrazni uporzadkowaly sie nowo otrzymane wiadomosci i utworzyl sie plan. Przede wszystkim zrozumial, ze miedzy Fenicjanami i kaplanami toczy sie cicha walka na zycie i smierc. O co?... Naturalnie o wplywy i skarby. Prawde rzekl Hiram, ze gdyby Fenicjan zabraklo w Egipcie, wszystkie majatki faraona, nawet nomarchow i calej arystokracji, przeszlyby pod panowanie swiatyn. Ramzes nigdy nie lubil kaplanow i od dawna wiedzial i widzial, ze wieksza czesc Egiptu juz nalezy do kaplanow, ze ich miasta sa najbogatsze, pola najlepiej uprawiane, ludnosc zadowolona. Rozumial nalezaca do swiatyn wydobylaby faraona z nieustannych klopotow i podzwignelaby jego wladze. Ksiaze wiedzial o tym i niejednokrotnie wypowiadal to z gorycza. Lecz gdy za sprawa Herhora zostal namiestnikiem i otrzymal dowodztwo korpusu Menf, pogodzil sie z kaplanami i we wlasnym sercu tlumil stare niecheci do nich. Dzis wszystko to odzylo. Wiec kaplani nie tylko nie powiedzieli mu o swoich ukladach z Asyria, ale nawet nie uprzedzili go o poselstwie jakiegos Sargona? Moze wreszcie byc, ze kwestia stanowila najwieksza tajemnice swiatyn i panstwa. Lecz dlaczego ukrywali przed nim cyfre danin zalegajacych u rozmaitych azjatyckich narodow?... Sto tysiecy talentow, alez to suma, ktora mogla od razu poprawic majatkowy stan faraona... Dlaczegoz oni to ukrywali, o czym nawet wiedzial tyryjski ksiaze, jeden z czlonkow rady tego miasta?... Co za wstyd dla niego, nastepcy tronu i namiestnika, ze dopiero obcy ludzie otwieraja mu oczy! Lecz byla rzecz jeszcze gorsza: Pentuer i Mefres na wszelki sposob dowodzili mu, ze Egipt musi unikac wojny. Juz w swiatyni Hator nacisk ten wydawal mu sie podejrzanym: wojna bowiem mogla dostarczyc panstwu krocie tysiecy niewolnikow i podzwignac ogolny dobrobyt kraju. Dzisiaj zas wydaje sie tym konieczniejsza, ze przeciez Egipt ma do odebrania sumy zalegle i do zdobycia nowe. Ksiaze podparl sie rekoma na stole i rachowal: "Mamy - myslal - do odebrania sto tysiecy talentow danin... Hiram liczy, ze zlupienie Babilonu i Niniwy przyniosloby ze dwiescie tysiecy - razem trzysta tysiecy jednorazowo... Taka suma mozna pokryc koszta najwiekszej wojny, a zostanie jako zysk - kilkakroc sto tysiecy niewolnikow i sto tysiecy rocznej daniny z krajow na nowo podbitych. Potem zas - dokonczyl ksiaze - obrachowalibysmy sie z kaplanami..." Ramzes byl rozgoraczkowany. Mimo to przyszla mu refleksja: "A gdyby Egipt nie mogl przeprowadzic zwycieskiej wojny z Asyria?..." Lecz przy tym pytaniu zagotowala sie w nim krew. Jak to Egipt, jak Egipt moze nie zdeptac Asyrii, gdy na czele wojsk stanie on, Ramzes, on, potomek Ramzesa Wielkiego, ktory sam jeden rzucil sie na chetyckie wozy wojenne i rozbil je!... Ksiaze wszystko mogl pojac, wyjawszy tego, azeby on mogl byc pokonanym, mogl nie wydrzec zwyciestwa najwiekszym mocarzom. Czul w sobie bezmiar odwagi i zdziwilby sie, gdyby jakikolwiek nieprzyjaciel nie uciekl na widok jego rozpuszczonych koni. Przeciez na wojennym wozie faraona staja sami bogowie, azeby go zaslaniac tarcza, a nieprzyjaciol razic niebieskimi pociskami. "Tylko... co ten Hiram mowil mi o bogach?... - pomyslal ksiaze. - I co on ma mi pokazac w swiatyni Astoreth?... Zobaczymy."
ROZDZIAL SZOSTY Hiram dotrzymal obietnicy. Co dzien do ksiazecego palacu w Pi-Bast przychodzily tlumy niewolnikow i dlugie szeregi oslow dzwigajacych: pszenice, jeczmien, suszone mieso, tkaniny i wino. Zloto zas i drogie kamienie przynosili kupcy feniccy pod dozorem urzednikow domu Hirama. Tym sposobem namiestnik w ciagu pieciu dni otrzymal przyrzeczone mu sto talentow. Hiram policzyl sobie niewielki procent: jeden talent od czterech na rok, i nie zadal zastawu, lecz poprzestal na kwicie ksiecia poswiadczonym przez sad Potrzeby dworu byly hojnie zaopatrzone. Trzy kochanki namiestnika otrzymaly nowe szaty, mnostwo osobliwych pachnidel i po kilka niewolnic rozmaitej barwy. Sluzba miala obfitosc jedzenia i wina, robotnicy krolewscy odebrali zalegly zold, wojsku wydawano nadzwyczajne porcje. Dwor byl zachwycony tym wiecej, ze Tutmozis i inni szlachetni mlodziency, na rozkaz Hirama, otrzymali od Fenicjan dosc wysokie pozyczki, a nomarcha prowincji Habu i jego wyzsi urzednicy dostali kosztowne prezenta. Totez uczta nastepowala po uczcie, zabawa po zabawie, mimo ciagle wzrastajacego upalu. Namiestnik widzac powszechna radosc sam byl zadowolony. Trapila go tylko jedna rzecz: zachowanie sie Mefresa i innych kaplanow. Ksiaze myslal, iz dostojnicy ci beda mu robili wymowki za to, ze zaciagnal tak wielki dlug u Hirama, wbrew naukom, jakie odebral w swiatyni. Tymczasem swieci ojcowie milczeli i nawet nie pokazywali sie u dworu. - Co to znaczy - rzekl pewnego dnia Ramzes do Tutmozisa - ze kaplani nie udzielaja nam upomnien?... Przeciez takich zbytkow jak obecnie nie dopuszczalismy sie nigdy. Muzyka gra od rana do nocy, a my pijemy od wschodu slonca i zasypiamy z kobietami w objeciach albo ze dzbanami pod glowa. - Za co mieliby nas upominac? - odparl oburzony Tutmozis. - Czyliz nie przebywamy w miescie Astarty, dla ktorej najmilszym nabozenstwem jest zabawa, a najpozadansza ofiara milosc? Zreszta kaplani rozumieja, ze po tak dlugich umartwieniach i postach nalezy ci sie odpoczynek. - Mowili ci to? - spytal z niepokojem ksiaze. - I nieraz. Wczoraj, nie dawniej, swiety Mefres rzekl do mnie smiejac sie, ze tak mlodego czlowieka, jak ty, wiecej pociaga zabawa anizeli nabozenstwo albo klopoty rzadzenia panstwem. Ramzes zamyslil sie. Wiec kaplani uwazaja go za lekkomyslnego mlodzieniaszka, pomimo ze on, dzieki Sarze, dzis -jutro zostanie ojcem?... Ale tym lepiej: beda mieli niespodzianke, gdy przemowi do nich swoim wlasnym jezykiem... Co prawda ksiaze samemu sobie robil lekkie wyrzuty: od chwili gdy opuscil swiatynie Hatory, ani przez jeden dzien nie zajmowal sie sprawami nomensu Habu. Kaplani moga przypuszczac, ze albo jest zupelnie zadowolony objasnieniami Pentuera, albo ze - znudzil sie mieszaniem do rzadow. - Tym lepiej... - szeptal. - Tym lepiej... W jego mlodej duszy, pod wplywem ciaglych intryg otoczenia albo podejrzen o intrygi, zaczynal budzic sie instynkt obludy. Ramzes czul, ze kaplani nie domyslaja sie, o czym on rozmawial z Hiramem i jakie plany rozsnuwal w swej glowie. Tym zaslepionym wystarczalo, ze on bawi sie, z czego wnosili, ze rzady panstwem pozostana w ich rekach. "Bogowie tak zamacili ich rozum - mowil do siebie Ramzes - ze nawet nie pytaja sie : dlaczego Hiram udzielil mi tak wielkiej pozyczki?... A moze ten chytry tyryjczyk potrafil uspic ich podejrzliwe serca!... Tym lepiej !... tym lepiej!..." Robilo mu to dziwna przyjemnosc, gdy myslal, ze kaplani oszukali sie na jego rachunek. Postanowil i nadal utrzymywac ich w bledzie, wiec bawil sie jak szalony. Istotnie kaplani, a przede wszystkim Mefres i Mentezufis, oszukali sie i na Ramzesie, i na Hiramie. Przebiegly tyryjczyk udawal wobec nich czlowieka bardzo dumnego ze swoich stosunkow z nastepca tronu, a ksiaze z nie mniejszym powodzeniem gral role rozhulanego mlodzika. Mefres byl nawet pewny, ze ksiaze powaznie mysli o wypedzeniu Fenicjan z Egiptu, a tymczasem i on sam, i jego dworzanie zaciagaja dlugi, aby ich nigdy nie splacic. Przez ten czas swiatynia Astarty, jej liczne ogrody i dziedzince roily sie od tlumu poboznych. Co dzien, jezeli nie co godzina, z glebi Azji, mimo strasznego upalu, nadciagala do wielkiej bogini jakas kompania pielgrzymow. Dziwni to byli pielgrzymowie. Zmeczeni, zlani potem, okryci kurzem szli z muzyka tanczac i spiewajac niekiedy bardzo wszeteczne piosenki. Dzien uplywal im na pijatyce, noc na wyuzdanej rozpuscie ku czci bogini Astoreth. Kazda taka kompanie mozna bylo nie tylko poznac, ale wyczuc z daleka: niesli bowiem ogromne bukiety ciagle swiezych kwiatow w rekach, a - zdechle w ciagu roku koty w wezelkach. Koty te oddawali pobozni do balsamowania lub wypychania paraszytom mieszkajacym pod Pi-Bast, a nastepnie odnosili je z powrotem do domow, jako szanowne relikwie. W poczatkach miesiaca Misori (maj-czerwiec) ksiaze Hiram zawiadomil Ramzesa, ze tego dnia wieczorem moze przyjsc do fenickiej swiatyni Astoreth. Gdy po zachodzie slonca sciemnilo sie na ulicach, namiestnik przypiawszy krotki miecz do boku wlozyl plaszcz z kapturem i nie dostrzezony przez nikogo ze sluzby wymknal sie do domu Hirama. Stary magnat czekal na niego. - Coz - rzekl z usmiechem - nie boisz sie, wasza dostojnosc, wchodzic do fenickiej swiatyni, gdzie na oltarzu zasiada okrucienstwo, a sluzy mu przewrotnosc? - Bac sie?... - spytal Ramzes patrzac na niego prawie z pogarda. - Astoreth nie jest Baalem ani ja dzieckiem, ktore mozna wrzucic w rozpalony brzuch waszego boga. - I ksiaze wierzysz temu? Ramzes wruszyl ramionami. - Naoczny i wiarogodny swiadek - odparl - opowiadal mi o waszych ofiarach z dzieci. Pewnego czasu burza rozbila wam kilkanascie statkow. Natychmiast kaplani tyryjscy oglosili nabozenstwo, na ktore zebral sie tlum ludu... Ksiaze mowil z widocznym wzburzeniem. - Przed swiatynia Baala, na wzniesieniu, siedzial ogromny spizowy posag z glowa wolu. Jego brzuch byl rozpalony do czerwonosci. Wtedy, na rozkaz waszych kaplanow, glupie matki fenickie zaczely skladac najpiekniejsze dzieci u stop okrutnego boga... - Samych chlopcow - wtracil Hiram. - Tak, samych chlopcow - powtorzyl ksiaze. - Kaplani skrapiali kazde dziecko wonnosciami, ubierali w kwiaty, a wowczas posag chwytal je spizowymi rekoma, otwieral paszcze i pozeral krzyczacego wnieboglosy... Za kazdym razem z ust boga wybuchaly plomienie.
Hiram smial sie cicho. - I wasza dostojnosc wierzysz temu? - Opowiadal mi to, powtarzam, czlowiek, ktory nigdy nie klamie. - Mowil to, co istotnie widzial - odparl Hiram. - Czy jednak nie zastanowilo go, ze zadna z matek, ktorym palono dzieci, nie plakala? - Istotnie zadziwila go ta obojetnosc kobiet, zawsze gotowych do wylewania lez, nawet nad zdechla kura. Dowodzi to jednak wielkiego okrucienstwa w waszym narodzie. Stary Fenicjanin kiwal glowa. - Dawnoz to bylo? - spytal. - Przed kilkoma laty. - No - powoli mowil Hiram -jezeli wasza dostojnosc zechcesz kiedy odwiedzic Tyr, bede mial zaszczyt pokazac wam taka uroczystosc... - Nie chce jej widziec!... - Nastepnie zas pojdziemy na inne podworze swiatyni, gdzie ksiaze zobaczy bardzo piekna szkole, a w niej - zdrowych i wesolych tych samych chlopcow, ktorych przed kilkoma laty spalono... - Jak to?... - zawolal Ramzes - wiec oni nie zgineli?... - Zyja i rosna na tegich marynarzy. Gdy wasza dostojnosc zostaniesz swiatobliwoscia - obys zyl wiecznie! - moze niejeden z nich bedzie prowadzil twoje okrety. - Wiec oszukujecie wasz lud?... - rozesmial sie ksiaze. - My nikogo nie oszukujemy - odparl z powaga tyryjczyk. - Oszukuje kazdy sam siebie, gdy nie pyta o objasnienie uroczystosci ktorej nie rozumie. - Ciekawym... - rzekl Ramzes. - Istotnie - mowil Hiram - jest u nas zwyczaj, ze ubogie matki, chcace zapewnic dobry los swoim synom, ofiarowuja je na uslugi panstwu. Rzeczywiscie dzieci te sa porywane przez posag Baala, w ktorym miesci sie piec rozpalony. Obrzadek ten nie znaczy, ze dzieci sa naprawde palone, lecz - ze staly sie wlasnoscia swiatyni i tak zginely dla swoich matek, jak gdyby wpadly w ogien. Naprawde jednak nie ida one do pieca, ale do mamek i nianiek, ktore je przez kilka lat wychowuja. Gdy zas podrosna, zabiera je szkola kaplanow Baala i ksztalci. Najzdolniejsi z tych wychowancow zostaja kaplanami lub urzednikami, mniej obdarzeni ida do marynarki i nieraz zdobywaja wielkie bogactwa. Teraz chyba, ksiaze, nie bedziesz dziwil sie, ze matki tyryjskie nie oplakuja swoich dzieci. Wiecej powiem: teraz, panie, zrozumiesz, dlaczego w naszych prawach nie ma kar na rodzicow zabijajacych swoje potomstwo, jak sie to zdarza w Egipcie... - Nikczemnicy znajduja sie wszedzie - wtracil namiestnik. - Ale u nas nie ma dzieciobojcow - mowil dalej Hiram - bo u nas dziecmi, ktorych nie moga wykarmic ich matki, zajmuje sie panstwo i swiatynia. Ksiaze zamyslil sie. Nagle uscisnal Hirama i zawolal wzruszony: - Jestescie o wiele lepsi anizeli ci, ktorzy opowiadaja o was tak straszne historie... Bardzo ciesze sie z tego... - I w nas jest niemalo zlego - odparl Hiram - ale wszyscy bedziemy wiernymi slugami twoimi, panie, gdy nas zawolasz... - Czy tak?... - spytal ksiaze, bystro patrzac mu w oczy. Starzec polozyl reke na sercu. - Przysiegam ci, nastepco egipskiego tronu i przyszly faraonie, ze kiedykolwiek rozpoczniesz walke z naszymi wspolnymi nieprzyjaciolmi, cala Fenicja, jak jeden maz, pospieszy ci z pomoca... A to - wez na pamiatke naszej dzisiejszej rozmowy. Wyjal spod szat zloty medal pokryty tajemnymi znakami i szepcac modlitwy zawiesil go na szyi Ramzesa. - Z tym amuletem - mowil Hiram - mozesz objechac caly swiat... A gdziekolwiek spotkasz Fenicjanina, bedzie ci sluzyl rada, zlotem, nawet mieczem... A teraz idzmy. Uplynelo juz kilka godzin po zachodzie slonca, ale noc byla widna, gdyz wszedl ksiezyc. Straszliwy upal dzienny ustapil miejsca chlodowi; w czystym powietrzu nie bylo szarego pylu, ktory zatruwal oddech i gryzl w oczy. Na blekitnym niebie tu i owdzie swiecily gwiazdy rozplywajace sie w powodzi ksiezycowych blaskow. Na ulicach ustal ruch, ale dachy wszystkich domow byly napelnione bawiacymi sie ludzmi. Zdawalo sie, ze Pi-Bast jest jedna sala od brzegu do brzegu wypelniona muzyka, spiewem, smiechem i dzwiekami pucharow. Ksiaze i Fenicjanin szli predko za miasto wybierajac mniej oswietlone strony ulic. Mimo to ludzie ucztujacy na tarasach niekiedy spostrzegali ich, a spostrzeglszy zapraszali do siebie lub sypali im kwiaty na glowy. - Hej, wy tam, nocne wloczegi! - wolano z dachow. - Jezeli nie jestescie zlodziejami, ktorych noc wywabila na zarobek, przyjdzcie tu do nas... Mamy dobre wino i wesole kobiety... Dwaj wedrowcy nie odpowiadali na te uprzejme wezwania spieszac swoja droga. Nareszcie wyszli w strone miasta gdzie bylo mniej domow, a wiecej ogrodow, ktorych drzewa, dzieki wilgotnym podmuchom morskim, rozrastaly sie wyzej i bujniej anizeli w poludniowych prowincjach Egiptu. - Juz niedaleko - rzekl Hiram. Ksiaze podniosl oczy i ponad zbita zielonoscia drzew zobaczyl kwadratowa wieze barwy niebieskawej, na niej - szczuplejsza, biala. Byla to swiatynia Astoreth. Niebawem weszli w glab ogrodu, skad mozna bylo ogarnac wzrokiem cala budowle. Skladala sie ona z kilku kondygnacji. Pierwsza - tworzyl taras kwadratowy o bokach majacych po czterysta krokow dlugosci; spoczywal on na murze wysokosci kilku metrow, pomalowanym na czarno. Przy boku wschodnim znajdowal sie wystep, na ktory z dwu stron prowadzily szerokie schody. Wzdluz innych bokow staly wiezyczki, po dziesiec przy kazdym; miedzy kazda para wiezyczek znajdowalo sie po piec okien. Mniej wiecej na srodku tarasu wznosil sie rowniez kwadratowy budynek z bokami po dwiescie krokow. Ten mial pojedyncze schody, wieze na rogach i byl barwy purpurowej. Na plaskim dachu tej budowli stal znowu kwadratowy taras, wysoki na pare metrow, barwy zlotej, a na nim jedna na drugiej dwie wieze: niebieska i biala. Calosc wygladala tak, jakby na ziemi postawil kto ogromna kostke czarna, na niej mniejsza purpurowa, na niej zlota, wyzej niebieska, a najwyzej srebrna. Na kazde zas z tych wzniesien prowadzily schody albo podwojne boczne, albo pojedyncze frontowe, zawsze od strony wschodniej. Przy schodach i przy drzwiach staly na przemian wielkie sfinksy egipskie albo skrzydlate asyryjskie byki z ludzkimi glowami. Namiestnik z przyjemnoscia patrzyl na ten gmach, ktory przy blasku ksiezyca, na tle bujnej roslinnosci wygladal przeslicznie. Byl on wzniesiony w stylu chaldejskim i stanowczo roznil sie od swiatyn egipskich, naprzod - systemem kondygnacji, po wtore - pionowymi scianami. U Egipcjan kazda powazna budowla miala sciany pochyle, jakby zbiegajace sie ku gorze. Ogrod nie byl pusty. W roznych punktach widac bylo domki i palacyki, plonely swiatla, rozlegal sie spiew i muzyka. Miedzy drzewami od czasu do czasu mignal cien zakochanej pary. Nagle zblizyl sie do nich stary kaplan; zamienil kilka slow z Hiramem i zlozywszy niski uklon ksieciu rzekl: - Racz, panie, udac sie ze mna. - I niech bogowie czuwaja nad wasza dostojnoscia - dorzucil Hiram zostawiajac ich. Ramzes poszedl za kaplanem. Nieco z boku swiatyni, miedzy najwiekszym gaszczem, stala kamienna lawka, a moze o sto krokow od niej niewielki palacyk, pod ktorym rozlegaly sie spiewy. - Tam modla sie? - zapytal ksiaze. - Nie!... - odparl kaplan nie ukrywajac niecheci. - To zbieraja sie wielbiciele Kamy, naszej kaplanki, pilnujacej ognia przed oltarzem Astoreth. - Ktoregoz ona dzis przyjmie? - Zadnego, nigdy!... - odparl zgorszony przewodnik. - Gdyby kaplanka od ognia nie dotrzymala slubu czystosci, musialaby umrzec. - Okrutne prawo! - rzekl ksiaze. - Racz, panie, zaczekac na tej lawce - odezwal sie zimno kaplan fenicki. - A gdy uslyszysz trzy uderzenia w spizowe blachy, idz do swiatyni, wejdz na taras, a stamtad do purpurowego gmachu. - Sam?... - Tak. Ksiaze usiadl na lawce, w cieniu oliwki, i sluchal smiechow kobiecych rozlegajacych sie w palacyku. "Kama? - myslal. - Ladne imie!... Musi byc mloda, a moze jest piekna, a ci glupi Fenicjanie groza jej smiercia, gdyby... Czy w ten sposob pragna zapewnic sobie posiadanie chocby kilkunastu dziewic na caly kraj?..." Smial sie, ale bylo mu smutno. Nie wiadomo dlaczego, zalowal tej nieznanej kobiety, dla ktorej milosc byla wejsciem do grobu. "Wyobrazam sobie Tutmozisa, gdyby go mianowano kaplanka Astoreth!... Musialby biedak umrzec, zanim przed boginia wypalilaby sie jedna lampa..." W tej chwili pod palacykiem rozlegl sie dzwiek fletu i odegral jakas teskna melodie, ktorej towarzyszyly glosy kobiet spiewajacych: - Aha-a!... aha-a! - jakby przy kolysaniu dzieci. Ucichl flet, umilkly kobiety, a odezwal sie piekny glos meski greckim jezykiem: - Kiedy na ganku blysnie twoja szata, bledna gwiazdy i milkna slowiki, a w moim sercu budzi sie taka cisza jak na ziemi, gdy ja powita bialy swit... - Aha-a!... aha-a!... aha-a!... - nucily kobiety i flet znowu odegral zwrotke. - A gdy rozmodlona udajesz sie do swiatyni, fiolki otaczaja cie wonnym oblokiem, motyle kraza okolo twoich ust, palmy przed twoja pieknoscia schylaja glowy... - Aha-a!... aha-a!... aha-a!.. - Gdy cie nie widze, patrze na niebo, azeby przypomniec sobie slodki spokoj twojego oblicza. Daremna praca! Niebo nie posiada twojej pogody, a jego zar jest zimnem wobec plomieni, ktore spopielily moje serce. - Aha-a!... aha-a!... - Jednego dnia stanalem miedzy rozami, ktore blask twoich spojrzen obleka w bialosc, szkarlaty i zloto. Kazdy ich listek przypomnial mi jedna godzine, kazdy kwiat -jeden miesiac przepedzony u twoich stop. A krople rosy to moje lzy, ktorymi poi sie okrutny wiatr pustyni. Daj znak, a porwe cie i uniose do mojej milej ojczyzny. Morze oddzieli nas od przesladowcow, mirtowe gaje ukryja nasze pieszczoty i czuwac beda nad naszym szczesciem litosciwsi dla zakochanych bogowie. - Aha-a!... aha-a!... Ramzes przymknal oczy i marzyl. Przez zapuszczone rzesy juz nie widzial ogrodu, tylko powodz ksiezycowego swiatla, wsrod ktorej rozplywaly sie czarne cienie i spiew nieznanego czlowieka do nieznanej kobiety. Chwilami ten spiew tak go ogarnial, tak gleboko wdzieral mu sie w dusze, ze Ramzes mial chec zapytac sie: czy to nie on spiewa, a nawet czy - on sam nie jest ta piesnia milosna?... W tym momencie jego tytul, wladza i ciezkie zagadnienia panstwowe, wszystko wydawalo mu sie nedznym drobiazgiem wobec tej nocy ksiezycowej i tych okrzykow zakochanego serca. Gdyby mu dano do wyboru: cala potege faraona czy ten duchowy nastroj, w jakim znajdowal sie obecnie, wolalby swoje rozmarzenie, w ktorym zniknal caly swiat, on sam, nawet czas, a zostala tesknota lecaca w wiecznosc na skrzydlach piesni. Wtem ksiaze ocknal sie, spiew umilkl, w palacyku pogasly swiatla, a na tle jego bialych scian ostro odbijaly czarne, puste okna. Mozna bylo myslec, ze tu nikt nigdy nie mieszkal. Nawet ogrod opustoszal i ucichl, nawet lekki wiatr przestal poruszac listkami. Raz!... dwa!... trzy!... Ze swiatyni odezwaly sie trzy potezne odglosy spizu. "Aha! musze tam isc..." - pomyslal ksiaze, dobrze nie wiedzac, gdzie ma isc i po co. Skierowal sie jednak w strone swiatyni, ktorej srebrzysta wieza gorowala nad drzewami jakby wzywajac go do siebie. Szedl odurzony, pelen dziwacznych zachcen. Miedzy drzewami bylo mu ciasno: pragnal wejsc na szczyt tej wiezy i odetchnac, ogarnac wzrokiem jakis szerszy horyzont. To znowu przypomniawszy sobie, ze jest miesiac Misori, ze juz rok uplynal od manewrow w pustyni, uczul tesknote za pustynia. Jakzeby chetnie siadl na swoj lekki woz zaprzegniety w pare koni i lecial gdzies naprzod, gdzie nie byloby tak duszno, a drzewa nie zaslanialy widnokregu. Byl juz u stop swiatyni, wiec wszedl na taras. Cicho i pusto, jakby wszyscy wymarli; tylko z daleka szemrala woda fontanny. Na drugich schodach rzucil swoj burnus i miecz, jeszcze raz spojrzal na ogrod, jakby mu zal bylo ksiezyca, i wszedl do swiatyni. Ponad nim wznosily sie jeszcze trzy kondygnacje. Spizowe drzwi byly otwarte, z obu stron wejscia staly skrzydlate figury bykow z ludzkimi glowami, na ktorych twarzach panowal dumny spokoj. "To krolowie asyryjscy" - pomyslal ksiaze przypatrujac sie ich brodom, splecionym w drobne warkoczyki. Wnetrze swiatyni bylo czarne jak najczarniejsza noc; ciemnosc te potegowaly jeszcze biale smugi ksiezycowego swiatla wpadajace przez waskie a wysokie okna. W glebi palily sie dwie lampy przed posagiem bogini Astoreth. Jakies dziwne oswietlenie z gory sprawialo, ze posag byl doskonale widzialny. Ramzes patrzyl. Byla to olbrzymia kobieta ze strusimi skrzydlami. Miala na sobie dluga, faldzista szate, na glowie spiczasta czapke, w prawej rece pare golebi. Jej piekna twarz i spuszczone oczy mialy wyraz takiej slodyczy, takiej niewinnosci, ze ksiecia ogarnelo zdumienie: byla to bowiem patronka zemsty i najbardziej wyuzdanej rozpusty. Fenicja ukazala mu jeszcze jedna ze swych tajemnic. "Osobliwy narod! - pomyslal. - Ich ludozerczy bogowie nie zjadaja, a ich wszeteczenstwem opiekuja sie dziewicze kaplanki i bogini z dziecieca twarza..." Wtem uczul, ze po nogach predko przesunelo mu sie cos jakby wielki waz. Ramzes cofnal sie i stanal w smudze ksiezycowego swiatla. "Przywidzenie..." - rzekl do siebie. Prawie w tej chwili uslyszal szept: - Ramzesie!... Ramzesie!... Niepodobna bylo poznac, czyj to glos - meski czy kobiecy, i skad pochodzi. - Ramzesie!... Ramzesie!... - rozlegl sie szept jakby od podlogi. Ksiaze wszedl w miejsce nieoswietlone i nasluchujac pochylil sie. Nagle poczul na swej glowie dwie delikatne rece. Zerwal sie, aby je zlapac, ale schwycil tylko powietrze. - Ramzesie!... - szepnieto z gory. Podniosl glowe i uczul na ustach kwiat lotosu, a gdy wyciagnal ku niemu rece, ktos lekko oparl sie na jego ramionach. - Ramzesie!... - zawolano od oltarza. Ksiaze odwrocil sie i oslupial. W smudze swiatla, o pare krokow stal przesliczny czlowiek, zupelnie podobny do niego. Ta sama twarz, oczy, mlodzienczy zarost, ta sama postawa, ruchy i odzienie. Ksiaze przez chwile myslal, ze stoi przed wielkim lustrem, jakiego nawet faraon nie posiadal. Wnet jednak przekonal sie, ze jego sobowtor nie jest wizerunkiem, ale zywym czlowiekiem. W tej chwili uczul pocalunek na szyi. Znowu odwrocil sie, lecz nie bylo nikogo, a tymczasem i jego sobowtor zniknal. - Kto tu jest?... Chce wiedziec!.. - zawolal rozgniewany ksiaze. - To ja... Kama... - odpowiedzial slodki glos. I w swietlnej smudze ukazala sie przesliczna kobieta naga, w zlotej przepasce okolo bioder. Ramzes pobiegl i schwycil ja za reke. Nie uciekla. - Ty jestes Kama?... Nie, ty jestes... Tak, ciebie kiedys przyslal do mnie Dagon, ale wowczas nazywalas sie Pieszczota... - Bo ja jestem i Pieszczota - odpowiedziala naiwnie. - Ty mnie dotykalas rekoma?... - Ja. - Jakim sposobem?... - A o, takim... - odpowiedziala zarzucajac mu rece na szyje i calujac go. Ramzes pochwycil ja w objecia, ale wydarla mu sie z sila, ktorej nie mozna bylo podejrzewac w tak drobnej postaci. - Wiec to ty jestes kaplanka Kama? Wiec to do ciebie spiewal dzisiaj ten Grek mowil ksiaze namietnie sciskajac jej rece. - Co za jeden ten spiewak?... Kama pogardliwie wzruszyla ramionami. - On jest przy naszej swiatyni - rzekla. Ramzesowi plonely oczy, rozszerzaly sie nozdrza, szumialo mu w glowie. Ta sama kobieta przed kilkoma miesiacami zrobila na nim male wrazenie, ale dzis gotow byl dla niej popelnic szalenstwo. Zazdroscil Grekowi, a jednoczesnie czul nieopisany zal na mysl, ze gdyby ona zostala jego kochanka, musialaby umrzec. - Jakas ty piekna - mowil. - Gdzie mieszkasz?... Ach wiem, w tamtym palacyku... Czy mozna cie odwiedzic?... Naturalnie, jezeli przyjmujesz wizyty spiewakow, musisz i mnie przyjac... Czy naprawde jestes kaplanka pilnujaca ognia?... - Tak. - I wasze prawa sa tak okrutne, ze nie pozwalaja ci kochac?... Ech, to sa pogrozki!... Dla mnie zrobisz wyjatek... - Przeklelaby mnie cala Fenicja, zemsciliby sie bogowie... - odparla ze smiechem. Ramzes znowu przyciagnal ja do siebie, ona znowu wydarla sie. - Strzez sie, ksiaze - mowila z wyzywajacym spojrzeniem. - Fenicja jest potezna, a jej bogowie... - Co mnie obchodza twoi bogowie albo Fenicja... Gdyby ci wlos spadl, zdeptalbym Fenicje jak zla gadzine... - Kama!... Kama!... - odezwal sie od posagu glos. Przerazila sie. - O, widzisz, wolaja mnie... Moze nawet slyszeli twoje bluznierstwa... - Bodajby nie uslyszeli mego gniewu!... - wybuchnal ksiaze. - Gniew bogow jest straszniejszy... Szarpnela sie i znikla w cieniach swiatyni. Ramzes rzucil sie za nia, lecz nagle cofnal sie; cala swiatynie, miedzy oltarzem i nim, zalal ogromny krwawy plomien, wsrod ktorego zaczely ukazywac sie potworne figury: wielkie nietoperze, gady z ludzkimi twarzami, cienie... Plomien szedl prosto na niego cala szerokoscia gmachu, a oszolomiony nie znanym sobie widokiem, ksiaze cofal sie wstecz. Nagle owionelo go swieze powietrze. Odwrocil glowe - byl juz na zewnatrz swiatyni, a jednoczesnie spizowe drzwi z loskotem zatrzasnely sie przed nim. Przetarl oczy, rozejrzal sie. Ksiezyc z najwyzszego punktu na niebie znizal sie juz ku zachodowi. Obok kolumny Ramzes znalazl swoj miecz i burnus. Podniosl je i zeszedl ze schodow jak pijany. Kiedy pozno wrocil do palacu, Tutmozis widzac jego pobladla twarz i metne spojrzenie zawolal z trwoga: - Przez bogi! gdziezes to byl, erpatre?... - Caly twoj dwor nie spi, zaniepokojony... - Ogladalem miasto. Ladna noc... - Wiesz - dodal spiesznie Tutmozis jakby lekajac sie, aby go kto inny nie uprzedzil. - Wiesz, Sara powila ci syna... - Doprawdy?... Chce, azeby nikt z orszaku nie niepokoil sie o mnie, ile razy wyjde na przechadzke. - Sam?... - Gdybym nie mogl wychodzic sam, gdzie mi sie podoba, bylbym najnieszczesliwszym niewolnikiem w tym panstwie - odparl cierpko namiestnik Oddal miecz i burnus Tutmozisowi i poszedl do swojej sypialni nie wzywajac nikogo. Jeszcze wczoraj wiadomosc o urodzeniu sie syna napelnilaby go radoscia. Lecz w tej chwili przyjal ja obojetnie. Cala dusze wypelnily mu wspomnienia dzisiejszego wieczoru, najdziwniejszego, jaki dotychczas poznal w zyciu. Jeszcze widzial swiatlo ksiezyca, w uszach rozlegala sie piesn Greka. A ta swiatynia Astarty!... Nie mogl zasnac do rana.
ROZDZIAL SIODMY Na drugi dzien ksiaze wstal pozno, sam wykapal sie i ubral, i kazal przyjsc do siebie Tutmozisowi. Wystrojony, namaszczony wonnosciami elegant ukazal sie natychmiast, pilnie przypatrujac sie ksieciu, aby poznac, w jakim jest humorze, i odpowiednio do tego ulozyc swoja fizjognomie. Ale na twarzy Ramzesa malowalo sie tylko znuzenie. - Coz - spytal Tutmozisa ziewajac - czy jestes pewny, ze urodzil mi sie syn? - Mam te wiadomosc od swietego Mefresa. - Oho!... Od jakze to dawna prorocy zajmuja sie moim domem? - Od czasu kiedy wasza dostojnosc okazujesz im swoja laske. - Tak?... - spytal ksiaze i zamyslil sie. Przypomnial sobie wczorajsza scene w swiatyni Astoreth i porownywal ja z podobnymi zjawiskami w swiatyni Hator. "Wolano na mnie - mowil do siebie - i tu, i tam. Ale tam moja cela byla bardzo ciasna i grube mury, tu zas wolajacy, a wlasciwie Kama mogla schowac sie za kolumne i szeptac... Wreszcie tu bylo strasznie ciemno, a w mojej celi widno..." Nagle rzekl do Tutmozisa: - Kiedyz sie to stalo? - Kiedy urodzil sie dostojny syn twoj?... Podobno juz z dziesiec dni temu... Matka i dziecko zdrowe, doskonale wygladaja... Przy urodzeniu byl sam Menes, lekarz twojej czcigodnej matki i dostojnego Herhora... - No, no... - odparl ksiaze i znowu myslal: "Dotykano mnie tu i tam jednakowo zrecznie... Czy byla jaka roznica?... Zdaje sie, ze byla, moze dlatego, ze tu bylem, a tam nie bylem przygotowany na zobaczenie cudu... Ale tu pokazano mi drugiego m n i e, czego tam nie potrafili zrobic... Bardzo madrzy sa kaplani!... Ciekawym, kto mnie tak dobrze udawal, bozek czy czlowiek?... O, bardzo madrzy sa kaplani i nawet nie wiem, ktorym z nich lepiej wierzyc: naszym czy fenickim?..." - Sluchaj, Tutmozis - rzekl glosno - sluchaj, Tutmozis... Trzeba, azeby tu przyjechali... Musze przecie zobaczyc mego syna... Nareszcie juz nikt nie bedzie mial prawa uwazac sie za lepszego ode mnie... - Czy zaraz maja przyjechac dostojna Sara z synem?... - A niech przyjada jak najpredzej, jezeli tylko zdrowie im pozwoli. W granicach palacu jest duzo wygodnych budowli. Trzeba wybrac miejsce wsrod drzew, zaciszne i chlodne, gdyz nadchodzi czas upalow... Niechze i ja pokaze swiatu mego syna!... I znowu wpadl w zadume, ktora nawet zaczela niepokoic Tutmozisa. "Tak, madrzy sa! - myslal Ramzes. - Ze lud oszukuja, nawet grubymi sposobami, o tym wiedzialem. Biedny swiety Apis! Ile on ukluc dostaje w czasie procesji, kiedy chlopi leza przed nim na brzuchach... Ale azeby oszukiwali mnie, temu bym nie uwierzyl... Glosy bogow, niewidzialne rece, czlowiek oblewany smola to byly przegrywki!... Po czym nastapila piesn Pentuera: o ubytku ziemi i ludnosci, o urzednikach, Fenicjanach, a wszystko - azeby obmierzic mi wojne.." - Tutmozisie - rzekl nagle. - Padam przed toba na twarz... - Trzeba powoli sciagnac pulki z nadmorskich miast - tutaj... Chce zrobic przeglad i wynagrodzic ich wiernosc. - A my, szlachta, nie jestesmy ci wierni? - spytal zmieszany Tutmozis. - Szlachta i wojsko to jedno. - A nomarchowie, urzednicy?... - Wiesz, Tutmozis, ze nawet i urzednicy sa wierni - mowil ksiaze. - Co mowie, nawet Fenicjanie!... Chociaz na wielu innych stanowiskach sa zdrajcy... - Przez bogi, ciszej!... - szepnal Tutmozis i lekliwie wyjrzal do drugiej komnaty. - Oho!... - smial sie ksiaze - skadze ta trwoga? Wiec i dla ciebie nie jest tajemnica, ze mamy zdrajcow... - Wiem, o kim wasza dostojnosc mowisz - odparl Tutmozis - bo zawsze byles zle uprzedzony... - Do kogo?... - Do kogo!... Domyslam sie. Ale sadzilem, ze po ugodzie z Herhorem, po dlugim pobycie w swiatyni... - Coz swiatynia?... I tam, i w calym zreszta kraju przekonywalem sie zawsze o jednym, ze najlepsze ziemie, najdzielniejsza ludnosc i niezmierne bogactwa nie sa wlasnoscia faraona... - Ciszej !... ciszej !... - szeptal Tutmozis. - Alez ciagle milcze, ciagle mam twarz pogodna, wiec pozwol mi sie wygadac choc ty... Zreszta nawet w najwyzszej radzie mialbym prawo powiedziec, ze w tym Egipcie, ktory niepodzielnie nalezy do mego ojca ja jego nastepca i namiestnik, musialem pozyczyc sto talentow od jakiegos tyryjskiego ksiazatka... Nie jestze to hanba!... - Ale skadze ci to dzis przyszlo?... - szeptal Tutmozis, pragnac jak najrychlej zakonczyc niebezpieczna rozmowe. - Skad?... - powtorzyl ksiaze i umilkl, aby znowu pograzyc sie w zadumie. "Niewiele jeszcze znaczyloby - myslal - gdyby tylko mnie oszukiwali: jestem dopiero nastepca faraona i nie do wszystkich tajemnic moge byc dopuszczany. Ale kto mi powie, ze oni w taki sam sposob nie postepowali z moim czcigodnym ojcem?... Trzydziesci kilka lat ufal im nieograniczenie, korzyl sie przed cudami, skladal hojne ofiary bogom, po to... azeby jego majatek i wladza przeszla w rece ambitnych filutow... I nikt mu oczu nie otworzyl... Boc faraon nie moze, jak ja, wchodzic w nocy do swiatyn fenickich, bo w koncu do jego swiatobliwosci nikt nie ma przystepu... A kto mnie dzis zapewni, ze kaplanstwo nie dazy do obalenia tronu, jak to powiedzial Hiram?... Wszakze ojciec ostrzegl mnie, ze Fenicjanie sa najprawdomowniejsi, gdy maja w tym interes. I z pewnoscia, ze maja interes, azeby nie byc wypedzonymi z Egiptu i nie dostac sie pod wladze Asyrii... Asyria, stado wscieklych lwow!... Kedy oni przejda, nic nie zostanie oprocz zwalisk i trupow, jak po pozarze!... Nagle Ramzes podniosl glowe: z daleka dolecial go odglos fletow i rogow. - Co to znaczy? - zapytal Tutmozisa. - Wielka nowina!... - odparl dworak z usmiechem. - Azjaci witaja znakomitego pielgrzyma, az z Babilonu... - Z Babilonu?... Kto on?... - Nazywa sie Sargon... - Sargon?... - przerwal ksiaze. - Sargon!... aha! cha!... - zaczal sie smiac. - Czymze on jest?... - Ma byc wielkim dostojnikiem na dworze krola Assara. Prowadzi ze soba dziesiec sloni, stada najpiekniejszych rumakow pustynnych, tlumy niewolnikow i slug. - A po co on tu przyjezdza? - Poklonic sie cudownej bogini Astoreth, ktora czci cala Azja - odparl Tutmozis. - Cha!... cha!... cha!... - smial sie ksiaze przypomniawszy sobie zapowiedz Hirama o przyjezdzie asyryjskiego posla. - Sargon... cha!... cha!... Sargon, powinowaty krola Assara, zrobil sie nagle tak poboznym, ze na cale miesiace puszcza sie w niewygodna podroz, byle uczcic boginia Astoreth w Pi-Bast... Alez w Niniwie znalazlby wiekszych bogow i uczenszych kaplanow... Cha!... cha! cha! Tutmozis ze zdumieniem patrzyl na ksiecia. - Co tobie, Ramzesie?... - Oto cud! - mowil ksiaze - jakiego chyba nie zapisaly kroniki zadnej swiatyni... Tylko pomysl, Tutmozisie... W chwili gdy najbardziej zastanawiasz sie nad pytaniem: w jaki sposob zlapac zlodzieja, ktory cie wciaz okrada? - w takiej chwili - ow zlodziej znowu pakuje rece do twojej skrzyni, w twoich oczach, przy tysiacu swiadkow... Cha! cha! cha!... Sargon - pobozny pielgrzym!... - Nic nie rozumiem... - szeptal zaklopotany Tutmozis. - I nie potrzebujesz rozumiec - odparl namiestnik. - Zapamietaj tylko, ze Sargon przyjechal tu na pobozne praktyki do swietej Astoreth... - Zdaje mi sie, ze wszystko, o czym mowisz - rzekl znizajac glos Tutmozis - ze wszystko to sa rzeczy bardzo niebezpieczne... - Totez nie wspominaj o nich nikomu. - Ze ja nie wspomne, tego chyba jestes pewny, ale czy ty, ksiaze, sam sie nie zdradzisz... Jestes predki jak blyskawica.... Nastepca polozyl mu reke na ramieniu. - Badz spokojny - rzekl patrzac mu w oczy. - Obyscie mi tylko dochowali wiernosci, wy, szlachta i wojsko, a zobaczycie dziwne wypadki i... skoncza sie dla was ciezkie czasy!... - Wiesz, ze zginiemy na twoj rozkaz - odparl Tutmozis kladac reke na piersiach. Na jego obliczu byla tak niezwykla powaga, iz ksiaze zrozumial, wreszcie nie po raz pierwszy, ze w tym rozhukanym elegancie kryje sie dzielny maz, na ktorego mieczu i rozumie mozna polegac. Od tej pory ksiaze nigdy juz nie prowadzil z Tutmozisem tak dziwnej rozmowy. Ale wierny przyjaciel i sluga odgadl, ze poza przyjazdem Sargona kryja sie jakies wielkie interesa panstwowe, samowolnie rozstrzygane przez kaplanow. Zreszta od pewnego czasu cala egipska arystokracja, nomarchowie, wyzsi urzednicy i dowodcy, bardzo cicho, ale to bardzo cicho, szeptali miedzy soba, ze nadchodza wazne wypadki. Fenicjanie bowiem pod przysiega dochowania tajemnicy opowiadali im o jakowychs traktatach z Asyria, przy ktorych Fenicja zginie, a Egipt okryje sie hanba i bodaj ze kiedys stanie sie lennikiem Asyrii. Wzburzenie miedzy arystokracja bylo ogromne, lecz nikt sie nie zdradzil. Owszem, zarowno na dworze nastepcy, jak i u nomarchow Dolnego Egiptu, bawiono sie doskonale. Mozna bylo sadzic, ze wraz z goracem spadlo na nich szalenstwo nie tylko zabaw, ale rozpusty. Nie bylo dnia bez igrzysk, uczt i triumfalnych pochodow, nie bylo nocy bez iluminacji i wrzaskow. Nie tylko w Pi-Bast, ale w kazdym miescie wytworzyla sie moda przebiegania ulic z pochodniami, muzyka, a nade wszystko z pelnymi dzbanami. Wpadano do domow i wyciagano spiacych mieszkancow na pijatyke, a ze Egipcjanie mieli duzy pociag do hulanek, wiec bawil sie, kto zyl. Przez czas pobytu Ramzesa w swiatyni Hator Fenicjanie zdjeci jakims panicznym strachem spedzali dnie na modlitwach i wszystkim odmawiali kredytu. Lecz po rozmowie Hirama z namiestnikiem poboznosc i ostroznosc nagle opuscila Fenicjan i zaczeli panom egipskim hojniej udzielac pozyczek anizeli kiedykolwiek. Takiej obfitosci zlota i towarow, jaka zapanowala w Dolnym Egipcie, a nade wszystko tak malych procentow, nie pamietali najstarsi ludzie. Surowy i madry stan kaplanski zwrocil uwage na szalenstwa najwyzszych klas spolecznych. Lecz omylili sie w ocenianiu jego zrodel, a swiety Mentezufis, ktory co kilka dni wysylal raport do Herhora, wciaz donosil mu, ze nastepca, znudzony praktykami religijnymi w swiatyni Hator, bawi sie teraz bez pamieci, a wraz z nim cala arystokracja. Dostojny minister nawet nie odpowiadal na te wzmianki, co dowodzilo, ze hulatyke ksiecia uwaza za rzecz naturalna, a moze nawet pozyteczna. Przy takim nastroju najblizszego otoczenia Ramzes zyskal duzo swobody. Prawie kazdego wieczora, gdy przepici winem dworzanie zaczynali tracic swiadomosc, ksiaze - wymykal sie z palacu. Okryty ciemnym burnusem oficera, przebiegal puste ulice i wydostawal sie za miasto, do ogrodow swiatyni Astoreth. Tam odnajdywal swoja lawke naprzeciw palacyku Kamy i ukryty miedzy drzewami patrzyl na plonace pochodnie, sluchal spiewu wielbicieli kaplanki i - marzyl o niej. Ksiezyc wschodzil coraz pozniej, zblizajac sie do nowiu, noce byly szare, efekta swietlne przepadly, ale Ramzes mimo to wciaz widzial jasnosc owej pierwszej nocy i slyszal namietne strofy Greka. Nieraz powstawal z lawki, azeby wprost pojsc do mieszkania Kamy, ale ogarnial go wstyd. Czul on, ze nie wypada nastepcy tronu ukazywac sie w domu kaplanki, ktora odwiedzal kazdy pielgrzym, byle zlozyl hojniejsza dla swiatyni ofiare. Co dziwniejsza - bal sie, azeby widok Kamy, otoczonej dzbanami i nieszczesliwymi wielbicielami, nie zatarl mu cudownego obrazu ksiezycowej nocy. Wowczas gdy ja przyslal Dagon, azeby odwrocic gniew ksiecia, Kama wydala sie Ramzesowi mloda dziewczyna, dosyc powabna, dla ktorej jednak mozna nie stracic glowy. Lecz gdy pierwszy raz w zyciu on, wodz i namiestnik, musial siedziec pod domem kobiety, gdy go rozmarzyla noc, gdy uslyszal gorace oswiadczyny innego mezczyzny, wtedy, takze pierwszy raz w zyciu, zrodzilo sie w nim szczegolne uczucie: mieszanina pozadania, tesknoty i zazdrosci. Gdyby mogl miec Kame na kazde zawolanie, sprzykrzylaby sie mu bardzo predko, a moze nawet nie ubiegalby sie za nia. Ale smierc stojaca na progu jej sypialni, zakochany spiewak, a nareszcie to upokarzajace stanowisko najwyzszego dostojnika wobec kaplanki, wszystko to wytwarzalo sytuacje Ramzesowi dotychczas nie znana, a wiec ponetna. I oto dlaczego, prawie co wieczor, od dziesieciu dni przychodzil do ogrodow bogini Astoreth zaslaniajac twarz wobec przechodniow. Pewnego wieczoru, kiedy na uczcie w swoim palacu wypil duzo wina, Ramzes wymknal sie ze stanowczym zamiarem. Powiedzial sobie, ze dzisiaj wejdzie do mieszkania Kamy, a jej wielbiciele - niech sobie spiewaja pod oknami. Szedl predko przez miasto, lecz w ogrodach nalezacych do swiatyni zwolnil kroku: znowu bowiem uczul wstyd. "Czy slyszano kiedykolwiek - myslal - azeby nastepca faraona biegal za kobietami jak biedny pisarz, ktory znikad nie moze pozyczyc dziesieciu drachm? Wszystkie przychodzily do mnie, wiec i ta powinna przyjsc..." I juz chcial wrocic. "A jednak ta nie moze przyjsc - mowil w duchu - gdyz zabiliby ja..." Stanal i wahal sie. "Kto by ja zabil?... Hiram, ktory w nic nie wierzy, czy Dagon, ktory juz sam nie wie, czym jest?... Tak, ale jest tu mnostwo innych Fenicjan i przewijaja sie setki tysiecy pielgrzymow fanatycznych i dzikich. W oczach tych glupcow Kama odwiedzajac mnie popelnilaby swietokradztwo Wiec znowu poszedl w strone palacyku kaplanki. Ani pomyslal, ze jemu grozic tu moze niebezpieczenstwo. Jemu, ktory nie wydobywajac miecza, samym spojrzeniem caly swiat moze powalic do swych stop. On, Ramzes, i niebezpieczenstwo!... Gdy ksiaze wyszedl sposrod drzew, spostrzegl, ze dom kaplanki jest bardziej oswietlony i halasliwszy niz zwykle. Istotnie w pokojach i na tarasach bylo pelno gosci, a i dokola palacyku krecil sie tlum. "Co to za banda?" - pomyslal ksiaze. Zebranie bylo niecodzienne. Niedaleko stal ogromny slon dzwigajacy na grzbiecie zlocona lektyke z purpurowymi frankami. Obok slonia rzalo, kwiczalo i w ogole niecierpliwilo sie kilkanascie koni o grubych szyjach i nogach, z przewiazanymi u dolu ogonami, z metalowymi niby-helmami na glowach. Miedzy niespokojnymi, prawie dzikimi zwierzetami krecilo sie kilkudziesieciu ludzi, jakich Ramzes jeszcze nie widzial. Mieli oni kudlate wlosy, wielkie brody, spiczaste czapki z klapami na uszach. Jedni byli odziani w dlugie szaty z grubego sukna, spadajace do kostek, inni w krotkie surduty i spodnie, a niektorzy - w buty z cholewami. Wszystko to bylo uzbrojone w miecze, luki i wlocznie. Na widok tych cudzoziemcow, silnych, niezgrabnych, smiejacych sie ordynaryjnie, cuchnacych lojem i gadajacych nieznanym a twardym jezykiem, w ksieciu zagotowalo sie. Jak lew, kiedy zobaczy obce zwierze, choc nieglodny, zabiera sie jednak do skoku, tak Ramzes, chociaz ludzie ci nic mu nie zawinili, uczul do nich straszna nienawisc. Draznil go ich jezyk, ich ubiory, ich zapach, nawet ich konie. Krew uderzyla mu do glowy i siegnal po miecz, aby wpasc na tych ludzi i wymordowac ich i ich zwierzeta. Ale ocknal sie. "Set rzucil na mnie urok?..." - pomyslal. W tej chwili przeszedl kolo niego nagi Egipcjanin w czepcu na glowie i opasce dokola bioder. Ksiaze czul, ze ten czlowiek jest mu mily, nawet drogi w tej chwili, bo to Egipcjanin. Wydobyl z worka zloty pierscionek wartosci kilkunastu drachm i dal go niewolnikowi. - Sluchaj - spytal - co to za ludzie? - Asyryjczycy - szepnal Egipcjanin i nienawisc blysnela mu w oczach. - Asyryjczycy!... - powtorzyl ksiaze. - Wiec to sa Asyryjczycy?... A co oni tu robia?... - Ich pan, Sargon, zaleca sie do kaplanki, do swietej Kamy, a oni go pilnuja... Oby ich trad stoczyl, swinskich synow... - Mozesz odejsc. Nagi czlowiek nisko uklonil sie Ramzesowi i pobiegl zapewne do kuchni. "Wiec to sa Asyryjczycy?... - myslal ksiaze przypatrujac sie dziwacznym postaciom i wsluchujac w nienawistny, choc niezrozumialy jezyk. - Wiec Asyryjczycy juz sa nad Nilem, azeby zbratac sie z nami czy oszukac nas, a ich dostojnik Sargon zaleca sie do Kamy?..." Zawrocil do domu. Jego rozmarzenie zgaslo przy blasku nowej, choc dopiero budzacej sie namietnosci. On, czlowiek szlachetny i lagodny, poczul smiertelna nienawisc do odwiecznych wrogow Egiptu, z ktorymi zetknal sie po raz pierwszy. Kiedy po opuszczeniu swiatyni Hator i rozmowie z Hiramem poczal rozmyslac o rozpoczeciu wojny z Azja, to byly tylko rozmyslania. Egipt potrzebowal ludzi, a faraon skarbow, a ze wojna byla najlatwiejszym sposobem zdobycia ich, ze wreszcie dogadzala jego potrzebie slawy, wiec projektowal sobie wojne. Ale w tej chwili nie obchodzily go skarby, niewolnicy ani slawa, bo odezwal sie w nim potezniejszy nad wszystko glos nienawisci. Faraonowie tak dlugo walczyli z Asyryjczykami, obie strony tyle przelaly krwi, walka tak glebokie zapuscila korzenie w serca, ze ksiaze na sam widok zolnierzy asyryjskich chwytal za miecz. Zdawalo sie, ze wszystkie duchy poleglych wojownikow, wszystkie ich trudy i cierpienia zmartwychwstaly w duszy krolewskiego dzieciecia i wolaly o zemste. Gdy ksiaze wrocil do palacu, wezwal Tutmozisa. Jeden z nich byl przepity, drugi wsciekly. - Czy wiesz, com teraz widzial? - rzekl ksiaze do ulubienca. - Moze ktory z kaplanow... - szepnal Tutmozis. - Widzialem Asyryjczykow... O bogowie!... Com ja uczul... Coz to za podly lud... Ciala ich, od stop do glow okrecone welna jak dzikich zwierzat, smierdza starym lojem, a co to za mowa, jakie brody, wlosy!... Szybko chodzil po komnacie, zadyszany, rozgoraczkowany. - Myslalem - mowil Ramzes - ze pogardzam zlodziejstwami pisarzy, obluda nomarchow, ze nienawidze chytrych i ambitnych kaplanow... Mialem wstret do Zydow i lekalem sie Fenicjan... Ale dzis przekonywam sie, ze tamto byly zabawki. Teraz dopiero wiem, co to jest nienawisc, kiedym zobaczyl i uslyszal Asyryjczykow, teraz rozumiem, dlaczego pies rozdziera kota, ktory mu przeszedl droge... - Do Zydow i Fenicjan przywykles, wasza dostojnosc, Asyryjczykow spotkales po raz pierwszy - wtracil Tutmozis. - Glupstwo Fenicjanie!... - ciagnal jakby do siebie ksiaze. - Fenicjanin, Filistyn, Saszu, Libijczyk, nawet Etiopa, to jakby czlonkowie naszej rodziny. Kiedy nie placa danin, gniewamy sie na nich, gdy zaplaca, zapominamy... Ale Asyryjczyk jest to cos tak obcego, tak wrogiego, ze... Nie bede szczesliwym, dopoki nie ujrze pola zaslanego ich trupami, dopoki nie nalicze ze sto tysiecy odcietych rak... Tutmozis nigdy nie widzial Ramzesa w podobnym nastroju.
ROZDZIAL OSMY W pare dni ksiaze wyslal swojego ulubienca z wezwaniem do Kamy. Przybyla natychmiast w szczelnie zaslonietej lektyce. Ramzes przyjal ja w osobnym pokoju. - Bylem - rzekl -jednego wieczora pod twoim domem. - O Astoreth!... - zawolala kaplanka. - Czemuz zawdzieczam najwyzsza laske?... I co przeszkodzilo ci, dostojny panie, ze nie raczyles zawolac twojej niewolnicy?... - Staly tam jakies bydleta. Podobno Asyryjczykowie. Wiec wasza dostojnosc trudziles sie wieczorem?... Nigdy nie smialabym przypuscic, ze nasz wladca znajduje sie o kilka krokow ode mnie pod golym niebem. Ksiaze zarumienil sie. Jakzeby byla zdziwiona dowiedziawszy sie, ze ksiaze z dziesiec wieczorow przepedzil pod jej oknami! A moze ona i wiedziala o tym, gdyby sadzic z jej polusmiechnietych ust i obludnie spuszczonych oczu. - Wiec teraz, Kamo - mowil ksiaze - przyjmujesz u siebie Asyryjczykow? - To wielki magnat!... - zawolala Kama. - To powinowaty krola, Sargon, ktory piec talentow ofiarowal naszej bogini... - A ty mu wywzajemnisz sie, Kamo - szydzil nastepca. - I poniewaz jest tak hojnym magnatem, bogowie feniccy nie ukarza cie smiercia... - Co mowisz, panie?... - odparla skladajac rece. - Czyli nie wiesz, ze Azjata; chocby mnie znalazl w pustyni, nie podniesie na mnie reki, gdybym nawet oddala mu sie sama. Oni lekaja sie bogow... - Po coz wiec przychodzi do ciebie ten smierdzacy... nie - ten pobozny Azjata? - Chce mnie namowic, azebym wyjechala do swiatyni Astoreth babilonskiej. - I pojedziesz?... - Pojade... jezeli ty, panie, kazesz... - odpowiedziala Kama zaslaniajac twarz welonem. Ksiaze milczac ujal ja za reke. Usta mu drzaly. - Nie dotykaj mnie, panie - szeptala wzruszona. - Jestes wladca i opora moja i wszystkich Fenicjan w tym kraju, ale... badz milosierny... Namiestnik puscil ja i zaczal chodzic po pokoju. - Goracy dzien, prawda?.. - rzekl. - Podobno sa kraje, gdzie w miesiacu Mechir spada z nieba na ziemie bialy puch, ktory na ogniu zmienia sie w wode i robi zimno. O Kamo, popros twoich bogow, azeby zeslali mi troche tego pierza!... Choc, co ja mowie?... Gdyby pokryli nim caly Egipt, wszystek ten puch zamienilby sie na wode, ale nie ostudzilby mego serca. - Bo jestes jak boski Amon, jestes slonce ukryte w ludzkiej postaci - odparla Kama. - Ciemnosc pierzcha stamtad, gdzie zwrocisz twoje oblicze, a pod blaskiem twoich spojrzen rosna kwiaty... Ksiaze znowu zblizyl sie do niej. - Ale badz milosierny - szepnela. - Przeciez ty dobry bog, wiec nie mozesz zrobic krzywdy twojej kaplance... Ksiaze znowu odsunal sie i otrzasnal, jakby pragnac zrzucic z siebie ciezar. Kama patrzyla na niego spod opuszczonej powieki i usmiechnela sie nieznacznie. Gdy milczenie trwalo zbyt dlugo, spytala: - Kazales mnie wezwac, wladco. Oto jestem i czekam, abys mi objawil wole twoja. - Aha!... - ocknal sie ksiaze. - Powiedz no mi, kaplanko... Aha!... Kto to byl ten, tak podobny do mnie, ktorego widzialem w waszej swiatyni wowczas?... Kama polozyla palec na ustach. - Swieta tajemnica... - szepnela. - Jedno jest tajemnica, drugiego nie wolno - odparl Ramzes. Niechze przynajmniej dowiem sie, kto on taki: czlowiek czy duch?... - Duch. - A jednak ten duch wyspiewywal pod twoimi oknami?... Kama usmiechnela sie. - Nie chce gwalcic tajemnic waszej swiatyni... - ciagnal ksiaze. - Przyrzekles to, panie, Hiramowi - wtracila kaplanka. - Dobrze... dobrze!... - przerwal rozdrazniony namiestnik. - Dlatego ani z Hiramem, ani z kim innym nie bede rozmawial o tym cudzie, tylko z toba... Otoz, Kamo, powiedz duchowi czy czlowiekowi, ktory jest tak do mnie podobny, azeby jak najpredzej wyjezdzal z Egiptu i nikomu nie pokazywal sie. Bo widzisz... W zadnym panstwie nie moze byc dwu nastepcow tronu. Nagle uderzyl sie w czolo. Dotychczas mowil tak, azeby zaklopotac Kame, lecz teraz przyszla mu mysl calkiem powazna: - Ciekawym - rzekl, ostro patrzac na Kame - dlaczego twoi rodacy pokazali mi moj zywy wizerunek?... Czy chca ostrzec, ze maja dla mnie zastepce?... Istotnie, zadziwia mnie ich czyn. Kama upadla mu do nog. - O panie! - szepnela. - Ty, ktory nosisz na piersiach nasz najwyzszy talizman, czy mozesz przypuscic, azeby Fenicjanie robili co na twoja szkode?... Ale pomysl tylko... W wypadku, gdyby grozilo ci niebezpieczenstwo albo gdybys chcial omylic swoich nieprzyjaciol, czy taki czlowiek nie przyda sie?... Fenicjanie to tylko chcieli pokazac ci w swiatyni... Ksiaze pomyslal i wzruszyl ramionami... "Tak - rzekl do siebie. - Gdybym potrzebowal czyjejkolwiek opieki!... Ale czy Fenicjanie sadza, ze ja sam nie dam sobie rady?... W takim razie zlego wybrali protektora dla siebie." - Panie - szepnela Kama - alboz nie jest ci wiadome, ze Ramzes Wielki mial oprocz swojej postaci dwie inne dla wrogow?... I tamte dwa cienie krolewskie zginely, a on zyl... - No, dosyc... - przerwal ksiaze. - Aby zas ludy Azji wiedzialy, ze jestem laskawy, przeznaczam, Kamo, piec talentow na igrzyska na czesc Astoreth, a kosztowny puchar do jej swiatyni. Dzis jeszcze odbierzesz to. Skinieniem glowy pozegnal kaplanke. Po jej wyjsciu opanowala go nowa fala mysli: "Zaprawde, przebiegli sa Fenicjanie. Jezeli ten moj zyjacy wizerunek jest czlowiekiem, moga mi zrobic z nie- go wielki podarunek, a ja czynilbym kiedys cuda, o jakich bodajze nie slyszano w Egipcie. Faraon mieszka w Memfis, a jednoczesnie ukazuje sie w Tebach albo w Tanis!... Faraon posuwa sie z armia na Babilon, Asyryjczycy tam gromadza glowne sily, a jednoczesnie - faraon z inna armia zdobywa Niniwe... Sadze, ze Asyryjczycy byliby bardzo zdumieni takim wypadkiem." I znowu obudzila sie w nim glucha nienawisc do poteznych Azjatow, i znowu widzial swoj triumfalny woz, przejezdzajacy pobojowisko pelne asyryjskich trupow i cale kosze odcietych rak. Teraz wojna stala sie dla jego duszy taka koniecznoscia jak chleb dla ciala. Bo nie tylko mogl przez nia zbogacic Egipt, napelnic skarb i zdobyc wiecznotrwala slawe, ale jeszcze - mogl zaspokoic, dotychczas nieswiadomy, dzis poteznie rozbudzony instynkt zniszczenia Asyrii. Dopoki nie zobaczyl tych wojownikow z kudlatymi brodami, nie myslal o nich. Ale dzis zawadzali mu. Bylo mu tak ciasno z nimi na swiecie, ze ktos musial ustapic: oni albo on. Jaka role w obecnym jego nastroju odegral Hiram i Kama? - z tego nie zdawal sobie sprawy. Czul tylko, ze musi miec wojne z Asyria, jak ptak przelotny czuje, ze w miesiacu Pachono musi odejsc na polnoc. Namietnosc wojny szybko ogarniala ksiecia. Mniej mowil, rzadziej usmiechal sie, przy ucztach siedzial zamyslony, a zarazem coraz czesciej przestawal z wojskiem i arystokracja. Widzac laski, jakie namiestnik zlewal na tych, ktorzy nosza bron, szlachecka mlodziez, a nawet ludzie starsi poczeli zaciagac sie do pulkow. Zwrocilo to uwage swietego Mentezufisa, ktory wyslal do Herhora list tej tresci: "Od przybycia Asyryjczykow do Pi-Bast nastepca tronu jest rozgoraczkowany, a jego dwor usposobiony bardzo wojowniczo. Pija i graja w kosci jak poprzednio, ale wszyscy odrzucili cienkie szaty i peruki i bez wzgledu na straszny upal chodza w zolnierskich czepcach i kaftanach. Obawiam sie, azeby ta zbrojna gotowosc nie obrazila dostojnego Sargona." Na co Herhor natychmiast odpowiedzial: "Nic nie szkodzi, ze nasza zniewiesciala szlachta polubila wojskowosc na czas przyjazdu Asyryjczykow, gdyz ci beda mieli o nas lepsze wyobrazenie. Najdostojniejszy namiestnik, widac oswiecony przez bogow, odgadl, ze wlasnie teraz trzeba dzwonic mieczami, kiedy mamy u siebie poslow tak wojennego narodu. Jestem pewny, ze to dzielne usposobienie naszej mlodziezy da Sargonowi do myslenia i zrobi go miekszym w ukladach." Pierwszy raz, jak Egipt Egiptem, zdarzylo sie, ze mlody ksiaze oszukal czujnosc kaplanow. Co prawda stali za nim Fenicjanie i - wykradziona przez nich tajemnica traktatu z Asyria, czego kaplani nawet nie podejrzewali. Najlepsza wreszcie maska nastepcy wobec kaplanskich dostojnikow byla ruchliwosc jego charakteru. Wszyscy pamietali, jak latwo w roku zeszlym przerzucil sie od manewrow pod Pi-Bailos do cichego folwarku Sary i jak w ostatnich czasach kolejno zapalal sie do uczt, zajec administracyjnych, poboznosci, aby znowu powrocic do uczt. Totez, z wyjatkiem Tutmozisa, nikt by nie uwierzyl, ze ten zmienny mlodzieniec posiada jakis plan, jakies haslo, do ktorego bedzie dazyl z niepokonanym uporem. Tym razem nawet nie trzeba bylo dlugo czekac na nowy dowod zmiennosci upodoban Ramzesa. Do Pi-Bast, pomimo upalu, przyjechala Sara z calym dworem i synem. Byla troche mizerna, dziecko troche niezdrowe czy zmeczone, ale oboje wygladali bardzo ladnie. Ksiaze byl zachwycony. W najpiekniejszej czesci palacowego ogrodu wyznaczyl Sarze dom i prawie cale dni przesiadywal przy kolebce swego syna. Poszly w kat uczty, manewry i posepne zamyslenia Ramzesa. Panowie z jego swity musieli pic i bawic sie sami, bardzo predko odpasali miecze i przebrali sie w najwykwintniejsze szaty. Zmiana kostiumu byla dla nich tym niezbedniejsza, ze ksiaze po kilku z nich prowadzil do mieszkania Sary, aby pokazac im syna, swego syna. - Patrz, Tutmozisie - mowil raz do ulubienca - jakie to piekne dziecko: istny platek rozy. No i z tego ma kiedys wyrosnac czlowiek, z tego drobiazgu!.. I to rozowe piskle bedzie kiedys chodzilo, rozmawialo, nawet uczylo sie madrosci w kaplanskich szkolach... Czy ty widzisz jego reczyny, Tutmozisie?... - wolal zachwycony Ramzes. - Zapamietaj sobie te drobne rece, azebys opowiedzial o nich kiedys, gdy mu daruje pulk i kaze nosic za soba moj topor... I to jest moj syn, moj syn, rodzony!... Nic dziwnego, ze gdy tak mowil pan, jego dworzanie martwili sie, ze nie moga zostac niankami, a nawet mamkami dziecka, ktore lubo nie mialo zadnych praw dynastycznych, bylo jednak pierwszym synem przyszlego faraona. Lecz ta sielanka skonczyla sie bardzo predko, gdyz - nie dogadzala interesom Fenicjan. Pewnego dnia dostojny Hiram przybyl do palacu z wielka swita kupcow, niewolnikow tudziez ubogich Egipcjan, ktorym dawal jalmuzne, i stanawszy przed nastepca rzekl: - Milosciwy panie nasz! Azeby dac dowod, ze serce twoje i dla nas Azjatow jest pelne laski, darowales nam piec talentow celem urzadzenia igrzysk na czesc boskiej Astoreth. Wola twoja jest spelniona, igrzyska przygotowalismy, a teraz przychodzimy blagac cie, azebys raczyl zaszczycic je swoja obecnoscia. To mowiac siwowlosy ksiaze tyryjski ukleknal przed Ramzesem i na zlotej tacy podal mu zloty klucz do lozy cyrku. Ramzes chetnie zgodzil sie na zaprosiny, a swieci kaplani Mefres i Mentezufis nic nie mieli przeciw temu, aby ksiaze przyjal udzial w uroczystosci na czesc bogini Astoreth. - Przede wszystkim Astoreth - mowil dostojny Mefres do Mentezufisa -jest tym samym, co nasza Izyda tudziez Istar Chaldejska. Po wtore, jezeli pozwolilismy Azjatom wybudowac swiatynie na naszej ziemi, wypada od czasu do czasu byc uprzejmymi dla ich bogow. - Mamy nawet obowiazek zrobic mala grzecznosc Fenicjanom po zawarciu takiego traktatu z Asyria!.. - wtracil smiejac sie dostojny Mentezufis. Cyrk, do ktorego namiestnik wraz z nomarcha i najprzedniejszymi oficerami udal sie o godzinie czwartej po poludniu, byl zbudowany w ogrodzie swiatyni Astoreth. Skladal sie on z okraglego placu, ktory otaczal parkan wysoki na dwu ludzi, zas dokola parkanu bylo mnostwo loz i lawek wznoszacych sie amfiteatralnie. Dachu budynek nie posiadal, natomiast nad. lozami rozciagaly sie roznokolorowe plachty w formie motylich skrzydel, ktore skrapiano pachnaca woda i poruszano dla chlodzenia powietrza. Gdy namiestnik ukazal sie w swej lozy, zgromadzeni w cyrku Azjaci i Egipcjanie wydali wielki krzyk. Po czym zaczelo sie przedstawienie procesja muzykow, spiewakow i tancerek. Ksiaze rozejrzal sie. Mial po prawej rece loze Hirama i najznakomitszych Fenicjan, na lewo loze fenickich kaplanow i kaplanek, miedzy ktorymi Kama, zajmujaca jedno z pierwszych miejsc, zwracala na siebie uwage bogatym strojem i pieknoscia. Miala przezroczysta szate ozdobiona roznokolorowymi haftami, zlote bransolety na rekach i nogach, a na glowie przepaske z kwiatem lotosu wyrobionym bardzo kunsztownie z drogich kamieni. Kama, oddawszy wraz z kolegami swymi gleboki uklon ksieciu, zwrocila sie do lozy na lewo i zaczela ozywiona rozmowe z cudzoziemcem o wspanialej postawie i nieco szpakowatych wlosach. Czlowiek ten i jego towarzysze mieli brody i wlosy zaplecione w mnostwo warkoczykow. Ramzes, ktory przyszedl do cyrku prawie wprost z pokoju swego syna, byl w wesolym usposobieniu. Lecz gdy zobaczyl, ze Kama rozmawia z jakims obcym czlowiekiem, spochmurnial. - Czy nie wiesz - zapytal Tutmozisa - co to za drab, do ktorego wdzieczy sie kaplanka?... - To jest wlasnie ow znakomity pielgrzym babilonski, dostojny Sargon. - Alez to stary dziad! - rzekl ksiaze. - Jest zapewne starszy od nas obu, ale to piekny czlowiek. - Czyliz taki barbarzynca moze byc pieknym!... - oburzyl sie namiestnik. - Jestem pewny, ze smierdzi lojem... Obaj umilkli: ksiaze z gniewu, Tutmozis ze strachu, ze osmielil sie pochwalic czlowieka, ktory nie podoba sie jego panu. Tymczasem na arenie widowisko szlo za widowiskiem. Kolejno wystepowali gimnastycy, poskramiacze wezow, tancerze, kuglarze i blazny wywolujac okrzyki widzow. Ale namiestnik byl chmurny. W jego duszy odzyly chwilowo uspione namietnosci: nienawisc do Asyryjczykow i zazdrosc o Kame. "Jak moze - myslal - ta kobieta mizdrzyc sie do czlowieka starego, ktory w dodatku ma twarz koloru wyprawnej skory, niespokojne czarne oczy i brode capa..." Raz tylko ksiaze zwrocil pilniejsza uwage na arene. Weszlo kilku nagich Chaldejczykow. Najstarszy osadzil w ziemi trzy krotkie wlocznie ostrzami do gory i za pomoca ruchow rak uspil najmlodszego. Po czym inni wzieli go na rece i polozyli na wloczniach w ten sposob, ze jedna podpierala mu glowe, druga krzyz, trzecia nogi. Spiacy byl sztywny jak drewno. Wowczas starzec zrobil nad nim jeszcze kilka ruchow rekoma i - wysunal wlocznie podpierajaca nogi. Po chwili wyjal wlocznie, na ktorej lezaly plecy, a nareszcie odtracil te, na ktorej spoczywala glowa. I stalo sie, w jasny dzien, przy kilku tysiacach swiadkow, ze spiacy Chaldejczyk unosil sie poziomo w powietrzu, bez zadnej podpory, o pare lokci nad ziemie. Wreszcie starzec popchnal go ku ziemi i rozbudzil. W cyrku panowalo zdumienie; nikt nie smial krzyknac ani klasnac. Tylko z paru loz rzucono kwiaty. Ramzes byl takze zdziwiony. Pochylil sie do lozy Hirama i szepnal staremu ksieciu: - A ten cud potrafilibyscie zrobic w swiatyni Astoreth? - Nie znam wszystkich tajemnic naszych kaplanow - odparl zmieszany - ale wiem, ze Chaldejczycy sa bardzo przebiegli... - Jednak wszyscy widzielismy, ze ten mlodzian wisial w powietrzu. - Jezeli nie rzucono na nas uroku - rzekl niechetnie Hiram i - stracil humor. Po krotkiej przerwie, w czasie ktorej po lozach dostojnikow roznoszono swieze kwiaty, zimne wino i ciastka, rozpoczela sie najwazniejsza czesc widowiska - walka bykow. Przy odglosie trab, bebnow i fletow wprowadzono na arene tegiego byka z plachta na glowie, azeby nic nie widzial. Po czym wbieglo kilku nagich, zbrojnych we wlocznie, i jeden z krotkim mieczem. Na znak dany przez ksiecia uciekli przewodnicy, a jeden ze zbrojnych zdarl bykowi plachte. Zwierze przez kilka chwil stalo oszolomione, nastepnie poczelo uganiac sie za wloczniarzami, ktorzy draznili je kluciem. Ta walka jalowa ciagnela sie kilkanascie minut. Ludzie dreczyli byka, a on zapieniony, oblany krwia stawal deba i gonil po calej arenie swoich nieprzyjaciol nie mogac zadnego dosiegnac. Wreszcie padl wsrod smiechu publicznosci. Znudzony ksiaze, zamiast na arene, patrzyl na loze kaplanow fenickich. I widzial, ze Kama przesiadlszy sie blizej Sargona prowadzila z nim zywa rozmowe. Asyryjczyk pozeral ja wzrokiem, a ona usmiechnieta i zawstydzona niekiedy szeptala z nim pochylajac sie tak, ze jej wlosy mieszaly sie z kudlami barbarzyncy, niekiedy odwracala sie od niego z udanym gniewem. Ramzes uczul bol w sercu. Pierwszy raz zdarzylo mu sie, ze jakas kobieta innemu mezczyznie przed nim dawala pierwszenstwo. W dodatku czlowiekowi prawie staremu, Asyryjczykowi!... Tymczasem miedzy publicznoscia rozlegl sie szmer. Na arenie czlowiek uzbrojony mieczem kazal sobie przywiazac do piersi lewa reke, inni obejrzeli swoje wlocznie i - wprowadzono drugiego byka. Kiedy jeden zbrojny zerwal mu plachte z oczu, byk obrocil sie i obejrzal wkolo, jakby chcac porachowac przeciwnikow. A gdy zaczeli go kluc, cofnal sie pod parkan dla zabezpieczenia sobie tylu. Potem znizyl glowe i spod oka sledzil ruchy napastujacych go ludzi. Poczatkowo zbrojni ostroznie skradali sie z bokow, azeby go ukluc. Lecz gdy zwierze wciaz stalo nieporuszone, osmielili sie i zaczeli przebiegac mu przed oczyma coraz blizej. Byk jeszcze bardziej pochylil glowe, lecz stal jak wkopany w ziemie. Publicznosc zaczela sie smiac, lecz nagle wesolosc jej zamienila sie w okrzyk trwogi. Byk wypatrzyl chwile, ciezko podskoczyl naprzod, trafil we wloczniarza i jednym uderzeniem rogow wyrzucil go do gory. Czlowiek spadl na ziemie z pogruchotanymi koscmi, a byk pocwalowal na druga strone areny i znowu stanal w pozycji obronnej. Wloczniarze znowu go otoczyli i zaczeli draznic, a przez ten czas wbiegli na arene sludzy cyrkowi, aby podniesc rannego, ktory jeczal. Byk, pomimo zdwojonych pchniec wloczniami, stal bez ruchu; lecz gdy trzej sludzy wzieli na ramiona omdlalego bojownika, z szybkoscia wichru rzucil sie na te grupe, poprzewracal ich i zaczal straszliwie kopac nogami. Miedzy publicznoscia powstal zamet: kobiety plakaly, mezczyzni kleli i rzucali na byka, czym kto mial pod reka. Na arene zaczely padac kije, noze, nawet deski z law. Wowczas przybiegl do rozjuszonego zwierzecia czlowiek z mieczem. Ale wloczniarze potracili glowy i nie wspierali go nalezycie, wiec byk powalil go i zaczal scigac innych. Stala sie rzecz nieslychana dotychczas w cyrkach: na arenie lezalo pieciu ludzi, inni zle broniac sie uciekali przed zwierzeciem, a publicznosc ryczala z gniewu lub ze strachu. Wtem wszystko ucichlo, widzowie powstali i wychylili sie ze swych miejsc, przerazony Hiram zbladl i rozkrzyzowal rece... Na arene, z loz dostojnikow, wyskoczyli dwaj: ksiaze Ramzes z dobytym mieczem i Sargon z krotka siekierka. Byk ze spuszczonym lbem i zadartym ogonem biegl wkolo areny wzniecajac tuman kurzu. Pedzil prosto na ksiecia, lecz jakby odepchniety przez majestat krolewskiego dzieciecia, wyminal Ramzesa, rzucil sie na Sargona i - padl na miejscu. Zreczny a olbrzymio silny Asyryjczyk powalil go jednym uderzeniem toporka miedzy oczy. Publicznosc zawyla z radosci i poczela sypac kwiaty na Sargona i jego ofiare. Ramzes tymczasem stal z wydobytym mieczem zdziwiony i rozgniewany, patrzac, jak Kama wydzierala swoim sasiadom kwiaty i rzucala je na Asyryjczyka. Sargon obojetnie przyjmowal objawy publicznego zachwytu. Tracil noga byka, aby przekonac sie, czy jeszcze zyje, a potem zblizyl sie na pare krokow do ksiecia i cos przemowiwszy w swoim jezyku uklonil sie z godnoscia wielkiego pana. Ramzesowi przed oczyma przesunela sie krwawa mgla: chetnie wbilby miecz w piersi temu zwyciezcy. Ale opanowal sie, chwile pomyslal i zdjawszy ze swej szyi zloty lancuch podal go Sargonowi. Asyryjczyk znowu sklonil sie, pocalowal lancuch i wlozyl go sobie na szyje. A ksiaze, z sinawymi rumiencami na policzkach, skierowal sie do furtki, ktora wchodzili na arene aktorowie, i wsrod okrzykow publicznosci, gleboko upokorzony, opuscil cyrk.
ROZDZIAL DZIEWIATY Byl juz miesiaca Tot (koniec czerwca, poczatek lipca). W miescie Pi-Bast i jego okolicach zaczal zmniejszac sie naplyw ludnosci z powodu goraca. Ale na dworze Ramzesa wciaz jeszcze bawiono sie i rozpowiadano o wypadkach w cyrku Dworzanie wychwalali odwage ksiecia, niezreczni podziwiali sile Sargona, kaplani z powaznymi minami szeptali, ze jednak nastepca tronu nie powinien byl mieszac sie do walki z bykami. Od tego bowiem sa inni ludzie, platni i bynajmniej nie cieszacy sie publicznym szacunkiem. Ramzes albo nie slyszal tych rozmaitych zdan, albo nie zwracal na nie uwagi. W jego pamieci z widowiska utrwalily sie dwa epizody: Asyryjczyk wydarl mu zwyciestwo nad bykiem i - umizgal sie do Kamy, ktora bardzo zyczliwie przyjmowala jego. zaloty! Poniewaz nie wypadalo mu sprowadzac do siebie fenickiej kaplanki, wiec pewnego dnia wyslal do niej list, w ktorym donosil, ze chce ja zobaczyc, i pytal: kiedy go przyjmie? Przez tego samego poslanca Kama odpowiedziala, ze bedzie czekac na niego dzis wieczorem. Ledwie ukazaly sie gwiazdy, ksiaze w najwiekszej tajemnicy, wedlug swego przekonania, wysunal sie z palacu i poszedl. Ogrod swiatyni Astoreth byl prawie pusty, szczegolniej w okolicach otaczajacych dom kaplanki. Dom byl cichy i palilo sie w nim zaledwie pare swiatelek. Kiedy ksiaze niesmialo zapukal, kaplanka otworzyla mu sama. W ciemnym przysionku ucalowala mu rece szepczac, ze umarlaby, gdyby wtedy, w cyrku, rozjuszone zwierze zrobilo mu jaka krzywde. - Ale teraz musisz byc spokojna - odparl z gniewem nastepca - skoro ocalil mnie twoj kochanek... Kiedy weszli do komnaty oswietlonej, ksiaze spostrzegl, ze Kama placze. - Coz to znaczy? - zapytal. - Odwrocilo sie ode mnie serce pana mego - rzekla. - A moze i slusznie... Nastepca gorzko rozesmial sie. - Wiec juz jestes jego kochanka czy dopiero masz nia zostac ty, swieta dziewico?... - Kochanka?... nigdy!... Ale moge zostac zona tego strasznego czlowieka. Ramzes zerwal sie z siedzenia. - Spie?... - zawolal - czy Set rzucil na mnie przeklenstwo?... Ty, kaplanka, ktora pilnujesz ognia przy oltarzu Astoreth i pod groza smierci musisz byc dziewica, ty wychodzisz za maz?... Zaprawde, fenickie klamstwo gorsze jest, anizeli opowiadaja o nim ludzie!... - Posluchaj mnie, panie - rzekla ocierajac lzy - i potep, jezeli zasluzylam. Sargon chce mnie pojac za zone, za swoja pierwsza zone. Wedlug naszych ustaw, kaplanka w bardzo wyjatkowych wypadkach moze zostac zona, ale tylko mezczyzny pochodzacego ze krwi krolewskiej. Sargon zas jest powinowatym krola Assara... - I ty wyjdziesz za niego? - Jezeli najwyzsza rada kaplanow tyryjskich rozkaze mi, co poczne?... - odparla, znowu zalewajac sie lzami. - A coz ta rade moze obchodzic Sargon? - spytal ksiaze. - Podobno obchodzi ja bardzo wiele - mowila z westchnieniem. - Fenicje maja podobno zabrac Asyryjczycy, a Sargon ma zostac jej satrapa... - Tys oszalala!... - zawolal ksiaze. - Mowie, co wiem. Juz w naszej swiatyni po raz drugi zaczynaja sie modly o odwrocenie nieszczescia od Fenicji... Pierwszy raz odprawilismy je, nimes ty przyjechal do nas, panie... - Dlaczego znowu teraz?... - Bo podobno w tych dniach przybyl do Egiptu chaldejski kaplan Istubar z listami, w ktorych krol Assar mianuje Sargona swoim poslem i pelnomocnikiem do zawarcia traktatu z wami o zabor Fenicji. - Alez ja... - przerwal ksiaze. Chcial powiedziec: "nic nie wiem", lecz wstrzymal sie. Zaczal sie smiac i odparl: - Kamo, przysiegam ci na czesc mego ojca, ze dopoki ja zyje, Asyria nie zabierze Fenicji. Czy to dosc? - O panie!... panie!... - zawolala, upadajac mu do nog. - Wiec chyba teraz nie zostaniesz zona tego gbura? - Och!.. - otrzasnela sie. - Czy mozesz o to pytac? - I bedziesz moja... - szepnal ksiaze. - Zatem chcesz mojej smierci?... - odparla przerazona. - Ha! jezeli tego chcesz, jestem gotowa. - Chce, azebys zyla... - szeptal roznamietniony. - Zyla nalezac do mnie... - To byc nie moze... - A najwyzsza rada kaplanow tyryjskich?... - Moze mnie tylko wydac za maz... - Wszak wejdziesz do mego domu... - Gdybym weszla tam nie jako zona twoja - umre... Ale jestem gotowa... nawet na to, aby nie ujrzec jutrzejszego slonca... - Badz spokojna - odpowiedzial z powaga ksiaze. - Kto posiadl moja laske, nie dozna krzywdy. Kama znowu uklekla przed nim. - Jak sie to moze stac?.. - spytala skladajac rece. Ramzes byl tak podniecony, tak juz zapomnial o swoim stanowisku i obowiazkach, iz gotow byl przyrzec kaplance malzenstwo. Powstrzymal go od tego kroku nie rozsadek, ale jakis gluchy instynkt. - Jak to moze byc?... Jak to moze byc?... - szeptala Kama pozerajac go wzrokiem i calujac jego nogi. Ksiaze podniosl ja, posadzil z daleka od siebie i odparl z usmiechem: - Pytasz, jak to byc moze?... Zaraz cie objasnie. Ostatnim moim nauczycielem, zanim doszedlem do pelnoletnosci, byl pewien stary kaplan, ktory umial na pamiec mnostwo dziwnych historii z zycia bogow, krolow, kaplanow, nawet niskich urzednikow i chlopow. Starzec ten, slynny z poboznosci i cudow, nie wiem dlaczego, nie lubil kobiet, nawet obawial sie ich. Totez najczesciej opisywal przewrotnosc kobieca, a raz, aby dowiesc mi, jak potezna macie wladze nad meskim rodzajem, opowiedzial taka historie: Mlody i ubogi pisarz, nie majacy w torbie miedzianego utena, tylko jeczmienny placek, wedrowal z Tebow do Dolnego Egiptu szukac zarobku. Mowiono mu, ze w tej czesci panstwa mieszkaja najbogatsi panowie i kupcy i byle dobrze trafil, moze znalezc posade, na ktorej zrobi duzy majatek. Szedl tedy brzegiem Nilu (za miejsce na statku nie mialby czym zaplacic) i myslal: "Jakze nieopatrznymi sa ludzie, ktorzy odziedziczywszy po ojcach talent, dwa talenty, nawet dziesiec, zamiast rozmnozyc skarb, badz za pomoca handlu towarami, badz wypozyczania na wysokie procenta, marnuja, nie wiadomo na co, swoj majatek! Ja, gdybym mial drachme... No, drachma za malo... Ale gdybym mial talent albo lepiej kilka zagonow ziemi, zwiekszalbym to z roku na rok, a pod koniec zycia bylbym tak bogaty jak najbogatszy nomarcha. Lecz co poczac!... - mowil z westchnieniem. - Bogowie snadz opiekuja sie tylko glupimi; mnie zas napelnia madrosc od peruki do bosych piet. A jezeli i w moim sercu kryje sie jakie ziarno glupstwa, to chyba pod tym jednym wzgledem, ze zaprawde! nie umialbym strwonic fortuny, a nawet nie wiedzialbym: jak zabrac sie do spelnienia podobnie bezboznego czynu?" Tak medytujac ubogi pisarz mijal lepianke, przed ktora siedzial jakis czlowiek niemlody i niestary z bardzo bystrym spojrzeniem, ktore siegalo az do glebi serca. Pisarz, madry jak bocian, zaraz zmiarkowal, ze to musi byc ktorys z bogow, i skloniwszy sie rzekl: - Pozdrawiam cie, czcigodny wlascicielu tego pieknego domu, i martwie sie, ze nie posiadam wina ani miesa, aby podzielic je z toba na znak, ze cie szanuje i ze wszystko, co mam, nalezy do ciebie. Amonowi (on to byl w ludzkiej postaci) podobala sie uprzejmosc mlodego pisarza. Popatrzyl wiec na niego i spytal: - O czym myslales idac tutaj? Widze bowiem madrosc na twoim czole, a naleze do tych, ktorzy, jak kuropatwa pszenice, zbieraja slowa prawdy. Pisarz westchnal. - Myslalem - mowil - o mojej nedzy i o tych lekkomyslnych bogaczach, ktorzy nie wiadomo na co i jakim sposobem trwonia majatki. - A ty bys nie strwonil? - zapytal bog, wciaz majacy na sobie ludzka figure. - Spojrzyj na mnie, panie - rzekl pisarz. - Mam dziurawa plachte i zgubilem w drodze sandaly, ale papirus i kalamarz ciagle nosze ze soba jak wlasne serce. Albowiem wstajac i kladac sie spac powtarzam, ze lepsza jest uboga madrosc niz glupie bogactwo. Jezeli wiec jestem taki, jezeli umiem wyslowic sie dwoma pismami i wykonac najzawilszy rachunek, jezeli znam wszystkie rosliny i wszystkie zwierzeta, jakie tylko sa pod niebem, to - czy mozesz sadzic, abym ja, ktory posiadam taka madrosc, byl zdolny do zmarnowania majatku? Bozek zamyslil sie i rzekl: - Wymowa twoja plynie wartko jak Nil pod Memfisem, lecz jezeli naprawde jestes taki madry, to napisz mi dwoma sposobami: Amon. Pisarz wydobyl kalamarz, pedzel i w niedlugim czasie na drzwiach lepianki napisal dwoma sposobami: Amon, tak wyraznie, ze nawet nieme stworzenia zatrzymywaly sie, aby zlozyc hold Panu. Bozek byl kontent i dodal: - Jezeli jestes rownie biegly w rachunkach jak w pismiennictwie, to wyrachuj mi nastepujaca sprawe handlowa. Gdy za jedna kuropatwe daja mi cztery kurze jaja, to za siedm kuropatw ile powinni dac kurzych jaj? Pisarz zebral kamyki, ukladal je w rozmaite szeregi i nim slonce zaszlo, odpowiedzial, ze za siedm kuropatw nalezy sie - dwadziescia osm jaj kurzych. Wszechmocny Amon az usmiechnal sie, ze widzi przed soba medrca tak niepospolitej miary, wiec rzekl: - Poznaje, zes mowil prawde o swojej madrosci. Jezeli zas okazesz sie rownie wytrwalym w cnocie, uczynie tak, ze bedziesz do konca zycia szczesliwym, a po smierci synowie twoi umieszcza twoj cien w pieknym grobowcu. A teraz powiedz: jakiego chcesz bogactwa, ktorego bys nie tylko nie strwonil, ale jeszcze pomnozyl? Pisarz upadl do nog milosiernemu bostwu i odparl: - Gdybym choc posiadal te lepianke i ze cztery miary gruntu, bylbym bogaty. - Dobrze - mowi bog - ale pierwej rozejrzyj sie, czy ci to wystarczy. Zaprowadzil go do chaty i prawil: - Masz tu cztery czepce i fartuszki, dwie plachty na niepogode i dwie pary sandalow. Tu masz ognisko, tu lawe, na ktorej mozna sypiac, stepe do tluczenia pszenicy i dzieze do ciasta... - A to co jest? - zapytal pisarz wskazujac na jakas figure okryta plotnem. - Otoz to jedno jest - odparl bog, czego nie powinienes dotykac, bo stracisz caly majatek. - Aj!... - krzyknal pisarz. - Moze to sobie stac przez tysiac lat i nie zaczepie go... Za pozwoleniem waszej czci : co to za folwark widac tam?... I wychylil sie przez okno lepianki. - Madrze powiedziales - rzekl Amon. - Jest to bowiem folwark, i nawet piekny. Ma obszerny dom, piecdziesiat miar gruntu, kilkanascie sztuk bydla i dziesieciu niewolnikow. Gdybys wolal posiadac tamten folwark... Pisarz upadl do nog bogu. - Jestze - spytal - jaki czlowiek pod sloncem, ktory zamiast jeczmiennego placka nie wolalby bulki pszennej?.. Uslyszawszy to Amon wymowil zaklecie i w tejze chwili obaj znalezli sie w okazalym domu folwarcznym. - Masz tu - mowil bog - rzezbione loze, piec stolikow i dziesiec krzesel. Masz tu haftowane szaty, stagwie i szklanki na wino, masz tu oliwna lampe i lektyke... - A to co jest? - zapytal pisarz wskazujac na figure, ktora stala w kacie okryta muslinem. - Tego jednego - odparl bog - nie zaczepiaj, bo stracisz caly majatek. - Chocbym dziesiec tysiecy lat zyl - zawolal pisarz - nie tkne tej rzeczy!... Uwazam bowiem, ze po madrosci najlepszym jest bogactwo. - Ale co to tam widac? - spytal po chwili wskazujac na ogromny palac w ogrodzie. - To sa dobra ksiazece - odparl bog. - Jest palac, piecset miar ziemi, stu niewolnikow i pareset sztuk bydla. Wielki to majatek, lecz jezeli sadzisz, ze podola mu twoja madrosc... Pisarz znowu upadl do nog Amonowi zalewajac sie lzami radosci. - O panie!... - wolal. - A gdzie jest taki szaleniec, ktory zamiast kubka piwa nie wolalby kadzi wina? - Slowa twoje godne sa medrca, ktory rozwiazuje najtrudniejsze rachunki - rzekl Amon. Wymowil wielkie slowa zaklecia i obaj z pisarzem znalezli sie w palacu. - Masz tu - mowil dobry bog - sale jadalna, w niej zlocone kanapy i krzesla tudziez stoliki wykladane roznokolorowym drzewem. Pod spodem jest kuchnia dla pieciu kucharzy, spizarnia, gdzie znajdziesz wszelkie miesiwo, ryby i ciasta, wreszcie piwnica z najdoskonalszym winem. Masz tu sypialnie z ruchomym dachem, ktorym twoi niewolnicy beda chlodzili cie podczas snu. Zwracam twoja uwage na loze, ktore jest z cedrowego drzewa i opiera sie na czterech lwich lapach, kunsztownie odlanych z brazu. Masz tu szatnie pelna lnianych i welnianych szat; zas w skrzyniach znajdziesz pierscienie, lancuchy i bransolety... - A to co jest?... - zapytal nagle pisarz wskazujac na figure okryta welonem haftowanym zlotymi i purpurowymi nicmi. - Toc jest wlasnie, czego najbardziej strzec sie powinienes - odparl bog. - Jezeli tego dotkniesz, twoj ogromny majatek przepadnie. A zaprawde mowie ci, ze niewiele jest podobnych dobr w Egipcie. Musze ci bowiem dodac, ze w skarbcu lezy dziesiec talentow zlotem i drogimi kamieniami. - Wladco moj!... - krzyknal pisarz. - Pozwol, azeby w tym palacu na pierwszym miejscu stanal twoj swiety posag, przed ktorym trzy razy dziennie palilbym wonnosci... - Ale tamtego unikaj - odparl Amon wskazujac na figure okryta welonem. - Chyba stracilbym rozum i bylbym gorszy od dzikiej swini, dla ktorej wino znaczy tyle co pomyje - rzekl pisarz. - Niech ta figura w welonie pokutuje tu sto tysiecy lat, a nie dotkne jej, jezeli taka twoja wola... - Pamietaj, ze stracilbys wszystko!.. - zawolal bog i zniknal. Uszczesliwiony pisarz zaczal chodzic po swoim palacu i wygladac oknami. Obejrzal skarbiec i zwazyl w rekach zloto: bylo ciezkie; przypatrzyl sie drogim kamieniom - byly prawdziwe. Kazal sobie podac jedzenie: natychmiast wbiegli niewolnicy, wykapali go, ogolili i ubrali w cienkie szaty. Najadl sie i napil jak nigdy: jego glod bowiem laczyl sie z doskonaloscia potraw w jeden smak przedziwny. Zapalil wonnosci przed posagiem Amona i ubral go w swieze kwiaty. Pozniej siadl w oknie. Na dziedzincu rzalo pare koni zaprzegnietych do rzezbionego wozu. W innym miejscu gromada ludzi z wloczniami i sieciami uspokajala niesforne psy mysliwskie rwace sie do polowania. Przed spichrzem jeden pisarz odbieral ziarno od rolnikow, przed obora drugi pisarz przyjmowal rachunek od dozorcy pastuchow. W dali widac bylo gaj oliwny, wysokie wzgorze zarosniete winogradem, lany pszenicy, a po wszystkich polach gesto rozsadzone palmy daktylonosne. "Zaiste! - rzekl do siebie - jestem dzis bogaty, tak wlasnie, jak mi sie nalezalo. I jedno dziwi mnie, ze tyle lat moglem wytrzymac w upodleniu i nedzy. Musze tez wyznac - ciagnal w duchu - ze nie wiem, czy potrafie zwiekszyc ten ogromny majatek, bo i nie potrzebuje wiecej, i nie bede mial czasu uganiac sie za spekulacjami." Zaczelo mu jednak nudzic sie w pokojach, wiec obejrzal ogrod, objechal pola, porozmawial ze slugami, ktorzy padali przed nim na brzuchy, choc byli tak ubrani, ze on wczoraj jeszcze uwazalby sobie za zaszczyt calowac ich rece. Lecz ze i tam bylo mu nudno, wiec wrocil do palacu i przypatrywal sie zapasom swojej spizarni i piwnicy tudziez sprzetom w komnatach. "Ladne to - mowil do siebie - ale piekniejsze bylyby sprzety z samego zlota, a dzbany z drogich kamieni." Oczy jego machinalnie zwrocily sie w ten kat, gdzie stala figura okryta haftowanym welonem i - wzdychala. "Wzdychaj sobie, wzdychaj!" - myslal biorac kadzielnice, aby spalic wonnosci przed posagiem Amona. "Dobry to bog - myslal - ktory ocenia przymioty medrcow, nawet bosych, i wymierza im sprawiedliwosc. Jaki on mi dal piekny majatek!... No, prawda, ze i ja go uczcilem, wypisujac podwojnym pismem imie Amon - na drzwiach tej chalupy. Albo jak ja mu to pieknie wyrachowalem: ile dostanie kurzych jaj za siedm kuropatw? Mieli slusznosc moi mistrze twierdzac, ze madrosc nawet bogom otwiera usta." Spojrzal znowu w kat. Postac okryta welonem znowu westchnela. "Ciekawy jestem - mowil do siebie pisarz - dlaczego moj przyjaciel Amon zabronil mi dotykac tej oto sztuczki, co tam stoi w kacie? No, za taki majatek mial prawo nakladac mi warunki, chociaz ja nic podobnego nie zrobilbym mu. Bo jezeli caly ten palac jest moja wlasnoscia, jezeli wszystkiego, co tu jest, moge uzywac, dlaczego tamtej rzeczy nie mialbym nawet dotknac?... Tak sie mowi: nie wolno dotykac! Wolno wreszcie zobaczyc..." Zblizyl sie do figury, zdjal ostroznie welon, patrzy... jest cos bardzo ladnego. Niby piekny mlody chlopiec, ale nie chlopiec... Ma wlosy dlugie do kolan, drobne rysy i pelne slodyczy spojrzenie. Co ty jestes? - mowi do figury. - Ja jestem kobieta - odpowiada mu postac glosem tak cienkim, ze wniknal mu w serce jak sztylet fenicki. "Kobieta?... - mysli pisarz. - Tego mnie nie uczono w kaplanskiej szkole." - Kobieta?... - powtorzyl. - A co to masz o tutaj?... - To moje oczy. - Oczy?... Coz ty zobaczysz takimi oczami, ktore od lada swiatla moga sie rozplynac. - Bo moje oczy nie sa do tego, zebym ja nimi patrzyla, tylko zebys ty w nie patrzyl! - odpowiedziala figura. "Dziwne oczy!" - rzekl do siebie pisarz chodzac po pokoju. Znowu przystanal przed postacia i zapytal: - A to co masz? - To moje usta. - Przez bogi! umrzesz z glodu - zawolal - bo tak malymi ustami najesc sie nie mozna... - One tez nie sa do jedzenia - odparla figura - tylko zebys ty je calowal. - Calowal? - powtorzyl pisarz. - I tego nie uczono mnie w kaplanskiej szkole... A to o... co to masz? - To moje raczki. - Raczki?... Dobrze, zes nie powiedziala, ze to rece, bo takim rekoma nic bys zrobic nie potrafila, nawet udoic owcy. - Moje raczki nie sa do roboty. - Tylko do czego? - zdziwil sie pisarz rozstawiajac jej palce... (Jak ja twoje, Kamo - rzekl nastepca pieszczac drobna raczke kaplanki.) - Tylko do czego sa takie rece? - pytal pisarz figury. - Azebym nimi ciebie obejmowala za szyje. - Chcesz mowic: za kark?... - wrzasnal przerazony pisarz, ktorego kaplani zawsze chwytali za kark, gdy mial otrzymac plagi. - Nie za kark - rzekla postac - tylko o tak... I objela go - ciagnal ksiaze - rekoma za szyje, o tak... (Tu otoczyl sie rekoma kaplanki...) i przytulila go do swej piersi o tak, o... (Tu przytulil sie do Kamy...) - Panie, co robisz?... - szepnela Kama. - Wszakze to smierc moja... - Badz spokojna - odparl ksiaze -ja ci tylko pokazuje, co tamta postac robila z pisarzem... ...Wtem zadrzala ziemia, palac zniknal, znikly psy, konie i niewolnicy. Wzgorze pokryte winogradem zmienilo sie w opoke, drzewa oliwne w ciern, a pszenica w piasek... Pisarz, gdy ocknal sie w objeciach kochanki, zrozumial, ze jest takim nedzarzem, jakim byl wczoraj na goscincu. Ale nie zalowal swoich bogactw, poniewaz mial kobiete, ktora kochala go i piescila. - Wiec wszystko zniklo, a ona nie znikla!... - zawolala naiwnie Kama. - Litosciwy Amon zostawil mu ja na pocieche - rzekl ksiaze. - O, to Amon byl tylko dla pisarza litosciwym - odparla Kama. - Ale co ma znaczyc ta historia? - Zgadnij. Wreszcie slyszalas, czego biedny pisarz wyrzekl sie za pocalunek kobiety... - Ale tronu nie wyrzeklby sie! - przerwala kaplanka. - Kto wie?... gdyby go bardzo o to poproszono - szeptal namietnie Ramzes. - O nie!. .. - zawolala Kama wydzierajac mu sie z objec. - Tronu niech sie nie wyrzeka, bo w takim razie coz by zostalo z jego obietnic dla Fenicji... Oboje spojrzeli sobie w oczy dlugo... dlugo... W tej chwili ksiaze uczul niby rane w sercu i niby ze z tej rany ucieklo mu jakies uczucie. Nie namietnosc, bo namietnosc zostala, ale - szacunek i wiara w Kame. "Dziwne te Fenicjanki - pomyslal nastepca - mozna za nimi szalec, lecz niepodobna im ufac..." Uczul sie znuzonym i pozegnal Kame. Spojrzal po komnacie, jakby trudno mu bylo rozstac sie z nia, i odchodzac rzekl do siebie: "A jednak ty zostaniesz moja i bogowie feniccy nie zabija cie, jezeli dbaja o swoje swiatynie i kaplanow." Ledwie Ramzes opuscil wille Kamy, do pokoju kaplanki wpadl mlody Grek, uderzajaco piekny i uderzajaco podobny do egipskiego ksiecia. Na jego twarzy malowala sie wscieklosc. - Lykon!... - zawolala przerazona Kama. - Co tu robisz?... - Podla gadzino!... - odparl Grek dzwiecznym glosem. - Jeszcze miesiac nie uplynal od wieczora, kiedy przysieglas, ze mnie kochasz, ze uciekniesz ze mna do Grecji, a juz drugiemu kochankowi rzucasz sie na szyje... Czy pomarli bogowie, czy uciekla od nich sprawiedliwosc?... - Szalony zazdrosniku - przerwala kaplanka - ty mnie zabijesz... - Z pewnoscia, ze ja cie zabije, nie twoja skamieniala bogini... Tymi rekoma - wolal wyciagajac rece jak szpony - udusze cie, gdybys zostala kochanka... - Czyja?... - Alboz ja wiem!... Zapewne obu: tego starego Asyryjczyka i tego ksiazatka, ktoremu kamieniem leb rozwale, jezeli bedzie sie tu wloczyl... Ksiaze!... ma wszystkie niewiasty z calego Egiptu i... jeszcze mu sie zachciewa cudzych kaplanek... Kaplanki sa dla kaplanow, nie dla obcych... Kama odzyskala juz zimna krew. - A ty nie jestes dla nas obcy? - rzekla wyniosle. - Zmijo!... -wybuchnal Grek powtornie. -Ja nie moge byc obcym dla was, gdy dar mego glosu, ktorym ozdobili mnie bogowie, obracam na sluzbe waszym bogom... A ilez to razy za pomoca mej postaci oszukiwaliscie glupich Azjatow, ze nastepca egipskiego tronu potajemnie wyznaje wasza wiare?... - Cicho!... cicho!... - zasyczala kaplanka zamykajac mu reka usta. Cos w jej dotknieciu musialo byc czarujacego, gdyz Grek uspokoil sie i poczal mowic ciszej: - Sluchaj, Kama. W tych czasach przyplynie do Zatoki Sebenickiej grecki statek prowadzony przez mego brata. Postarajze sie, aby cie arcykaplan wyslal do Pi-Uto, skad uciekniemy nareszcie do polnocnej Grecji, w takie miejsce, ktore jeszcze nie widzialo Fenicjan... - Zobaczy ich, jesli ja sie tam skryje - przerwala kaplanka. - Gdyby tobie wlos spadl - szeptal rozwscieczony Grek - przysiegam, ze Dagon... ze wszyscy tutejsi Fenicjanie oddadza glowy lub zdechna w kopalniach! Poznaja oni, co moze Grek... - A ja ci mowie - odparla tym samym glosem kaplanka - ze dopoki nie zbiore dwudziestu talentow, nie rusze sie stad... A mam dopiero osm... - Skadze wezmiesz reszte? - Dadza mi Sargon i namiestnik. - Na Sargona zgoda, ale ksiecia nie chce!... - Glupi Lykonie, czyli nie widzisz, dlaczego troche podoba mi sie ten mlodzik?... Ciebie przypomina!... Grek zupelnie uspokoil sie. - No, no!... - mruczal. - Rozumiem, ze gdy kobieta ma do wyboru miedzy nastepca tronu i takim jak ja spiewakiem, nie mam potrzeby lekac sie... Ale jestem zazdrosny i gwaltowny, wiec prosze cie, azebys go jak najmniej spoufalala do siebie. Ucalowal ja, wymknal sie z willi i zniknal w ciemnym ogrodzie. Kama wyciagnela za nim zacisnieta piesc. - Nikczemny pajacu!... - szepnela - ktory zaledwie moglbys byc u mnie spiewajacym niewolnikiem...
ROZDZIAL DZIESIATY Kiedy Ramzes przyszedl nazajutrz odwiedzic swego syna, znalazl Sare rozplywajaca sie we lzach. Zapytal o powod. Z poczatku odpowiedziala, ze nic jej nie jest, potem, ze jej smutno, wreszcie - upadla do nog Ramzesowi z wielkim placzem. - Panie... panie moj!... szeptala. - Wiem, ze mnie juz nie kochasz, ale przynajmniej siebie nie narazaj... - Kto powiedzial, ze cie juz nie kocham? - spytal zdziwiony ksiaze. - Masz przecie trzy nowe kobiety w swym domu... - panny wielkich rodow... - A wiec o to chodzi... - I jeszcze narazasz sie dla czwartej... dla przewrotnej Fenicjanki... Ksiaze zmieszal sie. Skad Sara mogla dowiedziec sie o Kamie i odgadnac, ze jest przewrotna?... - Jak pyl wciska sie do skrzyni, tak niegodziwe wiesci wpadaja do najspokojniejszych domow - rzekl Ramzes. - Ktoz ci mowil o Fenicjance? - Czy ja wiem kto? Zla wrozba i serce moje. - Wiec sa nawet i wrozby?... - Straszne! Jedna stara kaplanka dowiedziala sie podobno z krysztalowej kuli, ze wszyscy zginiemy przez Fenicjan, a przynajmniej ja i... moj syn!... - wybuchnela Sara. - I ty, ktora wierzysz w Jedynego, w Jehowe, ty lekasz sie bajan jakiejs glupiej staruchy, a moze intrygantki?... Gdziez twoj wielki Bog?... - Moj Bog jest tylko moim, a tamci - twoimi, wiec musze ich szanowac. - Zatem ta stara mowila ci o Fenicjanach? - pytal Ramzes. - Ona wrozyla mi dawniej, jeszcze pod Memfisem, ze powinnam wystrzegac sie Fenicjanki - odparla Sara. - Ale dopiero tu wszyscy mowia o jakiejs kaplance fenickiej. Czy ja wiem, moze tylko cos majaczy mi sie w stroskanej glowie. Powiadali nawet, ze gdyby nie jej uroki, nie skoczylbys panie, wtedy do areny... Ach, gdyby cie byk zabil!... Jeszcze i teraz, kiedy mysle o nieszczesciu, jakie cie moglo spotkac, serce we mnie zastyga... - Smiej sie z tego, Saro - przerwal wesolo ksiaze. - Kogo ja przygarne do siebie, stoi tak wysoko, ze go zaden strach nie powinien dosiegac... Tym mniej glupie wiesci. - A nieszczescie? Czyliz jest dosc wysoka gora, na ktora nie dolecialby jego pocisk?... - Macierzynstwo zmeczylo cie, Saro - rzekl ksiaze - a goraco rozstraja twoje mysli, i dlatego frasujesz sie bez powodu. Badz spokojna i czuwaj nad moim synem. Czlowiek - mowil w zamysleniu - kimkolwiek on jest: Fenicjaninem czy Grekiem, moze szkodzic tylko podobnym sobie istotom, ale nie nam, ktorzy jestesmy bogami tego swiata. - Co powiedziales o Greku?... Jaki Grek?... - spytala niespokojnie Sara. - Ja powiedzialem: Grek?... Nic o ty nie wiem. Moze wymknal mi sie podobny wyraz, a moze ty przeslyszalas sie. Ucalowal Sare i swego syna i pozegnal ich. Ale nie odpedzil niepokoju. "Raz trzeba sobie powiedziec - myslal - ze w Egipcie nie ukryje sie zadna tajemnica. Mnie sledza kaplani i moi dworzanie nawet wowczas, gdy sa czy tylko udaja pijanych, a nad Kama czuwaja wezowe zrenice Fenicjan. Jezeli dotychczas nie ukryli jej przede mna, niewiele musza dbac o jej cnote. Zreszta wobec kogo?... Wobec mnie, ktoremu sami odslonili oszustwa swojej swiatyni!... Kama bedzie nalezala do mnie... Zbyt wiele maja w tym interesu, azeby chcieli sciagac moj gniew na siebie..." W pare dni przyszedl do ksiecia swiety kaplan Mentezufis, pomocnik dostojnego Herhora w ministerium wojny. Ramzes patrzac na blada twarz i spuszczone oczy proroka odgadl, ze i ten juz wie o Fenicjance, a moze nawet, z kaplanskiego stanowiska, zechce mu robic wymowki. Ale Mentezufis tym razem nie dotknal sercowych spraw nastepcy. Przywitawszy ksiecia z urzedowa mina prorok usiadl na wskazanym miejscu i zaczal: - Z memfijskiego palacu pana wiecznosci zawiadomiono mnie, ze w tych czasach przyjechal do Pi-Bast wielki kaplan chaldejski Istubar, nadworny astrolog i doradca jego milosci krola Assara... Ksiaze chcial podpowiedziec Mentezufisowi cel przybycia Istubara, ale przygryzl wargi i zmilczal. - Zas znakomity Istubar - ciagnal kaplan - przywiozl ze soba dokumenta, na mocy ktorych dostojny Sargon, powinowaty i satrapa jego milosci krola Assara, zostaje u nas poslem i pelnomocnikiem tegoz poteznego krola... Ramzes o malo nie wybuchnal smiechem. Powaga, z jaka Mentezufis raczyl odslonic czastke tajemnic od dawna znanych ksieciu, napelnila go wesoloscia i - pogarda. "Wiec ten kuglarz - myslal nastepca - nawet nie przeczuwa w sercu swoim, ze ja znam wszystkie ich szalbierstwa?..." - Dostojny Sargon i czcigodny Istubar - mowil Mentezufis - udadza sie do Memfis ucalowac nogi jego swiatobliwosci. Pierwej jednak wasza dostojnosc, jako namiestnik, raczysz przyjac laskawie obu tych dygnitarzy tudziez ich swite. - Bardzo chetnie - odparl ksiaze - a przy sposobnosci spytam ich: kiedy Asyria zaplaci nam zalegle daniny? - Wasza dostojnosc zrobilbys to? - rzekl kaplan patrzac mu w oczy. - Przede wszystkim to!... Nasz skarb potrzebuje danin... Mentezufis nagle powstal z siedzenia i uroczystym, choc znizonym glosem rzekl: - Namiestniku pana naszego i rozdawcy zycia: w imieniu jego swiatobliwosci zabraniam ci mowic z kimkolwiek o daninach, a nade wszystko z Sargonem, Istubarem i kimkolwiek z ich swity. Ksiaze pobladl. - Kaplanie - rzekl, rowniez powstajac - na jakiej zasadzie przemawiasz do mnie tonem zwierzchnika?... Mentezufis odchylil szate i zdjal ze szyi lancuszek, na ktorym byl jeden z pierscieni faraona. Namiestnik obejrzal go, poboznie ucalowal i zwrociwszy kaplanowi odparl: - Spelnie rozkazy jego swiatobliwosci, mego pana i ojca. Znowu obaj usiedli i ksiaze zapytal kaplana: - Czy wasza dostojnosc nie moglbys mnie objasnic: dlaczego Asyria nie ma nam placic danin, ktore od razu wydobylyby skarb panstwa z klopotow? - Bo my nie mamy sil zmusic Asyrii do placenia nam danin - odparl zimno Mentezufis. - Mamy sto dwadziescia tysiecy wojska, Asyria zas okolo trzystu tysiecy. Mowie to waszej dostojnosci calkiem poufnie, jako wysokiemu urzednikowi panstwa. - Rozumiem. Ale dlaczego ministerium wojny, w ktorym sluzysz, zmniejszylo nasza waleczna armie o szescdziesiat tysiecy ludzi? - Azeby dochody na dwor jego swiatobliwosci powiekszyc o dwanascie tysiecy talentow - rzekl kaplan. - Aha!... Powiedzze mi, wasza dostojnosc - ciagnal ksiaze - w jakim tedy celu jedzie Sargon do stop faraona? - Nie wiem. - Aha! Ale dlaczego ja nie mam wiedziec, ja, nastepca tronu?... - Bo sa tajemnice panstwa, ktore zna zaledwie kilku dostojnikow... - I ktorych moglby nawet nie znac moj najczcigodniejszy ojciec?... - Z pewnoscia - odparl Mentezufis - ze sa rzeczy, o ktorych moglby nie wiedziec nawet jego swiatobliwosc, gdyby nie posiadal najwyzszych swiecen kaplanskich. - Dziwna rzecz! - mowil ksiaze po namysle - Egipt jest wlasnoscia faraona i mimo to moga dziac sie w panstwie sprawy nie znane faraonowi?... Wytlomacz mi to, wasza dostojnosc. - Egipt jest przede wszystkim, a nawet jedynie i wylacznie wlasnoscia Amona - rzekl kaplan. - Jest zatem konieczne, aby ci tylko znali najwyzsze tajemnice, ktorym Amon objawia swoja wole i plany. Ksiaze sluchajac doznawal takich uczuc, jakby go przewracano na lozu wybitym sztyletami i jeszcze - podkladano ogien. Mentezufis chcial podniesc sie, namiestnik zatrzymal go. - Jeszcze slowo - mowil lagodnie. - Jezeli Egipt jest tak slabym, ze nie wolno nawet wspomniec o asyryjskich daninach... Zadyszal sie. - Jezeli jest tak nedznym - ciagnal - to jakaz pewnosc, ze nas nie napadna Asyryjczycy? - Od tego mozna zabezpieczyc sie traktatami - odparl kaplan. Nastepca machnal reka. - Nie ma traktatow dla slabych! - rzekl - nie zaslonia granic srebrne tablice zapisane ugodami, jezeli za nimi nie stana wlocznie i miecze. - A ktoz waszej dostojnosci powiedzial, ze u nas nie stana? - Ty sam. Sto dwadziescia tysiecy ludzi musza ustapic przed trzystoma tysiacami. No, a gdyby Asyryjczycy raz do nas weszli, z Egiptu zostalaby pustynia... Mentezufisowi zaplonely oczy. - Gdyby weszli do nas - zawolal - kosci ich nigdy nie zobaczylyby swej ziemi!... Uzbroilibysmy cala szlachte, pulki robotnicze, nawet przestepcow z kopaln... Wydobylibysmy skarby ze wszystkich swiatyn... I spotkalaby sie Asyria z pieciomaset tysiacami egipskich wojownikow... Ramzes byl zachwycony tym wybuchem patriotyzmu kaplana. Schwycil go za reke i rzekl: - Wiec jezeli mozemy miec taka armie, dlaczego nie napadamy na Babilon?... Czyliz wielki wojownik Nitager nie blaga nas o to od kilku lat?... Czyliz jego swiatobliwosc nie niepokoi sie wrzeniem Asyrii?... Gdy im pozwolimy zebrac sily, walka bedzie trudniejsza, ale gdy rozpoczniemy sami... Kaplan przerwal mu. - Czy ty wiesz, ksiaze - mowil - co to jest wojna, i to jeszcze taka wojna, do ktorej trzeba isc przez pustynia? Kto zareczy, ze nim dotarlibysmy do Eufratu, polowa naszej armii tragarzy nie wyginelaby z trudow? - Wyrownalibysmy to jedna bitwa - wtracil Ramzes. - Bitwa!... - powtorzyl kaplan. - A czy wiesz, ksiaze, co to jest bitwa?... - Spodziewam sie! - odparl dumnie nastepca uderzajac w miecz. Mentezufs wzruszyl ramionami. - A ja mowie ci, panie, ze ty nie wiesz, co to jest bitwa. Owszem, masz nawet o niej calkiem falszywe pojecie z manewrow, na ktorych zawsze bywales zwyciezca, choc nieraz powinienes byc zwyciezonym... Ksiaze spochmurnial. Kaplan wsunal reke za swoja szate i nagle spytal: - Zgadnij, wasza dostojnosc, co trzymam? - Co?... - powtorzyl zdziwiony ksiaze. - Zgadnij predko i dobrze - nalegal kaplan - bo jezeli omylisz sie, zgina dwa twoje pulki... - Trzymasz pierscien - odparl rozweselony nastepca. Mentezufis otworzyl reke: byl w niej kawalek papirusa. - A teraz co mam?... - spytal znowu kaplan. - Pierscien. - Otoz nie pierscien, tylko amulet boskiej Hator - rzekl kaplan. - Widzisz, panie - mowil dalej - to jest bitwa. W czasie bitwy los co chwila wyciaga do nas reke i kaze jak najspieszniej odgadywac zamkniete w niej niespodzianki. Mylimy sie lub zgadujemy, ale biada temu, kto czesciej omylil sie, anizeli odgadl... A stokroc biada tym, przeciw komu los odwraca sie i zmusza do omylek !... - A jednak ja wierze, ja czuje tu... - zawolal nastepca bijac sie w piersi - ze Asyria musi byc zdeptana! - Oby przez usta twoje przemawial bog Amon - rzekl kaplan. - I tak jest - dodal - Asyria bedzie ponizona, moze nawet twoimi rekoma, panie, ale nie zaraz... nie zaraz!... Mentezufis pozegnal go, ksiaze zostal sam. W jego sercu i glowie huczalo. "A wiec mial slusznosc Hiram, ze oni nas oszukuja - myslal Ramzes. - Teraz i ja juz jestem pewny, ze nasi kaplani zawarli z chaldejskimi jakas umowe, ktora jego swiatobliwosc bedzie musial zatwierdzic. Bedzie musial!... czy slyszano o podobnej potwornosci?... On, pan zyjacego i zachodniego swiata, on musi podpisywac umowy wymyslone przez intrygantow!.. " Tchu mu braklo. "Swoja droga swiety Mentezufis zdradzil sie. Wiec to tak jest, ze w razie potrzeby Egipt moze wystawic polmilionowa armie?... Nawet nie marzylem o podobnej sile!... I oni mysla, ze ja bede lekal sie ich bajek o losie, ktory nam kaze rozwiazywac zagadki. Niechbym mial tylko dwiescie tysiecy wojska wymusztrowanego jak nasze greckie i libijskie pulki, a podejme sie rozwiazac wszystkie zagadki na ziemi i niebie." Zas czcigodny prorok Mentezufis wracajac do swej celi mowil w sobie: "Zapalona to glowa, kobieciarz, awanturnik, ale potezny charakter. Po slabym dzisiejszym faraonie bodajze ten przypomni nam czasy Ramzesa Wielkiego. Za dziesiec lat zle gwiazdy odmienia sie, on dojrzeje i skruszy Asyria. Z Niniwy zostana gruzy, swiety Babilon odzyska nalezne dostojenstwo a jeden najwyzszy Bog, Bog egipskich i chaldejskich prorokow, zapanuje od Pustyni Libijskiej az het do najswietszej rzeki Gangesu... Byle tylko nasz mlodzik nie osmieszyl sie nocnymi wedrowkami do kaplanki fenickiej!... Gdyby go zobaczono w ogrodzie Astoreth, lud moglby myslec, ze nastepca tronu naklania uszu do fenickiej wiary... A Dolnemu Egiptowi juz niewiele potrzeba, aby wyprzec sie starych bogow... Coz to za mieszanina narodow!.. " W kilka dni pozniej dostojny Sargon urzedownie zawiadomil ksiecia o swej roli asyryjskiego posla, oswiadczyl chec powitania nastepcy tronu i prosil o orszak egipski, ktory by go odprowadzil ze wszelkim bezpieczenstwem i honorami do stop jego swiatobliwosci faraona. Ksiaze zatrzymal sie z odpowiedzia dwa dni i wyznaczyl Sargonowi posluchanie znowu po uplywie dwu dni. Asyryjczyk, przywykly do wschodniej powolnosci w podrozach i interesach, wcale sie tym nie martwil i nie marnowal czasu. Pil od rana do wieczora, gral w kosci z Hiramem i innymi azjatyckimi bogaczami, a w chwilach wolnych, podobnie jak Ramzes, wymykal sie do Kamy. Tam, jako czlowiek starszy i praktyczny, za kazda wizyta ofiarowywal kaplance bogate podarunki. Swoje zas uczucia dla niej wyrazal w ten sposob: - Co ty, Kama, siedzisz w Pi-Bast i chudniesz? Dopokis mloda, bawi cie sluzba przy oltarzach bogini Astoreth; ale gdy sie zestarzejesz, nedzna czeka cie dola. Obedra z ciebie kosztowne szaty, na twoje miejsce przyjma mlodsza, a ty musisz zarabiac na garstke prazonego jeczmienia wrozbami lub dozorowaniem poloznic. - Ja - ciagnal Sargon - gdyby bogowie za kare stworzyli mnie kobieta, wolalbym sam byc poloznica anizeli pielegnowac takowe. - Dlatego mowie ci, jak czlowiek madry, rzuc swiatynie i przystan do mego haremu. Dam za ciebie dziesiec talentow zlotem, czterdziesci krow i sto mierzyc pszenicy. Kaplani z poczatku beda obawiali sie kary bogow, azeby wiecej wyludzic ode mnie. Ale ze ja nie postapie juz ani drachmy, co najwyzej dorzuce kilka owieczek, wiec odprawia uroczyste nabozenstwo i zaraz objawi sie im niebieska Astoreth, ktora zwolni cie od slubow, bylem jeszcze dorzucil zloty lancuch albo puchar. Kama sluchajac tych pogladow gryzla wargi ze smiechu, a on ciagnal: - Gdy zas pojedziesz ze mna do Niniwy, zostaniesz wielka pania. Dam ci palac, konie, lektyke, sluzebne i niewolnikow. Przez jeden miesiac wiecej wylejesz na siebie wonnosci, anizeli tu przez caly rok ofiarujecie ich bogini. A kto wie - konczyl - moze spodobasz sie krolowi Assarowi i on zechce cie wziac do haremu? W takim razie i ty bylabys szczesliwsza, i ja odzyskalbym to, co wydam na ciebie. W dniu wyznaczonym na posluchanie dla Sargona pod palacem nastepcy tronu stanely wojska egipskie i tlum ludu chciwego widowisk. Okolo poludnia, w czasie najwiekszego skwaru, ukazal sie orszak asyryjski. Przodem szli uzbrojeni w miecze i kije policjanci, za nimi kilku nagich szybkobiegaczy i trzej konni. Byli to - trebacze i wozny. Na rogu kazdej ulicy trebacze wygrywali sygnal, a po nich odzywal sie wielkim glosem wozny: - Oto zbliza sie posel i pelnomocnik poteznego krola Assara, Sargon, powinowaty krolewski, pan wielkich wlosci, zwyciezca w bitwach, rzadca prowincji. Ludu, oddaj mu hold nalezny, jako przyjacielowi jego swiatobliwosci wladcy Egiptu!.. Za trebaczami jechalo kilkunastu kawalerzystow asyryjskich w spiczastych czapkach, w kurtkach i obcislych spodniach. Ich kudlate a wytrwale konie na lbach i piersiach mialy mosiezne zbroje w rybia luske. Pozniej szla piechota w kaskach i dlugich plaszczach do ziemi. Jeden oddzialek zbrojny byl w ciezkie maczugi, nastepny w luki, trzeci we wlocznie i tarcze. Procz tego kazdy mial miecz i zbroje. Za zolnierstwem szly konie, wozy i lektyki Sargona otoczone sluzba w szatach bialych, czerwonych, zielonych... Potem ukazalo sie piec sloni z lektykami na grzbietach: na jednym jechal Sargon, na drugim chaldejski kaplan Istubar. Pochod zamykali znowu piesi i konni zolnierze i przerazliwa muzyka asyryjska, zlozona z trab, bebnow, blach i piskliwych fletow. Ksiaze Ramzes w otoczeniu kaplanow, oficerow i szlachty, odzianej barwnie i bogato, czekal na posla w wielkiej sali audiencjonalnej, ktora byla ze wszystkich stron otwarta. Nastepca byl wesol wiedzac, ze Asyryjczycy niosa z soba podarunki, ktore w oczach egipskiego ludu moga uchodzic za wyplate daniny. Ale gdy na dziedzincu uslyszal ogromny glos woznego wychwalajacy potege Sargona, ksiaze spochmurnial. Gdy zas dolecialo go zdanie, ze krol Assar jest przyjacielem faraona, rozgniewal sie. Nozdrza rozszerzyly mu sie jak rozdraznionemu bykowi, a w oczach zaplonely iskry. Widzac to oficerowie i szlachta zaczeli robic grozne miny i poprawiac miecze. Swiety Mentezufis spostrzegl ich nieukontentowanie i zawolal: - W imieniu jego swiatobliwosci rozkazuje szlachcie i oficerom, aby dostojnego Sargona przyjeli z szacunkiem, jaki nalezy sie poslowi wielkiego krola!... Nastepca tronu zmarszczyl brwi i poczal niecierpliwie chodzic po estradzie, na ktorej stal jego namiestnikowski fotel. Ale karni oficerowie i szlachta uciszyli sie wiedzac, ze z Mentezufisem, pomocnikiem ministra wojny, nie ma zartow. Tymczasem na dziedzincu ogromni, ciezko odziani zolnierze asyryjscy staneli trzema szeregami naprzeciw polnagich i zwinnych zolnierzy egipskich. Obie strony patrzyly na siebie jak stado tygrysow na stado nosorozcow. W sercu tych i tamtych tlila sie starodawna nienawisc. Ale nad nienawiscia gorowala komenda. W tej chwili wtoczyly sie slonie, wrzasnely traby egipskie i asyryjskie, oba wojska w gore podniosly bron, lud upadl na twarz, a dygnitarze asyryjscy, Sargon i Istubar, zstapili z lektyk na ziemie. W sali ksiaze Ramzes zasiadl na wzniesionym fotelu pod baldachimem, a u wejscia ukazal sie wozny. - Najdostojniejszy panie! - zwrocil sie do nastepcy. - Posel i pelnomocnik wielkiego krola Assara, znakomity Sargon i jego towarzysz, pobozny prorok Istubar, pragna powitac ciebie i zlozyc czesc tobie, namiestnikowi i nastepcy faraona, ktory oby zyl wiecznie!... - Popros tych dostojnikow, azeby weszli i ucieszyli serce moje swym widokiem - odparl ksiaze. Ze szczekiem i brzekiem wszedl do sali Sargon, w dlugiej zielonej szacie, gesto wyszytej zlotem. Obok, w plaszczu snieznej bialosci, kroczyl pobozny Istubar, a za nimi strojni panowie asyryjscy niesli dary dla ksiecia. Sargon zblizyl sie do podwyzszenia i rzekl w jezyku asyryjskim, co natychmiast tlomacz powtorzyl w egipskim: - Ja, Sargon, wodz, satrapa i powinowaty najpotezniejszego krola Assara, przychodze pozdrowic cie, namiestniku najpotezniejszego faraona, i na znak wiecznej przyjazni ofiarowac ci dary... Nastepca oparl dlonie na kolanach i siedzial nieporuszony jak posagi jego krolewskich przodkow. - Tlomaczu - rzekl Sargon - czy zle powtorzyles ksieciu moje uprzejme powitanie? Mentezufs stojacy obok wzniesienia pochylil sie ku Ramzesowi. - Panie - szepnal - dostojny Sargon czeka na laskawa odpowiedz... - Wiec mu odpowiedz - wybuchnal ksiaze - iz nie rozumiem, na mocy jakiego prawa przemawia do mnie niby rowny mi dostojenstwem?... Mentezufis zmieszal sie, co jeszcze wiecej rozgniewalo ksiecia, ktoremu wargi zaczely drzec i znowu zaplonely oczy. Ale Chaldejczyk Istubar, rozumiejac po egipsku, rzekl predko do Sargona: - Upadnijmy na twarze!.... - Dlaczego ja mam padac na twarz? - spytal oburzony Sargon. - Upadnij, jezeli nie chcesz stracic laski naszego krola, a moze i glowy... To powiedziawszy Istubar legl na posadzce jak dlugi, a obok niego Sargon. - Dlaczego ja mam lezec na moim brzuchu przed tym chlystkiem? - mruczal oburzony. - Bo to namiestnik - odparl Istubar. - A ja nie bylem namiestnikiem pana mego?... - Ale on bedzie krolem, a ty nim nie bedziesz. - O co spieraja sie poslowie najpotezniejszego krola Assara? - zapytal juz udobruchany ksiaze tlomacza. - O to, czy maja waszej dostojnosci pokazac dary przeznaczone dla faraona, czy tylko oddac przeslane dla was - odparl zreczny tlomacz. - Owszem, chce widziec dary dla mego swiatobliwego ojca - rzekl ksiaze - i pozwalam poslom wstac. Sargon podniosl sie, czerwony z gniewu czy zmeczenia, i usiadl podwinawszy pod siebie nogi, na podlodze. - Nie wiedzialem - zawolal - ze ja, krewny i pelnomocnik wielkiego Assara, bede musial szatami moimi wycierac pyl z posadzki egipskiego namiestnika!... Mentezufis, ktory umial po asyryjsku, nie pytajac Ramzesa, kazal natychmiast przyniesc dwie lawki pokryte dywanami, na ktorych wnet zasiedli: zadyszany Sargon i spokojny Istubar. Wysapawszy sie Sargon kazal podac wielki szklany puchar, stalowy miecz i przyprowadzic przed ganek dwa konie okryte zlocistymi rzedami. A gdy spelniono jego rozkazy, podniosl sie i z uklonem rzekl do Ramzesa: - Pan moj, krol Assar, przysyla ci, ksiaze, pare cudnych koni, ktore oby nosily cie tylko do zwyciestw. Przysyla kielich, z ktorego niech zawsze radosc splywa ci do serca, i - miecz, jakiego nie znajdziesz poza zbrojownia najpotezniejszego wladcy. Wydobyl z pochwy dosc dlugi miecz blyszczacy niby srebro i poczal zginac go w reku. Miecz wygial sie jak luk, a potem nagle wyprostowal sie. - Zaiste! cudna to bron... - rzekl Ramzes. - Jezeli pozwolisz, namiestniku, okaze ci jeszcze inna jej zalete - mowil Sargon, ktory, mogac pochwalic sie wyborna na owe czasy bronia asyryjska, zapomnial o gniewie. Na jego zadanie jeden z egipskich oficerow wydobyl swoj miecz spizowy i trzymal go jak do ataku. Wtedy Sargon podniosl miecz stalowy, uderzyl i odcial kawalek broni przeciwnika. W sali rozlegl sie szmer zdziwienia, a na twarz Ramzesa wystapily silne rumience. "Ten cudzoziemiec - myslal ksiaze - odebral mi byka w cyrku, chce ozenic sie z Kama i pokazuje mi bron, ktora kraje nasze miecze jak wiory!..." I jeszcze gorsza poczul nienawisc do krola Assara, do wszystkich Asyryjczykow w ogole, a do Sargona w szczegolnosci. Mimo to usilowal panowac nad soba i z cala uprzejmoscia poprosil posla o pokazanie mu darow dla faraona. Wnet przyniesiono ogromne paki z wonnego drzewa, z ktorych wyzsi urzednicy asyryjscy wydobywali sztuki wzorzystych materii, puchary, dzbany, stalowa bron, luki z rogow koziorozca, zlociste zbroje i puklerze wysadzane drogimi kamieniami. Najwspanialszym jednak darem byl model palacu krola Assara, wyrobiony ze srebra i zlota. Wygladal on jak cztery gmachy, coraz mniejsze, postawione jeden na drugim, z ktorych kazdy byl otoczony gesto kolumnami, a zamiast dachu posiadal taras. Kazdego wejscia pilnowaly lwy albo skrzydlate byki z ludzkimi glowami. Po obu stronach schodow staly posagi lennikow krola niosacych dary, po obu stronach mostu byly rzezbione konie w najrozmaitszych postawach. Sargon odsunal jedna sciane modelu i ukazaly sie bogate pokoje zapelnione bezcennymi sprzetami. Szczegolny zas podziw obudzila sala audiencjonalna, gdzie znajdowaly sie figurki przedstawiajace krola na wysokim tronie tudziez jego dworzan, zolnierzy i lennikow skladajacych holdy. Caly model mial dlugosc dwu ludzi, a wysokosc prawie wzrostu czlowieka. Egipcjanie szeptali, ze ten jeden dar krola Assara wart byl ze sto piecdziesiat talentow. Kiedy wyniesiono paki, namiestnik zaprosil obu poslow i ich orszak na uczte, podczas ktorej goscie byli sowicie obdarowani. Ramzes tak daleko posunal swoja uprzejmosc, ze gdy Sargonowi podobala sie jedna z kobiet nastepcy, ksiaze darowal ja poslowi, rozumie sie, za jej zgoda i przyzwoleniem jej matki. Byl wiec grzeczny i hojny, ale czola swego nie rozchmurzyl. A gdy Tutmozis zapytal go: czy nie piekny palac ma krol Assar? - ksiaze odpowiedzial: - Piekniejszymi wydalyby mi sie jego gruzy na zgliszczach Niniwy.... Asyryjczycy przy uczcie byli bardzo powsciagliwi. Mimo obfitosci wina pili malo i nie wiecej wydawali okrzykow. Sargon ani razu nie wybuchnal hucznym smiechem, jak to bylo w jego zwyczaju; przyslonil powiekami oczy, a w swym sercu gleboko rozmyslal. Tylko dwaj kaplani, Chaldejczyk Istubar i Egipcjanin Mentezufis, byli spokojni jak ludzie, ktorym dana jest wiedza przyszlosci i wladza nad nia.
ROZDZIAL JEDENASTY Po przyjeciu u namiestnika Sargon zatrzymal sie jeszcze w Pi-Bast czekajac na listy faraona z Memfisu, a jednoczesnie miedzy oficerami i szlachta zaczely na nowo krazyc dziwaczne pogloski. Fenicjanie opowiadali, pod najwiekszym, rozumie sie, sekretem, ze kaplani, nie wiadomo z jakiego powodu, nie tylko darowali Asyrii zalegle daniny, nie tylko uwolnili ja raz na zawsze od ich placenia, ale nadto, azeby ulatwic Asyryjczykom jakas wojne polnocna, zawarli z nimi traktat pokojowy na dlugie lata. - Faraon - mowili Fenicjanie - az mocniej zachorowal dowiedziawszy sie o ustepstwach robionych barbarzyncom. Ksiaze Ramzes martwi sie i chodzi smutny, lecz obaj musza ulegac kaplanom, nie bedac pewni uczuc szlachty i wojska. To najwiecej oburzalo egipska arystokracje. - Jak to - szeptali miedzy soba zadluzeni magnaci - wiec dynastia juz nam nie ufa?... Wiec kaplani uwzieli sie, azeby zhanbic i zrujnowac Egipt?... Bo przecie jasne jest, ze jezeli Asyria ma wojne gdzies na dalekiej polnocy, to wlasnie teraz trzeba ja napasc i zdobytymi lupami podzwignac zubozaly skarb krolewski i arystokracje... Ten i ow z mlodych panow osmielal sie zapytywac nastepcy: co mysli o asyryjskich barbarzyncach? Ksiaze milczal, ale blysk jego oczu i zaciete usta dostatecznie wyrazaly uczucia. - Oczywiscie - szeptali panowie w dalszym ciagu - ze dynastia jest opetana przez kaplanow, nie ufa szlachcie, Egiptowi zas groza wielkie nieszczescia... Ciche gniewy predko zamienily sie w ciche narady majace nawet pozor spisku. Ale choc bardzo wiele osob bralo w tym udzial, pewny siebie czy zaslepiony stan kaplanski nic o nich nie wiedzial, a Sargon, choc przeczuwal nienawisc, nie przywiazywal do niej wagi. Poznal on, ze ksiaze Ramzes jest mu niechetny, ale przypisywal to wypadkowi w cyrku, a wiecej - zazdrosci o Kame. Ufny jednak w swoja poselska nietykalnosc, pil, ucztowal i prawie co wieczor wymykal sie do fenickiej kaplanki, ktora coraz laskawiej przyjmowala jego zaloty i dary. Taki byl nastroj kol najwyzszych, gdy pewnej nocy wpadl do mieszkania Ramzesa swiety Mentezufs i oswiadczyl, ze natychmiast musi zobaczyc sie z ksieciem. Dworzanie odpowiedzieli, ze u ksiecia znajduje sie jedna z jego kobiet, ze wiec nie smia niepokoic swego pana. Lecz gdy Mentezufis coraz natarczywiej nalegal, wywolali nastepce. Ksiaze po chwili ukazal sie, nawet nierozgniewany. - Coz to - zapytal kaplana - czy mamy wojne, ze wasza czesc trudzisz sie do mnie o tak poznej porze? Mentezufs pilnie przypatrzyl sie Ramzesowi i gleboko odetchnal. - Ksiaze nie wychodziles caly wieczor? - zapytal. - Ani na krok. - Wiec moge dac na to kaplanskie przyrzeczenie? Nastepca zdziwil sie. - Zdaje mi sie - odparl dumnie - ze twoje slowo juz nie jest potrzebne, gdy ja dalem moje. Coz to znaczy?... Wyszli do osobnego pokoju. - Czy wiesz, panie - mowil wzburzony kaplan - co zdarzylo sie moze przed godzina? Jego dostojnosc Sargona jacys mlodziency napadli i obili kijami... - Jacy?... gdzie?... - Pod willa fenickiej kaplanki, nazwiskiem Kamy - ciagnal Mentezufis pilnie sledzac fizjognomie nastepcy. - Odwazne chlopaki! - odparl ksiaze wzruszajac ramionami. Napadac takiego silacza!... Przypuszczam, ze musiala tam peknac niejedna kosc. - Ale napadac posla... Uwaz, dostojny panie, posla, ktorego oslania majestat Asyrii i Egiptu... - mowil kaplan. - Ho! ho!... rozesmial sie ksiaze. - Wiec krol Assar wysyla swoich poslow nawet do fenickich tancerek?... Mentezufis stropil sie. Nagle uderzyl sie w czolo i zawolal rowniez ze smiechem: - Patrz, ksiaze, jaki ze mnie prostak, nieoswojony z politycznymi ceremoniami. Wszakze ja zapomnialem, ze Sargon wloczacy sie po nocach okolo domu podejrzanej kobiety nie jest poslem, ale zwyczajnym czlowiekiem! Lecz po chwili dodal: - W kazdym razie niedobrze sie stalo... Sargon moze nabrac do nas niecheci... - Kaplanie!... Kaplanie!... - zawolal ksiaze kiwajac glowa. - Ty zapominasz daleko wazniejszej rzeczy, iz Egipt nie potrzebuje ani lekac sie; ani nawet dbac o dobre lub zle usposobienie dla niego nie tylko Sargona, ale nawet krola Assara... Mentezufis byl tak zmieszany trafnoscia uwag krolewskiego mlodzienca, ze zamiast odpowiedziec klanial sie mruczac: - Bogowie obdarzyli cie, ksiaze, madroscia arcykaplanow... niechaj imie ich bedzie blogoslawione!... Juz chcialem wydac rozkazy, aby poszukano i osadzono tych mlodych awanturnikow, lecz teraz wole zasiegnac twojej rady, bo jestes medrcem nad medrce. Powiedz zatem, panie, co mamy poczac z Sargonem i tymi zuchwalcami?... - Przede wszystkim zaczekac do jutra - odparl nastepca. - Jako kaplan, wiesz najlepiej, ze boski sen czesto przynosi dobre rady. - A jezeli i do jutra nic nie obmysle? - pytal Mentezufis. - W kazdym razie ja odwiedze Sargona i postaram sie zatrzec w jego pamieci ten drobny wypadek. Kaplan pozegnal Ramzesa z oznakami czci. Zas wracajac do siebie myslal: "Serce dam sobie wydrzec z piersi, ze do tego nie nalezal ksiaze: ani sam bil, ani namawial, a nawet nie wiedzial o wypadku. Kto tak chlodno i trafnie sadzi sprawe, nie moze byc wspolwinnym. A w takim razie moge zaczac sledztwo i jezeli nie ulagodzimy kudlatego barbarzyncy, oddam zawadiakow pod sad. Piekny traktat przyjazni miedzy dwoma panstwami, ktory zaczyna sie sponiewieraniem posla!..." Nazajutrz wspanialy Sargon do poludnia lezal na wojlokowym poslaniu, co wreszcie zdarzalo mu sie dosyc czesto, bo po kazdej pijatyce. Obok niego, na niskiej sofie, siedzial pobozny Istubar, z oczyma utkwionymi w sufit, szepczac modlitwy. - Istubarze - westchnal dostojnik - czy jestes pewny, ze nikt z naszego dworu nie wie o moim nieszczesciu? - Ktoz moze wiedziec, jezeli cie nikt nie widzial? - Ale Egipcjanie!... -jeknal Sargon. - Z Egipcjan wie o tym Mentezufs i ksiaze, no i ci szalency, ktorzy zapewne dlugo beda pamietali twoje piesci. - Moze troche, moze!... Ale zdaje mi sie, ze byl miedzy nimi nastepca i ma nos rozbity, jezeli nie zlamany... - Nastepca ma caly nos i on tam nie byl, zapewniam cie. - W takim razie - wzdychal Sargon - powinien ksiaze kilku z nich wbic na pal. Przeciezem ja posel!... cialo moje jest swiete. - A ja mowie ci - radzil Istubar - wyrzuc zlosc z serca twego i nawet nie skarz sie. Bo gdy hultaje pojda pod sad, caly swiat dowie sie, ze posel najdostojniejszego krola Assara wdaje sie z Fenicjanami, a co gorsza, odwiedza ich samotny wsrod nocy. Co zas odpowiesz, gdy twoj smiertelny wrog, kanclerz Lik-Bagus, zapyta cie: "Sargonie, z jakimiz to widywales sie Fenicjanami i o czym mowiles z nimi pod ich swiatynia wsrod nocy?..." Sargon wzdychal, jezeli mozna wzdychaniem nazwac odglosy podobne do mruczenia lwa. Wtem wpadl jeden z oficerow asyryjskich. Ukleknal, uderzyl czolem o podloge i rzekl do Sargona: - Swiatlo zrenic pana naszego!... Przed gankiem pelno magnatow i dostojnikow egipskich, a na ich czele sam nastepca tronu... Chce tu wejsc, widocznie z zamiarem zlozenia ci holdu... Lecz nim Sargon zdazyl wydac polecenie, we drzwiach komnaty ukazal sie ksiaze. Odepchnal olbrzymiego Asyryjczyka, ktory trzymal warte, i szybko zblizyl sie do wojlokow, kedy zmieszany posel, szeroko otworzywszy oczy, nie wiedzial, co robic ze soba: uciec nago do innej izby czy schowac sie pod posciel? Na progu stalo kilku oficerow asyryjskich zdumionych wtargnieciem nastepcy wbrew wszelkiej etykiecie. Ale Istubar dal im znak i znikli za kotara. Ksiaze byl sam; zostawil swite na dziedzincu. - Badz pozdrowiony - rzekl - posle wielkiego krola i gosciu faraona. Przyszedlem odwiedzic cie i spytac: czy nie masz jakich potrzeb? Jezeli zas pozwoli ci czas i ochota, chce, azebys w moim towarzystwie, na koniu ze stajni mego ojca, przejechal sie po miescie, otoczony nasza swita. Jak przystalo na posla poteznego Assara, ktory oby zyl wiecznie! Sargon sluchal lezac i nie rozumiejac ani slowa. Gdy zas Istubar przetlomaczyl mu mowe ksiecia, posel wpadl w taki zachwyt, ze zaczal bic glowa o wojloki powtarzajac wyrazy: "Assar i Ramzes". Kiedy uspokoil sie i przeprosil ksiecia za nedzny stan, w jakim go znalazl gosc tak znakomity i dostojny, dodal: - Nie miej za zle, o panie, ze ziemny robak i podnozek tronu, jakim ja jestem, w tak niezwykly sposob okazuje radosc z twego przybycia. Ale ucieszylem sie podwojnie. Raz, ze spadl na mnie nadziemski zaszczyt, po wtore - zem myslal w moim glupim i nikczemnym sercu, iz to ty, panie, byles sprawca mojej wczorajszej niedoli. Zdawalo mi sie, ze miedzy kijami, ktore spadly na moje plecy, czuje twoj kij, zaprawde tego bijacy!... Spokojny Istubar, wyraz po wyrazie, przetlomaczyl to ksieciu. Na co nastepca z iscie krolewska godnoscia odparl: - Omyliles sie Sargonie. Gdyby nie to, zes sam poznal swoj blad, kazalbym ci natychmiast wyliczyc piecdziesiat kijow, azebys zapamietal ze tacy jak ja nie napadaja jednego czlowieka gromada ani po nocy. Zanim swiatly Istubar dokonczyl tlomaczenia tej odpowiedzi, juz Sargon przypelznal do ksiecia i objal jego nogi wolajac: - Wielki pan!... wielki krol!... Chwala Egiptowi, ze posiada takiego wladce. A na to znowu ksiaze: - Wiecej powiem ci, Sargonie. Jezeli zostales napadniety wczoraj, zapewniam cie, ze nie uczynil tego zaden z moich dworzan. Sadze bowiem, ze taki, jakim jestes, mocarz musial niejednemu rozbic czaszke. Zas moi bliscy sa zdrowi. - Prawde rzekl i madrze powiedzial! - szepnal Sargon do Istubara. - Lecz jakkolwiek - ciagnal ksiaze - szpetny czyn stal sie nie z mojej i mego dworu winy, jednak czuje sie w obowiazku oslabic twoj zal do miasta, w ktorym cie tak niegodnie przyjeto. Dlatego osobiscie nawiedzilem twoja sypialnie, dlatego otwieram ci moj dom o kazdej porze, ile razy zechcesz mnie odwiedzic. Dlatego... prosze cie, azebys przyjal ode mnie ten maly dar... To mowiac ksiaze siegnal za tunike i wydobyl lancuch wysadzany rubinami i szafirami. Olbrzymi Sargon az zaplakal, co wzruszylo ksiecia, lecz nie rozczulilo obojetnosci Istubara. Kaplan wiedzial, ze Sargon ma lzy, radosc i gniew na kazde zawolanie, jako posel madrego krola. Namiestnik posiedzial jeszcze chwile i pozegnal posla. Zas wychodzac pomyslal, ze jednak Asyryjczycy, pomimo barbarzynstwa, nie sa zlymi ludzmi, skoro umieja odczuc wspanialomyslnosc. Sargon zas byl tak podniecony, ze kazal natychmiast przyniesc wina i pil, pil od poludnia az do wieczora. Dobrze po zachodzie slonca kaplan Istubar wyszedl na chwile z komnaty Sargona i - niebawem wrocil, ale ukrytymi drzwiami. Za nim ukazali sie dwaj ludzie w ciemnych plaszczach. Gdy zas odsuneli z twarzy kaptury, Sargon poznal w jednym arcykaplana Mefresa, w drugim proroka Mentezufisa. - Przynosimy ci, dostojny pelnomocniku, dobra nowine - rzekl Mefres. - Obym mogl wam udzielic podobnej! - zawolal Sargon. - Siadajcie, swieci i dostojni mezowie. A choc mam zaczerwienione oczy, mowcie do mnie, jak gdybym byl zupelnie trzezwy... Bo ja i po pijanemu mam rozum, moze nawet lepszy... Prawda, Istubarze?... - Mowcie - poparl go Chaldejczyk. - Dzis - zabral glos Mentezufis - otrzymalem list od najdostojniejszego ministra Herhora. Pisze nam, ze jego swiatobliwosc faraon (oby zyl wiecznie!) oczekuje na wasze poselstwo w swym cudownym palacu pod Memfisem i ze jego swiatobliwosc (oby zyl wiecznie!) jest dobrze usposobiony do zawarcia z wami traktatu. Sargon chwial sie na wojlokowych materacach, ale oczy mial prawie przytomne. - Pojade - odparl - do jego swiatobliwosci faraona (oby zyl wiecznie!), poloze w imieniu pana mego pieczec na traktacie, byle byl spisany na ceglach, klinowym pismem... bo ja waszego nie rozumiem... Bede lezal chocby caly dzien na brzuchu przed jego swiatobliwoscia (oby zyl wiecznie!) i traktat podpisze... Ale jak wy go tam wykonacie... Cha!... cha!... cha!... tego juz nie wiem... - zakonczyl grubym smiechem. - Jak smiesz, slugo wielkiego Assara, watpic o dobrej woli i wierze naszego wladcy?... - zawolal Mentezufs. Sargon nieco wytrzezwial. - Ja nie mowie o jego swiatobliwosci - odparl - ale o nastepcy tronu... - Jest to pelen madrosci mlodzian, ktory bez wahania wykona wole ojca i najwyzszej rady kaplanskiej - rzekl Mefres. - Cha!... cha!... cha!... - zasmial sie znowu pijany barbarzynca. - Wasz ksiaze... o bogowie, powykrecajcie mi stawy czlonkow, jezeli mowie nieprawde, ze chcialbym, azeby Asyria miala takiego nastepce... Nasz asyryjski nastepca to medrzec, to kaplan... On, zanim wybierze sie na wojne, zaglada naprzod w gwiazdy na niebie, pozniej kurom pod ogony... Zas wasz zobaczylby: ile ma wojska? dowiedzialby sie: gdzie obozuje nieprzyjaciel? i spadlby mu na kark jak orzel na barana. Oto wodz!... oto krol!... On nie z tych, ktorzy sluchaja rady kaplanow... On radzic sie bedzie wlasnego miecza, a wy musicie spelniac jego rozkazy... I dlatego, choc podpisze z wami traktat, opowiem memu panu, ze poza chorym krolem i madrymi kaplanami kryje sie tu mlody nastepca tronu, lew i byk w jednej osobie... ktory ma miody w ustach, a pioruny w sercu... - I powiesz nieprawde - wtracil Mentezufs. - Bo nasz ksiaze, aczkolwiek popedliwy i troche hulaka, jak zwyczajnie mlody, umie jednak uszanowac i rade medrcow, i najwyzsze urzedy w kraju. Sargon pokiwal glowa. - Oj, wy medrcy!... uczeni w pismie!... znawcy gwiazdowych obrotow!... - mowil szydzac. - Ja prostak, zwyczajny sobie jeneral, ktory bez pieczeci nie zawsze umialbym wyzlobic moje nazwisko... Wy medrcy, ja prostak, ale na brode mego krola, nie zamienilbym sie na wasza madrosc... Bo wy jestescie ludzmi, dla ktorych otworzyl sie swiat cegiel i papirusow, ale zamknal sie ten prawdziwy, na ktorym wszyscy zyjemy... Ja prostak! Ale ja mam psi wech. A jak pies z dala wyczuje niedzwiedzia, tak ja moim zaczerwienionym nosem poznam bohatera. Wy bedziecie radzic ksieciu!... Alez on was juz dzisiaj zaczarowal jak waz golebie. Ja przynajmniej nie oszukuje samego siebie i, choc ksiaze jest dla mnie dobry jak ojciec rodzony, czuje przez skore, ze mnie i moich Asyryjczykow nienawidzi jak tygrys slonia... Cha!... cha!... Dajcie mu tylko armie, a za trzy miesiace stanie pod Niniwa, byle w drodze rodzili mu sie zolnierze zamiast ginac... - Chocbys mowil prawde - przerwal Mentezufis - chocby ksiaze chcial isc pod Niniwe, nie pojdzie. - A ktoz go powstrzyma, gdy zostanie faraonem? - My. - Wy?... wy!... Cha! cha! cha!... - smial sie Sargon. - Wy wciaz myslicie ze ten mlodzik nawet nie przeczuwa naszego traktatu... A ja... a ja... cha!... cha!... cha!... ja pozwole sie obedrzec ze skory i wbic na pal, ze on juz wszystko wie. Czyliz Fenicjanie byliby tak spokojni, gdyby nie mieli pewnosci, ze mlody lew egipski zasloni ich przed asyryjskim bykiem? Mentezufis i Mefres spojrzeli na siebie ukradkiem. Ich prawie przerazil geniusz barbarzyncy, ktory smialo wypowiadal to, czego oni wcali nie brali pod rachunek. I rzeczywiscie: co by bylo, gdyby nastepca tronu odgadl ich zamiary, a nawet chcial je powiklac?.. Lecz z chwilowego klopotu wybawil ich milczacy dotychczas Istubar. - Sargonie - rzekl - mieszasz sie w nie swoje sprawy. Twoim obowiazkiem jest zawrzec z Egiptem traktat, jakiego chce nasz pan. A co wie, czego nie wie, co zrobi, a czego nie zrobi ich nastepca tronu, to juz nie twoja sprawa. Skoro najwyzsza, wiecznie zyjaca rada kaplanow zapewnia nas, traktat bedzie wykonany.Jakim zas zrobi sie to sposobem? Nie naszej glowy rzecz. Oschly ton, z jakim wypowiedzial to Istubar, uspokoil rozhukana wesolosc asyryjskiego pelnomocnika. Sargon pokiwal glowa i mruknal: - W takim razie szkoda chlopca!... Wielki to wojownik, wspanialomyslny pan...
ROZDZIAL DWUNASTY Po wizycie u Sargona dwaj swieci mezowie, Mefres i Mentezufis, okrywszy sie starannie burnusami wracali zamysleni do domu. - Kto wie - rzekl Mentezufis - czy ten pijak Sargon nie ma slusznosci co do naszego nastepcy?.. - W takim razie Istubar bedzie mial lepsza slusznosc - twardo odpowiedzial Mefres. - Jednak nie uprzedzajmy sie. Trzeba pierwej wybadac ksiecia - odparl Mentezufis. - Uczyn to, wasza czesc. Istotnie, nazajutrz obaj kaplani, z bardzo powaznymi minami, przyszli do nastepcy proszac go o poufna rozmowe. - Coz sie stalo? - zapytal ksiaze - czy znowu jego dostojnosc Sargon odbyl jakie nocne poselstwo? - Niestety, nie chodzi nam o Sargona - odparl arcykaplan. - Ale... miedzy ludem kraza pogloski, ze ty, najdostojniejszy panie, utrzymujesz scisle stosunki z niewiernymi Fenicjanami... Po tych slowach ksiaze zaczal juz domyslac sie celu wizyty prorokow i krew w nim zakipiala. Lecz jednoczesnie ocenil, ze jest to poczatek gry miedzy nim a stanem kaplanskim, i jak przystalo na krolewskiego syna, opanowal sie w jednej chwili. Jego twarz przybrala wyraz zaciekawionej naiwnosci. - A Fenicjanie to niebezpieczni ludzie, urodzeni wrogowie panstwa!... - dodal Mefres. Nastepca usmiechnal sie. - Gdybyscie wy, swieci mezowie - odparl - pozyczali mi pieniedzy i mieli przy swiatyniach ladne dziewczeta, z wami musialbym sie widywac czesciej. A tak z biedy musze przyjaznic sie z Fenicjanami! - Mowia, ze wasza dostojnosc odwiedzasz w nocy te Fenicjanke... - I musze tak robic, dopoki dziewczyna nabrawszy rozumu nie przeprowadzi sie do mego domu. Ale nie bojcie sie, chodze z mieczem i gdyby mi kto zastapil droge... - Przez te jednak Fenicjanke nabrales, wasza dostojnosc, wstretu do pelnomocnika asyryjskiego krola. - Wcale nie przez nia, tylko ze Sargon smierdzi lojem... Wreszcie do czego to prowadzi?... Wy, swieci ojcowie, nie jestescie dozorcami moich kobiet; sadze, ze dostojny Sargon nie powierzyl wam swoich, wiec - czego chcecie?... Mefres tak zmieszal sie, ze az na wygolonym czole zaplonal mu rumieniec. - Rzekles, wasza dostojnosc, prawde - odparl - ze nie do nas naleza wasze milostki i sposoby, jakich do tego uzywacie. Ale... jest rzecz gorsza: lud dziwi sie, ze chytry Hiram tak latwo pozyczyl wam sto talentow, nawet bez zastawu... Ksieciu drgnely usta, lecz znowu rzekl spokojnie: - Nie moja wina, ze Hiram wiecej ufa memu slowu anizeli egipscy bogacze! On wie, ze raczej wyrzeklbym sie mojej zbroi po dziadzie, niz nie zaplacil mu tego, com winien. A zdaje sie, ze i o procent musi byc spokojny, gdyz wcale mi o nim nie wspominal. Nie mysle taic przed wami, swieci mezowie, ze Fenicjanie maja wiecej zrecznosci od Egipcjan. Nasz bogacz, zanim by mi pozyczyl sto talentow, robilby surowe miny, nastekalby sie, wytrzymal mnie z miesiac, a w koncu wzialby ogromny zastaw i jeszcze wiekszy procent. Zas Fenicjanie, ktorzy lepiej znaja serca ksiazat, daja nam pieniadze nawet bez sedziego i swiadkow. Arcykaplan byl tak zirytowany spokojnym szyderstwem Ramzesa, ze umilkl i zacial usta. Wyreczyl go Mentezufis zapytawszy nagle: - Co bys, wasza dostojnosc, rzekl, gdybysmy zawarli z Asyria traktat oddajacy jej polnocna Azje razem z Fenicja?... Mowiac tak utkwil oczy w twarz nastepcy. Ale ksiaze odparl calkiem spokojnie: - Powiedzialbym, ze tylko zdrajcy mogliby namowic faraona do podobnego traktatu. Obaj kaplani poruszyli sie: Mefres podniosl rece do gory, Mentezufis zacisnal piesci. - A gdyby wymagalo tego bezpieczenstwo panstwa?... - nalegal Mentezufis. - Czego wy ode mnie chcecie?... - wybuchnal ksiaze. - Wtracacie sie do moich dlugow i kobiet, otaczacie mnie szpiegami, osmielacie sie robic mi wymowki, a teraz jeszcze zadajecie mi jakies podstepne pytanie. Otoz mowie wam: ja, chocbyscie mnie mieli otruc, nie podpisalbym takiego traktatu... Na szczescie, nie zalezy to ode mnie, tylko od jego swiatobliwosci, ktorego wole wszyscy musimy spelniac. - Wiec coz bys zrobil, wasza dostojnosc, bedac faraonem?... - To, czego wymagalaby czesc i interes panstwa. - O tym nie watpie - rzekl Mentezufis. - Ale co wasza dostojnosc uwazasz za interes panstwa?... Gdzie mamy szukac wskazowek?... - A od czegoz jest najwyzsza rada?... - zawolal ksiaze, tym razem z udanym gniewem. - Powiadacie, ze sklada sie z samych medrcow... Wiec niechby oni wzieli na swoja odpowiedzialnosc traktat, ktory ja uwazam za hanbe i zgube Egiptu... - Skadze wiesz, wasza dostojnosc - odparl Mentezufis - ze wlasnie tak nie postapil wasz boski rodzic?... - Wiec po co wy mnie o to pytacie?... Co to za sledztwo?... Kto wam daje prawo zagladac w glab mego serca... Ramzes udawal tak mocno oburzonego, ze az uspokoili sie obaj kaplani. - Mowisz, ksiaze - odezwal sie Mefres - jak przystalo na dobrego Egipcjanina. Przecie i nas bolalby podobny traktat, ale bezpieczenstwo panstwa niekiedy wymaga chwilowego poddania sie okolicznosciom... - Ale co was zmusza do tego?... - wolal ksiaze. - Czy przegralismy wielka bitwe, czy juz nie mamy wojsk?... - Wioslarzami okretu, na ktorym Egipt plynie przez rzeke wiecznosci, sa bogowie - odparl uroczystym tonem arcykaplan - a sternikiem Najwyzszy Pan wszelkiego stworzenia. Nieraz zatrzymuja oni albo i skrecaja statek, azeby ominac niebezpieczne wiry, ktorych my nawet nie dostrzegamy. W takich wypadkach z naszej strony potrzebna jest tylko cierpliwosc i posluszenstwo, za ktore wczesniej lub pozniej spotyka nas hojna nagroda przewyzszajaca wszystko, co moze wymyslic smiertelny czlowiek. Po tej uwadze kaplani pozegnali ksiecia, pelni otuchy, ze choc gniewa sie na traktat, lecz go nie zlamie i zapewni Egiptowi czas potrzebnego mu spokoju. Po ich odejsciu Ramzes wezwal do siebie Tutmozisa. A gdy znalazl sie sam na sam z ulubiencem, dlugo hamowany gniew i zal wybuchnal. Ksiaze rzucil sie na kanape, wil sie jak waz, uderzal piesciami w glowe i plakal. Wylekniony Tutmozis czekal, az ksiecia ominie atak wscieklosci. Nastepnie podal mu wody z winem, okadzil go kojacymi wonnosciami, wreszcie usiadl przy nim i zapytal o przyczyne niemeskiej rozpaczy. - Siadz tu - rzekl nastepca nie podnoszac sie. - Czy wiesz, dzisiaj jestem juz pewny tego, ze nasi kaplani zawarli z Asyria jakis haniebny traktat... Bez wojny, nawet bez zadnych zadan z tamtej strony!... Czy domyslasz sie, ile tracimy?... - Mowil mi Dagon, ze Asyria chce zagarnac Fenicje. Lecz Fenicjanie juz mniej sa zatrwozeni, gdyz krol Assar ma wojne na polnocno-wschodnich granicach. Siedza tam ludy bardzo waleczne i mnogie, wiec nie wiadomo, jak skonczy sie wyprawa. W kazdym razie Fenicjanie beda mieli pare lat spokoju, co im wystarczy do przygotowania obrony i znalezienia sprzymierzencow... Ksiaze niecierpliwie machnal reka. - Oto widzisz - przerwal Tutmozisowi - nawet Fenicja uzbroi sie, a moze i wszystkich sasiadow, ktorzy ja otaczaja. Na wszelki zas sposob my stracimy chocby tylko zalegle daniny z Azji, ktore wynosza - czy slyszales co podobnego?... - wynosza przeszlo sto tysiecy talentow!... Sto tysiecy talentow... - powtorzyl ksiaze. - O bogowie! alez taka suma od razu wypelnilaby skarb faraona... A gdybysmy jeszcze napadli Asyria w porze wlasciwej, w samej Niniwie, w samym palacu Assara, znalezlibysmy niewyczerpane skarby... Pomysl teraz: ilu moglibysmy zabrac niewolnikow?... Pol miliona... milion ludzi olbrzymio silnych, a tak dzikich, ze niewola w Egipcie, ze najciezsza praca przy kanalach lub w kopalniach wydalaby sie im zabawka... Plodnosc ziemi podnioslaby sie w ciagu kilku lat, wynedznialy nasz lud odpoczalby i zanim umarlby ostatni niewolnik, juz panstwo odzyskaloby dawna potege i bogactwa... I to wszystko zniwecza kaplani za pomoca kilku zapisanych blach srebrnych i kilku cegiel pocietych znakami w formie strzal, ktorych nikt z nas nie rozumie!... Wysluchawszy zalow ksiecia, Tutmozis podniosl sie z krzesla, z uwaga przejrzal sasiednie komnaty, czy kto w nich nie podsluchuje, potem znowu usiadl przy Ramzesie i zaczal szeptac: - Badz dobrej mysli, panie! O ile wiem, cala arystokracja, wszyscy nomarchowie, wszyscy wyzsi oficerowie slyszeli cos o tym traktacie i sa oburzeni. Daj wiec tylko znak, a rozbijemy traktatowe cegly na lbach Sargona, nawet Assara... - Alez to bylby bunt przeciw jego swiatobliwosci... - rownie cicho odparl ksiaze. Tutmozis zrobil smutna mine. - Nie chcialbym - rzekl - zakrwawiac ci serca, ale... twoj, rowny najwyzszym bogom, ojciec jest ciezko chory. - To nieprawda!... - zerwal sie ksiaze. - Prawda, tylko nie zdradz sie, ze wiesz o tym. Jego swiatobliwosc jest bardzo zmeczony pobytem na tej ziemi i juz pragnie odejsc. Lecz kaplani zatrzymuja go, a ciebie nie wzywaja do Memfisu, azeby bez przeszkod podpisac umowe z Asyria... - Alez to sa zdrajcy!... zdrajcy!... - szeptal rozwscieczony ksiaze. - Dlatego nie bedziesz mial trudnosci z zerwaniem umowy, gdy obejmiesz wladze po ojcu (oby zyl wiecznie!). Ksiaze zadumal sie. - Latwiej podpisac traktat anizeli go zerwac... - I zerwac latwo! - usmiechnal sie Tutmozis. - Czyliz w Azji nie ma plemion niesfornych, ktore wpadna w nasze granice?... Czyliz boski Nitager nie czuwa ze swoja armia, aby odparl ich i przeniosl wojne do ich krajow?... A czy myslisz, ze Egipt nie znajdzie ludzi do oreza i skarbow na wojne?... Pojdziemy wszyscy, bo kazdy moze cos zyskac i jako tako ubezpieczyc sobie zycie... Skarby zas leza w swiatyniach... A w Labiryncie!... - Kto je wydobedzie stamtad! - wtracil z powatpiewaniem ksiaze. - Kto?... Kazdy nomarcha, kazdy oficer, kazdy szlachcic zrobi to, byle mial rozkaz faraona, a... mlodsi kaplani pokaza nam droge do kryjowek... - Nie osmiela sie... Kara bogow... Tutmozis pogardliwie machnal reka. - Albozesmy to chlopi czy pastuchy, azeby lekac sie bogow, z ktorych drwia Zydzi, Fenicjanie i Grecy, a lada najemny zolnierz zniewaza ich bezkarnie. Kaplani to wymyslili brednie o bogach, w ktorych sami nie wierza. Przecie wiesz, ze w swiatyniach uznaja tylko Jedynego... Oni tez robia cuda, z ktorych sie smieja... Chlop po dawnemu bije czolem przed posagami. Ale juz robotnicy watpia o wszechmocnosci Ozirisa, Horusa i Seta, pisarze oszukuja bogow w rachunkach, a kaplani posluguja sie nimi jak lancuchem i zamkiem do zabezpieczenia swoich skarbcow. Oho! Minely te czasy - ciagnal Tutmozis - kiedy caly Egipt wierzyl we wszystko, co mu donoszono ze swiatyn. Dzis my obrazamy bogow fenickich, Fenicjanie naszych, i jakos na nikogo nie spadaja pioruny... Namiestnik uwaznie przypatrywal sie Tutmozisowi. - Skad tobie takie mysli przychodza do glowy? - spytal. - Wszakze nie tak dawno bladles na wzmianke o kaplanach... - Bo bylem jeden. Ale dzis, gdym poznal, ze cala szlachta ma te same rozumienie co ja, jest mi razniej... - A kto szlachcie i tobie mowil o traktatach z Asyria? - Dagon i inni Fenicjanie - odparl Tutmozis. - Oni nawet ofiarowali sie, gdy przyjdzie czas, podbuntowac azjatyckie plemiona, aby nasze wojska mialy pozor do przekroczenia granic. A gdy raz wyjdziemy na droge do Niniwy, Fenicjanie i ich sprzymierzency polacza sie z nami... I bedziesz mial armie, jakiej nie posiadal Ramzes Wielki!... Ksieciu nie podobala sie ta gorliwosc Fenicjan; zamilczal jednak o niej. Natomiast spytal: - A co bedzie, jezeli kaplani dowiedza sie o waszych gadaninach?... Zaprawde zaden z was nie uniknie smierci! - O niczym nie dowiedza sie - wesolo odparl Tutmozis. - Zanadto ufaja swej potedze, zle placa szpiegom i zniechecili caly Egipt swoja chciwoscia i pycha. Totez arystokracja, wojsko, pisarze, robotnicy, nawet nizsi kaplani tylko czekaja hasla, azeby wpasc do swiatyn, zabrac skarby i zlozyc je u stop tronu. Gdy im zas skarbow zabraknie, swieci mezowie utraca wszelka wladze. Nawet przestana robic cuda, bo i do tego potrzebne sa zlote pierscienie... Ksiaze skierowal rozmowe na inne przedmioty, wreszcie dal znak Tutmozisowi, ze moze odejsc. Gdy zostal sam, poczal rozmyslac. Bylby zachwycony wrogim usposobieniem szlachty do kaplanow i wojowniczymi instynktami najwyzszych klas, gdyby zapal nie wybuchnal tak nagle i gdyby poza nim nie ukrywali sie Fenicjanie. To kazalo nastepcy byc ostroznym; rozumial bowiem, ze w sprawach Egiptu lepiej ufac patriotyzmowi kaplanow anizeli przyjazni Fenicjan. Lecz przypomnial sobie slowa ojca, ze Fenicjanie sa prawdomowni i wierni, gdy chodzi o ich interes. Otoz bez kwestii Fenicjanie mieli wielki interes w tym, azeby nie dostac sie pod wladze Asyryjczykow. I mozna bylo polegac na nich jako na sprzymierzencach w razie wojny, gdyz przegrana Egipcjan odbilaby sie przede wszystkim na Fenicji. Z drugiej strony Ramzes nie przypuszczal, ze kaplani, nawet zawierajac tak szpetny traktat z Asyria, dopuszczali sie zdrady. Nie, to nie byli zdrajcy, ale - rozleniwieni dygnitarze. Dogadza im pokoj, gdyz wsrod spokoju mnoza swoje skarby i rozszerzaja wladze. Nie chca wojny, gdyz wojna spotegowalaby wladze faraona, a ich samych narazilaby na ciezkie wydatki. I stalo sie, ze mlody ksiaze, pomimo braku doswiadczenia, rozumial, ze musi byc ostroznym, nie spieszyc sie, nikogo nie potepiac, ale tez i nikomu nie ufac zbytecznie. On juz postanowil wojne z Asyria, nie dlatego, ze pragnela jej szlachta i Fenicjanie, lecz ze Egipt potrzebowal skarbow i niewolnikow. Ale, postanowiwszy wojne, chcial dzialac rozwaznie. Chcial powoli przekonac do niej stan kaplanski, a dopiero w razie oporu - zgniesc go za pomoca wojska i szlachty. I wlasnie wowczas gdy swiety Mefres i Mentezufis zartowali z przepowiedni Sargona, ze nastepca nie podda sie kaplanom, ale ich zmusi do posluszenstwa, juz wowczas ksiaze mial gotowy plan ujarzmienia ich i widzial jakie posiada do tego srodki. Zas chwile rozpoczecia walki i sposob przeprowadzenia jej pozostawial przyszlosci. "Czas przynosi najlepsze rady!" - rzekl do siebie. Byl spokojny i zadowolony jak czlowiek, ktory po dlugim wahaniu wie, co ma robic, i posiada wiare we wlasne sily. Totez azeby pozbyc sie nawet sladow niedawnego wzburzenia, poszedl do Sary. Zabawa z synkiem zawsze koila jego troski i pogoda napelniala mu serce. Minal ogrod, wszedl do willi swej pierwszej kochanki i zastal ja - znowu we lzach. - O, Saro! - zawolal - gdybys miala Nil w twojej piersi, potrafilabys go wyplakac. - Juz nie bede... - odparla, lecz jeszcze obfitszy strumien polal sie z jej oczu. - Coz to? - spytal ksiaze - czy znowu sprowadzilas sobie jakas wrozke, ktora straszy cie Fenicjankami? - Nie Fenicjanek lekam sie, ale Fenicji... - rzekla. - O, ty nie wiesz, panie, jacy to nikczemni ludzie... - Pala dzieci? - rozesmial sie namiestnik. - Myslisz, ze nie?... - odpowiedziala patrzac na niego wielkimi oczyma. - Bajki! Wiem przecie od ksiecia Hirama, ze to bajki... - Hiram?... - krzyknela Sara. - Hiram, alez to najwiekszy zbrodniarz... Spytaj mego ojca, a on powie ci, panie, w jaki sposob Hiram zwabia na swoje statki mlode dziewczeta dalekich krajow i - rozpiawszy zagle, uwozi, aby je sprzedac... Byla przeciez u nas jasnowlosa niewolnica, ktora porwal Hiram. Szalala z tesknoty za swym krajem, ale nie umiala powiedziec nawet, gdzie lezy jej ojczyzna. I umarla!... Takim jest Hiram, takim nedzny Dagon i wszyscy ci nikczemnicy... - Moze byc, ale co nas to obchodzi? - spytal ksiaze. - Bardzo wiele - mowila Sara. - Ty panie, sluchasz dzisiaj rad fenickich, a tymczasem nasi Zydzi wykryli, ze Fenicja chce wywolac wojne miedzy Egiptem i Asyria... Podobno nawet co najprzedniejsi kupcy i bankierzy feniccy zobowiazali sie do tego strasznymi przysiegami... - Na coz im wojna?... - wtracil ksiaze z udana obojetnoscia. - Na co!... - zawolala Sara. - Beda wam i Asyryjczykom dostarczac broni, towarow i wiadomosci, a za wszystko kaza sobie dziesiec razy drozej placic... Beda obdzierali poleglych i ranionych obu stron... Beda od waszych i asyryjskich zolnierzy wykupywac zrabowane przedmioty i niewolnikow... Czyliz tego malo?... Egipt i Asyria zrujnuja sie, ale Fenicja pobuduje nowe sklady na bogactwa. - Ktoz ci wylozyl taka madrosc?... - usmiechnal sie ksiaze. - Alboz nie slysze, jak moj ojciec, nasi krewni i znajomi szepca o tym, trwoznie ogladajac sie, aby ich kto nie podsluchal? Czyliz wreszcie ja nie znam Fenicjan? Przed toba, panie, oni leza na brzuchach i ty nie widzisz ich obludnych spojrzen, ale ja nieraz przypatrywalam sie ich oczom, zielonym z chciwosci albo zoltym z gniewu. O, strzez sie, panie, Fenicjan jak jadowitej zmii!... Ramzes patrzyl na Sare i mimo woli porownywal jej szczera milosc - z wyrachowaniem Fenicjanki, jej tkliwe wybuchy - z podstepnym chlodem Kamy. "Zaprawde! - myslal. - Fenicjanie sa jadowitymi gadami. Ale jezeli Ramzes Wielki poslugiwal sie na wojnie lwem, dlaczego ja przeciwko wrogom Egiptu nie mialbym uzyc zmii?" I im plastyczniej wyobrazal sobie przewrotnosc Kamy, tym bardziej pozadal jej. Dusze bohaterskie niekiedy szukaja niebezpieczenstw. Pozegnal Sare i nagle, nie wiadomo skad, przypomnial sobie, ze Sargon jego podejrzewal o udzial w napadzie. Ksiaze uderzyl sie w czolo. - Czyzby to ten moj sobowtor - rzekl - urzadzil bijatyke poslowi?... A w takim razie kto go namowil?... Chyba Fenicjanie?... A jezeli oni chcieli do tak brudnej rzeczy wmieszac moja osobe, wiec slusznie mowi Sara, ze to sa nikczemnicy, ktorych powinienem sie wystrzegac... Znowu odezwal sie w nim gniew i ksiaze postanowil kwestie rozstrzygnac natychmiast. A poniewaz wlasnie zapadal wieczor, wiec Ramzes nie wstepujac do siebie poszedl do Kamy. Malo obchodzilo go, ze moze byc poznany; na wypadek zas niebezpieczenstwa mial przecie miecz... W palacyku kaplanki swiecilo sie, ale ze sluzby nikt nie krecil sie w przysionku. "Dotychczas - pomyslal - Kama wyprawiala swoja sluzbe, kiedy ja mialem przyjsc do niej. Dzis - czy przeczuwa mnie, czy moze przyjmuje szczesliwszego ode mnie kochanka?... " Wszedl na pietro, stanal przed komnata Fenicjanki i nagle odsunal kotare. W pokoju byla Kama i Hiram i o czyms szeptali. - O!... w zly czas przychodze... - rozesmial sie nastepca. - Coz to, i wy, ksiaze, zalecacie sie do kobiety, ktorej pod kara smierci nie wolno byc laskawa dla mezczyzn? Hiram i kaplanka oboje zerwali sie z taburetow. - Widocznie - rzekl Fenicjanin klaniajac sie - jakis dobry duch ostrzegl cie, panie, ze o tobie mowimy... - Przygotowujecie mi jaka niespodzianke? - spytal namiestnik. - Moze!... Kto to wie?... - odparla Kama patrzac na niego w sposob wyzywajacy. Ale ksiaze odparl chlodno: - Oby ci, ktorzy zechca nadal robic mi niespodzianki, nie zawadzili wlasna szyja o topor albo powroz... To by wiecej ich zdziwilo anizeli mnie ich postepki. Kamie usmiech zastygl na polotwartych ustach; Hiram pobladl i pokornie odezwal sie: - Czym zasluzylismy na gniew pana i opiekuna naszego? - Chce wiedziec prawde - rzekl ksiaze siadajac i groznie patrzac na Hirama. - Chce wiedziec: kto urzadzil napad na asyryjskiego posla i wmieszal w te nikczemnosc czlowieka tak podobnego do mnie, jak moja reka prawa jest podobna do lewej. - Widzisz, Kamo - odezwal sie struchlaly Hiram - mowilem, ze poufalosc tego lotra do ciebie moze sprowadzic wielkie nieszczescie... A oto masz!... Nawet nie czekalismy dlugo. Fenicjanka rzucila sie do nog ksieciu. - Wszystko powiem - zawolala jeczac - tylko wyrzuc, panie, ze swego serca uraze do Fenicji... Mnie zabij, mnie uwiez, ale nie gniewaj sie na nich. - Kto napadl Sargona? - Lykon, Grek, ktory spiewa w naszej swiatyni - odparla wciaz kleczac Fenicjanka. - Aha!... wiec to on wtedy spiewal pod twoim domem i on jest tak podobny do mnie?... Hiram schylil glowe i polozyl reke na sercu. - Hojnie placilismy temu czlowiekowi - rzekl - za to, ze jest podobnym do ciebie, panie... Sadzilismy, ze nedzna jego figura moze przydac ci sie na wypadek nieszczescia... - I przydal sie!... - przerwal nastepca. - Gdzie on jest? Chce widziec tego doskonalego spiewaka... ten moj zywy obraz... Hiram rozlozyl rece. - Uciekl lotr, ale my go znajdziemy - odparl. - Chyba, ze zamieni sie w muche, albo gliste ziemna... - A mnie przebaczysz, panie?... - szepnela Fenicjanka opierajac sie na kolanach ksiecia. - Wiele przebacza sie kobietom - rzekl nastepca. - I wy nie bedziecie mscili sie na mnie?... - trwoznie zapytala Hirama. - Fenicja - odparl starzec powoli i dobitnie - najwiekszy wystepek zapomni temu, kto posiadzie laske pana naszego, Ramzesa - oby zyl wiecznie!... Co sie zas tyczy Lykona - dodal zwracajac sie do nastepcy - bedziesz go mial, panie, zywym lub zmarlym... To powiedziawszy Hiram nisko uklonil sie i opuscil pokoj zostawiajac kaplanke z ksieciem. Ramzesowi krew uderzyla do glowy. Objal kleczaca Kame i szepnal: - Slyszalas, co powiedzial dostojny Hiram?... Fenicja zapomni ci najwiekszy wystepek!... Zaprawde, ten czlowiek jest mi wierny... A jezeli on tak powiedzial, jaka znajdziesz wymowke?... Kama calowala jego rece szepczac: - Zdobyles mnie... jestem twoja niewolnica... Ale dzis zostaw mnie w spokoju... uszanuj dom, ktory nalezy do boskiej Astoreth. - Wiec przeprowadzisz sie do mego palacu? - spytal ksiaze. - O bogowie, co wyrzekles?... Od czasu jak slonce wschodzi i zachodzi, nie bylo jeszcze wypadku, azeby kaplanka Astoreth... Ale trudno!... Fenicja, panie, daje ci taki dowod czci i przywiazania, jakiego nigdy nie otrzymal zaden z jej synow... - Wiec... - przerwal ksiaze tulac ja. - Tylko nie dzis i nie tutaj... - blagala.
ROZDZIAL TRZYNASTY Dowiedziawszy sie od Hirama, ze Fenicjanie darowali mu kaplanke, nastepca jak najpredzej chcial ja miec w swym domu nie dlatego, azeby bez niej nie mogl zyc, lecz ze stanowila dla niego nowosc. Ale Kama ociagala sie z przybyciem blagajac ksiecia, aby zostawil ja w spokoju, dopoki nie zmniejszy sie naplyw pielgrzymow, a nade wszystko dopoki z Pi-Bast nie wyjada najznakomitsi. Gdyby bowiem za ich bytnosci zostala kochanka ksiecia, mogly zmniejszyc sie dochody swiatyni, a kaplance groziloby niebezpieczenstwo. - Nasi madrzy i wielcy - mowila Ramzesowi - przebacza mi zdrade. Ale pospolstwo bedzie wzywac pomsty bogow na moja glowe, a ty, panie, wiesz, ze bogowie maja dlugie rece... - Oby ich nie stracili, gdy wsuna je pod moj dach! - odparl ksiaze. Nie nalegal jednak, majac w tym czasie uwage bardzo zajeta. Poslowie asyryjscy: Sargon i Istubar, juz wyjechali do Memfis dla podpisania traktatu. Jednoczesnie faraon wezwal Ramzesa o zlozenie mu raportu z podrozy. Ksiaze kazal pisarzom dokladnie opisac wszystko, co zdarzylo sie od chwili, gdy opuscil Memfis, a wiec: przeglady rzemieslnikow, zwiedzanie fabryk i pol, rozmowy z nomarchami i urzednikami. Do odwiezienia zas raportu przeznaczyl Tutmozisa. - Przed obliczem faraona - rzekl do niego ksiaze - bedziesz moim sercem i ustami. A oto co masz robic: Gdy najdostojniejszy Herhor zapyta: co mysle o przyczynach nedzy Egiptu i skarbu? - odpowiedz ministrowi, azeby zwrocil sie do swego pomocnika Pentuera, a on objasni moje poglady w ten sam sposob, jak to uczynil w swiatyni boskiej Hator. Gdy Herhor zechce wiedziec: jakie jest moje zdanie o traktacie z Asyria? - odpowiedz, ze moim obowiazkiem jest spelniac rozkazy naszego pana. Tutmozis kiwal glowa na znak, ze rozumie. - Ale - ciagnal namiestnik - gdy staniesz przed obliczem mego ojca (oby zyl wiecznie!) i przekonasz sie, ze was nikt nie podsluchuje, upadnij mu do nog w mym imieniu i powiedz: Panie nasz, to mowi syn i sluga twoj, nedzny Ramzes, ktoremu dales zycie i wladze. Przyczyna klesk Egiptu jest ubytek ziemi urodzajnej, ktora zagarnela pustynia, i ubytek ludnosci, ktora mrze z pracy i niedostatku. Ale wiedz, o panie nasz, ze nie mniejsza szkode jak mor i pustynia wyrzadzaja skarbowi twemu kaplani. Gdyz nie tylko swiatynie ich sa wypelnione zlotem i klejnotami, ktorymi mozna by wszystkie dlugi splacic, ale jeszcze swieci ojcowie i prorocy maja najlepsze folwarki, najdzielniejszych chlopow i robotnikow, a ziemi daleko wiecej niz bog-faraon. To ci mowi syn i sluga twoj, Ramzes, ktory przez caly czas podrozy mial oczy ciagle otwarte jak ryba i uszy nastawione jak u roztropnego osla. Ksiaze odpoczal, Tutmozis powtarzal sobie w pamieci jego slowa. - Gdy zas - mowil dalej namiestnik - jego swiatobliwosc spyta: jakie jest moje zdanie o Asyryjczykach? - padnij na twarz i odpowiedz: Sluga Ramzes, jezeli pozwolisz, osmiela sie mniemac, ze Asyryjczycy sa to wielkie i silne chlopy i maja doskonala bron; ale widac po nich, ze sa zle musztrowani. Za pietami Sargona chodzili przecie najlepsi wojownicy asyryjscy: lucznicy, topornicy, kopijnicy, a jednak nie bylo takich szesciu, ktorzy potrafiliby maszerowac zgodnie, w jednym szeregu. Przy tym wlocznie nosza krzywo, miecze zle przywiazane, topory trzymaja jak ciesle albo rzeznicy. Ich odziez jest ciezka, ich grube sandaly odparzaja nogi, a ich tarcze, choc mocne, niewiele dadza im pozytku, gdyz zolnierz jest niezgrabny. - Prawde mowisz - wtracil Tutmozis. To samo i ja spostrzeglem i to samo slysze od naszych oficerow, ktorzy twierdza, ze takie wojsko asyryjskie, jakie tu widzieli slabszy stawi opor anizeli hordy libijskie. - Powiedz tez - ciagnal Ramzes - panu naszemu, ktory nas obdarza zyciem, iz cala szlachta i wojsko egipskie burzy sie na sama wiesc, ze Asyryjczycy mogliby zagarnac Fenicje. Przecie Fenicja to port Egiptu, a Fenicjanie - najlepsi majtkowie naszej floty. Powiedz wreszcie, jakom slyszal od Fenicjan (o czym jego swiatobliwosc lepiej musi wiedziec), ze Asyria jest dzis slaba: ma bowiem wojne na polnocy i wschodzie, a cala zachodnia Azje ma przeciw sobie. Gdybysmy wiec ja dzis napadli, moglibysmy zdobyc wielkie skarby i mnostwo niewolnikow, ktorzy naszym chlopom pomagaliby w pracy. Zakoncz jednak, ze madrosc ojca mego jest wieksza anizeli wszystkich ludzi i ze zatem bede postepowal tak, jak on mi rozkaze, byle nie oddal Fenicji w rece Assara, bo inaczej zginiemy. Fenicja to drzwi spizowe do naszego skarbca, a gdziez jest czlowiek, ktory by zlodziejowi oddawal swoje drzwi? Tutmozis odjechal do Memfisu w miesiacu Paofi (lipiec, sierpien). Nil zaczal mocno przybierac, skutkiem czego zmniejszyl sie naplyw azjatyckich pielgrzymow do swiatyni Astoreth. Ludnosc tez miejscowa wylegla na pola, aby czym predzej uprzatnac winogrona, len i pewien gatunek rosliny wydajacej bawelne. Slowem, okolica uspokoila sie, a ogrody otaczajace swiatynia Astoreth byly prawie puste. W tej porze ksiaze Ramzes, wolny od zabaw i obowiazkow panstwowych, zajal sie sprawa swej milosci do Kamy. Jednego dnia odbyl tajemna narade z Hiramem, ktory z jego polecenia ofiarowal swiatyni Astoreth dwanascie talentow w zlocie, posazek bogini cudnie wyrzezbiony z malachitu, piecdziesiat krow i sto piecdziesiat miar pszenicy. Byl to dar tak hojny, ze sam arcykaplan swiatyni przyszedl do namiestnika, azeby upasc przed nim na brzuch swoj i podziekowac za laske, o ktorej, jak mowil, po wsze wieki nie zapomna ludy kochajace boginia Astoreth. Zalatwiwszy sie ze swiatynia, ksiaze wezwal do siebie naczelnika policji w Pi-Bast i przepedzil z nim dluga godzine. Zas w kilka dni pozniej cale miasto zatrzeslo sie pod wplywem nadzwyczajnej nowiny. Kama, kaplanka Astoreth, zostala porwana, gdzies uprowadzona i - przepadla jak ziarno piasku w pustyni!... Nieslychany ten wypadek zdarzyl sie w nastepnych warunkach. Arcykaplan swiatyni wyslal Kame do miasta Sabne-Chetam nad jeziorem Menzaleh, z ofiarami dla tamtejszej kaplicy Astoreth. Kaplanka odbywala podroz czolnem w nocy, juz to aby uniknac letniego skwaru, juz dla zabezpieczenia sie przed ciekawoscia i holdami mieszkancow. Nad ranem, kiedy czterej wioslarze zmeczeni zdrzemneli sie, spomiedzy zarosli nadbrzeznych wyplynely nagle czolna prowadzone przez Grekow i Chetow, otoczyly lodz wiozaca kaplanke i porwaly Kame. Napad byl tak szybki, ze feniccy wioslarze nie stawiali zadnego oporu; kaplance zas widocznie zatkano usta, nawet bowiem nie zdazyla krzyknac. Dokonawszy swietokradzkiego czynu Chetowie i Grecy znikneli w zaroslach, aby nastepnie wydobyc sie na morze. Celem zas zabezpieczenia sie od poscigu wywrocili czolno nalezace do swiatyni Astoreth. W Pi-Bast zawrzalo jak w ulu: cala ludnosc mowila tylko o tym. Nawet domyslano sie sprawcow zbrodni. Jedni posadzali Asyryjczyka Sargona, ktory ofiarowal Kamie tytul malzonki, byle chciala opuscic swiatynie i pojechac z nim do Niniwy. Inni zas podejrzewali Greka Lykona, ktory byl spiewakiem Astoreth i od dawna gorzal namietnoscia do Kamy. Byl tez o tyle bogatym, ze mogl pozwolic sobie na wynajecie greckich rabusiow a o tyle bezboznym, ze zapewne nie wahalby sie porwac kaplanki. Rozumie sie, ze w swiatyni Astoreth natychmiast zwolano rade najbogatszych i najpobozniejszych wyznawcow. Rada zas przede wszystkim uchwalila, azeby uwolnic Kame od kaplanskich obowiazkow i zdjac z niej klatwy grozace dziewicom, ktore w sluzbie bogini utracily niewinnosc. Bylo to rozporzadzenie swiatobliwe i madre: jezeli bowiem ktos gwaltem porwal kaplanke i pozbawil swiecen wbrew jej woli, to nie godzilo sie jej karac. W pare dni pozniej, przy odglosie rogow, ogloszono wiernym w swiatyni Astoreth, ze kaplanka Kama umarla i ze gdyby kto spotkal kobiete podobna do niej, nie ma prawa mscic sie, a nawet czynic jej wyrzutow. Nie ona bowiem, nie kaplanka, opuscila boginie, ale porwaly ja zle duchy, za co beda ukarane. Tego zas samego dnia dostojny Hiram byl u ksiecia Ramzesa i ofiarowal mu, w zlotej puszce, pergamin opatrzony mnostwem pieczeci kaplanskich i podpisami najznakomitszych Fenicjan. Byl to wyrok duchownego sadu Astoreth, ktory uwalnial Kame od slubow i zdejmowal z niej klatwe niebios, byle tylko wyrzekla sie swego kaplanskiego imienia. Z tym dokumentem, gdy slonce zaszlo, udal sie ksiaze do pewnej samotnej willi w swoim ogrodzie. Otworzyl drzwi nieznanym sposobem i wszedl na pietro do niewielkiego pokoju. Przy swietle rzezbionego kaganca, w ktorym palila sie wonna oliwa, ksiaze zobaczyl Kame. - Nareszcie!... - zawolal oddajac jej zlota puszke. - Masz wszystko, czego chcialas! Fenicjanka byla rozgoraczkowana; plonely jej oczy. Porwala puszke i obejrzawszy ja rzucila na podloge. - Myslisz, ze ona jest zlota?... - rzekla. - Oddam moj naszyjnik, ze ta puszka jest miedziana i tylko pokryta z dwu stron cienkimi blaszkami... - Takze mnie witasz?... - spytal zdziwiony ksiaze. - Bo znam moich braci - odparla. - Oni falszuja nie tylko zloto, ale rubiny i szafiry... - Kobieto... - przerwal nastepca - alez w tej puszce jest twoje bezpieczenstwo... - Co mi tam bezpieczenstwo!... - odparla. - Nudze sie i boje... Siedze tu juz cztery dni jak w wiezieniu... - Brakuje ci czego?... - Brakuje mi swiatla... oddechu... smiechow, spiewow, ludzi... O msciwa bogini, jakze mnie ciezko karzesz!... Ksiaze sluchal zdumiony. We wscieklej kobiecie nie mogl poznac tej Kamy, ktora widzial w swiatyni, tej kobiety, nad ktora unosila sie namietna piesn Greka. - Jutro - rzekl ksiaze - bedziesz mogla wyjsc do ogrodu... A gdy pojedziemy do Memfis, do Tebow, bedziesz bawila sie jak nigdy... Spojrzyj na mnie. Czyliz nie kocham cie i czyliz kobiecie nie wystarcza zaszczyt, ze nalezy do mnie?... - Tak - odparla nadasana - ale cztery miales przede mna. - Jezeli ciebie kocham najlepiej... - Gdybys mnie kochal najlepiej, uczynilbys mnie pierwsza, osadzilbys mnie w palacu, ktory zajmuje ta... Zydowka Sara, i mnie dalbys warte, nie jej... Tam przed posagiem Astoreth bylam najpierwsza... Ci, ktorzy skladali hold bogini, klekajac przed nia, patrzyli na mnie... A tu co?... - Wojsko bebni i gra na fletach, urzednicy skladaja rece na piersiach i schylaja glowy przez domem Zydowki... - Przed moim pierworodnym synem - przerwal zniecierpliwiony ksiaze - a on nie jest Zydem... - Jest Zydem!... - wrzasnela Kama. Ramzes zerwal sie. - Szalona jestes?... - rzekl, nagle uspokoiwszy sie. - Czy nie wiesz, ze moj syn Zydem byc nie moze... - A ja ci mowie, ze jest!... - krzyczala bijac piescia w stolik. - Jest Zydem, jak jego dziad, jak jego wujowie, i nazywa sie Izaak... - Cos powiedziala, Fenicjanko?... Czy chcesz, azebym cie wypedzil?... - Dobrze, wypedz mnie, jezeli klamstwo wyszlo z ust moich... Ale jezeli rzeklam prawde, wypedz tamta... Zydowke wraz z jej pomiotem i mnie oddaj palac... Ja chce, ja zasluguje na to, azeby byc pierwsza w twoim domu... Bo tamta oszukuje cie... drwi z ciebie... A ja dla ciebie wyparlam sie mojej bogini... narazam sie na jej zemste... - Daj mi dowod, a palac bedzie twoim... Nie, to falsz!... - mowil ksiaze. - Sara nie dopuscilaby sie takiej zbrodni... Moj pierworodny syn... - Izaak!... Izaak!... - krzyczala Kama. - Idz do niej i przekonaj sie... Ramzes na pol nieprzytomny wybiegl od Kamy i skierowal sie do willi, gdzie mieszkala Sara. Pomimo gwiazdzistej nocy zbladzil i przez pewien czas tulal sie po ogrodzie. Lecz otrzezwilo go chlodne powietrze, odnalazl droge i do domu Sary wszedl prawie spokojny. Mimo poznego wieczoru czuwano tam. Sara wlasnymi rekoma prala pieluszki syna, a jej sluzba skracala sobie czas jedzeniem, piciem i muzyka. Kiedy Ramzes blady ze wzruszenia stanal na progu, Sara krzyknela, lecz wnet uspokoila sie. - Badz pozdrowiony, panie - rzekla ocierajac zmoczone rece i chylac mu sie do nog. - Saro, jak na imie twemu synowi?... - spytal. Przerazona schwycila sie za glowe. - Jak na imie twemu synowi?... - powtorzyl. - Wszak wiesz, panie, ze Seti... - odparla ledwie slyszalnym glosem. - Spojrzyj mi w oczy... - O Jehowo!... - szepnela Sara. - Widzisz, ze klamiesz. A teraz ja ci powiem: moj syn, syn nastepcy egipskiego tronu, nazywa sie Izaak... i jest Zydem... podlym Zydem... - Boze!... Boze!... milosierdzia!.. - zawolala rzucajac sie do nog ksieciu. Ramzes ani przez chwile nie podniosl glosu, tylko twarz jego byla szara. - Ostrzegano mnie - mowil - abym nie bral do mego domu Zydowki... Moje wnetrznosci skrecaly sie, kiedy widzialem folwark napelniony Zydami... Alem powsciagnal odraze, bom tobie ufal. I ty, wraz z twymi Zydami, ukradlas mi syna, zlodziejko dzieci... - Kaplani rozkazali, azeby zostal Zydem... - szepnela Sara szlochajac u nog ksiecia. - Kaplani?... Jacy?... - Najdostojniejszy Herhor... najdostojniejszy Mefres... Mowili, ze tak trzeba, bo twoj syn musi zostac pierwszym krolem zydowskim... - Kaplani?... Mefres?... - powtorzyl ksiaze. - Krolem zydowskim?... Alez ja mowilem ci, ze twoj syn moze zostac dowodca moich lucznikow, moim pisarzem... Ja ci to mowilem!... a ty, nedzna, myslalas, ze tytul zydowskiego krola rowna sie dostojenstwu mego lucznika i pisarza?... Mefres... Herhor!... Niech beda dzieki bogom, ze nareszcie zrozumialem tych dostojnikow i wiem, jaki los przeznaczaja memu potomstwu... Przez chwile rozmyslal, gryzl wargi. Nagle zawolal poteznym glosem: - Hej!... sluzba... zolnierze!... W oka mgnieniu komnata zaczela napelniac sie. Weszly placzac sluzebnice Sary, pisarz i rzadca jej domu, potem niewolnicy, wreszcie kilku zolnierzy z oficerem. - Smierc!... - krzyknela Sara rozdzierajacym glosem. Rzucila sie do kolyski, porwala syna i stanawszy w kacie komnaty zawolala: - Mnie zabijcie... ale jego nie dam!... Ramzes usmiechnal sie. - Setniku - rzekl do oficera - wez te kobiete z jej dzieckiem i zaprowadz do budynku, gdzie mieszcza sie niewolnicy mego domu. Ta Zydowka juz nie bedzie pania, ale sluga tej, ktora ja zastapi. A ty, rzadco - dodal zwracajac sie do urzednika - pamietaj, aby Zydowka nie zapomniala jutro z rana umyc nog swej pani, ktora tu zaraz przyjdzie. Gdyby zas ta sluzebnica okazala sie krnabrna, na rozkaz swej pani powinna otrzymac chloste. Wyprowadzic te kobiete do izby czeladniej!... Oficer i rzadca zblizyli sie do Sary, lecz zatrzymali sie nie smiejac jej dotknac. Ale tez i nie bylo potrzeby. Sara owinela plachta kwilace dziecko i opuscila komnate szepcac: - Boze Abrahama, Izaaka, Jakuba, zmiluj sie nad nami... Nisko sklonila sie przed ksieciem, a z jej oczu plynely ciche lzy. Jeszcze w sieniach slyszal Ramzes jej slodki glos: - Boze Abrahama, Iza... Gdy wszystko uspokoilo sie, namiestnik odezwal sie do oficera i rzadcy: - Pojdziecie z pochodniami do domu miedzy figowe drzewa... - Rozumiem - odparl rzadca. - I natychmiast przeprowadzicie tu kobiete, ktora tam mieszka... - Stanie sie tak. - Ta kobieta bedzie odtad wasza pania i pania Sary Zydowki, ktora kazdego poranku ma swojej pani myc nogi, oblewac ja woda i trzymac przed nia zwierciadlo. To jest moja wola i rozkaz. - Stanie sie - odparl rzadca. - I jutro z rana powiesz mi, czy nowa sluga nie jest krnabrna... Wydawszy te polecenia namiestnik wrocil do siebie, ale cala noc nie spal. W jego glebokiej duszy rozpalal sie pozar zemsty. Czul, ze nie odnioslszy ani na chwile glosu zmiazdzyl Sare, nedzna Zydowke, ktora osmielila sie oszukac go. Ukaral ja jak krol, ktory jednym drgnieniem powieki straca ludzi ze szczytu - w otchlan sluzalstwa. Ale Sara byla tylko narzedziem kaplanow, a nastepca mial za wiele poczucia sprawiedliwosci, aby polamawszy narzedzie mogl przebaczyc wlasciwym sprawcom. Jego wscieklosc potegowala sie tym bardziej ze kaplani byli nietykalni. Ksiaze mogl Sare z dzieckiem, wsrod nocy - wypedzic do izby czeladniej, ale nie mogl pozbawic Herhora jego wladzy ani Mefresa arcykaplanstwa. Sara padla u nog jego jak zdeptany robak; ale Herhor i Mefres, ktorzy wydarli mu pierworodnego syna, wznosili sie nad Egiptem i (o wstydzie!) nad nim samym, nad przyszlym faraonem, jak piramidy... I nie wiadomo, ktory juz raz w tym roku przypominal sobie krzywdy, jakich doznal od kaplanow. W szkole bili go kijami, az mu grzbiet pekal, albo morzyli glodem, az brzuch przyrastal mu do krzyza. Na zeszlorocznych manewrach Herhor popsul mu caly plan, a potem zlozyl wine na niego i pozbawil dowodztwa korpusu. Tenze Herhor przyprawil go o nielaske jego swiatobliwosci, za to, ze wzial do domu Sare, i nie predzej przywrocil go do zaszczytow, az upokorzony ksiaze przepedzil pare miesiecy na dobrowolnym wygnaniu. Zdawalo sie, ze gdy zostanie wodzem korpusu i namiestnikiem, kaplani przestana uciskac go swoja opieka. Lecz wlasnie teraz wystapili z podwojonymi silami. Zrobili go namiestnikiem, po co?... Aby usunac go od faraona i zawrzec haniebny traktat z Asyria. Zmusili go, ze po informacje o stanie panstwa udal sie jak pokutnik do swiatyni; tam oszukiwali go za pomoca cudow i postrachow i udzielili najzupelniej falszywych objasnien. Potem mieszali sie do jego rozrywek, kochanek, stosunkow z Fenicjanami, dlugow, a nareszcie, aby go upokorzyc i osmieszyc w oczach Egiptu, zrobili mu pierworodnego syna Zydem!... Gdzie jest chlop, gdzie niewolnik, gdzie wiezien z kopaln, Egipcjanin, ktory nie mialby prawa powiedziec: - Jestem lepszy od ciebie, namiestniku, bo zaden moj syn nie byl Zydem... Czujac ciezar obelgi Ramzes jednoczesnie pojmowal, ze nie moze jej natychmiast pomscic. Wiec postanowil odsunac sprawe do przyszlosci. W szkole kaplanskiej nauczyl sie panowac nad soba, na dworze nauczyl sie cierpliwosci i obludy; te przymioty stana sie jego tarcza i zbroja w walce z kaplanstwem... Do czasu bedzie wprowadzal ich w blad, a gdy przyjdzie odpowiednia chwila, uderzy tak, ze juz nie podniosa sie wiecej. Na dworze zaczelo switac. Nastepca twardo zasnal, a gdy obudzil sie, pierwsza osoba, ktora spostrzegl, byl rzadca palacu Sary. - Coz Zydowka? - zapytal ksiaze. - Stosownie do rozkazu waszej dostojnosci umyla nogi swej nowej pani - odparl urzednik. - Czy byla krnabrna? - Byla pelna pokory, ale nie dosc zreczna, wiec rozgniewana pani uderzyla ja noga miedzy oczy... Ksiaze rzucil sie. - I coz na to Sara?... - zapytal predko. - Upadla na ziemie. A gdy nowa pani kazala jej isc precz, wyszla, cicho placzac... Ksiaze zaczal chodzic po komnacie. - Jakze noc spedzila?... - Nowa pani?... - Nie! - przerwal nastepca. - Pytam o Sare... - Stosownie do rozkazu Sara poszla z dzieckiem do izby czeladniej. Tam sluzebne, z litosci, odstapily jej swieza mate, ale Sara nie polozyla sie spac, tylko przesiedziala cala noc z dzieckiem na kolanach. - A dziecko?... - spytal ksiaze. - Dziecko jest zdrowe. Dzis z rana, kiedy Zydowka poszla na sluzbe do nowej pani, inne kobiety wykapaly malenstwo w cieplej wodzie, a zona pastucha, ktora takze ma niemowle, dala mu ssac. Ksiaze stanal przed rzadca. - Zle jest - rzekl - gdy krowa, zamiast karmic swoje cielatko, idzie do pluga i jest bita kijem. Wiec choc ta Zydowka popelnila wielki wystepek, nie chce, azeby cierpial jej niewinny pomiot... Dlatego Sara nie bedzie juz myla nog nowej pani i nie bedzie przez nia kopana w oczy. W czeladnim domu dasz jej osobna izbe, pare sprzetow i pokarm, jaki nalezy sie niedawnej poloznicy. I niech w spokoju karmi swoje dziecko. - Obys zyl wiecznie, wladco nasz! - odparl rzadca i szybko pobiegl spelnic rozkazy namiestnika. Cala bowiem sluzba lubila Sare, a w ciagu paru godzin miala sposobnosc znienawidzic gniewna i wrzaskliwa Kame.
ROZDZIAL CZTERNASTY Kaplanka fenicka niewiele szczescia przyniosla Ramzesowi. Gdy pierwszy raz przyszedl odwiedzic ja w palacyku, dotychczas zajmowanym przez Sare, myslal, ze bedzie powitany z zachwytem i wdziecznoscia. Tymczasem Kama przyjela go prawie z gniewem. - Coz to? - zawolala - juz po uplywie pol dnia przywrociles do lask nedzna Zydowke?.. - Czyliz nie mieszka w izbie czeladniej? - odparl ksiaze. - Ale moj rzadca powiedzial, ze juz nie bedzie mi nog myla... Pan sluchajac tego doznal uczucia niesmaku. - Nie jestes, widze, zadowolona - rzekl. - I nie bede nia... - wybuchla - dopoki nie upokorze tej Zydowki... Dopoki sluzac mi i kleczac u moich nog nie zapomni, ze kiedys byla twoja pierwsza kobieta i pania tego domu... Dopoki moja sluzba nie przestanie patrzec na mnie ze strachem i nieufnoscia, a na nia z litoscia... Ramzesowi coraz mniej zaczela podobac sie Fenicjanka. - Kamo - rzekl - rozwaz, co ci powiem. Gdyby w moim domu sluga kopnal w zeby suke, ktora karmi szczenieta, wygnalbym go... Ty zas uderzylas noga miedzy oczy kobiete i matke... A w Egipcie, Kamo, matka to wielkie slowo, bo dobry Egipcjanin trzy rzeczy najbardziej szanuje na ziemi: bogow, faraona i matke... - O biada mi!... - zawolala Kama rzucajac sie na lozko. - Oto mam nagrode, nedzna, zem zaparla sie mojej bogini... Jeszcze tydzien temu skladano mi kwiaty u nog i okadzano wonnosciami, a dzis... Ksiaze cicho wysunal sie z komnaty i odwiedzil Fenicjanke dopiero po kilku dniach. Lecz znowu zastal ja w zlym humorze. - Blagam cie, panie - wykrzyknela - dbaj o mnie troche wiecej!... Bo juz i sluzba zaczyna mnie lekcewazyc, zolnierze patrza spode lba i lekam sie, azeby w kuchni nie zatrul mi kto potraw... - Bylem zajety wojskiem - odparl ksiaze - wiec nie moglem odwiedzac cie... - To prawda!... - odparla gniewnie Kama. - Byles wczoraj pod moim gankiem, a nastepnie poszedles ku czeladniej izbie, gdzie mieszka ta Zydowka... Chciales mi pokazac... - Dosc! - przerwal nastepca. - Nie bylem ani pod gankiem, ani pod izba. Jezeli wiec zdawalo ci sie, iz widzialas mnie, to znaczy, ze twoj kochanek, ten nikczemny Grek, nie tylko nie opuscil Egiptu, ale nawet smie krazyc po moim ogrodzie... Fenicjanka sluchala go przerazona. - O Astoreth!... - krzyknela nagle - ratuj mnie... O ziemio, ukryj mnie!... Bo jezeli nedzny Lykon powrocil, grozi mi wielkie nieszczescie... Ksiaze rozesmial sie, ale juz nie mial cierpliwosci sluchac biadan eks-kaplanki. - Zostan w spokoju - rzekl wychodzac - i nie zdziw sie, jezeli w tych dniach przyprowadza ci twojego Lykona zwiazanego jak szakal. Zuchwalec ten juz wyczerpal moja cierpliwosc. Wrociwszy do siebie, ksiaze wezwal natychmiast Hirama i naczelnika policji w Pi-Bast. Opowiedzial im obydwom, ze Lykon, Grek, z twarzy podobny do niego, kreci sie okolo palacow, i rozkazal schwytac go. Hiram przysiagl, ze gdy Fenicjanie polacza sie z policja, Grek musi wpasc w ich rece. Ale naczelnik policji poczal trzasc glowa. - Watpisz? - spytal go ksiaze. - Tak, panie. W Pi-Bast mieszka wielu bardzo poboznych Azjatow, wedlug zdania ktorych kaplanka rzucajaca oltarz zasluguje na smierc. Jezeli wiec ten Grek zobowiazal sie zabic Kame, oni beda mu pomagali, ukryja go i ulatwia mu ucieczke. - Coz wy na to, ksiaze? - spytal nastepca Hirama. - Dostojny naczelnik policji madrze mowi - odparl starzec. - Wszakze uwolniliscie Kame od klatwy! - zawolal Ramzes. - Za Fenicjan - odparl Hiram - recze, ze nie tkna Kamy i beda scigali Greka. Ale co zrobic z innymi wyznawcami Astoreth?... - Osmiele sie mniemac - rzekl naczelnik policji - ze tymczasem kobiecie tej nic nie grozi. Gdyby zas byla odwazna, moglibysmy uzyc jej do zwabienia Greka i zlapania go tu, w palacach waszej dostojnosci. - Idzze wiec do niej - rzekl ksiaze - i przedstaw plan, jaki obmysliles. A jezeli schwycisz lotra, dam ci dziesiec talentow... Gdy nastepca pozegnal ich, Hiram odezwal sie do naczelnika: - Dostojniku, wiem, ze znasz oba pisma i nieobca ci jest kaplanska madrosc. Gdy chcesz slyszysz przez mury i widzisz w ciemnosciach. Z tego powodu znasz mysli zarowno chlopa pracujacego kublem, rzemieslnika, ktory na targ przynosi sandaly, i wielkiego pana, ktory w otoczeniu swoich slug czuje sie bezpiecznym jak dziecko w lonie matki... - Prawde mowisz, wasza czesc - odparl urzednik - ze bogowie udzielili mi cudnego daru jasnowidzenia. - Otoz to - ciagnal Hiram - dzieki nadprzyrodzonym zaletom swoim odgadles juz zapewne, ze swiatynia Astoreth wyznaczy ci dwadziescia talentow, jezeli zlapiesz tego nedznika, ktory osmiela sie przybierac postawe ksiecia, pana naszego. Nadto zas w kazdym razie swiatynia ofiaruje ci dziesiec talentow, jezeli wiesc o podobienstwie nedznego Lykona do nastepcy nie rozglosi sie po Egipcie. Rzecz to bowiem gorszaca i nieprzystojna, azeby zwykly smiertelnik przypominal obliczem swoim osoby, ktore od bogow pochodza.
Niech wiec to, co slyszysz o nedznym Lykonie, i cala nasza gonitwa za bezboznikiem nie wyjdzie poza serca nasze. - Rozumiem - odparl urzednik. - Moze sie bowiem trafic, ze taki zbrodniarz straci zycie, zanim oddamy go sadowi... - Powiedziales - rzekl Hiram sciskajac go za reke. Wszelka zas pomoc, jakiej zazadasz od Fenicjan, bedzie ci udzielona. Rozstali sie jak dwaj przyjaciele polujacy na grubego zwierza, ktorzy wiedza, ze nie o to chodzi: czyj oszczep trafi, lecz azeby zdobycz byla dobrze trafiona i nie wpadla w cudze rece. Po kilku dniach Ramzes znowu odwiedzil Kame, lecz znalazl ja w stanie, ktory graniczyl z obledem. Kryla sie w najciasniejszej izbie swego palacu, glodna, nie czesana, nawet nie myta, i wydawala najsprzeczniejsze rozkazy swojej sluzbie. Raz kazala sie zgromadzac wszystkim, drugi raz wypedzala wszystkich od siebie. W nocy wolala do siebie warte zolnierska, a po chwili uciekla od zolnierzy na strych krzyczac, ze ja chca zabic. Wobec takich postepkow z duszy ksiecia zniknela milosc, a zostalo tylko uczucie wielkiego klopotu. Schwycil sie za glowe, gdy rzadca palacu i oficer opowiedzieli mu o tych dziwach, i szepnal: - Zaprawde, zle uczynilem odbierajac te kobiete jej bogini. Gdyz tylko bogini mogla cierpliwie znosic jej kaprysy!... Mimo to poszedl do Kamy i znalazl ja mizerna, potargana i drzaca. - Biada mi!... - zawolala. - Zyje miedzy samymi wrogami. Moja szatna chce mnie otruc, a fryzjerka nabawic jakiej ciezkiej choroby... Zolnierze tylko czekaja okazji, azeby w mej piersi utopic wlocznie i miecze, a w kuchni, jestem pewna, ze zamiast potraw, gotuja sie czarodziejskie ziola... Wszyscy dybia na moje zycie... - Kamo... - przerwal ksiaze. - Nie nazywaj mnie tak!... - szepnela przerazona - bo mi to nieszczescie przyniesie... - Ale skad ci te mysli przychodza do glowy?... - Skad?... Czy sadzisz, ze w dzien nie widuje obcych ludzi, ktorzy ukazuja sie pod palacem i znikaja, nim zdolam zawolac na sluzbe?... A w nocy czy nie slysze szeptow za sciana?... - Zdaje ci sie. - Przekleci!... przekleci!... - zawolala z placzem. - Wszyscy mowicie, ze mi sie zdaje... A przeciez onegdaj jakas zbrodnicza reka podrzucila mi do sypialni welon, ktory nosilam pol dnia, zanim poznalam, ze to nie moj... zem nigdy nie miala takiego... - Gdziez ten welon? - spytal juz zaniepokojony ksiaze. - Spalilam go, alem go pierwej pokazala moim sluzebnicom. - Wiec chocby byl nie twoj, coz ci sie stalo? - Jeszcze nic. Ale gdybym te szmate przez pare dni potrzymala w domu, z pewnoscia otrulabym sie, albo zapadlabym w nieleczaca sie chorobe... Znam Azjatow i ich sposoby!... Znudzony i zirytowany ksiaze opuscil ja czym predzej, pomimo blagan, aby zostal. Gdy jednak spytal sluzbe o ow welon, szatna przyznala, ze to nie byl welon Kamy, ale zostal podrzucony przez kogos. Nastepca kazal podwoic warty w palacu i dokola palacu i zdesperowany wracal do swego mieszkania. "Nigdy bym nie uwierzyl - myslal - ze jedna slaba kobieta moze narobic tyle zametu!... Cztery swiezo zlapane hieny nie dorownaja w niespokojnosci tej Fenicjance!..." U siebie znalazl ksiaze Tutmozisa, ktory wlasnie przyjechal z Memfis, ledwie mial czas wykapac sie i przebrac po podrozy. - Co mi powiesz? - spytal ksiaze ulubienca odgadujac, ze nie przywiozl dobrych nowin. - Widziales jego swiatobliwosc? - Widzialem slonecznego boga Egiptu - odparl Tutmozis - a oto, co mi rzekl... - Mow - wtracil nastepca. - Tak mowil pan nasz - ciagnal Tutmozis zlozywszy rece na piersiach i schyliwszy glowe. - Tak mowi pan. Przez trzydziesci cztery lata prowadzilem ciezki woz Egiptu i tak jestem zmeczony, ze juz tesknie do moich wielkich przodkow, ktorzy zamieszkuja kraj zachodni. Niebawem opuszcze te ziemie, a wowczas syn moj Ramzes zasiadzie na tronie i czynic bedzie z panstwem to, co mu podyktuje madrosc... - Tak powiedzial moj swiatobliwy ojciec? - To sa jego slowa wiernie powtorzone - odparl Tutmozis. Po kilka razy wyraznie mowil mi pan, ze nie zostawia ci zadnych rozkazow na przyszlosc, abys mogl rzadzic Egiptem, jak sam zechcesz... - O swiety!... Czyliz jego niemoc jest naprawde tak ciezka?... Dlaczego nie pozwala mi przyjechac do siebie?... - pytal rozzalony ksiaze. - Musisz byc tu, bo tu mozesz sie przydac. - A traktat z Asyria?... - zapytal nastepca. - Jest zawarty w tym sensie, ze Asyria moze bez przeszkod z naszej strony prowadzic wojne na wschodzie i polnocy. Ale sprawa Fenicji zostala w zawieszeniu, dopoki ty nie wstapisz na tron... - O blogoslawiony!... o swiety wladco!... - wolal ksiaze. - Od jak strasznej uchroniles mnie spuscizny... - Fenicja wiec zostaje w zawieszeniu - prawil Tutmozis. - Lecz obok tego stala sie niedobra rzecz, bo jego swiatobliwosc, aby dac dowod Asyrii, ze nie bedzie jej przeszkadzac w wojnie z ludami polnocnymi, rozkazal zmniejszyc nasza armie o dwadziescia tysiecy wojsk najemnych... - Co powiedziales?... - wykrzyknal zdumiony nastepca. Tutmozis chwial glowa na znak smutku. - Prawde mowie - rzekl i juz nawet rozpuszczono cztery libijskie pulki... - Alez to szalenstwo!... - prawie zawyl nastepca lamiac rece. - Po co my sie tak oslabiamy i gdzie pojda ci ludzie?... - Otoz to, ze juz poszli na Pustynie Libijska i albo napadna Libijczykow, co nam narobi klopotow, albo polacza sie z nimi i razem uderza na nasze zachodnie granice... - Nic o tym nie slyszalem!... Co oni porobili?... i kiedy to zrobili?... Zadna wiesc do nas nie doszla... - wolal ksiaze. - Bo rozpuszczeni najemnicy poszli pustynia od Memfisu, a Herhor zabronil mowic o tym komukolwiek... - Wiec nawet Mefres i Mentezufis nie wiedza o tym?... - spytal namiestnik. - Oni wiedza - odparl Tutmozis. - Oni wiedza, a ja nic!... Ksiaze nagle uspokoil sie, ale pobladl, a na jego mlodym obliczu odmalowala sie straszna nienawisc. Schwycil za obie rece swego powiernika i mocno sciskajac je szeptal: - Sluchaj... Na swiete glowy mego ojca i matki... na pamiec Ramzesa Wielkiego... na wszystkich bogow, jezeli jacy sa, przysiegam, ze gdy - za moich rzadow - kaplani nie ugna sie przed moja wola, zgniote ich... Tutmozis sluchal przerazony. - Ja albo oni!... - zakonczyl ksiaze. - Egipt nie moze miec dwu panow... - I zwykle miewal tylko jednego: faraona - wtracil powiernik. - Zatem bedziesz mi wierny?... - Ja, cala szlachta i wojsko, przysiegam ci!... - Dosyc - zakonczyl nastepca. - Niechze sobie teraz uwalniaja najemne pulki... niech podpisuja traktaty... niech kryja sie przede mna jak nietoperze i niech oszukuja nas wszystkich. Ale przyjdzie czas... A teraz, Tutmozisie, odpocznij po podrozy i badz u mnie na uczcie dzis wieczor... Ci ludzie tak mnie spetali, ze moge tylko bawic sie... Wiec bede sie bawil... Ale kiedys pokaze im, kto jest wladca Egiptu: oni czy ja... Od tego dnia znowu zaczely sie uczty. Ksiaze jakby wstydzac sie wojska nie odbywal z nim cwiczen. Natomiast palac jego roil sie szlachta, oficerami, sztukmistrzami i spiewaczkami, a po nocach odbywaly sie wielkie orgie, wsrod ktorych dzwieki arf mieszaly sie z wrzaskami pijanych biesiadnikow i spazmatycznym smiechem kobiet. Na jedna z tych uczt Ramzes zaprosil Kame, ale odmowila. Ksiaze obrazil sie na nia, co spostrzeglszy Tutmozis rzekl: - Mowiono mi, panie, ze Sara stracila twoje laski? - Nie wspominaj mi o tej Zydowce - odparl nastepca. - Wszak chyba wiesz, co zrobila z moim synem? - Wiem - mowil ulubieniec - ale zdaje mi sie, ze stalo sie to nie z jej winy. Slyszalem w Memfis, ze czcigodna matka twoja, pani Nikotris, i dostojny minister Herhor uczynili syna twego Zydem w tym celu, aby kiedys panowal nad Izraelitami... - Alez Izraelici nie maja krola tylko kaplanow i sedziow!... - przerwal ksiaze. - Nie maja, lecz chca miec. Im takze obmierzly rzady kaplanskie. Nastepca pogardliwie machnal reka. - Woznica jego swiatobliwosci - odparl - znaczy wiecej nizli wszyscy krolowie, a tym bardziej jakis tam krol izraelski, ktorego jeszcze nie ma... - W kazdym razie wina Sary nie jest tak wielka - wtracil Tutmozis. - Totez wiedz, ze kiedys zaplace i kaplanom. - W tym wypadku i oni nie sa zbyt winni. Na przyklad dostojny Herhor uczynil tak pragnac zwiekszyc slawe i potege twojej dynastii. Zreszta dzialal z wiedza pani Nikotris... - A Mefres po co miesza sie do moich spraw?... - spytal ksiaze. - Przecie on chyba powinien pilnowac tylko swiatyni, a nie wplywac na losy faraonowego potomstwa... - Mefres jest starcem, ktory juz zaczyna dziwaczec. Caly dwor jego swiatobliwosci drwi dzis z Mefresa z powodu jego praktyk, o ktorych ja sam nic nie wiedzialem, choc prawie co dzien widywalem i widuje swietego meza... - A to ciekawe... Coz on robi?... - Po kilka razy na dobe - odparl Tutmozis - odprawia solenne nabozenstwa w najtajemniejszej czesci swiatyni i nakazuje swoim kaplanom, aby uwazali: czy bogowie nie podnosza go w powietrze podczas modlitwy?... - Cha!... cha!... cha!... - zasmial sie nastepca. - I to wszystko dzieje sie tu, w Pi-Bast, pod naszym okiem, a ja nic nie wiem... - Tajemnica kaplanska... - Tajemnica, o ktorej mowia wszyscy w Memfisie!... Cha... cha... cha!... W cyrku widzialem chaldejskiego kuglarza, ktory unosil sie w powietrzu... - I ja widzialem - wtracil Tutmozis - ale to byla sztuka. Tymczasem Mefres chce naprawde wzniesc sie nad ziemie na skrzydlach swej poboznosci... - Nieslychane blazenstwo!... - mowil ksiaze. - Coz na to inni kaplani? - Podobno w swietych papyrusach sa wzmianki, ze dawnymi czasy bywali u nas prorocy posiadajacy dar wznoszenia sie w powietrze, wiec kaplanow nie dziwia checi Mefresa. A ze, jak ci wiadomo, u nas podwladni widza to, co podoba sie zwierzchnikom, wiec niektorzy swieci mezowie twierdza, ze Mefres naprawde podnosi sie w czasie modlitwy na grubosc paru palcow nad ziemie... - Cha!... cha!... cha!... I ta wielka tajemnica bawi sie caly dwor, a my tu jak chlopi albo kopacze nawet nie domyslamy sie cudow sprawianych pod naszym bokiem... Nedzna dola nastepcy egipskiego tronu!... - smial sie ksiaze. Gdy sie zas uspokoil, na powtorna prosbe Tutmozisa rozkazal: przeniesc Sare z dzieckiem z izby czeladniej do palacyku, ktory w pierwszych dniach zajmowala Kama. Sluzba nastepcy byla zachwycona tym rozporzadzeniem pana, a wszystkie sluzebne, niewolnice i nawet pisarze odprowadzili Sare do nowej siedziby z muzyka i okrzykami radosci. Fenicjanka uslyszawszy halas spytala o przyczyne. A gdy jej odpowiedziano, ze Sara wrocila juz do lask nastepcy i ze z domu niewolnic znowu przeniosla sie do palacu, rozwscieczona eks-kaplanka wezwala do siebie Ramzesa. Ksiaze przyszedl. - Wiec tak poczynasz sobie ze mna?... wrzasnela nie panujaca nad soba Kama. - Wiec to tak?... Obiecales mi, ze bede pierwsza twoja kobieta, lecz zanim ksiezyc obiegl polowe nieba, zlamales przyrzeczenie?... Moze myslisz, ze zemsta Astoreth pada tylko na kaplanki, a nie dosiega ksiazat?... - Powiedz twojej Astoreth - odparl spokojnie nastepca - aby nigdy nie grozila ksiazetom, bo i ona pojdzie do izby czeladniej. - Rozumiem - wolala Kama. - Ja pojde do czeladzi, moze nawet do wiezienia, a ty przez ten czas bedziesz spedzal noce u swojej Zydowki!... Za to, zem dla ciebie wyparla sie bogow... sciagnela na moja glowe przeklenstwo... Za to, ze nie mam godziny spokojnej, ze zmarnowalam dla ciebie mlodosc, zycie, nawet dusze, ty tak mi placisz... Ksiaze przyznal w sercu, ze istotnie Kama wiele poswiecila dla niego; i uczul skruche. - Nie bylem i nie bede u Sary - odparl. - Ale co tobie szkodzi, ze nieszczesliwa kobieta odzyska wygody i bedzie mogla wykarmic swoje dziecko? Fenicjanka zatrzesla sie. Podniosla w gore zacisniete piesci, wlosy jej najezyly sie, a w oczach zaplonal brudny ogien nienawisci. - Takze mi odpowiadasz?... Zydowka jest nieszczesliwa, bos ja wygnal z palacu, a ja musze byc zadowolona, chociaz bogowie wygnali mnie ze wszystkich swoich swiatyn... A dusza moja... dusza kaplanki tonacej we lzach i obawie czyliz nie znaczy wiecej u ciebie anizeli ten zydowski pomiot, to dziecko, ktore... oby juz nie zylo... oby go... - Milcz!... - krzyknal ksiaze zamykajac jej usta. Cofnela sie wylekniona. - Wiec nie wolno nawet skarzyc sie na moja nedze?... - spytala. - Lecz jezeli az tak dbasz o to dziecko, po coz wykradles mnie ze swiatyni, dlaczego obiecywales, ze bede u ciebie pierwsza kobieta?... Strzez sie - znowu podniosla glos - azeby Egipt poznawszy moja dole nie nazwal cie wiarolomca. Ksiaze krecil glowa i usmiechal sie. Wreszcie usiadl i rzekl: - Zaiste moj nauczyciel mial slusznosc ostrzegajac mnie przed kobietami. Jestescie jak dojrzala brzoskwinia w oczach czlowieka, ktoremu jezyk wysuszylo pragnienie... Lecz tylko na pozor... Bo biada glupcowi, ktory osmieli sie rozgryzc ten piekny owoc: zamiast chlodzacej slodyczy, znajdzie gniazdo os, ktore porania mu nie tylko wargi, ale i serce. - Juz narzekasz?... Nawet tego nie oszczedzasz mi wstydu?... Za to, zem ci poswiecila godnosc kaplanki i cnote!... Nastepca ciagle trzasl glowa i usmiechal sie. - Nigdy bym nie myslal - rzekl po chwili - azeby sprawdzila sie bajka opowiadana przez chlopow zabierajacych sie do snu. Ale dzis widze, ze tak jest. Posluchaj wiec, Kamo, a moze zastanowisz sie i nie zmusisz mnie do cofniecia zyczliwosci, jaka mam dla ciebie... - Jemu sie chce teraz bajki opowiadac!... - odparla z gorycza kaplanka. - Juzes mi jedna mowil i dobrzem wyszla usluchawszy jej... - Ta z pewnoscia wyjdzie ci na pozytek, byles ja chciala zrozumiec. - Bedzie w niej co o zydowskich bachorach?... - I o kaplankach, tylko uwaznie posluchaj: Dzialo sie to juz dawno, w tym samym miescie Pi-Bast. Pewnego dnia ksiaze Satni na placu przed swiatynia Ptah zobaczyl bardzo piekna kobiete. Byla ona piekniejsza od wszystkich, jakie dotychczas spotykal, a co wiecej, miala na sobie duzo zlota. Ksieciu ogromnie podobala sie ta osoba. Dowiedzial sie, co ona za jedna, a gdy mu powiedziano, ze jest to corka arcykaplana w Pi-Bast, poslal do niej swego koniuszego z taka ofiara: "Dam ci dziesiec zlotych pierscieni, jezeli przepedzisz ze mna godzinke". Koniuszy poszedl do pieknej Tbubui i powtorzyl jej slowa ksiecia Satni. Dama wysluchawszy go zyczliwie odpowiedziala, jak przystoi dobrze wychowanej panience: "Jestem corka arcykaplana, jestem niewinna, a nie zadna podla dziewczyna. Jezeli wiec ksiaze chce miec przyjemnosc zapoznania sie ze mna, niech przyjdzie do mego domu, gdzie wszystko bedzie przygotowane, i nasza znajomosc nie narazi mnie na plotki kumoszek z calej ulicy." Poszedl tedy ksiaze Satni za panna Tbubui na gorne pietro do jej pokojow, ktorych sciany byly wylozone lapisem lazuli tudziez bladozielonawa emalia. Bylo tam wiele lozek pokrytych krolewskim plotnem i niemalo jednonoznych stolikow zastawionych zlotymi pucharami. Jeden z pucharow napelniono winem i podano go ksieciu, a Tbubui rzekla: "Badz laskaw, napij sie". Na co ksiaze odparl: "Wiesz przecie, ze nie przyszedlem na wino." Niemniej jednak zasiedli do uczty, podczas ktorej Tbubui miala na sobie dluga, nieprzezroczysta szate, zapieta pod szyje. Gdy zas odurzony ksiaze chcial ja pocalowac, odsunela go i odparla: "Dom ten bedzie twoim domem. Pamietaj jednak, ze nie jestem ulicznica, lecz kobieta niewinna. Jezeli wiec chcesz, azebym byla ci posluszna, zaprzysiegnij mi wiernosc i zapisz twoj majatek." "Wiec niech przyjdzie tu pisarz" - zawolal ksiaze. A gdy go przyprowadzono, Satni kazal spisac akt slubny i tudziez akt darowizny, ktorym wszystkie swoje pieniadze, ruchomosci i dobra ziemskie przepisal na imie Tbubui. W godzine pozniej sluzba zawiadomila ksiecia, ze na dole czekaja jego dzieci. Tbubui wowczas opuscila go, lecz wnet wrocila ubrana w suknie z przezroczystej gazy. Satni znowu chcial ja usciskac, ale odsunela go mowiac: "Dom ten bedzie twoim. Lecz poniewaz nie jestem ladacznica, tylko dziewczyna niewinna, jezeli wiec chcesz mnie posiadac, to niech twoje dzieci zrobia akt zrzeczenia sie majatku, aby pozniej nie procesowaly sie z moimi dziecmi." Satni zawolal dzieci na gore i kazal im podpisac akt zrzeczenia sie majatku, co uczynily. Lecz gdy odurzony dlugim oporem chcial zblizyc sie do Tbubui, ta go znowu zatrzymala... "Dom ten bedzie twoim - rzekla. - Ale ja nie jestem pierwsza lepsza; jestem czysta dziewica. Jezeli wiec kochasz mnie, kaz pozabijac twoje dzieci, azeby kiedys nie wydarly majatku moim..." - Jakaz to dluga historia!.. - przerwala niecierpliwie Kama. - Zaraz sie skonczy - odparl nastepca. - I wiesz, Kamo, co odpowiedzial Satni: "Jezeli pragniesz tego, wiec... niech sie spelni zbrodnia!..." Tbubui nie trzeba bylo dwa razy powtarzac. W oczach ojca kazala pomordowac dzieci, a okrwawione ich czlonki wyrzucila przez okno psom i kotom... No i dopiero wtedy Satni wszedl do jej pokoju i spoczal na jej hebanowym lozu, wykladanym koscia sloniowa... * - Tbubui dobrze robila nie wierzac zapewnieniom mezczyzn - rzekla zirytowana Fenicjanka. - Ale Satni - odparl nastepca - zrobil jeszcze lepiej: obudzil sie... gdyz jego straszna zbrodnia byla tylko snem... I ty, Kamo, zapamietaj sobie, ze najpewniejszym sposobem obudzenia mezczyzny z milosnych upojen jest - miotac klatwy na jego syna... - Badz spokojny, panie, juz nigdy nie wspomne ani o mojej niedoli, ani o twoim synu - posepnie odpowiedziala Fenicjanka. - A ja nie cofne ci moich lask i bedziesz szczesliwa - zakonczyl Ramzes.
* Historyjka autentyczna
ROZDZIAL PIETNASTY Juz i miedzy ludem miasta Pi-Bast zaczely rozchodzic sie rozne wiesci o Libijczykach. Opowiadano, ze rozpuszczeni przez kaplanow zolnierze barbarzynscy wracajac do swej ojczyzny z poczatku zebrali, potem kradli, a w koncu zaczeli rabowac i palic wsie egipskie mordujac przy tym mieszkancow. W ten sposob w ciagu kilku dni zostaly napadniete i zniszczone miasta: Chinensu, Pimat i Kasa na poludnie od jeziora Moeris. W ten sposob zginela karawana kupcow i pielgrzymow egipskich wracajacych z oazy Uit-Mehe. Cala zachodnia granica panstwa byla w niebezpieczenstwie, a nawet z Terenuthis zaczeli uciekac mieszkancy. I w tamtej bowiem okolicy od strony morza ukazaly sie bandy libijskie, jakoby wyslane przez groznego wodza Musawase, ktory podobno w calej pustyni mial oglosic swieta wojne przeciw Egiptowi. Totez jezeli ktoregos wieczoru zachodni pas nieba czerwienil sie zbyt dlugo, na mieszkancow Pi-Bast padala trwoga. Ludzie gromadzili sie po ulicach, niektorzy wchodzili na plaskie dachy lub wdrapywali sie na drzewa i stamtad oglaszali, ze - widza pozar w Menuf albo w Sechen. Byli nawet i tacy, ktorzy pomimo zmroku dostrzegali uciekajacych mieszkancow albo libijskie bandy maszerujace w kierunku Pi-Bast dlugimi, czarnymi szeregami. Pomimo wzburzenia ludnosci rzadcy nomesu zachowywali sie obojetnie; wladza bowiem centralna nie przyslala im zadnych rozkazow. Ksiaze Ramzes wiedzial o niepokoju tlumow i widzial obojetnosc pi-bastenskich dygnitarzy. Wsciekly gniew ogarnial go, ze nie otrzymuje zadnych polecen z Memfisu i ze ani Mefres ani Mentezufis nie rozmawiaja z nim o tych alarmach zagrazajacych panstwu. Lecz poniewaz obaj kaplani nie zglaszali sie do niego, nawet jakby unikali rozmowy z nim, wiec i namiestnik nie szukal ich ani robil zadnych przygotowan wojskowych. W koncu przestal odwiedzac stojace pod Pi-Bast pulki, a natomiast zgromadziwszy do palacu cala szlachecka mlodziez, bawil sie i ucztowal tlumiac w sercu oburzenie na kaplanow i obawe o losy panstwa. - Zobaczysz!... - powiedzial raz do Tutmozisa. - Swieci prorocy wykieruja nas tak, ze Musawasa zabierze Dolny Egipt, a my bedziemy musieli uciekac do Tebow, jezeli nie do Sunnu, o ile znowu stamtad nie wypedza nas Etiopowie... - Prawde rzekles - odparl Tutmozis - ze nasi wladcy poczynaja sobie, jakby byli zdrajcami. Pierwszego dnia miesiaca Hator (sierpien - wrzesien) odbywala sie w palacu nastepcy najwieksza uczta. Zaczeto bawic sie od drugiej po poludniu, a nim slonce zaszlo, juz wszyscy byli pijani. Doszlo do tego, ze mezczyzni i kobiety tarzali sie po podlodze zlanej winem, zasypanej kwiatami i skorupami potluczonych dzbanow. Ksiaze byl miedzy nimi najprzytomniejszy. Jeszcze nie lezal, ale siedzial na fotelu trzymajac na kolanach dwie piekne tancerki, z ktorych jedna poila go winem, druga oblewala mu glowe silnymi wonnosciami. W tej chwili wszedl na sale adiutant i przelazlszy przez kilku pijanych biesiadnikow zblizyl sie do nastepcy. - Dostojny panie - szepnal - swieci Mefres i Mentezufis pragna natychmiast rozmowic sie z wami... Nastepca odepchnal dziewczeta i zarumieniony, w poplamionym kaftanie, chwiejnym krokiem potoczyl sie do swego pokoju na gore. Na jego widok Mefres i Mentezufis spojrzeli po sobie. - Czego chcecie, dostojnicy? - spytal ksiaze upadajac na krzeslo. - Nie wiem, czy wasza dostojnosc bedziesz mogl wysluchac nas... - odparl zaklopotany Mentezufis. - A!... myslicie, zem sie upil? - zawolal ksiaze. - Nie lekajcie sie... Dzis caly Egipt jest jak oszalaly czy glupi, ze jeszcze w pijakach najwiecej zostalo rozsadku... Kaplani zachmurzyli sie, lecz Mentezufis zaczal: - Wasza dostojnosc wie, ze pan nasz i najwyzsza rada postanowili uwolnic dwadziescia tysiecy wojsk najemnych... - No, niby nie wiem przerwal nastepca. Nie raczyliscie przeciez nie tylko zasiegnac mojej rady w kwestii tak madrego postanowienia, ale nawet nie raczyliscie zawiadomic mnie, ze juz cztery pulki rozpedzono i ze ludzie ci z glodu napadaja nasze miasta... - Zdaje mi sie, ze wasza dostojnosc sadzisz rozkazy jego swiatobliwosci faraona... - wtracil Mentezufis. - Nie jego swiatobliwosci!... - zawolal ksiaze tupiac noga - ale tych zdrajcow, ktorzy korzystajac z choroby mego ojca i wladcy chca zaprzedac panstwo Asyryjczykom i Libijczykom... Kaplani oslupieli. Podobnych wyrazow nie wypowiedzial zaden jeszcze Egipcjanin. - Pozwol, ksiaze, azebysmy wrocili za pare godzin... gdy sie uspokoisz... - rzekl Mefres. - Nie ma potrzeby. Wiem, co sie dzieje na naszej zachodniej granicy... A raczej nie ja wiem, tylko moi kucharze, chlopcy stajenni i pomywaczki. Moze wiec zechcecie teraz czcigodni ojcowie, i mnie wtajemniczyc w wasze plany?... Mentezufis przybral obojetna fizjognomie i mowil: - Libijczycy zbuntowali sie i zaczynaja zbierac bandy z zamiarem napadu na Egipt. - Rozumiem. - Z woli zatem jego swiatobliwosci - ciagnal Mentezufis - i najwyzszej rady, masz, wasza dostojnosc, zebrac wojska z Dolnego Egiptu i zniszczyc buntownikow. - Gdzie rozkaz? Mentezufis wydobyl z zanadrza pergamin opatrzony pieczeciami i wreczyl go ksieciu. - Wiec od tej chwili jestem naczelnym wodzem i najwyzsza wladza w tej prowincji? - spytal nastepca. - Tak jest, jak rzekles. - I mam prawo odbyc z wami narade wojenna? - Koniecznie... - odparl Mefres. - Choc w tej chwili... - Siadajcie - przerwal ksiaze. Obaj kaplani spelnili rozkaz. - Pytam sie was, bo to potrzebne jest do moich planow: dlaczego rozpuszczono libijskie pulki?... - I rozpusci sie inne - pochwycil Mentezufis. - Otoz rada najwyzsza dlatego chce pozbyc sie dwudziestu tysiecy najkosztowniejszych zolnierzy, aby skarbowi jego swiatobliwosci dostarczyc rocznie czterech tysiecy talentow, bez czego dwor krolewski moze znalezc sie w niedostatku... - Co jednak nie grozi najnedzniejszemu z egipskich kaplanow!... - wtracil ksiaze. - Zapominasz, wasza dostojnosc, ze kaplana nie godzi sie nazywac "nedznym" - odparl Mentezufis. - A ze nie grozi zadnemu z nich niedostatek, to jest zasluga ich powsciagliwego trybu zycia. - W takim razie chyba posagi wypijaja wino, co dzien odnoszone do swiatyn, i kamienni bogowie stroja swoje kobiety w zloto i drogie klejnoty - szydzil ksiaze. - Ale mniejsza o wasza powsciagliwosc!... Rada kaplanska nie dlatego rozpedza dwadziescia tysiecy wojska i otwiera bramy Egiptu bandytom, azeby napelnic skarb faraona... - Tylko?... - Tylko dlatego, azeby przypodobac sie krolowi Assarowi. A poniewaz jego swiatobliwosc nie zgodzil sie na oddanie Asyryjczykom Fenicji, wiec wy chcecie oslabic panstwo w inny sposob: przez rozpuszczenie najemnikow i wywolanie wojny na naszej zachodniej granicy... - Biore bogow na swiadectwo, ze zdumiewasz nas, wasza dostojnosc!... - zawolal Mentezufis. - Cienie faraonow bardziej zdumialyby sie uslyszawszy, ze w tym samym Egipcie, w ktorym spetano krolewska wladze, jakis chaldejski oszust wplywa na losy panstwa... - Uszom nie wierze!... - odparl Mentezufis. - Co wasza dostojnosc mowisz o jakims Chaldejczyku?... Namiestnik zasmial sie szyderczo. - Mowie o Beroesie... Jezeli ty, swiety mezu, nie slyszales o nim, zapytaj czcigodnego Mefresa, a gdyby i on zapomnial, niech odwola sie do Herhora i Pentuera... Oto wielka tajemnica waszych swiatyn!... Obcy przybleda, ktory jak zlodziej dostal sie do Egiptu, narzuca czlonkom najwyzszej rady traktat tak haniebny, ze moglibysmy podpisac go dopiero po przegraniu bitew, po utracie wszystkich pulkow i obu stolic. I pomyslec, ze zrobil to jeden czlowiek, najpewniej szpieg krola Assara!... A nasi medrcy tak dali sie oczarowac jego wymowie, ze gdy faraon nie pozwolil im wyrzec sie Fenicji, to oni przynajmniej rozpuszczaja pulki i wywoluja wojne na granicy zachodniej... Slyszana rzecz?... - ciagnal juz nie panujacy nad soba Ramzes. - Gdy jest najlepsza pora zwiekszyc armie do trzystu tysiecy ludzi i popchnac ja do Niniwy, ci pobozni szalency rozpedzaja dwadziescia tysiecy wojsk i podpalaja wlasny dom... Mefres, sztywny i blady, sluchal tych okrutnych szyderstw. Wreszcie zabral glos: - Nie wiem, dostojny panie, z jakiego zrodla czerpales swoje wiadomosci... - Oby ono bylo rownie czystym jak serca czlonkow najwyzszej rady! Przypuscmy jednak, ze masz slusznosc i ze jakis chaldejski kaplan potrafil sklonic rade do podpisania ciezkiej umowy z Asyria. Otoz gdyby tak sie zdarzylo, to skad wiesz, ze ow kaplan nie byl wyslannikiem bogow, ktorzy przez jego usta ostrzegli nas o wiszacych nad Egiptem niebezpieczenstwach?... - Odkadze to Chaldejczycy ciesza sie takim zaufaniem u was? - zapytal ksiaze. - Kaplani chaldejscy sa starszymi bracmi egipskich - wtracil Mentezufis. - To moze i krol asyryjski jest wladca faraona? - wtracil ksiaze. - Nie bluznij, wasza dostojnosc - surowo przerwal Mefres. - Lekkomyslnie szperasz w najswietszych tajemnicach, a to bywalo niebezpiecznym nawet dla wiekszych od ciebie! - Dobrze, nie bede szperal! Po czym jednak mozna poznac, ze jeden Chaldejczyk jest wyslannikiem bogow, a drugi szpiegiem krola Assara? - Po cudach - odparl Mefres. - Gdyby na twoj rozkaz, ksiaze, ten pokoj napelnil sie duchami, gdyby niewidzialne moce uniosly cie w powietrze, powiedzielibysmy, zes jest narzedziem niesmiertelnych, i sluchalibysmy twej rady... Ramzes wzruszyl ramionami. - I ja widzialem duchy: robila je mloda dziewczyna... I ja widzialem w cyrku lezacego w powietrzu kuglarza... - Tylkos nie dojrzal cienkich sznurkow, ktore trzymali w zebach czterej jego pomocnicy... - wtracil Mentezufis. Ksiaze znowu rozesmial sie i przypomniawszy sobie, co mu Tutmozis opowiadal o nabozenstwach Mefresa, rzekl szyderczym tonem: - Za krola Cheopsa pewien arcykaplan chcial koniecznie latac po powietrzu. W tym celu modlil sie do bogow, a swoim podwladnym kazal uwazac: czy go nie podnosza niewidzialne sily?... I co powiecie, swieci mezowie: od tej pory nie bylo dnia, azeby prorocy nie zapewniali arcykaplana, ze unosi sie w powietrzu, wprawdzie niewysoko, bo tylko na palec od podlogi... Ale... co to waszej dostojnosci? - spytal nagle Mefresa. Istotnie arcykaplan sluchajac swojej wlasnej historii zachwial sie na krzesle i bylby upadl, gdyby nie podtrzymal go Mentezufis. Ramzes zmieszal sie. Podal starcowi wody do picia, natarl mu czolo i skronie octem, zaczal go chlodzic wachlarzem... Wkrotce swiety Mefres przyszedl do siebie. Powstal z krzesla i rzekl do Mentezufisa: - Juz chyba mozemy odejsc? - I ja tak mysle. - A ja co mam robic? - spytal ksiaze czujac, ze stalo sie cos zlego. - Spelnic obowiazki naczelnego wodza - odparl zimno Mentezufis. Obaj kaplani ceremonialnie uklonili sie ksieciu i wyszli. Namiestnik byl juz calkiem trzezwy, ale na serce spadl mu wielki ciezar. W tej chwili zrozumial, ze popelnil dwa ciezkie bledy: przyznal sie kaplanom do tego, ze zna ich wielka tajemnice, i - niemilosiernie zadrwil z Mefresa. Oddalby rok zycia, gdyby mozna zatrzec w ich pamieci cala te pijacka rozmowe. Ale juz bylo za pozno. "Nie ma co - myslal - zdradzilem sie i kupilem sobie smiertelnych wrogow. Ale trudno. Walka zaczyna sie w chwili najniekorzystniejszej dla mnie... Lecz idzmy dalej. Niejeden przecie faraon walczyl z kaplanstwem i zwyciezyl je, nawet nie majac zbyt silnych sprzymierzencow. " Tak jednak uczul niebezpieczenstwo swego polozenia, ze w tej chwili przysiagl na swieta glowe ojca nigdy juz nie pic wiekszej ilosci wina. Kazal zawolac Tutmozisa. Powiernik zjawil sie natychmiast, zupelnie trzezwy. - Mamy wojne i jestem naczelnym wodzem - rzekl nastepca. Tutmozis uklonil sie do ziemi. - I nigdy juz nie bede upijal sie - dodal ksiaze. - A wiesz dlaczego? - Wodz powinien wystrzegac sie wina i odurzajacych woni - odparl Tutmozis. - Nie pamietalem o tym i... wygadalem sie przed kaplanami... - Z czym? - zawolal przestraszony Tutmozis. - Ze ich nienawidze i zartuje z ich cudow... - Nic nie szkodzi. Oni chyba nigdy nie rachuja na ludzka milosc. - I ze znam ich polityczne tajemnice - dodal ksiaze. - Aj... - syknal Tutmozis. - To jedno bylo niepotrzebne... - Mniejsza o to - mowil Ramzes. - Wyslij natychmiast szybkobiegaczy do pulkow, azeby jutro z rana dowodcy zjechali sie na rade wojenna. Kaz zapalic sygnaly alarmowe, azeby wszystkie wojska Dolnego Egiptu od jutra maszerowaly ku zachodniej granicy. Pojdz do nomarchy i zapowiedz mu, aby uwiadomil innych nomarchow o potrzebie gromadzenia zywnosci, odziezy i broni. - Bedziemy mieli klopot z Nilem - wtracil Tutmozis. - Totez niech wszystkie czolna i statki zatrzymaja na odnogach Nilowych dla przewozu wojsk. Trzeba tez wezwac nomarchow, azeby zajeli sie przygotowaniem pulkow rezerwowych... Tymczasem Mefres i Mentezufis wracali do swych mieszkan przy swiatyni Ptah. Gdy znalezli sie sami w celi, arcykaplan podniosl rece do gory i zawolal: - Trojco niesmiertelnych bogow: Ozirisie, Izydo i Horusie - ratujcie Egipt od zaglady!... Jak swiat swiatem, zaden faraon nie wypowiedzial tylu bluznierstw, ile dzis uslyszelismy od tego dzieciaka... Co mowie - faraon?... Zaden wrog Egiptu, zaden Cheta, Fenicjanin, Libijczyk nie osmielilby sie tak zniewazac kaplanskiej nietykalnosci... - Wino robi czlowieka przezroczystym - odparl Mentezufis. - Alez w tym mlodym sercu klebi sie gniazdo zmij... Poniewiera stan kaplanski, szydzi z cudow, nie wierzy w bogow... - Najwiecej jednak zastanawia mnie to - rzekl zamyslony Mentezufis... skad on wie o waszych ukladach z Beroesem? Bo, ze wie, na to przysiegne. - Dokonano okropnej zdrady - odparl Mefres chwytajac sie za glowe. - Rzecz bardzo dziwna! Bylo was czterech... - Wcale nie czterech. Boc o Beroesie wiedziala starsza kaplanka Izydy, dwaj kaplani, ktorzy nam wskazali droge do swiatyni Seta, i kaplan, ktory go przyjal u wrot... Czekaj no!... - mowil Mefres. - Ten kaplan wciaz siedzial w podziemiach... A jezeli podsluchiwal?... - W kazdym razie nie sprzedal tajemnicy dzieciakowi, ale komus powazniejszemu. A to jest niebezpieczne!... Do celi zapukal arcykaplan swiatyni Ptah, swiety Sem. - Pokoj wam - rzekl wchodzac. - Blogoslawienstwo sercu twemu. - Przyszedlem, bo tak podnosicie glos, jakby stalo sie jakie nieszczescie. Chyba nie przeraza was wojna z nedznym Libijczykiem?... - mowil Sem. - Co bys tez myslal, wasza czesc, o ksieciu nastepcy tronu? - przerwal mu Mentezufis. - Ja mysle - odparl Sem - ze on musi byc bardzo kontent z wojny i naczelnego dowodztwa. Oto urodzony bohater! Gdy patrze na niego, przychodzi mi na mysl lew Ramzesa... Ten chlopak gotow sam rzucic sie na wszystkie bandy libijskie i zaprawde - moze je rozproszyc. - Ten chlopak - odezwal sie Mefres - moze wywrocic wszystkie nasze swiatynie i zmazac Egipt z oblicza ziemi. Swiety Sem szybko wyjal zloty amulet, ktory nosil na piersiach, i szepnal: - Ucieknijcie, zle slowa na pustynia... Oddalcie sie i nie robcie szkody sprawiedliwym!... Co tez wygaduje wasza dostojnosc!... - rzekl glosniej, tonem wyrzutu. - Dostojny Mefres mowi prawde - odezwal sie Mentezufis. Glowa by cie zabolala i zoladek, gdyby ludzkie wargi mogly powtorzyc bluznierstwa, jakie dzis uslyszelismy od tego mlodzieniaszka. - Nie zartuj, proroku - oburzyl sie arcykaplan Sem. - Predzej uwierzylbym, ze woda plonie, a powietrze gasi, anizeli w to, ze Ramzes dopuszcza sie bluznierstw... - Robil to niby po pijanemu - wtracil zlosliwie Mefres. - Chocby nawet. Nie przecze, ze jest to ksiaze lekkomyslny i hulaka, ale bluznierca!... - Tak i mysmy sadzili - mowil Mentezufis. - A tak bylismy pewni, ze znamy jego charakter, iz gdy wrocil ze swiatyni Hator, przestalismy nawet rozciagac nad nim kontroli... - Zal ci bylo zlota na oplacanie dozorcow - wtracil Mefres. - Widzisz, jakie skutki pociaga na pozor drobne zaniedbanie!... - Ale coz sie stalo? - pytal niecierpliwie Sem. - Krotko odpowiem: ksiaze nastepca drwi z bogow... - Och!.. Sadzi rozkazy faraona... - Czy podobna?... - Najwyzsza rade nazywa zdrajcami... - Alez... - I od kogos dowiedzial sie o przybyciu Beroesa, a nawet o jego widzeniu sie z Mefresem, Herhorem i Pentuerem w swiatyni Seta... Arcykaplan Sem porwal sie oburacz za glowe i poczal biegac po celi. - Niepodobna... - mowil. - Niepodobna!... Chyba rzucil kto urok na tego mlodzienca... Moze owa kaplanka fenicka, ktora wykradl ze swiatyni?... Mentezufisowi uwaga ta wydala sie tak trafna, ze spojrzal na Mefresa. Ale rozdrazniony arcykaplan nie dal sie zbic z tropu. - Zobaczymy - odparl. - Pierwej jednak trzeba przeprowadzic sledztwo, azebysmy dzien po dniu wiedzieli: co robil ksiaze od powrotu ze swiatyni Hator? Za duzo mial swobody, za duzo stosunkow z niewiernymi i nieprzyjaciolmi Egiptu. A ty, dostojny Semie, pomozesz nam... Skutkiem tej uchwaly arcykaplan Sem zaraz nazajutrz kazal wzywac lud na uroczyste nabozenstwo do swiatyni Ptah. Stawali tedy na rogach ulic, na placach, nawet na polach heroldowie kaplanscy i zwolywali wszelki lud za pomoca trab i fletow. A gdy zebrala sie dostateczna liczba sluchaczy, donosili im, ze w swiatyni Ptah przez trzy dni odbywac sie beda modly i procesje na intencje, aby dobry bog blogoslawil orezowi egipskiemu i pognebil Libijczykow. Zas na wodza ich, Musawase, aby zeslal trad, slepote i szalenstwo. Stalo sie, jak chcieli kaplani. Od rana do poznej nocy lud prosty wszelkiego zajecia gromadzil sie dokola murow swiatyni, arystokracja i bogaci mieszczanie zbierali sie w przysionku zewnetrznym, a kaplani miejscowi i sasiednich nomesow skladali ofiary bogu Ptah i zanosili modly w kaplicy najswietszej. Trzy razy dziennie wychodzila uroczysta procesja, podczas ktorej obnoszono w zlotej lodzi zaslonietej firankami czcigodny posag bostwa. Przy czym lud padal na twarz i glosno wyznawali nieprawosci swoje, a gesto rozrzuceni w tlumie prorocy, za pomoca stosownych pytan, ulatwiali mu skruche. Toz samo dzialo sie w przysionku swiatyni. Poniewaz jednak ludzie dostojni i bogaci nie lubili oskarzac sie glosno, wiec swieci ojcowie brali zalujacych na strone i po cichu udzielali im rad i upomnien. W poludnie nabozenstwo bylo najuroczystsze. O tej bowiem godzinie przychodzily wojska maszerujace na zachod, aby otrzymac blogoslawienstwo arcykaplana i odswiezyc potege swoich amuletow, majacych wlasnosc oslabiania nieprzyjacielskich ciosow. Niekiedy w swiatyni rozlegaly sie grzmoty, a w porze nocnej nad pylonami blyskalo sie. Byl to znak, ze bozek wysluchal czyichs modlow albo ze rozmawial z kaplanami. Kiedy po zakonczeniu uroczystosci trzej dostojnicy: Sem, Mefres i Mentezufis, zeszli sie na poufna narade, sytuacja byla juz wyjasniona. Nabozenstwo przynioslo swiatyni okolo czterdziestu talentow dochodu; lecz okolo szescdziesieciu talentow wydano na prezenta lub splate dlugow rozmaitych osob z arystokracji tudziez wyzszych wojskowych. Wiadomosci zas zebrano nastepujace: Miedzy wojskiem krazyla pogloska, ze byle ksiaze Ramzes wstapil na tron, rozpocznie z Asyria wojne, ktora przyjmujacym w niej udzial zapewni wielkie zyski. Najnizszy zolnierz, mowiono, nie wroci z tej wyprawy bez tysiaca drachm, jezeli nie lepiej. Miedzy ludem szeptano, ze gdy faraon po zwyciestwie wroci z Niniwy, wszystkich chlopow obdarzy niewolnikami i na pewna liczbe lat daruje Egiptowi podatki. Arystokracja zas sadzila, ze nowy faraon przede wszystkim - odbierze kaplanom, a zwroci szlachcie wszystkie dobra, ktore staly sie wlasnoscia swiatyn, jako pokrycie zaciagnietych dlugow. Mowiono tez, ze przyszly faraon bedzie rzadzil samowladnie, bez udzialu najwyzszej rady kaplanskiej. W koncu we wszystkich warstwach spolecznych panowalo przekonanie, ze ksiaze Ramzes, aby zapewnic sobie pomoc Fenicjan, nawrocil sie do bogini Istar i do niej szczegolne okazywal nabozenstwo. W kazdym razie bylo rzecza pewna, ze nastepca odwiedzal raz swiatynie Istar w nocy i widzial tam jakies cuda. Zreszta miedzy bogatymi Azjatami krazyly pogloski, ze Ramzes zlozyl swiatyni wielkie dary, a w zamian dostal stamtad kaplanke, ktora miala go utwierdzac w wierze. Wszystkie te wiadomosci zebral najdostojniejszy Sem i jego kaplani. Zas ojcowie swieci, Mefres i Mentezufis, zakomunikowali mu inna nowine, ktora przyszla do nich z Memfisu. Oto - kaplana chaldejskiego i cudotworce Beroesa przyjmowal w podziemiach swiatyni Seta kaplan Osochor, ktory we dwa miesiace pozniej wydajac za maz swoja corke obdarowal ja bogatymi klejnotami i kupil nowozencom duzy folwark. A poniewaz Osochor nie mial tak znacznych dochodow, rodzilo sie wiec podejrzenie, ze ow kaplan, podsluchawszy rozmowe Beroesa z egipskimi dostojnikami, sprzedal nastepnie tajemnice traktatu Fenicjanom i otrzymal od nich wielki majatek. Wysluchawszy tego arcykaplan Sem rzekl: - Jezeli swiety Beroes jest naprawde cudotworca, to przede wszystkim jego zapytajcie, czy Osochor zdradzil tajemnice?... - Pytano sie o to cudownego Beroesa - odparl Mefres - ale swiety maz powiedzial, ze w tej sprawie chce milczec. Dodal tez, ze chocby nawet ktos podsluchal ich uklady i doniosl o tym Fenicjanom, Egipt ani Chaldea nie poniosa zadnej szkody. Gdyby wiec znalazl sie winowajca, nalezy okazac mu milosierdzie. - Swiety!... zaiste swiety to maz!... - szeptal Sem. - A co wasza dostojnosc - rzekl Mefres do Sema - sadzisz o ksieciu nastepcy i niepokojach, jakie wywolalo jego postepowanie? - Powiem to samo co Beroes, nastepca nie zrobi szkody Egiptowi, wiec trzeba miec poblazliwosc... - Mlodzik ten drwi z bogow i cudow, wchodzi do obcych swiatyn, buntuje lud... To nie sa male rzeczy!... - mowil z gorycza Mefres, ktory nie mogl zapomniec Ramzesowi, ze w grubianski sposob zazartowal z jego poboznych praktyk. Arcykaplan Sem lubil Ramzesa, wiec odparl z dobrotliwym usmiechem: - Ktory chlop w Egipcie nierad by miec niewolnika, azeby wyrzec sie swojej ciezkiej pracy dla slodkiego proznowania? A czy jest na swiecie czlowiek, ktory by nie marzyl o nieplaceniu podatkow? Za to bowiem, co placi skarbowi, jego zona, on sam i dzieci mogliby sprawic sobie ozdobna odziez i uzyc rozmaitych przyjemnosci. - Prozniactwo i nadmierne wydatki psuja czlowieka - odezwal sie Mentezufis. - Ktory zolnierz - ciagnal Sem - nie chcialby wojny i nie pozadal tysiaca drachm zysku, a nawet wiecej? Dalej - pytam was, ojcowie, ktory faraon, ktory nomarcha, ktory szlachcic chetnie placi zaciagniete dlugi i nie spoglada krzywym okiem na bogactwa swiatyn?... - Bezbozna to pozadliwosc! - szepnal Mefres. - A nareszcie - mowil Sem - ktory nastepca tronu nie marzyl o ograniczeniu powagi kaplanow, ktory faraon, w poczatkach panowania, nie chcial otrzasnac sie spod wplywu najwyzszej rady? - Slowa twoje sa pelne madrosci - rzekl Mefres - ale do czego one maja nas doprowadzic? - Do tego, abyscie nie oskarzali nastepcy przed najwyzsza rada. Bo przecie nie ma sadu, ktory potepilby ksiecia za to, ze chlopi radzi by nie placic podatkow albo ze zolnierze chca wojny. Owszem, was moglaby spotkac wymowka. Bo gdybyscie dzien po dniu sledzili ksiecia i hamowali jego drobne wybryki, nie byloby dzis piramidy oskarzen, w dodatku - na niczym nie opartych. W podobnych sprawach nie to jest zlem, ze ludzie maja sklonnosc do grzechu, bo oni mieli ja zawsze. Ale to jest niebezpieczne, ze mysmy ich nie pilnowali. Nasza swieta rzeka, matka Egiptu, bardzo predko zamulilaby kanaly, gdyby inzynierowie zaprzestali czuwac nad nia. - A co powiesz, wasza dostojnosc, o wymyslach, jakich ksiaze dopuscil sie w rozmowie z nami?... Czy przebaczysz ohydne drwiny z cudow?... - spytal Mefres. - Przecie ten mlodzik ciezko zniewazyl moja poboznosc... - Sam sie obraza, kto rozmawia z pijakiem - odparl Sem. - Zreszta wasze dostojnosci nie mieliscie prawa rozmawiac o najwazniejszych sprawach panstwa z nietrzezwym ksieciem... A nawet popelniliscie blad mianujac pijanego czlowieka wodzem armii. Wodz bowiem musi byc trzezwy. - Korze sie przed wasza madroscia - rzekl Mefres- ale glosuje za podaniem skargi na nastepce do rady najwyzszej. - A ja glosuje przeciw skardze - odparl energicznie Sem. - Rada musi dowiedziec sie o wszystkich postepkach namiestnika, ale nie w formie skargi, tylko zwyklego raportu. - I ja jestem przeciw skardze - odezwal sie Mentezufis. Arcykaplan Mefres widzac, ze ma przeciw sobie dwa glosy, ustapil z zadaniem skargi na ksiecia. Ale wyrzadzona zniewage zapamietal i niechec ukryl w sercu. Byl to starzec madry i pobozny, lecz msciwy. I chetniej przebaczylby gdyby mu reke ucieto, anizeli gdy obrazono jego dostojenstwo kaplanskie.
ROZDZIAL SZESNASTY Za rada astrologow glowna kwatera miala wyruszyc z Pi-Bast w dniu siodmym Hator. Ten bowiem dzien byl "dobry, dobry, dobry". Bogowie w niebie, a ludzie na ziemi cieszyli sie ze zwyciestwa Ra nad nieprzyjaciolmi; kto zas przyszedl na swiat w tej dobie, mial umrzec w poznej starosci, otoczony szacunkiem. Byl to rowniez dzien pomyslny dla brzemiennych kobiet i handlujacych tkaninami, a zly dla zab i myszy. Od chwili mianowania go naczelnym wodzem Ramzes goraczkowo rzucil sie do pracy. Sam przyjmowal kazdy nadciagajacy pulk, ogladal jego bron, odziez i obozy. Sam wital rekrutow i zachecal ich do pilnego uczenia sie musztry na zgube wrogow i chwale faraona. Prezydowal na kazdej radzie wojennej, byl obecnym przy badaniu kazdego szpiega i w miare nadchodzacych wiadomosci wlasna reka oznaczal na mapie ruchy wojsk egipskich i stanowiska nieprzyjaciol. Przejezdzal tak predko z miejsca na miejsce, ze wszedzie go oczekiwano, a mimo to spadal nagle jak jastrzab. Z rana byl na poludnie od Pi-Bast i zrewidowal zywnosc; w godzine pozniej ukazal sie na polnoc od miasta i wykryl, ze w pulku Jeb brakuje stu piecdziesieciu ludzi. Nad wieczorem dogonil przednie straze, byl przy przejsciu Nilowej odnogi i zrobil przeglad dwustu wozow wojennych. Swiety Mentezufis, ktory jako pelnomocnik Herhora dobrze znal sie na sztuce wojennej, nie mogl wyjsc z podziwu. - Wiecie dostojnicy - rzekl do Sema i Mefresa - ze nie lubie nastepcy od czasu, gdym odkryl jego zlosc i przewrotnosc. Ale niech Oziris bedzie mi swiadkiem, ze mlodzian ten jest urodzonym wodzem. Powiem wam rzecz nieslychana: my nad granica o trzy lub cztery dni wczesniej zgromadzimy sily, anizeli mozna bylo przypuszczac. Libijczycy juz przegrali wojne, choc jeszcze nie slyszeli swistu naszej strzaly. - Tym niebezpieczniejszy dla nas taki faraon... - wtracil Mefres z zacietoscia cechujaca starcow. Ku wieczorowi dnia szostego Hator ksiaze Ramzes wykapal sie i oswiadczyl sztabowi, ze jutro, na dwie godziny przed wschodem slonca, wyrusza. - A teraz chce sie wyspac - zakonczyl. Latwiej jednak bylo chciec anizeli spac. W calym miescie roili sie zolnierze, a przy palacu nastepcy obozowal pulk, ktory jadl, pil i spiewal ani myslac o odpoczynku. Ksiaze odszedl do najodleglejszego pokoju, lecz i tu nie pozwolono mu rozebrac sie. Co kilka minut przylatywal jakis adiutant z nic nie znaczacym raportem lub po rozkazy w sprawach, ktore mogl na miejscu rozstrzygnac dowodca pulku. Przyprowadzano szpiegow, ktorzy nie przynosili zadnych nowych wiadomosci; zglaszali sie wielcy panowie z malym pocztem ludzi, pragnac ksieciu ofiarowac uslugi jako ochotnicy. Dobijali sie kupcy feniccy, pragnacy wziac dostawy dla wojska, lub dostawcy, ktorzy skarzyli sie na wymagania jeneralow. Nie braklo nawet wrozbitow i astrologow, ktorzy w ostatniej chwili przed wymarszem chcieli ksieciu stawiac horoskopy, tudziez czarnoksieznikow, majacych do sprzedania niezawodne amulety przeciw pociskom. Wszyscy ci ludzie po prostu wdzierali sie do pokoju ksiecia; kazdy z nich bowiem sadzil, ze w jego rekach spoczywa los wojny i ze w podobnych okolicznosciach znika wszelka etykieta. Nastepca cierpliwie zalatwial interesantow. Ale gdy za astrologiem wsunela sie do pokoju jedna z ksiazecych kobiet, z pretensja, ze Ramzes snadz jej nie kocha, gdyz sie z nia nie pozegnal, i kiedy w kwadrans po tej za oknem rozlegl sie placz innej kochanki, nastepca juz nie mogl wytrzymac. Zawolal Tutmozisa i rzekl mu: - Siedz w tym pokoju i jezeli masz ochote, pocieszaj kobiety mego domu. Ja ukryje sie gdzies w ogrodzie, bo inaczej nie zasne i jutro bede wygladal jak kura wydobyta ze studni. - Gdziez mam cie szukac w razie potrzeby? - spytal Tutmozis. - Oho! ho!... - rozesmial sie nastepca. - Nigdzie nie szukajcie. Sam sie znajde, gdy zatrabia pobudke. To powiedziawszy ksiaze narzucil na siebie dlugi plaszcz z kapturem i wymknal sie w ogrod. Ale i po ogrodzie snuli sie zolnierze, kuchciki i inna sluzba nastepcy: w calym bowiem obszarze palacowym zniknal porzadek, jak zwykle przed wymarszem na wojne. Spostrzeglszy to Ramzes skrecil w najgestsza czesc parku, znalazl jakas altanke zarosnieta winem i kontent rzucil sie na lawe. - Tu juz nie znajda mnie - mruknal - ani kaplani, ani baby... Wnet zasnal jak kamien. Od kilku dni Fenicjanka Kama czula sie niezdrowa. Do rozdraznienia przylaczyly sie jakies szczegolne niedomaganie i bole w stawach. Przy tym swedzila ja twarz, a szczegolniej czolo nad brwiami. Drobne te przypadlosci wydaly jej sie tak niepokojacymi, ze przestala obawiac sie, zeby jej nie zabito, a natomiast ciagle siedziala przed lustrem zapowiedziawszy slugom, ze moga robic, co im sie podoba, byle ja zostawili w spokoju. W tych czasach nie myslala ani o Ramzesie, ani o nienawistnej Sarze; cala jej bowiem uwaga byla zajeta - plamami na czole, ktorych nienawykle oko nie mogloby nawet dostrzec. "Plama... tak, sa plamy... - mowila do siebie pelna bojazni. - Dwie... trzy... O Astoreth, przecie w taki sposob nie zechcesz ukarac swej kaplanki!... Lepsza smierc... Ale co znowu za glupstwo... Gdy czolo pocieram palcami, plamy robia sie czerwiensze... Widocznie cos mnie pokasalo albo namascilam sie nieczysta oliwa... Umyje sie, a do jutra plamy zgina..." Przyszlo jutro, ale plamy nie zginely. Zawolala sluzaca. - Sluchaj - rzekla - spojrzyj na mnie... Lecz powiedziawszy to usiadla w mniej oswietlonej czesci pokoju. - Sluchaj i patrz... - mowila zduszonym glosem. - Czy... czy na mojej twarzy widzisz jakie plamy?... Tylko... nie zblizaj sie!... - Nie widze nic - odparla sluzaca. - Ani pod lewym okiem?... ani nad brwiami?... - pytala z wzrastajacym rozdraznieniem Fenicjanka. - Niech pani raczy laskawie usiasc boskim obliczem do swiatla - rzekla sluzaca. Naturalne to zadanie do wscieklosci doprowadzilo Kame. - Precz, nedznico!... - zawolala - i nie pokazuj mi sie... A gdy sluzaca uciekla, jej pani rzucila sie goraczkowo do swej tualety i otworzywszy pare sloikow za pomoca pedzelka umalowala sobie twarz na rozowy kolor. Nad wieczorem, czujac wciaz bol w stawach i gorszy od bolu niepokoj, kazala wezwac do siebie lekarza. Gdy powiedziano jej, ze przyszedl, spojrzala w lustro i - napadl ja nowy atak jakby szalenstwa. Rzucila lustro na podloge i zawolala z placzem, ze nie chce lekarza. W ciagu szostego Hator caly dzien nie jadla i nie chciala sie z nikim widziec. Gdy po zachodzie slonca weszla niewolnica ze swiatlem, Kama polozyla sie na lozku owinawszy glowe szalem. Kazala czym predzej wynosic sie niewolnicy, potem usiadla na fotelu z daleka od kaganca i przepedzila kilka godzin w polsennym odretwieniu. "Nie ma zadnych plam - myslala - a jezeli sa, to przeciez nie te... To nie trad..." - Bogowie!... - krzyknela rzucajac sie na ziemie - nie moze byc, azebym ja... Bogowie, ratujcie!... Wroce do swiatyni... odpokutuje calym zyciem... I znowu uspokoila sie, i znowu myslala: "Nie ma zadnych plam... Od kilku dni tre sobie skore, wiec jest zaczerwieniona... Skadzeby znowu?... Czy kto slyszal, azeby kaplanka i kobieta nastepcy tronu mogla zachorowac na trad... O bogowie!... Tego nigdy nie bylo, jak swiat swiatem... Tylko rybacy, wiezniowie i nedzni Zydzi... O, ta podla Zydowka!... na nia spusccie trad, moce niebieskie..." W tej chwili w oknie, ktore bylo na pierwszym pietrze, mignal jakis cien. Potem rozlegl sie szelest i ze dworu na srodek pokoju skoczyl ksiaze Ramzes. Kama oslupiala. Nagle schwycila sie za glowe, a w jej oczach odmalowal sie - strach bezgraniczny. - Lykon?... - szepnela chwytajac sie za glowe. - Lykon, tys tu?... Zginiesz!... Scigaja cie... - Wiem - odparl Grek smiejac sie szyderczo. - Scigaja mnie wszyscy Fenicjanie i cala policja jego swiatobliwosci... Mimo to - dodal - jestem u ciebie i bylem u twego pana... - Byles u ksiecia?... - Tak, w jego wlasnej komnacie... I zostawilbym sztylet w piersi, gdyby zle duchy nie usunely go... Widocznie twoj kochanek poszedl do innej kobiety, nie do ciebie... - Czego tu chcesz?... Uciekaj!... - szeptala Kama. - Ale z toba odparl. - Na ulicy czeka woz, ktorym dojedziemy do Nilu, a tam moja barka... - Oszalales!... Alez miasto i drogi pelne wojska... - Wlasnie dlatego moglem wejsc do palacu i oboje wymkniemy sie najlatwiej - mowil Lykon. - Zbierz wszystkie kosztownosci... Wnet wroce i zabiore cie... - Gdzie idziesz?... - Poszukam twego pana - odparl. - Nie odejde przecie bez zostawienia mu pamiatki... - Tys szalony... - Milcz!.. - przerwal blady z gniewu. - Jeszcze go chcesz bronic?... Fenicjanka zadumala sie, zacisnela piesci, a w jej oczach blysnelo zlowrogie swiatlo. - A jezeli nie znajdziesz go?... - spytala. - To zabije paru spiacych jego zolnierzy... podpale palac... - Zreszta - czy ja wiem, co zrobie?... Ale bez pamiatki nie odejde... Wielkie oczy Fenicjanki mialy tak okropny wyraz, ze Lykon zdziwil sie. - Co tobie?... - spytal. - Nic. Sluchaj. Nigdy nie byles tak podobny do ksiecia jak dzis!... Jezeli wiec chcesz zrobic cos dobrego... Zblizyla twarz do jego ucha i zaczela szeptac. Grek sluchal zdumiony. - Kobieto - rzekl - najgorsze duchy mowia przez ciebie... Tak, na niego zwroci sie podejrzenie... - To lepsze anizeli sztylet - odparla ze smiechem. - Co?.. - Nigdy nie wpadlbym na taki pomysl!... A moze lepiej oboje?... - Nie!... Ona niech zyje... To bedzie moja zemsta... - Coz za przewrotna dusza!... - szepnal Lykon. - Ale podobasz mi sie... Po krolewsku zaplacimy im... Cofnal sie do okna i zniknal. Kama wychylila sie za nim i rozgoraczkowana, zapomniawszy o sobie, sluchala. Moze w kwadrans po odejsciu Lykona w stronie gaju figowego rozlegl sie przerazliwy krzyk kobiecy. Powtorzyl sie pare razy i ucichl. Fenicjanke, zamiast spodziewanej radosci, ogarnal strach. Upadla na kolana i oblakanymi oczyma wpatrywala sie w ciemny ogrod. Na dole rozlegl sie cichy bieg, zatrzeszczal slup ganku i w oknie znowu ukazal sie Lykon w ciemnym plaszczu. Gwaltownie dyszal i rece mu drzaly. - Gdzie klejnoty?... - szepnal. - Daj mi spokoj - odparla. Grek pochwycil ja za kark. - Nedznico!... - rzekl - czy nie rozumiesz, ze nim slonce wejdzie, uwieza cie i za pare dni udusza?... - Jestem chora... - Gdzie klejnoty?... - Stoja pod lozkiem. Lykon wszedl do komnaty, przy swietle kaganka wydobyl ciezka skrzyneczke, zarzucil na Kame plaszcz i targnal ja za ramie. - Zabieraj sie. Gdzie sa drzwi, ktorymi wchodzi do ciebie ten... ten twoj pan?... - Zostaw mnie... Grek pochylil sie nad nia i szeptal: - Aha!... myslisz, ze cie tu zostawie?... Dzis tyle dbam o ciebie, co o suke, ktora wech stracila... Ale musisz isc ze mna... Niech dowie sie twoj pan, ze jest ktos lepszy od niego. On wykradl kaplanke bogini, a ja zabieram kochanke jemu... - Mowie ci, ze jestem chora... Grek wydobyl cienki sztylet i oparl jej na karku. Zatrzesla sie i szepnela: - Juz ide... Przez ukryte drzwi wyszli do ogrodu. Od strony ksiazecego palacu dolatywal ich szmer zolnierzy, ktorzy palili ognie. Tu i owdzie, miedzy drzewami, widac bylo swiatla; od czasu do czasu minal ich ktos ze sluzby nastepcy. W bramie zatrzymala ich warta: - Kto jestescie? - Teby - odparl Lykon. Bez przeszkody wyszli na ulice i znikneli w zaulkach cudzoziemskiego cyrkulu Pi-Bast. Na dwie godziny przed switem w miescie odezwaly sie traby i bebny. Tutmozis jeszcze lezal, pograzony w glebokim snie kiedy ksiaze Ramzes sciagnal z niego plaszcz i zawolal z wesolym smiechem: - Wstawaj, czujny wodzu!... Juz pulki ruszyly. Tutmozis usiadl na lozku i przetarl zaspane oczy. - Ach, to ty, panie? - spytal ziewajac. - Coz, wyspales sie? - Jak nigdy! - odparl ksiaze. - A ja bym jeszcze spal. Wykapali sie obaj, wlozyli kaftany i polpancerze i dosiedli koni, ktore rwaly sie z rak masztalerzom. Wnet nastepca z mala swita opuscil miasto wyprzedzajac po drodze leniwie maszerujace kolumny wojsk. Nil bardzo rozlal, a ksiaze chcial byc obecnym przy przechodzeniu kanalow i brodow. Gdy slonce weszlo, ostatni woz obozowy byl juz daleko za miastem, a dostojny nomarcha Pi-Bast mowil do swojej sluzby: - Teraz ide spac i biada temu, kto zbudzi mnie przed uczta wieczorna! Nawet boskie slonce odpoczywa po kazdym dniu, ja zas od pierwszego Hator nie kladlem sie. Zanim dokonczyl pochwaly swojej czujnosci, wszedl oficer policyjny i poprosil go o osobne posluchanie w bardzo waznej sprawie. - Bodaj was ziemia pochlonela! - mruknal dostojny pan. Niemniej kazal wezwac oficera i spytal go opryskliwie: - Nie mozna to zaczekac kilku godzin?... Przecie chyba Nil nie ucieka... - Stalo sie wielkie nieszczescie - odparl oficer. - Syn nastepcy tronu zabity... - Co?... jaki?... - krzyknal nomarcha. - Syn Sary Zydowki. - Kto zabil?... kiedy... - Dzis w nocy. - Ale kto to mogl zrobic?... Oficer schylil glowe i rozlozyl rece. - Pytam sie, kto zabil?... - powtorzyl dostojnik, wiecej przerazony anizeli rozgniewany. - Sam, panie, racz przeprowadzic sledztwo. Usta moje nie powtorza tego, co slyszaly uszy. Przerazenie nomarchy wzroslo. Kazal przyprowadzic sluzbe Sary, a jednoczesnie poslal po arcykaplana Mefresa. Mentezufis bowiem, jako przedstawiciel ministra wojny, pojechal z ksieciem. Przyszedl zdziwiony Mefres. Nomarcha powtorzyl mu wiadomosc o zabojstwie dziecka nastepcy i o tym, ze oficer policyjny nie smie dawac zadnych objasnien. - A swiadkowie sa? - spytal arcykaplan. - Czekaja na rozkazy waszej dostojnosci, ojcze swiety. Wprowadzono odzwiernego Sary. - Slyszales - zapytal go nomarcha - ze dziecko twej pani zabite? Czlowiek upadl na ziemie i odpowiedzial: - Nawet widzialem dostojne zwloki rozbite o sciane i zatrzymalem nasza pania, ktora krzyczac wybiegla na ogrod. - Kiedy to sie stalo? - Dzis po polnocy. Zaraz po przyjsciu do naszej pani najdostojniejszego ksiecia nastepcy... - odparl stroz. - Jak to, wiec ksiaze byl w nocy u waszej pani? - spytal Mefres. - Rzekles, wielki proroku. - To dziwne! - szepnal Mefres do nomarchy. Drugim swiadkiem byla kucharka Sary, trzecim dziewczyna sluzebna. Obie twierdzily, ze po polnocy ksiaze nastepca wszedl na pietro do pokoju Sary, bawil tam chwile, potem predko wybiegl do ogrodu, a wnet po nim ukazala sie pani Sara strasznie krzyczac. - Alez ksiaze nastepca przez cala noc nie wychodzil ze swej komnaty w palacu... - rzekl nomarcha. Oficer policyjny pokrecil glowa i oswiadczyl, ze czeka w przedpokoju kilku ludzi ze sluzby palacowej. Wezwano ich, swiety Mefres zadal im pytania i okazalo sie, ze nastepca tronu - nie spal w palacu. Opuscil swa komnate przed polnoca i wyszedl do ogrodu; wrocil zas, gdy odezwaly sie pierwsze trabki grajace pobudke. Gdy wyprowadzono swiadkow, a dwaj dostojnicy zostali sami, nomarcha z jekiem rzucil sie na podloge i zapowiedzial Mefresowi, ze jest ciezko chory i ze woli stracic zycie anizeli prowadzic sledztwo. Arcykaplan byl bardzo blady i wzruszony, ale odparl, ze sprawe zabojstwa trzeba wyswietlic, i rozkazal nomarsze w imieniu faraona, azeby poszedl z nim do mieszkania Sary. Do ogrodu nastepcy bylo niedaleko, i dwaj dostojnicy niebawem znalezli sie na miejscu zbrodni. Wszedlszy do pokoju na pietrze zobaczyli Sare kleczaca przy kolysce w takiej postawie, jakby karmila niemowle. Na scianie i na podlodze czerwienily sie krwawe plamy. Nomarcha oslabl tak, ze musial usiasc, ale Mefres byl spokojny. Zblizyl sie do Sary, dotknal jej ramienia i rzekl: - Pani, przychodzimy tu w imieniu jego swiatobliwosci. Sara nagle zerwala sie na rowne nogi, a zobaczywszy Mefresa zawolala strasznym glosem: - Przeklenstwo wam!... Chcieliscie miec zydowskiego krola, a oto krol... O, czemuzem, nieszczesna, usluchala waszych rad zdradzieckich... Zatoczyla sie i znowu przypadla do kolyski jeczac: - Moj synek... moj maly Seti!... Taki byl piekny, taki madry... Dopiero co wyciagal do mnie raczki... Jehowo!...- krzyknela - oddaj mi go, wszakze to w twojej mocy... Bogowie egipscy, Ozirisie... Horusie... Izydo... Izydo, przecie ty sama bylas matka... Nie moze byc, azeby w niebiosach nikt nie wysluchal mojej prosby... Takie malutkie dziecko... hiena ulitowalaby sie nad nim... Arcykaplan ujal ja pod ramiona i postawil na nogach. Pokoj zapelnila policja i sluzba. - Saro - rzekl arcykaplan - w imieniu jego swiatobliwosci pana Egiptu wzywam cie i rozkazuje, azebys odpowiedziala: kto zamordowal twego syna? Patrzyla przed siebie jak oblakana i tarla czolo. Nomarcha podal jej wody z winem, a jedna z obecnych kobiet skropila ja octem. - W imieniu jego swiatobliwosci - powtorzyl Mefres - rozkazuje ci, Saro, azebys powiedziala nazwisko zabojcy. Obecni zaczeli sie cofac ku drzwiom, nomarcha rozpaczliwym ruchem zaslonil sobie uszy. - Kto zabil?... - rzekla Sara zduszonym glosem, topiac wzrok w twarzy Mefresa. - Kto zabil, pytasz?... Znam ja was - kaplani!... Znam wasza sprawiedliwosc... - Wiec kto?... - nalegal Mefres. - Ja!... - krzyknela nieludzkim glosem Sara. - Ja zabilam moje dziecko za to, ze zrobiliscie je Zydem... - To falsz! - syknal arcykaplan. - Ja... ja!... - powtarzala Sara. - Hej, ludzie, ktorzy mnie widzicie i slyszycie - zwrocila sie do swiadkow - wiedzcie o tym, ze ja zabilam... ja... ja... ja!... - krzyczala bijac sie w piersi. Na tak wyrazne oskarzenie samej siebie nomarcha oprzytomnial i ze wspolczuciem patrzyl na Sare; kobiety szlochaly, odzwierny ocieral lzy. Tylko swiety Mefres zaciskal sine usta. Wreszcie rzekl dobitnym glosem, patrzac na urzednikow policyjnych: - Sludzy jego swiatobliwosci, oddaje wam te kobiete, ktora macie odprowadzic do gmachu sadowego... - Ale moj syn ze mna!... - wtracila Sara rzucajac sie do kolyski. - Z toba... z toba, biedna kobieto - rzekl nomarcha i zaslonil twarz. Dostojnicy wyszli z komnaty. Oficer policyjny kazal przyniesc lektyke, i z oznakami najwyzszego szacunku sprowadzil na dol Sare. Nieszczesliwa wziela z kolyski krwia poplamione zawiniatko i bez oporu siadla do lektyki. Cala sluzba poszla za nia do gmachu sadowego. Gdy Mefres z nomarcha wracali do siebie przez ogrod, naczelnik prowincji odezwal sie wzruszony: - Zal mi tej kobiety!... - Slusznie bedzie ukarana... za klamstwo - odparl arcykaplan. - Wasza dostojnosc myslisz... - Jestem pewny, ze bogowie znajda i osadza prawdziwego morderce... Przy furcie ogrodowej zabiegl im droge rzadca palacu Kamy wolajac: - Nie ma Fenicjanki!... Zniknela tej nocy... - Nowe nieszczescie... - szepnal nomarcha. - Nie lekaj sie - rzekl Mefres - pojechala za ksieciem... Z tych odzywan sie dostojny nomarcha poznal, ze Mefres nienawidzi ksiecia, i - serce w nim zamarlo. Jezeli bowiem dowioda Ramzesowi, ze zabil wlasnego syna, nastepca nigdy nie wstapi na tron ojcowski, a twarde jarzmo kaplanskie jeszcze mocniej zaciezy nad Egiptem. Smutek dostojnika powiekszyl sie, gdy mu powiedziano wieczorem, ze dwaj lekarze ze swiatyni Hator obejrzawszy trup dzieciecia wyrazili przekonanie, iz zabojstwo mogl spelnic tylko mezczyzna. Ktos - mowili - schwycil prawa reka za obie nozki chlopczyka i rozbil mu glowe o sciane. Reka zas Sary nie mogla objac obu nozek, na ktorych wreszcie znac bylo slady duzych palcow. Po tym objasnieniu arcykaplan Mefres, w towarzystwie arcykaplana Sema, poszedl do wiezienia do Sary i zaklinal ja na wszystkie bogi egipskie i cudzoziemskie, aby oswiadczyla, ze ona nie jest winna smierci dziecka, i azeby opisala: jak wygladal sprawca zbrodni? - Zawierzymy slowom twoim - mowil Mefres - i zaraz bedziesz wolna. Ale Sara zamiast wzruszyc sie tym dowodem zyczliwosci, wpadla w gniew. - Szakale - wolala - nie dosc wam dwu ofiar, ze jeszcze pozadacie nowych?... Ja to zrobilam, nieszczesna, ja... bo ktoz inny bylby tak nikczemnym, azeby zabijac dziecko?... Male dzieciatko, ktore nikomu nie szkodzilo... - A czy wiesz, uparta kobieto, co ci grozi? - zapytal swiety Mefres. - Przez trzy dni bedziesz na rekach trzymala zwloki twego dziecka, a potem pojdziesz do wiezienia na pietnascie lat. - Tylko trzy dni? - powtorzyla. - Alez ja na wieki nie chce sie z nim rozlaczac, z moim malym Setim... I nie do wiezienia, ale do grobu pojde za nim, a pan moj razem kaze nas pochowac... Gdy arcykaplani opuscili Sare, odezwal sie najpobozniejszy Sem: - Zdarzylo mi sie widziec matki dzieciobojczynie i sadzic je; ale zadna nie byla podobna do tej. - Bo tez ona nie zabila swego dziecka - odparl gniewnie Mefres. - Wiec kto?.. - Ten, ktorego widziala sluzba kiedy wpadl do domu Sary i w chwile pozniej uciekl... Ten, ktory idac na nieprzyjaciela zabral ze soba fenicka kaplanke Kame, ktora splugawila oltarz... Ten wreszcie - dokonczyl z uniesieniem Mefres - ktory wygnal z domu Sare i uczynil ja niewolnica za to, ze jej syn zostal Zydem... - Okropne sa twoje slowa! - odparl zatrwozony Sem. - Zbrodnia jest gorsza i pomimo uporu tej glupiej kobiety zostanie odkryta. Ani przypuszczal swiety maz, ze bardzo predko spelni sie jego proroctwo. A stalo sie to nastepujacym sposobem. Jeszcze ksiaze Ramzes wyruszajac z wojskiem z Pi-Bast, nie zdazyl opuscic palacu, kiedy naczelnik policji juz wiedzial o zabiciu dziecka Sary, o ucieczce Kamy i o tym, ze sluzba Sary widziala ksiecia wchodzacego w nocy do jej domu. Naczelnik policji byl czlowiek bystry; domyslil sie, kto mogl popelnic zbrodnie, i zamiast prowadzic na miejscu sledztwo, popedzil za miasto scigac winnych uprzedziwszy o tym, co zaszlo, Hirama. I otoz w tym czasie, gdy Mefres usilowal wydobyc zeznanie Sary, najdzielniejsi agenci pi-bastenskiej policji tudziez wszyscy Fenicjanie, pod przewodztwem Hirama, juz scigali Greka Lykona i kaplanke Kame. Jakoz trzeciej nocy po wymaszerowaniu ksiecia naczelnik policji wrocil do Pi-Bast prowadzac ze soba duza, okryta plotnem klatke, w ktorej jakas kobieta krzyczala wnieboglosy. Nie kladac sie spac naczelnik wezwal oficera, ktory prowadzil sledztwo, i z uwaga wysluchal jego raportu. O wschodzie slonca dwaj arcykaplani, Sem i Mefres, tudziez pi-bastenski nomarcha otrzymali najpokorniejsze wezwanie, aby raczyli natychmiast, jezeli taka bedzie ich wola, przybyc do naczelnika policji. Jakoz wszyscy trzej zeszli sie o tej samej godzinie; zas naczelnik policji nisko klaniajac sie poczal blagac ich, aby mu opowiedzieli wszystko, co wiedza o zabojstwie dziecka nastepcy tronu. Nomarcha, choc wielki dostojnik, pobladl uslyszawszy to pokorne wezwanie i odpowiedzial, ze nic nie wie. Prawie to samo powtorzyl arcykaplan Sem dodajac od siebie uwage, ze Sara wydaje mu sie niewinna. Gdy zas przyszla kolej na swietego Mefresa, ten rzekl: - Nie wiem, czy wasza dostojnosc slyszales, ze w nocy, kiedy spelniono zbrodnie, uciekla jedna z ksiazecych kobiet imieniem Kama? Naczelnik policji zdawal sie byc mocno zdziwionym. - Nie wiem rowniez - ciagnal Mefres - czy powiedziano waszej dostojnosci, ze nastepca tronu nie nocowal w palacu i ze byl w domu Sary. Odzwierny i dwie sluzace poznaly go, gdyz noc byla dosc widna. Podziw naczelnika policji zdawal sie dosiegac szczytu. - Wielka szkoda - zakonczyl arcykaplan - ze waszej dostojnosci nie bylo pare dni w Pi-Bast... Naczelnik bardzo nisko uklonil sie Mefresowi i zwrocil sie do nomarchy: - Czy wasza czesc nie raczylbys laskawie powiedziec mi: jak byl ubrany ksiaze owego wieczora?... - Mial bialy kaftan i purpurowy fartuszek obszyty zlotymi fredzlami - odparl nomarcha. - Dobrze pamietam, gdyz bylem jednym z ostatnich, ktorzy rozmawiali z ksieciem owego wieczora. Naczelnik policji klasnal w rece i do biura wszedl odzwierny Sary. - Widziales ksiecia - zapytal go - kiedy wchodzil w nocy do domu twej pani? - Otwieralem furtke jego dostojnosci, oby zyl wiecznie!... - A pamietasz, jak byl ubrany?... - Mial kaftan w pasy zolte i czarne, taki sam czepek i fartuszek niebieski z czerwonym - odpowiedzial odzwierny. Teraz obaj kaplani i nomarcha zaczeli sie dziwic. Gdy zas wprowadzono po kolei obie slugi Sary, ktore dokladnie powtorzyly opis ubioru ksiecia, oczy nomarchy zaplonely radoscia, a na twarzy swietego Mefresa widac bylo zmieszanie. - Przysiegne - wtracil dostojny nomarcha - ze ksiaze mial bialy kaftan i purpurowy ze zlotym fartuszek... - A teraz - odezwal sie naczelnik policji - raczcie, najczcigodniejsi, udac sie ze mna do wiezienia. Zobaczymy tam jeszcze jednego swiadka... Zeszli na dol, do podziemnej sali, gdzie pod oknem stala wielka klatka przykryta plotnem. Naczelnik policji odrzucil kijem plotno, a obecni zobaczyli w kacie lezaca kobiete. - Alez to jest pani Kama!... - zawolal nomarcha. Byla to istotnie Kama, chora i bardzo zmieniona. Gdy na widok dostojnikow podniosla sie i stanela w swietle, obecni zobaczyli jej twarz pokryta miedzianymi plamami. Oczy miala jak oblakane. - Kamo - rzekl naczelnik policji - bogini Astoreth dotknela cie tradem... - To nie bogini!... - odezwala sie zmienionym glosem. - To nikczemni Azjaci podrzucili mi zatruty welon... O, ja nieszczesliwa!... - Kamo - ciagnal naczelnik policji - nad nedza twoja ulitowali sie najznakomitsi nasi arcykaplani, swieci Sem i Mefres. Jezeli odpowiesz prawde, pomodla sie za ciebie i - moze wszechmocny Oziris odwroci od ciebie kleske. Jeszcze czas, choroba dopiero sie zaczyna, a nasi bogowie duzo moga... Chora kobieta upadla na kolana i przyciskajac twarz do kraty mowila zlamanym glosem: - Ulitujcie sie nade mna... Wyrzeklam sie bogow fenickich i sluzbe moja do konca zycia poswiece wielkim bogom Egiptu... Tylko oddalcie ode mnie... - Odpowiedz, ale prawde - pytal naczelnik policji - a bogowie nie odmowia ci swej laski: kto zabil dziecko Zydowki Sary?... - Zdrajca Lykon, Grek... Byl spiewakiem przy naszej swiatyni i mowil, ze mnie kocha... A teraz rzucil mnie, nikczemnik, zabrawszy moje klejnoty!... - Dlaczego Lykon zabil dziecko? - Chcial zabic ksiecia, lecz nie znalazlszy go w palacu pobiegl do domu Sary i... - Jakim sposobem zbrodniarz dostal sie do pilnowanego domu? - Albo to nie wiesz, panie, ze Lykon jest podobny do ksiecia?... Podobni sa jak dwa liscie jednej palmy... - Jak byl ubrany Lykon tej nocy?... - pytal dalej naczelnik policji. - Mial... mial kaftan w zolte i czarne pasy... takiz czepek i fartuszek czerwony z niebieskim... Juz nie meczcie mnie... wroccie mi zdrowie... Zlitujcie sie... bede wierna waszym bogom... Czy juz wychodzicie?... O, niemilosierni !... - Biedna kobieto - odezwal sie arcykaplan Sem - przyszle ci tu poteznego cudotworce i moze... - O, niech was blogoslawi Astoreth... Nie, niech was blogoslawia wasi bogowie wszechmocni i litosciwi... - szeptala okrutnie znekana Fenicjanka. Dostojnicy wyszli z wiezienia i wrocili do biura. Nomarcha, widzac, ze arcykaplan Mefres ma wciaz spuszczone oczy i zaciete usta, zapytal go: - Czy nie cieszysz sie, mezu swiety, z tych cudownych odkryc, jakie porobil nasz slawny naczelnik policji?... - Nie mam powodu do radosci - odparl szorstko Mefres. - Sprawa, zamiast uproscic, wikla sie... Bo przeciez Sara wciaz twierdzi, ze ona zabila dziecko, a zas Fenicjanka tak odpowiada, jakby ja wyuczono... - Nie wierzysz zatem, wasza dostojnosc?... - wtracil naczelnik policji. - Bo nigdy nie widzialem dwu ludzi tak podobnych do siebie, azeby jeden mogl byc wziety za drugiego. Tym bardziej zas nie slyszalem, azeby w Pi-Bast istnial czlowiek mogacy udawac naszego nastepce tronu (oby zyl wiecznie!...). - Czlowiek ten - rzekl naczelnik policji - byl w Pi-Bast przy swiatyni Astoreth. Znal go tyryjski ksiaze Hiram i na wlasne oczy widzial go nasz namiestnik. Owszem, niezbyt dawno wydal mi rozkaz schwytania go i nawet obiecal wysoka nagrode. - Ho!... ho!.. - zawolal Mefres. - Widze, dostojny naczelniku policji, ze okolo ciebie zaczynaja skupiac sie najwyzsze tajemnice panstwa. Pozwol jednak, ze dopoty nie uwierze w owego Lykona, dopoki go sam nie zobacze... I rozgniewany opuscil biuro, a za nim swiety Sem wzruszajac ramionami. Kiedy w kurytarzu ucichly ich kroki, nomarcha spojrzawszy bystro na naczelnika policji rzekl: - Co?.. - Zaprawde - odparl naczelnik - swieci prorocy zaczynaja sie dzis mieszac nawet do tych rzeczy, ktore nigdy nie podchodzily pod ich wladze... - I my to musimy cierpiec!... - szepnal nomarcha. - Do czasu - westchnal naczelnik policji. - Gdyz, o ile znam ludzkie serca, wszyscy wojskowi i urzednicy jego swiatobliwosci, cala wreszcie arystokracja oburza sie samowola kaplanow. Wszystko musi miec kres... - Rzekles wielkie slowa - odpowiedzial nomarcha sciskajac go za reke - a jakis glos wewnetrzny mowi mi, ze jeszcze ujrze cie najwyzszym naczelnikiem policji przy boku jego swiatobliwosci. Znowu uplynelo pare dni. Przez ten czas paraszytowie ubezpieczyli od zepsucia zwloki Ramzesowego synka, a Sara wciaz przebywala w wiezieniu czekajac na sad, pewna, ze ja potepia. Kama rowniez siedziala w wiezieniu, w klatce; obawiano sie jej bowiem jako dotknietej tradem. Wprawdzie odwiedzil ja cudowny lekarz, odmowil przy niej modlitwy i dal jej do picia wszystkoleczaca wode. Mimo to Fenicjanki nie opuszczala goraczka, miedziane plamy nad brwiami i na policzkach robily sie coraz wyrazniejsze. Wiec z biura nomarchy wyszedl rozkaz wywiezienia jej na pustynie wschodnia, gdzie, odsunieta od ludzi, istniala kolonia tredowatych. Pewnego wieczora do swiatyni Ptah przyszedl naczelnik policji mowiac, ze chce rozmowic sie z arcykaplanami. Naczelnik mial ze soba dwu ajentow i czlowieka od stop do glow odzianego w wor. Po chwili odpowiedziano mu, ze arcykaplani oczekuja go w izbie swietej, pod posagiem bostwa. Naczelnik zostawil ajentow przed brama, wzial za ramie czlowieka odzianego w wor i prowadzony przez kaplana udal sie do swietej izby. Gdy wszedl tam, zastal Mefresa i Sema ubranych w arcykaplanskie szaty, ze srebrnymi blachami na piersiach. Wowczas upadl przed nimi na ziemie i rzekl: - Stosownie do waszego rozkazu przyprowadzam wam, swieci mezowie, zbrodniarza Lykona. Czy chcecie zobaczyc jego twarz? A gdy zgodzili sie, naczelnik policji powstal i z towarzyszacego mu czlowieka zerwal wor. Obaj arcykaplani krzykneli ze zdumienia. Grek rzeczywiscie tak byl podobny do nastepcy tronu, Ramzesa, ze nie bylo mozna oprzec sie zludzeniu. - Tyzes to jest Lykon, spiewak poganskiej swiatyni Astoreth?... - zapytal skrepowanego Greka swiety Sem. Lykon usmiechnal sie pogardliwie. - I ty zamordowales dziecko ksiecia?... - dodal Mefres. Grek posinial z gniewu i usilowal zerwac peta. - Tak! - zawolal - zabilem szczenie, bom nie mogl znalezc jego ojca, wilka... Oby spalil go ogien niebieski!... - Co ci winien ksiaze, zbrodniarzu?... - spytal oburzony Sem. - Co winien!... Porwal mi Kame i wtracil ja w chorobe, z ktorej nie ma wyjscia... Bylem wolny, moglem uciec z majatkiem i zyciem, ale postanowilem zemscic sie, i oto macie mnie... Jego szczescie, ze wasi bogowie mocniejsi sa od mojej nienawisci... Dzis mozecie mnie zabic... Im predzej, tym lepiej. - Wielki to zbrodniarz - odezwal sie arcykaplan Sem. Mefres milczal i wpatrywal sie w palajace wsciekloscia oczy Greka. Podziwial jego odwage i rozmyslal. Nagle rzekl do naczelnika policji: - Mozesz, dostojny panie, odejsc; ten czlowiek nalezy do nas. - Ten czlowiek - odparl oburzony naczelnik - nalezy do mnie... Ja go schwytalem i ja otrzymam od ksiecia nagrode. Mefres powstal i wydobyl spod ornatu zloty medal. - W imieniu najwyzszej rady, ktorej jestem czlonkiem - mowil Mefres - rozkazuje ci oddac nam tego czlowieka. Pamietaj, ze jego istnienie jest najwyzsza tajemnica panstwowa, i zaprawde, stokroc lepiej bedzie dla ciebie, jezeli calkiem zapomnisz, zes go tu zostawil... Naczelnik policji znowu upadl na ziemie i - wyszedl tlumiac gniew. "Zaplaci wam za to pan nasz, ksiaze nastepca, gdy zostanie faraonem!... - myslal. - A ze i ja oddam wam moja czastke, zobaczycie..." Agenci stojacy przed brama zapytali go: gdzie jest wiezien?... - Na wiezniu - odparl - spoczela reka bogow. - A nasze wynagrodzenie?... - niesmialo odezwal sie starszy agent. - I na waszym wynagrodzeniu spoczela reka bogow - rzekl naczelnik. - Wyobrazcie wiec sobie, ze wam snil sie ten wiezien, a bedziecie czuli sie bezpieczniejsi w waszej sluzbie i zdrowiu. Agenci milczac spuscili glowy. Ale w sercach zaprzysiegli zemste kaplanom pozbawiajacym ich tak pieknego zarobku. Po odejsciu naczelnika policji Mefres zawolal kilku kaplanow i najstarszemu szepnal cos do ucha. Kaplani otoczyli Greka i wyprowadzili go z izby swietej. Lykon nie opieral sie. - Mysle - rzekl Sem - ze czlowiek ten, jako zabojca, powinien byc wydany sadowi. - Nigdy! - odparl stanowczo Mefres. - Na czlowieku tym ciezy nierownie gorsza zbrodnia: jest podobny do nastepcy tronu... - I co z nim zrobisz, wasza dostojnosc? - Zachowam go dla najwyzszej rady - mowil Mefres.- Tam, gdzie nastepca tronu zwiedza poganskie swiatynie wykrada z nich kobiety, gdzie kraj jest zagrozony niebezpieczna wojna, a wladza kaplanska buntem, tam - Lykon moze sie przydac... Nazajutrz w poludnie arcykaplan Sem, nomarcha i naczelnik policji przyszli do wiezienia Sary. Nieszczesliwa nie jadla od kilku dni i byla tak oslabiona, ze nawet nie podniosla sie z lawy na widok tylu dygnitarzy. - Saro - odezwal sie nomarcha, ktorego znala dawniej - przynosimy ci dobra nowine. - Nowine?... - powtorzyla apatycznym glosem. - Syn moj nie zyje, oto nowina!... Mam piersi przepelnione pokarmem, ale serce jest jeszcze pelniejsze smutku... - Saro - mowil nomarcha - jestes wolna... Nie ty zabilas dziecie. Martwe jej rysy ozywily sie. Zerwala sie z lawy i krzyknela: - Ja... ja zabilam... tylko ja!... - Syna twego, uwazaj Saro, zabil mezczyzna, Grek, nazwiskiem Lykon, kochanek Fenicjanki Kamy... - Co mowisz?... - wyszeptala chwytajac go za rece. - O, ta Fenicjanka!... Wiedzialam, ze nas zgubi... Ale Grek?... Ja nie znam zadnego Greka... Coz wreszcie moglby zawinic Grekom moj syn... - Nie wiem o tym - ciagnal nomarcha. - Grek ten juz nie zyje. Ale uwazaj, Saro: ten czlowiek byl tak podobny do ksiecia Ramzesa, ze gdy wszedl do twego pokoju, myslalas, ze to nasz pan... I wolalas oskarzyc sama siebie anizeli swego i naszego pana. - Wiec to nie byl Ramzes?... - zawolala chwytajac sie za glowe. - I ja, nedzna, pozwolilam, azeby obcy czlowiek wywlokl syna mego z kolebki... Cha!... cha!... cha!... Zaczela sie smiac coraz ciszej. Nagle, jakby jej nogi podcieto, runela na ziemie, rzucila pare razy rekoma i w smiechu skonala. Ale na twarzy jej pozostal wyraz niezglebionego zalu, ktorego nawet smierc nie mogla odegnac.
ROZDZIAL SIEDEMNASTY Zachodnia granice Egiptu na dlugosci przeszlo sto mil jeograficznych stanowi sciana pagorkow wapiennych, nagich, poprzerywanych wawozami, wysokich na pareset metrow. Biegnie ona wzdluz Nilu, od ktorego oddala sie na mile, niekiedy na kilometr. Gdyby kto wdrapal sie na ktory z pagorkow i zwrocil twarz ku polnocy, zobaczylby jedno z najosobliwszych widowisk. W dole, na prawo, mialby waska, ale zielona lake, przerznieta Nilem; zas na lewo ujrzalby nieskonczona rownine barwy zoltej, urozmaicona plamami bialymi albo ceglastymi. Jednostajnosc widoku, drazniaca zoltosc piasku, upal, a nade wszystko bezmiar nieskonczony, oto najogolniejsze cechy Pustyni Libijskiej rozciagajacej sie na zachod od Egiptu. Przy blizszym jednak rozejrzeniu sie pustynia wydalaby sie mniej jednostajna. Jej piasek nie uklada sie plasko, ale tworzy szereg zwalow przypominajacych ogromne fale na wodzie. Jest to jakby rozkolysane morze, ktore zakrzeplo. Kto by jednak mial odwage isc po tym morzu godzine, dwie, niekiedy caly dzien, wciaz na zachod, zobaczylby nowy widok. Na horyzoncie ukazuja sie wzgorza, niekiedy skaly i urwiska najdziwniejszych form. Pod nogami piasek staje sie coraz plytszym i poczyna wynurzac sie spod niego skala wapienna niby lad. . Istotnie jest to lad, a nawet kraj wsrod piaszczystego morza. Obok wapiennych pagorkow widac doliny, na nich koryta rzek i strumieni, dalej rownine, a wsrod niej jezioro z powyginana linia brzegow i dnem zaklesnietym. Ale na tych rowninach i wzgorzach nie rosnie ani zdzblo trawy, w jeziorze nie ma kropli wody, korytem rzeki nie plynie nic. Jest to krajobraz nawet bardzo urozmaicony pod wzgledem form ziemi, ale krajobraz, z ktorego wszystka woda uciekla, najmniejsza wilgoc wyschla, krajobraz martwy, gdzie nie tylko wyginela wszelka roslinnosc, ale nawet urodzajna warstwa gruntu roztarla sie w pyl lub wsiaknela w opoke. W tych miejscach trafil sie wypadek najokropniejszy, o jakim mozna pomyslec: natura skonala, zostal z niej tylko szkielet i prochy, ktore do reszty rozklada upal i z miejsca na miejsce przerzuca wiatr goracy. Za tym zmarlym, a nie pochowanym ladem ciagnie sie znowu morze piasku, na ktorym tu i owdzie widac spiczaste stozki, wznoszace sie niekiedy na pietro wysokosci. Kazdy szczyt takiego pagorka konczy sie peczkiem listkow szarych, zapylonych, o ktorych trudno powiedziec, ze zyja; one tylko nie moga zwiednac. Dziwaczny stozek oznacza, ze w tym miejscu woda jeszcze nie wyschla, ale przed spiekota skryla sie pod ziemie i jako tako podtrzymuje wilgoc gruntu. Na to miejsce upadlo nasienie tamaryndusu i z wielkim trudem poczela wzrastac roslina. Lecz wladca pustyni, Tyfon, dostrzegl ja i z wolna poczal zasypywac piaskiem. A im wiecej roslinka pnie sie w gore, tym wyzej podnosi sie stozek duszacego ja piasku. Zablakany w pustyni tamaryndus wyglada jak topielec na prozno wyciagajacy dlonie do nieba. I znowu rozwala sie nieskonczone zolte morze, ze swymi falami piasku i nie mogacymi skonac rozbitkami swiata roslinnego. Nagle ukazuje sie skalista sciana w niej szczeliny niby bramy... Rzecz nie do uwierzenia! Poza jedna z tych bram widac rozlegla doline barwy zielonej, mnostwo palm, blekitne wody jeziora. Widac nawet pasace sie owce, bydlo i konie, miedzy nimi uwijaja sie ludzie; z daleka na stokach skal pietrzy sie cale miasteczko, a na szczytach bieleja mury swiatyn. Jest to oaza, niby wyspa wsrod piaszczystego oceanu. Takich oaz za czasow faraonow bylo bardzo wiele, moze kilkadziesiat. Tworzyly one lancuch wysp pustynnych wzdluz zachodniej granicy Egiptu. Lezaly w odleglosci dziesieciu, pietnastu lub dwudziestu mil jeograficznych od Nilu, a obejmowaly po kilkanascie i kilkadziesiat kilometrow kwadratowych powierzchni. Opiewane przez arabskich poetow oazy naprawde nigdy nie byly przedsionkami raju. Ich jeziora sa najczesciej bagnami; z podziemnych zrodlisk wyplywa woda ciepla, niekiedy cuchnaca i obrzydliwie slona; roslinnosc ani mogla porownywac sie z egipska. Niemniej ustronia te wydawaly sie cudem dla pustynnych wedrowcow, ktorzy znajdowali w nich troche zielonosci dla oka tudziez odrobine chlodu, wilgoci i daktylow. Ludnosc tych wysp wsrod piaszczystego oceanu byla bardzo rozmaita: od kilkuset osob do kilkunastu tysiecy, zaleznie od przestrzeni. Byli to wszystko awanturnicy lub ich potomkowie egipscy, libijscy, etiopscy. W pustynie bowiem uciekali ludzie nie majacy juz nic do stracenia: wiezniowie z kopaln, przestepcy scigani przez policje, chlopi przeciazeni panszczyzna lub robotnicy, ktorzy woleli niebezpieczenstwo anizeli prace. Wieksza czesc tych zbiegow marnie ginela w pustyni. Niektorym po nieopisanych meczarniach udawalo sie dotrzec do oazy, gdzie pedzili zywot nedzny, lecz swobodny, i zawsze byli gotowi wpasc do Egiptu na nieuczciwy zarobek. Miedzy pustynia i Morzem Srodziemnym ciagnal sie bardzo dlugi, choc niezbyt szeroki pas ziemi zyznej, zamieszkaly przez rozmaite plemiona, ktore Egipcjanie nazywali Libijczykami. Jedne z tych plemion zajmowaly sie rolnictwem, inne rybactwem i morska zegluga; w kazdym z nich jednak byla gromada dzikusow, ktorzy woleli kradziez, wojne i rozboj anizeli systematyczna prace. Bandycka ta ludnosc nieustannie ginela wsrod nedzy albo wojennych przygod, lecz i ciagle powiekszala sie regularnym doplywem Szardana (Sardynczykow) i Szakalusza (Sycylijczykow), ktorzy w owej epoce byli jeszcze wiekszymi barbarzyncami i zbojami anizeli rodowici Libijczycy. Poniewaz Libia stykala sie z zachodnia granica Dolnego Egiptu, barbarzyncy wiec czesto grabili ziemie jego swiatobliwosci i - bywali strasznie karceni. Przekonawszy sie jednak, ze wojna z Libijczykami nie prowadzi do niczego, faraonowie, a raczej kaplani, chwycili sie innej polityki. Prawowitym rodzinom libijskim pozwalali osiedlac sie na nadmorskich bagnach Dolnego Egiptu, zas bandytow i awanturnikow werbowali do wojska i mieli z nich wybornych zolnierzy. W ten sposob panstwo zabezpieczylo sobie spokoj na zachodniej granicy. Dla utrzymania zas w porzadku pojedynczych rabusiow libijskich wystarczala policja, straz polowa i pare pulkow regularnych ustawionych wzdluz kanopijskiej odnogi Nilu. Taki stan rzeczy trwal blisko sto osmdziesiat lat; ostatnia bowiem wojne z Libijczykami prowadzil jeszcze Ramzes III, ktory ucial ogromne stosy rak poleglym nieprzyjaciolom i przywiodl do Egiptu trzynascie tysiecy niewolnikow. Od tej pory nikt nie lekal sie napadu ze strony Libii i dopiero przy schylku panowania Ramzesa XII dziwna polityka kaplanow na nowo zapalila w tamtych stronach pozar walki. Wybuchla zas ona z nastepujacych powodow: Jego dostojnosc Herhor, minister wojny i arcykaplan, skutkiem oporu jego swiatobliwosci faraona nie mogl zawrzec z Asyria traktatu o podzial Azji. Pragnac jednak, stosownie do przestrog Beroesa, utrzymac z Asyryjczykami dluzszy spokoj, Herhor zapewnil Sargona, ze Egipt nie przeszkodzi im w prowadzeniu wojny z Azjatami wschodnimi i polnocnymi. A poniewaz pelnomocnik krola Assara zdawal sie nie ufac przysiegom, wiec Herhor postanowil zlozyc mu materialny dowod zyczliwosci i w tym celu wydal rozkaz natychmiastowego uwolnienia dwudziestu tysiecy wojsk najemnych, przewaznie Libijczykow. Dla uwolnionych, a nic nie winnych i zawsze wiernych zolnierzy postanowienie to bylo nieszczesciem nieomal rownajacym sie karze smierci. Przed Egiptem otwieralo sie niebezpieczenstwo wojny z Libia, ktora w zaden sposob nie mogla dac przytulku takiej masie ludzi, przywyklych tylko do musztry i wygod, nie zas do pracy i nedzy. Ale Herhor i kaplani nie krepowali sie drobiazgami, gdy chodzilo o wielkie interesa panstwowe. Naprawde bowiem wypedzenie najemnikow libijskich przynosilo duze korzysci. Przede wszystkim Sargon i jego towarzysze podpisali i zaprzysiegli tymczasowy traktat z Egiptem na lat dziesiec, przez ktory to czas, wedlug proroctw chaldejskich kaplanow, mialy ciazyc nad ziemia swieta zle losy. Po wtore - wypedzenie dwudziestu tysiecy ludzi z wojska przynosilo skarbowi krolewskiemu cztery tysiace talentow oszczednosci, co bylo bardzo wazne. Po trzecie - wojna z Libia na zachodniej granicy byla upustem dla bohaterskich instynktow nastepcy tronu i na dlugi czas mogla odwrocic jego uwage od spraw azjatyckich i od granicy wschodniej. Jego dostojnosc Herhor i rada najwyzsza bardzo madrze przypuszczali, ze uplynie kilka lat, zanim Libijczycy, zuzywszy sie w partyzanckich walkach, zechca prosic o pokoj. Plan byl rozsadny, lecz autorowie jego popelnili jeden blad: nie przeczuli, ze w ksieciu Ramzesie tkwi material na genialnego wojownika. Rozpuszczone pulki libijskie, rabujac po drodze, bardzo predko dotarly do swej ojczyzny; tym latwiej ze Herhor nie kazal stawiac im przeszkod. Najpierwsi zas spomiedzy wypedzonych stanawszy na libijskiej ziemi niestworzone rzeczy opowiadali swoim rodakom.
Wedlug ich relacji, dyktowanych przez gniew i interes osobisty, Egipt byl dzis tak oslabiony jak w epoce najscia Hyksosow, przed dziewieciuset laty. Skarb faraona byl tak pusty, ze rowny bogom wladca musial rozpuscic ich, Libijczykow, ktorzy przecie stanowili najlepsza, jezeli nie jedyna czesc armii. Armii zreszta prawie nie bylo, chyba garstka na wschodniej granicy, a i to lada jakich zolnierzy. Oprocz tego miedzy jego swiatobliwoscia i kaplanami panowala niezgoda; robotnikom nie wyplacano zaslug, a chlopow wprost duszono podatkami; przez co masy ludu byly gotowe do buntu, byle znalazla sie pomoc. I jeszcze nie dosyc: albowiem nomarchowie, ktorzy kiedys byli niezaleznymi wladcami i od czasu do czasu przypominali sobie swoje prawa, dzis widzac slabosc rzadu przygotowuja sie do obalenia i faraona, i najwyzszej rady kaplanskiej. Wiesci te jak stado ptakow rozlecialy sie po libijskim wybrzezu i - natychmiast znalazly wiare. Bandyci i barbarzyncy zawsze byli gotowi do napadu, a tym wiecej dzis, gdy eks-zolnierze i eks-oficerowie jego swiatobliwosci zapewniali ich, ze zrabowanie Egiptu jest rzecza bardzo latwa. Zamozni i rozsadni Libijczycy rowniez uwierzyli wypedzonym legionistom; od wielu juz bowiem lat nie bylo dla nich tajemnica, ze szlachta egipska ubozeje, ze faraon nie ma wladzy, ze chlopi i robotnicy dopuszczaja sie z nedzy buntow. I otoz w calej Libii wybuchnal zapal. Wypedzonych zolnierzy i oficerow witano jak glosicieli dobrej nowiny. A poniewaz kraj byl ubogi i nie mial zapasow do podejmowania gosci, uchwalono wiec natychmiast wojne z Egiptem, azeby jak najrychlej pozbyc sie przybyszow. Nawet chytry i madry ksiaze libijski, Musawasa, dal sie porwac ogolnemu pradowi. Jego jednak nie przekonali imigranci, ale jacys ludzie powazni i dostojni, a wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa - agenci najwyzszej rady egipskiej. Ci dygnitarze, niby to niezadowoleni ze stanu rzeczy w Egipcie, niby to obrazeni na faraona i kaplanow, przyjechali do Libii od strony morza, kryli sie przed gawiedzia, unikali stosunkow z wypedzonymi zolnierzami, a Musawasie tlomaczyli pod najwiekszym sekretem i z dowodami w rekach, ze - teraz wlasnie powinien napasc na Egipt. - Znajdziesz tam - mowili - bezdenny skarbiec i spizarnie dla siebie, dla swoich ludzi i dla wnukow waszych wnukow. Musawasa - choc przebiegly wodz i dyplomata - dal sie zlapac. Jako czlowiek energiczny, natychmiast oglosil przeciw Egiptowi swieta wojne i - majac pod reka tysiace dzielnych wojownikow, pchnal pierwszy korpus ku wschodowi, pod dowodztwem swego syna, dwudziestoletniego Tehenny. Stary barbarzyniec znal wojne i rozumial, ze kto chce zwyciezyc, musi dzialac szybko, zadawac pierwsze ciosy. Przygotowania libijskie trwaly bardzo krotko. Eks-zolnierze jego swiatobliwosci wprawdzie przyszli bez broni, lecz znali swoje rzemioslo, a w owych czasach o bron nie bylo trudno. Pare rzemykow czy pare kawalkow sznurka na proce, wlocznia albo zaostrzony kij, topor albo ciezka palka, jedna torba kamykow, a druga - daktylow, oto wszystko. Oddal wiec Musawasa dwa tysiace eks-zolnierzy i ze cztery tysiace libijskiej holoty swemu synowi Tehennie, zalecajac mu, azeby czym predzej wpadl do Egiptu, zrabowal, co sie da, i przygotowal zapasy dla wlasciwej armii. Sam zas gromadzac powazniejsze sily rozeslal goncow po oazach i wzywal wszystkich, ktorzy nie maja nic do stracenia, pod swoje sztandary. Dawno w pustyni nie panowal taki ruch jak dzisiaj. Z kazdej oazy wychodzila gromada za gromada tak strasznych proletariuszow, ze choc juz byli prawie nadzy, jeszcze zaslugiwali na nazwe oberwancow. Opierajac sie na zdaniu swoich doradcow, ktorzy jeszcze miesiac temu byli oficerami jego swiatobliwosci, Musawasa calkiem rozsadnie przypuszczal, ze jego syn pierwej zrabuje kilkaset wsi i miasteczek od Terenuthis do Senti-Nofer, zanim spotka jakies powazniejsze sily egipskie. Wreszcie doniesiono mu, ze na pierwsza wiesc o ruchu Libijczykow nie tylko ucieklii wszyscy robotnicy z wielkiej huty szklannej, ale nawet, ze cofnelo sie wojsko zajmujace forteczki w Sochet-Hemau, nad Jeziorami Sodowymi. Byla to bardzo dobra wrozba dla barbarzyncow; huta bowiem szklanna stanowila powazne zrodlo dochodow dla faraonowego skarbca. Otoz Musawasa popelnil blad taki sam jak najwyzsza rada kaplanska: nie przeczul wojennego geniuszu w Ramzesie. I stala sie rzecz nadzwyczajna: zanim pierwszy korpus libijski dotarl do okolicy Sodowych Jezior, juz w tym miejscu znalazla sie dwa razy liczniejsza armia nastepcy tronu. Nie mozna nawet zarzucac Libijczykom nieprzezornosci. Tehenna i jego sztab utworzyli bardzo porzadna sluzbe wywiadowcza. Ich szpiegowie niejednokrotnie byli w Melcatis, Naucratis, Sai, Menuf, Terenuthis i przeplywali kanopijskie i bolbitynskie ramiona Nilu. Nigdzie jednak nie spotkali wojsk, ktorych ruchy musial paralizowac wylew, a zas prawie wszedzie widzieli poploch ludnosci osiadlej, ktora po prostu uciekala ze wsi pogranicznych. Przynosili wiec swemu dowodcy jak najlepsze wiadomosci. A tymczasem armia ksiecia Ramzesa, pomimo wylewu, w osm dni po uruchomieniu dotarla brzegu pustyni i zaopatrzona w wode i zywnosc przepadla miedzy gorami Sodowych Jezior. Gdyby Tehenna mogl jak orzel wzbic sie ponad stanowiska swojej bandy, struchlalby zobaczywszy, ze we wszystkich wawozach tej okolicy kryja sie egipskie pulki i - ze lada chwile korpus jego zostanie otoczony.
ROZDZIAL OSIEMNASTY Od chwili kiedy wojska Dolnego Egiptu wyszly z Pi-Bast, towarzyszacy ksieciu prorok Mentezufis odbieral i wysylal po kilka depesz dziennie. Jedna korespondencje prowadzil z ministrem Herhorem. Mentezufis posylal raporta do Memfisu o posuwaniu sie wojsk i o dzialalnosci nastepcy, dla ktorej nie ukrywal podziwu; zas dostojny Herhor robil uwagi w tym sensie, azeby nastepcy tronu zostawiono wszelka swobode i - ze gdyby Ramzes przegral pierwsza potyczke, rada najwyzsza nie bylaby tym zmartwiona. "Niewielka przegrana - pisal Herhor - bylaby nauka ostroznosci i pokory dla ksiecia Ramzesa, ktory juz dzis, choc jeszcze nic nie zrobil, uwaza sie za rownego najdoswiadczenszym wojownikom." Gdy zas Mentezufis odpowiedzial, ze trudno przypuscic, aby nastepca doznal porazki, Herhor dal mu do zrozumienia, ze w takim razie triumf nie powinien byc zanadto wielki. "Panstwo - mowil - nic na tym nie straci, jezeli wojowniczy i popedliwy nastepca tronu bedzie mial przez kilka lat zabawke na zachodniej granicy. On sam nabierze bieglosci w sztuce wojennej, a rozprozniaczeni i zuchwali nasi zolnierze znajda wlasciwe dla siebie zajecie". Druga korespondencje prowadzil Mentezufis ze swietym ojcem Mefresem, i ta wydawala mu sie wazniejsza. Mefres, obrazony kiedys przez ksiecia, dzis z okazji sprawy o zabicie dziecka Sary bez ogrodek oskarzal nastepce o dzieciobojstwo dokonane pod wplywem Kamy. A gdy w ciagu tygodnia wyszla na jaw niewinnosc Ramzesa, arcykaplan, jeszcze bardziej rozdrazniony, nie przestawal twierdzic, ze ksiaze jest zdolny do wszystkiego, jako nieprzyjaciel ojczystych bogow i sprzymierzeniec nedznych Fenicjan. Sprawa zabojstwa dziecka Sary tak podejrzanie wygladala w pierwszych dniach, ze nawet rada najwyzsza z Memfisu zapytala Mentezufisa: co o tym sadzi? Mentezufis jednak odpowiedzial, ze calymi dniami przypatruje sie ksieciu, lecz ani na chwile nie przypuszcza, azeby on byl morderca. Takie to korespondencje, niby stado drapieznych ptakow, krazyly dokola Ramzesa, podczas gdy on rozsylal zwiady w kierunku nieprzyjaciela, naradzal sie z wodzami lub zachecal wojska do szybkiego pochodu. Dnia czternastego cala armia nastepcy tronu skoncentrowala sie na poludnie od miasta Terenuthis. Ku wielkiej radosci ksiecia przyszedl Patrokles z greckimi pulkami, a wraz z nim kaplan Pentuer, wyslany przez Herhora na drugiego dozorce przy wodzu naczelnym. Obfitosc kaplanow w obozie (byli bowiem jeszcze i inni) wcale nie zachwycala Ramzesa. Postanowil jednak nie zwracac na nich uwagi, a podczas narad wojennych wcale nie pytal ich o opinia. I jakos ulagodzily sie stosunki: Mentezufis bowiem, stosownie do rozkazu Herhora, nie narzucal sie ksieciu. Pentuer zas zajal sie organizowaniem pomocy lekarskiej dla rannych. Gra wojenna zaczela sie. Przede wszystkim Ramzes, za posrednictwem swoich agentow, w wielu wsiach pogranicznych rozpuscil pogloske, ze Libijczycy posuwaja sie w ogromnych masach, ze beda niszczyc i mordowac. Skutkiem tego przestraszona ludnosc zaczela uciekac na wschod - i wpadla na egipskie pulki. Wowczas ksiaze zabral mezczyzn do dzwigania ciezarow za wojskiem, a kobiety i dzieci poslal w glab kraju. Nastepnie naczelny wodz wyprawil szpiegow naprzeciw zblizajacym sie Libijczykom, aby zbadac ich liczbe i porzadek, szpiegowie niebawem wrocili przynoszac dokladne wskazowki co do miejsca pobytu, a bardzo przesadzone co do liczby nieprzyjaciol. Mylnie tez twierdzili, choc z wielka pewnoscia siebie, ze na czele band libijskich idzie sam Musawasa w towarzystwie swego syna Tehenny. Ksiaze-wodz az zarumienil sie z radosci na mysl, ze w pierwszej wojnie bedzie mial tak doswiadczonego przeciwnika jak Musawasa. Przecenial wiec niebezpieczenstwo starcia i podwajal ostroznosc. Aby zas miec wszelkie szanse za soba, uciekl sie jeszcze do podstepu. Poslal naprzeciw Libijczykom ludzi zaufanych, kazal im udawac zbiegow, wejsc do nieprzyjacielskiego obozu i - odciagnac od Musawasy jego najwieksza sile: wypedzonych zolnierzy libijskich. - Powiedzcie im - mowil Ramzes do swych agentow - powiedzcie im, ze mam topory dla zuchwalych, a milosierdzie dla pokornych. Jezeli w nadchodzacej bitwie rzuca bron i opuszcza Musawase, przyjme ich na powrot do wojsk jego swiatobliwosci i kaze wyplacic zold zalegly, jak gdyby nigdy nie wychodzili ze sluzby. Patrokles i inni jeneralowie uznali srodek ten za bardzo roztropny; kaplani milczeli, a Mentezufis wyslal depesze do Herhora i w ciagu doby otrzymal odpowiedz. Okolica Sodowych Jezior byla to dolina majaca kilkadziesiat kilometrow dlugosci, zamknieta miedzy dwoma pasmami wzgorz biegnacych od poludniowego wschodu ku polnocnemu zachodowi. Najwieksza jej szerokosc nie przechodzila dziesieciu kilometrow; byly zas miejsca znakomicie wezsze, prawie wawozy. Na calej dlugosci doliny ciagnely sie, jedno za drugim, z dziesiec jezior bagnistych napelnionych woda gorzkoslona. Rosly tu nedzne krzaki i ziola, ciagle zasypywane piaskiem, ciagle wiednace, ktorych zadne zwierze nie chcialo wziac do pyska. Po obu stronach sterczaly poszarpane wzgorza wapienne lub ogromne piaszczyste zaspy, w ktorych mozna bylo utonac. Caly krajobraz o barwach zoltych i bialych mial charakter strasznej martwoty, ktora potegowalo goraco i cisza. Zaden ptak nie odzywal sie tutaj, a jezeli kiedy rozlegl sie jaki szelest, to chyba staczajacego sie kamienia. Mniej wiecej w polowie doliny wznosily sie dwie grupy budynkow oddalonych od siebie na kilka kilometrow; byly nimi - od wschodu forteczka, od zachodu huty szklanne, do ktorych opalu dostarczali handlarze libijscy. Obie te miejscowosci skutkiem wojennych niepokojow zostaly opuszczone. Korpus Tehenny mial obowiazek zajac i osadzic oba te punkta, ktore armii Musawasy ubezpieczaly droge do Egiptu. Libijczycy z wolna posuwali sie od miasta Glaukus ku poludniowi i wieczorem dnia czternastego Hator znalezli sie u wejscia do doliny Sodowych Jezior, pewni, ze przejda ja dwoma marszami, bez przeszkod. Tegoz dnia, rowno z zachodem slonca, armia egipska ruszyla ku pustyni i uszedlszy po piaskach przeszlo czterdziesci kilometrow w ciagu dwunastu godzin, nastepnego ranka stanela na wzgorzach miedzy forteczka a hutami i ukryla sie w licznych wawozach. Gdyby owej nocy powiedzial kto Libijczykom, ze w dolinie Sodowych Jezior wyrosly palmy i pszenica, mniej zdziwiliby sie anizeli temu, ze armia egipska zastapila im droge. Po krotkim wypoczynku, w czasie ktorego kaplanom udalo sie odkryc i wykopac kilka studzienek dosyc znosnej wody do picia, armia egipska poczela zajmowac polnocne wzgorki ciagnace sie wzdluz doliny. Plan nastepcy tronu byl prosty: chcial on odciac Libijczykow od ich ojczyzny i zepchnac ku poludniowi, w pustynie, gdzie goraco i glod wytepilyby rozproszonych. W tym celu ustawil armie na polnocnej stronie doliny i podzielil wojska na trzy korpusy. Prawym skrzydlem, najbardziej posunietym ku Libii, dowodzil Patrokles i on mial odciac najezdnikom odwrot do ich miasta Glaukus. Lewym skrzydlem, najbardziej zblizonym do Egiptu, komenderowal Mentezufis, azeby zagrodzic Libijczykom marsz naprzod. Wreszcie kierunek nad korpusem srodkowym, okolo hut szklannych, objal nastepca tronu majac przy sobie Pentuera. Dnia pietnastego Hator, okolo siodmej rano, kilkudziesieciu konnych Libijczykow ostrym klusem przejechalo doline. Chwile odpoczeli okolo hut, rozejrzeli sie, a nie spostrzeglszy nic podejrzanego zawrocili do swoich. O dziesiatej przed poludniem wsrod wielkiego skwaru, ktory zdawal sie wypijac pot i krew z ludzi, Pentuer rzekl do nastepcy: - Libu juz weszli w doline i mijaja oddzial Patroklesa. Za godzine beda tutaj. - Skad wiesz o tym? - spytal zdziwiony ksiaze. - Kaplani wiedza wszystko!... - odparl z usmiechem Pentuer. Potem ostroznie wszedl na jedna ze skal, wydobyl z torby bardzo polyskujacy przedmiot i zwrociwszy sie w strone oddzialu swietego Mentezufisa poczal dawac reka jakies znaki. - Juz i Mentezufis jest zawiadomiony - dodal. Ksiaze nie mogl wyjsc z podziwu i odezwal sie: - Mam oczy lepsze od twoich, a sluch chyba nie gorszy, i pomimo to nic nie widze ani slysze. Jakim wiec sposobem ty dostrzegasz nieprzyjaciol i porozumiewasz sie z Mentezufisem? Pentuer kazal ksieciu spojrzec na jedno odlegle wzgorze, na szczycie ktorego majaczyly krzaki tarniny. Ramzes wpatrzyl sie w ten punkt i nagle zaslonil oczy: w krzakach bowiem cos mocno blysnelo. - Coz to za nieznosny blask?... - wykrzyknal. - Oslepnac mozna!... - To kaplan asystujacy dostojnemu Patroklesowi daje nam znaki - odrzekl Pentuer. - Widzisz wiec, dostojny panie, ze i my mozemy przydac sie na wojnie... Umilkl, z glebi doliny przylecial do nich szmer, z poczatku cichy, stopniowo coraz wyrazniejszy. Na ten odglos przytuleni do stoku pagorka zolnierze egipscy poczeli zrywac sie, ogladac bron, szeptac... Ale krotki rozkaz oficerow uspokoil ich i znowu nad polnocnymi skalami zapanowala martwa cisza. Tymczasem szmer w glebi doliny potegowal sie i przeszedl w zgielk, wsrod ktorego, na tle rozmow tysiecy ludzi, mozna bylo odroznic spiewy, glosy fletow, skrzyp wozow, rzenie koni i krzyki dowodcow. Ramzesowi serce zaczelo bic gwaltownie; juz nie mogl pohamowac ciekawosci i wdrapal sie na skalisty cypel, skad bylo widac znaczna czesc doliny. Otoczony klebami zoltawego kurzu, z wolna posuwal sie libijski korpus niby kilkuwiorstowy waz upstrzony niebieskimi, bialymi i czerwonymi plamami. Na czele maszerowalo kilkunastu jezdzcow, z ktorych jeden odziany w biala plachte siedzial na koniu jak na lawie, zwiesiwszy obie nogi na lewa strone. Za jezdzcami szla gromada procarzy w szarych koszulach, potem jakis dostojnik w lektyce, nad ktora niesiono duzy parasol. Dalej oddzial kopijnikow, w bluzach niebieskich i czerwonych, potem wielka banda ludzi prawie nagich, zbrojnych w maczugi, znowu procarze i kopijnicy, i znowu procarze, a za nimi czerwony oddzial z kosami i toporami. Szli mniej wiecej po czterech w szeregu; ale mimo krzyku oficerow porzadek ten ciagle lamal sie i nastepujace po sobie czworki zbijaly sie w gromady. Spiewajac i rozmawiajac halasliwie waz libijski z wolna wypelznal w najszersza czesc doliny, naprzeciw hut i jezior. Tu porzadek zwichrzyl sie jeszcze bardziej. Maszerujacy naprzod staneli; mowiono im bowiem, ze w tym miejscu bedzie wypoczynek; a tymczasem dalsze kolumny przyspieszyly kroku, azeby predzej dojsc do celu i odpoczac. Niektorzy wybiegali z szeregu i polozywszy bron rzucali sie w jezioro lub dlonia czerpali jego cuchnaca wode; inni zasiadlszy na ziemi wydobywali z torby daktyle albo z glinianych butelek pili wode z octem. Wysoko, nad obozem, krazylo kilka sepow. Ramzesa na ten widok ogarnal nieopisany zal i strach. Przed oczyma zaczely mu latac muszki, stracil przytomnosc i przez mgnienie oka zdawalo mu sie, ze oddalby tron, byle nie znajdowac sie w tym miejscu i nie widziec tego, co nastapi. Zsunal sie z cypla i oblakanymi oczyma patrzyl przed siebie. Wtem zblizyl sie do niego Pentuer i mocno targnal go za ramie. - Ocknij sie, wodzu - rzekl. - Patrokles czeka na rozkazy... - Patrokles?... - powtorzyl ksiaze i obejrzal sie. Przed nim stal Pentuer, blady, ale spokojny. O pare krokow dalej rownie blady Tutmozis w drzacych rekach trzymal oficerska swistawke. Zza pagorka wychylali sie zolnierze, na ktorych twarzach widac bylo glebokie wzruszenie. - Ramzesie - powtorzyl Pentuer - wojsko czeka... Ksiaze z rozpaczliwa determinacja spojrzal na kaplana i zduszonym glosem szepnal: - Zaczynac... Pentuer podniosl do gory swoj blyszczacy talizman i nakreslil nim kilka znakow w powietrzu. Tutmozis cicho swisnal, swist ten powtorzyl sie w dalszych wawozach na prawo i na lewo i - na wzgorza poczeli wdrapywac sie egipscy procarze. Bylo okolo dwunastej w poludnie. Ramzes powoli ochlonal z pierwszych wrazen i uwazniej poczal ogladac sie dokola. Widzial swoj sztab, oddzial kopijnikow i topornikow pod dowodztwem starych oficerow, wreszcie procarzy leniwie wchodzacych na skale... I byl pewny, ze ani jeden z tych ludzi nie tylko nie pragnie zginac, ale nawet nie chcialby walczyc i ruszac sie pod straszliwa spiekota. Nagle ze szczytu ktoregos pagorka rozlegl sie ogromny glos, potezniejszy od lwiego ryku: - Zolnierze jego swiatobliwosci faraona, rozbijcie tych psow libijskich!... Bogowie sa z wami!... Nadnaturalnemu glosowi odpowiedzialy dwa nie mniej potezne: przeciagly okrzyk egipskiej armii i niezmierny zgielk Libijczykow... Ksiaze juz nie potrzebujac ukrywac sie wszedl na pagorek, skad dobrze bylo widac nieprzyjaciol. Przed nim ciagnal sie dlugi lancuch procarzy egipskich jakby wyroslych spod ziemi, a o pareset krokow rojacy sie wsrod tumanow pylu oboz libijski. Odezwaly sie trabki, swistawki i przeklenstwa barbarzynskich oficerow nawolujacych do porzadku. Ci, ktorzy siedzieli, zerwali sie, ktorzy pili wode, schwyciwszy bron biegli do swoich, chaotyczne tlumy poczely rozwijac sie w szeregi, a wszystko wsrod wrzaskow i tumultu. Tymczasem procarze egipscy wyrzucali po kilka pociskow na minute, spokojnie, porzadnie, jak na musztrze. Dziesietnicy wskazywali swoim oddzialkom gromady nieprzyjacielskie, w ktore nalezalo trafiac, a zolnierze w ciagu paru minut zasypywali je gradem olowianych kul i kamieni. Ksiaze widzial, ze po kazdej takiej salwie gromadka Libijczykow rozpraszala sie, a bardzo czesto jeden zostawal na miejscu. Mimo to libijskie szeregi uformowaly sie i cofnely za linie pociskow, wysuneli sie zas naprzod ich procarze i z rowna szybkoscia i spokojem zaczeli odpowiadac Egipcjanom. Czasami wsrod lancucha ich wybuchaly smiechy i okrzyki radosci, a wowczas padal jakis procarz egipski. Niebawem nad glowa ksiecia i jego orszaku zaczely warczyc i swistac kamienie. Jeden, zreczniej rzucony, uderzyl w ramie adiutanta i zlamal mu kosc, drugi stracil helm innemu adiutantowi, trzeci padl u nog ksiecia, rozbil sie o skaly i twarz wodza zasypal okruchami goracymi jak ukrop. Libijczycy glosno smieli sie cos wykrzykujac; prawdopodobnie zlorzeczyli wodzowi. Strach, a nade wszystko zal i litosc, wszystko to w jednej chwili ucieklo z duszy Ramzesa. Nie widzial juz przed soba ludzi zagrozonych cierpieniem i smiercia, ale szeregi dzikich zwierzat, ktore trzeba wytepic lub obezwladnic. Machinalnie siegnal do miecza, aby poprowadzic czekajacych na rozkaz kopijnikow, ale wstrzymala go pogarda. On mialby plamic sie krwia tej holoty!... Od czegoz sa zolnierze? Tymczasem walka trwala dalej, a mezni procarze Libijscy wykrzykujac, nawet spiewajac, zaczeli posuwac sie naprzod. Z obu stron pociski burczaly jak chrabaszcze, brzeczaly jak roj pszczol, niekiedy uderzaly sie nawzajem w powietrzu z trzaskiem, a co pare minut, po tej i po tamtej stronie, jakis wojownik cofal sie na tyly jeczac, albo martwy padal na miejscu. Innym jednak nie psulo to humoru: walczyli ze zlosliwa radoscia, ktora stopniowo przeradzala sie we wsciekly gniew i zapomnienie o sobie. Wtem z daleka, na prawym skrzydle, rozlegly sie glosy trabek i wielokrotnie powtarzane okrzyki. To nieustraszony Patrokles, pijany juz od switu, zaatakowal tylna straz nieprzyjacielska. - Uderzyc!... - zwolal ksiaze. Natychmiast rozkaz ten powtorzyla trabka jedna, druga... dziesiata, i po chwili ze wszystkich wawozow poczely wysuwac sie egipskie setnie. Rozsypani na wzgorzach procarze zdwoili wysilki, a tymczasem w dolinie, bez pospiechu, ale i bez nieporzadku ustawialy sie naprzeciw Libijczykom czteroszeregowe kolumny kopijnikow i topornikow egipskich z wolna posuwajac sie naprzod. - Wzmocnic srodek - rzekl nastepca. Trabka powtorzyla rozkaz. Za dwoma kolumnami pierwszej linii stanely dwie nowe kolumny. Nim Egipcjanie ukonczyli ten manewr, wciaz pod gradem pociskow, juz Libijczycy nasladujac ich uszykowali sie w osm szeregow naprzeciw glownego korpusu. - Podsunac rezerwy - rzekl ksiaze. - Spojrzyj no - zwrocil sie do jednego z adiutantow - czy lewe skrzydlo juz gotowe. Adiutant, azeby lepiej ogarnac wzrokiem doline, pobiegl miedzy procarzy i - nagle padl, ale dawal znaki reka. W jego zastepstwie wysunal sie inny oficer i niebawem przybiegl oswiadczajac, ze oba skrzydla ksiazecego oddzialu juz stoja uszykowane. Od strony oddzialu Patroklesa zgielk wzmacnial sie i naraz podniosly sie nad wzgorza geste, czarne kleby dymu. Do ksiecia przybiegl oficer od Pentuera z doniesieniem, ze greckie pulki zapalily oboz Libijczykow. - Rozbic srodek - rzekl ksiaze. Kilkanascie trabek, jedna po drugiej, zagraly haslo do ataku, a gdy umilkly, w srodkowej kolumnie rozlegla sie komenda, rytmiczny loskot bebnow i szmer nog piechoty maszerujacej z wolna, do taktu. - Raz... dwa!... raz... dwa!... raz... dwa!... Teraz komende powtorzono na prawym i na lewym skrzydle; znowu zawarczaly bebny i skrzydlowe kolumny ruszyly naprzod: raz... dwa!... raz... dwa!... Libijscy procarze zaczeli cofac sie zasypujac kamieniami maszerujacych Egipcjan. Ale choc coraz upadal jakis zolnierz, kolumny szly, ciagle szly z wolna, porzadnie: raz... dwa!... raz... dwa!... Zolte tumany, wciaz gestniejace, znaczyly pochod egipskich batalionow. Procarze nie mogli juz miotac kamieni i nastala wzgledna cisza, wsrod ktorej rozlegaly sie jeki i szlochania ranionych wojownikow. - Rzadko kiedy tak dobrze maszerowali na musztrach! - zawolal ksiaze do sztabu. - Nie boja sie dzis kija - mruknal stary oficer. Odleglosc miedzy oblokiem kurzu ze strony Egipcjan a - Libijczykami zmniejszala sie z kazda chwila; lecz barbarzyncy stali nieporuszeni, a poza ich linia ukazal sie tuman. Oczywiscie jakas rezerwa wzmacniala kolumne srodkowa, ktorej grozil najmocniejszy atak. Nastepca zbiegl z pagorka i dosiadl konia; z wawozu wylaly sie ostatnie rezerwy egipskie i uszykowawszy sie czekaly na rozkaz. Za piechota wysunelo sie kilkuset azjatyckich jezdzcow na koniach drobnych, ale wytrwalych. Ksiaze pogonil za maszerujacymi do ataku i o sto krokow dalej znalazl nowy pagorek, niewysoki, lecz pozwalajacy ogarnac cale pole bitwy. Orszak, azjatyccy kawalerzysci i kolumna rezerwowa podazyly za nim. Ksiaze niecierpliwie spojrzal ku lewemu skrzydlu, skad mial przyjsc Mentezufis, lecz nie przychodzil. Libijczycy stali nieporuszeni, sytuacja wygladala coraz powazniej. Korpus Ramzesa byl najmocniejszy, ale tez mial przeciw sobie prawie cala sile libijska. Ilosciowo obie strony rownowazyly sie, ksiaze nie watpil o zwyciestwie, ale zaniepokoil sie o ogrom strat wobec tak meznego przeciwnika. Zreszta bitwa ma swoje kaprysy. Nad tymi, ktorzy juz poszli do ataku, skonczyl sie wplyw naczelnego wodza. On juz nie ma ich; on ma tylko pulk rezerwowy i garstke jezdzcow. Gdyby wiec jedna z kolumn egipskich zostala rozbita albo gdyby nieprzyjacielowi przybyly znienacka nowe posilki... Ksiaze potarl czolo: w tej chwili odczul cala odpowiedzialnosc naczelnego wodza. Byl jak gracz, ktory wszystko postawiwszy rzucil juz kosci i pyta: jak one sie uloza?... Egipcjanie byli o kilkadziesiat krokow od libijskich kolumn. Komenda... trabki... bebny warknely spieszniej i wojska ruszyly biegiem: raz - dwa - trzy!... raz - dwa - trzy!... Ale i po stronie nieprzyjaciol odezwala sie trabka, znizyly sie dwa szeregi wloczni, uderzono w bebny... Biegiem!... Wzniosly sie nowe kleby pylu, potem zlaly sie w jeden ogromny tuman... Ryk ludzkich glosow, trzask wloczni, szczekanie kos, niekiedy przerazliwy jek, ktory wnet tonal w ogolnej wrzawie... Na calej linii bojowej juz nie bylo widac ludzi, ich broni, nawet kolumn, tylko zolty pyl rozciagajacy sie w formie olbrzymiego weza. Gestszy tuman oznaczal miejsce, gdzie starly sie kolumny, rzadszy - gdzie byla przerwa. Po kilku minutach szatanskiej wrzawy nastepca spostrzegl, ze kurzawa na lewym skrzydle bardzo powoli wygina sie w tyl. - Wzmocnic lewe skrzydlo! - zawolal. Polowa rezerwy pobiegla we wskazanym kierunku i znikla w tumanach; lewe skrzydlo wyprostowalo sie, podczas gdy prawe z wolna szlo naprzod, a srodek, najmocniejszy i najwazniejszy, ciagle stal w miejscu. - Wzmocnic srodek - rzekl ksiaze. Druga polowa rezerwy poszla naprzod i zniknela w kurzawie. Krzyk na chwile powiekszyl sie, ale ruchu naprzod nie bylo widac. - Ogromnie bija sie ci nedznicy!... - odezwal sie do nastepcy stary oficer z orszaku. - Wielki czas, azeby przyszedl Mentezufis... Ksiaze wezwal dowodce azjatyckiej kawalerii. - Spojrzyj no tu na prawo - rzekl - tam musi byc luka. Wjedz tam ostroznie, azebys nie podeptal naszych zolnierzy, i wpadnij z boku na srodkowa kolumne tych psow... - Musza byc na lancuchu, bo cos za dlugo stoja - odparl smiejac sie Azjata. Zostawil przy ksieciu ze dwudziestu swoich kawalerzystow, a z reszta pojechal klusem, wolajac: - Zyj wiecznie, wodzu nasz!... Spiekota byla nieopisana. Ksiaze wytezyl wzrok i ucho starajac sie przeniknac sciane pylu. Czekal... czekal... Nagle wykrzyknal z radosci: srodkowy tuman zachwial sie i posunal troche naprzod. Znowu stanal, znowu posunal sie i zaczal isc powoli, bardzo powoli, ale naprzod... Wrzawa kotlowala sie tak straszna, ze nie mozna bylo zorientowac sie, co oznacza: gniew, triumf czy kleske. Wtem prawe skrzydlo zaczelo w dziwaczny sposob wyginac sie i cofac. Poza nim ukazal sie nowy tuman kurzu. Jednoczesnie nadbiegl konno Pentuer i zawolal: - Patrokles zajmuje tyly Libijczykom!... Zamet na prawym skrzydle powiekszal sie i zblizal ku srodkowi pola walki. Bylo widoczne, ze Libijczycy zaczynaja sie cofac i ze poploch ogarnia nawet glowna kolumne. Caly sztab ksiecia, wzburzony, rozgoraczkowany, sledzil ruchy zoltego pylu. Po kilku minutach niepokoj odbil sie i na lewym skrzydle. Tam juz Libijczycy zaczeli uciekac. - Niech nie zobacze jutro slonca, jezeli to nie jest zwyciestwo!... - zawolal stary oficer. Przylecial goniec od kaplanow, ktorzy z najwyzszego pagorka sledzili przebieg bitwy, i doniosl, ze na lewym skrzydle widac szeregi Mentezufisa i ze Libijczycy sa z trzech stron otoczeni. - Uciekaliby juz jak lanie - mowil zadyszany posel - gdyby nie przeszkadzaly im piaski. - Zwyciestwo!... Zyj wiecznie, wodzu!... - krzyknal Pentuer. Bylo dopiero po drugiej. Azjatyccy jezdzcy zaczeli wrzaskliwie spiewac i puszczac w gore strzaly na czesc ksiecia. Sztabowi oficerowie zsiedli z koni, rzucili sie do rak i nog nastepcy, wreszcie zdjeli go z siodla i podniesli w gore wolajac: - Oto wodz potezny!... Zdeptal nieprzyjaciol Egiptu!... Amon jest po jego prawej i po lewej rece, wiec ktoz mu sie oprze?... Tymczasem Libijczycy wciaz cofajac sie weszli na poludniowe pagorki piaszczyste, a za nimi Egipcjanie. Teraz co chwile wynurzali sie z oblokow kurzu jezdni i przybiegali do Ramzesa. - Mentezufis zabral im tyly!... - krzyczal jeden. - Dwie setki poddaly sie!... - wolal drugi. - Patrokles zajal im tyly!... - Wzieto Libijczykom trzy sztandary: barana, lwa i krogulca... Kolo sztabu robilo sie coraz tlumniej: otaczali go ludzie pokrwawieni i obsypani pylem. - Zyj wiecznie!... zyj wiecznie, wodzu!... Ksiaze byl tak rozdrazniony, ze na przemian smial sie, plakal i mowil do swego orszaku: - Bogowie zlitowali sie... Myslalem, ze juz przegramy... Nedzny jest los wodza, ktory nie wydobywajac miecza, a nawet nic nie widzac musi odpowiadac za wszystko... - Zyj wiecznie, zwycieski wodzu!... - wolano. - Dobre mi zwyciestwo!... - zasmial sie ksiaze. - Nawet nie wiem, w jaki sposob zostalo odniesione... - Wygrywa bitwy, a potem dziwi sie!... - krzyknal ktos z orszaku. - Mowie, ze nawet nie wiem, jak wyglada bitwa... - tlomaczyl sie ksiaze. - Uspokoj sie, wodzu - odparl Pentuer. - Tak madrze rozstawiles wojska, ze nieprzyjaciele musieli byc rozbici. A w jaki sposob?... to juz nie nalezy do ciebie, tylko do twoich pulkow. - Nawet miecza nie wydobylem!... Jednego Libijczyka nie widzialem!... - biadal ksiaze. Na poludniowych wzgorzach jeszcze klebilo sie i wrzalo, lecz w dolinie pyl zaczal opadac; tu i owdzie jak przez mgle widac bylo gromadki zolnierzy egipskich z wloczniami juz podniesionymi w gore. Nastepca zwrocil konia w tamta strone i wjechal na opuszczone pole bitwy, gdzie dopiero co stoczyla sie walka srodkowych kolumn. Byl to plac szeroki na kilkaset krokow, skopany glebokimi jamami, zarzucony cialami rannych i poleglych. Od strony, z ktorej zblizal sie ksiaze, lezeli w dlugim szeregu, co kilka krokow, Egipcjanie, potem nieco gesciej Libijczycy, dalej Egipcjanie i Libijczycy pomieszani ze soba, a jeszcze dalej prawie sami Libijczycy. W niektorych miejscach zwloki lezaly przy zwlokach: niekiedy w jednym punkcie zgromadzilo sie trzy i cztery trupy. Piasek byl popstrzony brunatnymi plamami krwi; rany byly okropne: jeden wojownik mial odciete obie rece, drugi rozwalona glowe do tulowia, z trzeciego wychodzily wnetrznosci. Niektorzy wili sie w konwulsjach, a z ich ust, pelnych piasku, wybiegaly przeklenstwa albo blagania, azeby ich dobito. Nastepca szybko minal ich nie ogladajac sie, choc niektorzy ranni na jego czesc wydawali slabe okrzyki. Niedaleko od tego miejsca spotkal pierwsza gromade jencow. Ludzie ci upadli przed nim na twarze blagajac o litosc. - Zapowiedzcie laske dla zwyciezonych i pokornych - rzekl ksiaze do swego orszaku. Kilku jezdzcow rozbieglo sie w rozmaitych kierunkach. Niebawem odezwala sie trabka, a po niej donosny glos: - Z rozkazu jego dostojnosci ksiecia naczelnego wodza ranni i niewolnicy nie maja byc zabijani!... W odpowiedzi na to odezwaly sie pomieszane krzyki, zapewne jencow. - Z rozkazu naczelnego wodza - wolal spiewajacym tonem inny glos, w innej stronie - ranni i niewolnicy nie maja byc zabijani!... A tymczasem na poludniowych wzgorzach walka ustala i dwie najwieksze gromady Libijczykow zlozyly bron przed greckimi pulkami. Mezny Patrokles, skutkiem goraca, jak sam mowil, czy tez rozpalajacych trunkow, jak mniemali inni, ledwie trzymal sie na koniu. Przetarl zalzawione oczy i zwrocil sie do jencow: - Psy parszywe! - zawolal - ktorzy podniesliscie grzeszne rece na wojsko jego swiatobliwosci (oby was robaki zjadly!), wyginiecie jak wszy pod paznogciem poboznego Egipcjanina, jezeli natychmiast nie odpowiecie: gdzie podzial sie wasz dowodca, bodaj mu trad stoczyl nozdrza i wypil kaprawe oczy!... W tej chwili nadjechal nastepca. Jeneral powital go z szacunkiem, ale nie przerywal sledztwa: - Pasy kaze z was drzec!... powbijam na pale, jezeli natychmiast nie dowiem sie, gdzie jest ta jadowita gadzina, ten pomiot dzikiej swini rzucony w mierzwe... - A, o gdzie nasz wodz!... - zawolal jeden z Libijczykow wskazujac na gromadke konnych, ktorzy z wolna posuwali sie w glab pustyni. - Co to jest? - zapytal ksiaze. - Nedzny Musawasa ucieka!... - odparl Patrokles i o malo nie spadl na ziemie. Ramzesowi krew uderzyla do glowy. - Wiec Musawasa jest tam i uciekl?... - Hej! kto ma lepsze konie, za mna!... - No - rzekl smiejac sie Patrokles - teraz sam beknie ten zlodziej baranow!... Pentuer zastapil droge ksieciu. - Wasza dostojnosc nie mozesz scigac zbiegow!... - Co?... - wykrzyknal nastepca. - Przez cala bitwe nie podnioslem na nikogo reki i jeszcze teraz mam wyrzec sie wodza libijskiego?... Coz by powiedzieli zolnierze, ktorych wysylalem pod wlocznie i topory?... - Armia nie moze zostac bez wodza... - A czyliz tu nie ma Patroklesa, Tutmozisa, wreszcie Mentezufisa? Od czegoz jestem wodzem, gdy mi nie wolno zapolowac na nieprzyjaciela?... Sa od nas o kilkaset krokow i maja zmeczone konie. - Za godzine wrocimy z nimi... Tylko reke wyciagnac... - szemrali jezdni Azjaci. - Patrokles... Tutmozis... zostawiam wam wojsko... - zawolal nastepca. - Odpocznijcie, a ja tu zaraz wroce... Spial konia i pojechal truchtem, grzeznac w piasku, a za nim ze dwudziestu jezdnych i Pentuer. - Ty tu po co, proroku? - zapytal go ksiaze. - Przespij sie lepiej... Oddales nam dzisiaj wazne uslugi... - Moze jeszcze sie przydam - odparl Pentuer. - Ale zostan... rozkazuje ci... - Najwyzsza rada polecila mi na krok nie odstepowac waszej dostojnosci. Nastepca gniewnie otrzasnal sie. - A jezeli wpadniemy w zasadzke? - spytal. - I tam nie opuszcze cie, panie - rzekl kaplan.
ROZDZIAL DZIEWIETNASTY W jego glosie bylo tyle zyczliwosci ze zdziwiony ksiaze zamilkl i pozwolil mu jechac. Byli w pustyni majac o pareset krokow za soba armie, o kilkaset krokow przez soba uciekajacych. Lecz pomimo bicia i zachecania koni do biegu, zarowno ci, ktorzy uciekali, jak i ci, co ich gonili, posuwali sie z wielkim trudem. Z gory zalewal ich straszliwy zar sloneczny, w usta, nos, a nade wszystko w oczy wciskal sie im drobniutki, lecz ostry pyl, a pod nogami koni, na kazdym kroku, zapadal sie rozpalony piasek. W powietrzu panowal zabijajacy spokoj. - Przeciez ciagle tak nie bedzie - rzekl nastepca. - Bedzie coraz gorzej - powiedzial Pentuer. - Widzisz, wasza dostojnosc - wskazal na uciekajacych - ze tamte konie po kolana brna w piasku... Ksiaze rozesmial sie, w tej chwili bowiem wjechali na grunt nieco twardszy i ze sto krokow jechali klusem. Wnet jednak zabieglo im droge morze piaszczyste i znowu musieli posuwac sie noga za noga. Ludzie ociekali potem, na koniach zaczela ukazywac sie piana. - Goraco! - szepnal nastepca. - Sluchaj, panie - odezwal sie Pentuer. - Niedobry to dzien dla gonitw na pustyni. Dzis od rana swiete owady zdradzaly wielki niepokoj, a nastepnie wpadly w letarg. Rownie moj nozyk kaplanski bardzo plytko zanurzyl sie w glinianej pochwie, co oznacza niezwykle goraco. Oba zas te zjawiska: upal i letarg owadow, moga zapowiadac burze... Wrocmy wiec, bo juz nie tylko oboz stracilismy z oczu, ale nawet nie dolatuja nas jego szmery. Ramzes spojrzal na kaplana prawie z pogarda. - I ty myslisz, proroku - rzekl - ze ja, raz zapowiedziawszy schwytanie Musawasy, moge powrocic z niczym, ze strachu przed goracem i burza? Jechali wciaz. W jednym miejscu grunt znowu stwardnial, dzieki czemu zblizyli sie do uciekajacych na rzut z procy. - Hej, wy tam!... - zawolal nastepca - poddajcie sie... Libijczycy nawet nie spojrzeli za siebie, z wytezeniem brnac po piasku. Przez chwile mozna bylo sadzic, ze zostana dosiegnieci. Wnet jednak oddzial nastepcy znowu trafil na gleboki piasek, a tamci przyspieszyli kroku i znikli za wypukloscia gruntu. Azjaci kleli, ksiaze zacial zeby. Nareszcie konie zaczely coraz mocniej zapadac sie i ustawac; jezdni wiec musieli zsiasc i isc piechota. Nagle jeden z Azjatow zaczerwienil sie i padl na piasku. Ksiaze kazal go okryc plachta i rzekl: - Zabierzemy go z powrotem. Z wielka praca dosiegli wierzcholka piaszczystej wynioslosci i zobaczyli Libijczykow. Ale i dla nich droga byla zabojcza, ustaly bowiem dwa konie. Oboz wojsk egipskich stanowczo ukryl sie za falami gruntu, i gdyby Pentuer i Azjaci nie umieli kierowac sie sloncem, juz teraz nie trafiliby na miejsce. W orszaku ksiecia padl drugi jezdziec wyrzucajac ustami krwawa piane. Zostawiono i tego razem z koniem. Na domiar na tle piaskow ukazala sie grupa skal, wsrod ktorych znikneli Libijczycy. - Panie - rzekl Pentuer - tam moze byc zasadzka... - Niech bedzie smierc i niech mnie zabierze!.. - odparl nastepca zmienionym glosem. Kaplan spojrzal na niego z podziwem: nie przypuszczal w nim podobnej zacietosci. Do skal nie bylo daleko, lecz droga nad wszelki opis uciazliwa. Trzeba bylo nie tylko isc samym, ale jeszcze wyciagac z piasku konie. Wszyscy brneli, zanurzeni powyzej kostek; zdarzaly sie jednak miejsca, gdzie mozna bylo zapasc sie po kolana. A na niebie wciaz plonelo slonce, straszne slonce pustyni, ktorego kazdy promien nie tylko piekl i oslepial, ale jeszcze klul. Najwytrwalsi Azjaci upadali ze znuzenia: jednemu spuchl jezyk i wargi, drugi mial szum w glowie i czarne platki w oczach, innego ogarniala sennosc, wszyscy czuli bol w stawach i zatracili wrazenie upalu. I gdyby zapytano ktorego: czy na dworze jest goraco? - nie potrafilby odpowiedziec. Grunt znowu pod nogami stwardnial i orszak Ramzesa wszedl miedzy skaly. Ksiaze, najprzytomniejszy ze wszystkich, uslyszal chrapanie konia, skrecil na bok i w cieniu rzuconym przez pagorek zobaczyl gromade ludzi lezacych, jak ktory padl. Byli to Libijczycy. Jeden z nich, czlowiek mlody, dwudziestoletni, mial na sobie purpurowa koszulke haftowana; zloty lancuch na szyi i miecz bogato oprawny. Zdawal sie lezec bez czucia; mial oczy wywrocone bialkami do gory i troche piany w ustach. Ramzes poznal w nim dowodce. Zblizyl sie, zerwal mu lancuch z szyi i odczepil miecz. Jakis stary Libijczyk, ktory zdawal sie byc mniej zmeczonym od innych, widzac to odezwal sie: - Choc jestes zwyciezca, Egipcjaninie, uszanuj ksiazecego syna, ktory byl wodzem naczelnym. - To jest syn Musawasy? - spytal ksiaze. - Prawde rzekles - odparl Libijczyk - to jest Tehenna, syn Musawasy, nasz wodz, ktory godzien byl zostac nawet egipskim ksieciem. - A gdzie Musawasa? - Musawasa jest w Glaukus i zbiera wielka armie, ktora nas pomsci. Inni Libijczycy nie odzywali sie; nawet nie raczyli spojrzec na swoich zwyciezcow. Na rozkaz ksiecia Azjaci rozbroili ich bez trudnosci i - sami usiedli w cieniu skaly. W tej chwili nie bylo tu przyjaciol ani wrogow, lecz smiertelnie znuzeni ludzie. Smierc czyhala na wszystkich, ale oni chcieli tylko odpoczac. Pentuer widzac, ze Tehenna wciaz jest nieprzytomny, uklakl przy nim i pochylil mu sie nad glowa, tak, ze nikt nie mogl dostrzec, co robi. Wnet jednak Tehenna zaczal wzdychac, rzucac sie i otworzyl oczy; potem usiadl trac czolo, jak przebudzony z twardego snu, ktory jeszcze nie odszedl. - Tehenno, wodzu Libijczykow - rzekl Ramzes - ty i twoi ludzie jestescie jencami jego swiatobliwosci faraona. - Lepiej zabij mnie od razu - mruknal Tehenna -jezeli mam utracic wolnosc. - Gdy ojciec twoj, Musawasa, upokorzy sie i zawrze pokoj z Egiptem, jeszcze bedziesz wolny i szczesliwy... Libijczyk odwrocil glowe i polozyl sie obojetny na wszystko. Ramzes usiadl przy nim i po chwili zapadl w jakis letarg; prawdopodobnie zasnal. Ocknal sie po uplywie kwadransa, nieco rzezwiejszy. Spojrzal na pustynie i krzyknal z zachwytu: na horyzoncie widac bylo zielony kraj, wode, geste palmy, a nieco wyzej miasteczka i swiatynie... Dokola niego wszyscy spali - Azjaci i Libijczycy. Tylko Pentuer stojac na zlamie skaly przyslonil reka oczy i gdzies patrzyl. - Pentuerze!... Pentuerze!... - zawolal Ramzes. - Czy widzisz te oaze?... Zerwal sie i przybiegl do kaplana, ktory mial troske na twarzy. - Widzisz oaze?... - To nie oaza - odparl Pentuer - to blakajacy sie w pustyni duch jakiegos kraju, ktorego juz nie ma na swiecie... Ale tamto - tam... - jest naprawde!... - dodal wskazujac reka w strone poludnia. - Gory?... - zapytal ksiaze. - Przypatrz sie lepiej. Ksiaze wpatrywal sie, nagle rzekl: - Zdaje mi sie, ze ta ciemna masa podnosi sie... Musze miec zmeczony wzrok. - To jest Tyfon - szepnal kaplan. - Tylko bogowie moga nas uratowac, jezeli zechca... Istotnie Ramzes uczul na twarzy powiew, ktory nawet wsrod pustynnego upalu wydal mu sie cieply. Powiew ten, zrazu bardzo delikatny, wzmagal sie, byl coraz cieplejszy, a jednoczesnie ciemna smuga podnosila sie na niebie z zadziwiajaca szybkoscia. - Coz zrobimy? - spytal ksiaze. - Te skaly - odparl kaplan zaslonia nas przed zasypaniem, ale nie odpedza ani kurzu, ani goraca, ktore wciaz rosnie. A za dzien lub dwa... - Wiec Tyfon tak dlugo wieje? - Czasami trzy i cztery dni... Tylko niekiedy zrywa sie na pare godzin i nagle pada jak sep przeszyty strzala. Ale trafia sie to bardzo rzadko... Ksiaze sposepnial, choc nie stracil odwagi. Kaplan zas, wydobywszy spod szaty maly flakonik z zielonego szkla, mowil dalej : - Masz tu eliksir... Powinien wystarczyc ci na kilka dni... Ile razy uczujesz sennosc albo strach, wypij kropelke tego. Tym sposobem wzmocnisz sie i przetrzymasz... - A ty?... a inni?... - Los moj jest w rekach Jedynego. Reszta zas ludzi... Oni nie sa nastepcami tronu! - Nie chce tego plynu - rzekl ksiaze odsuwajac fIakonik. - Musisz go wziac!... - krzyknal Pentuer. - Pamietaj, ze w tobie lud egipski zlozyl swoje nadzieje... Pamietaj, ze nad toba czuwa jego blogoslawienstwo... Czarna chmura podniosla sie juz do polowy nieba, a goracy wicher dal tak gwaltownie, ze ksiaze i kaplan musieli zejsc pod skale. - Lud egipski?... blogoslawienstwo?... - powtarzal Ramzes. Nagle zawolal: - To ty rok temu przemawiales do mnie w nocy z ogrodu?... Bylo to zaraz po manewrach... - Tego dnia, kiedy litowales sie nad chlopem, ktory powiesil sie z rozpaczy, ze mu kanal zepsuto - odparl kaplan. - Ty uratowales moj folwark i Zydowke Sare przed tlumem, ktory chcial ja ukamienowac?... - Ja - rzekl Pentuer. - Ale ty wkrotce uwolniles z wiezienia niewinnych chlopow i nie pozwoliles Dagonowi dreczyc ludu twego nowymi podatkami. Za ten lud - mowil kaplan - za milosierdzie, jakie zawsze okazywales mu, dzis jeszcze blogoslawie ciebie... Moze tylko ty jeden ocalejesz tutaj, ale pomnij... pomnij, ze ocala cie ucisniety lud egipski, ktory od ciebie czeka zbawienia. Wtem pociemnialo, od poludnia sypnal deszcz goracego piasku i zerwal sie wicher tak gwaltowny, ze przewrocil konia stojacego w nie oslonietym miejscu. Azjaci i libijscy jency wszyscy obudzili sie; ale kazdy tylko wcisnal sie lepiej pod skale i milczal zdjety trwoga. W naturze dzialo sie cos okropnego. Na ziemi zalegla noc, a na niebie w szalonym pedzie gonily sie rude lub czarne obloki piasku. Zdawalo sie, ze piasek z calej pustyni ozyl, zerwal sie w gore i lecial gdzies z szybkoscia kamieni rzucanych proca. Goraco bylo takie jak w lazni: na rekach i twarzy pekala skora, jezyk usychal, oddech sprawial klucie w piersiach. Drobne ziarna piasku parzyly jak iskry. Pentuer gwaltem zblizyl flakonik do ust ksiecia. Ramzes wypil pare kropel i uczul dziwna zmiane: bol i goraco przestaly go dreczyc, mysl odzyskala swobode. - I to moze ciagnac sie pare dni?... - Cztery - odparl kaplan. - A wy, medrcy, powiernicy bogow, nie posiadacie sposobu uratowania ludzi z takiej burzy?... Pentuer zamyslil sie i rzekl: - Na swiecie jest tylko jeden medrzec, ktory moglby walczyc ze zlymi duchami... Ale jego tu nie ma!... Tyfon dal juz od pol godziny z niepojeta sila. Zrobila sie prawie noc. Chwilami wiatr slabnal, czarne kleby rozsuwaly sie i bylo widac na niebie krwawe slonce, a na ziemi zlowrogie swiatlo rudej barwy. Lecz wnet poteznial wicher goracy, duszny; kleby kurzu gestnialy, trupie swiatlo gaslo, a w powietrzu rozlegaly sie niepokojace szelesty i szmery, jakich nie nawyklo chwytac ludzkie ucho. Niewiele juz braklo do zachodu, a gwaltownosc burzy i nieznosny upal wciaz rosly. Od czasu do czasu nad horyzontem ukazywala sie olbrzymia krwawa plama, jak gdyby zaczynal sie pozar swiata. Nagle ksiaze spostrzegl, ze nie ma przy nim Pentuera. Wytezyl ucho i uslyszal glos wolajacy: - Beroes!... Beroes!... jezeli nie ty, ktoz nam pomoze?... Beroes!... w imie Jedynego, Wszechmocnego, ktory nie ma poczatku ani konca, wzywam cie... W polnocnej stronie pustyni odezwal sie grzmot. Ksiaze struchlal; dla Egipcjanina bowiem grzmoty byly prawie tak rzadkim zjawiskiem jak ukazanie sie komety. - Beroes!... Beroes!... - powtarzal wielkim glosem kaplan. Nastepca wytezyl wzrok w tym kierunku i ujrzal - ciemna figure ludzka z podniesionymi rekoma. Z glowy, palcow, a nawet z odzienia tej figury co chwile wyskakiwaly jasnoblekitne iskry. - Beroes!... Beroes!... Przeciagly grzmot odezwal sie blizej, a wsrod tumanow piasku mignela blyskawica oblewajac pustynie czerwonym swiatlem. Nowy grzmot i nowa blyskawica. Ksiaze uczul, ze gwaltownosc wichru slabnie i goraco zmniejsza sie. Sklebiony w gorze piasek zaczal spadac na ziemie, niebo zrobilo sie popielate, potem rude, potem mlecznej barwy. Potem wszystko ucichlo, a za chwile znowu runal grzmot i zawial chlodny wiatr z polnocy. Znekani upalem Azjaci i Libijczykowie ockneli sie. - Wojownicy faraona - nagle odezwal sie stary Libijczyk - a slyszycie wy ten szum w pustyni?... - Znowu burza? - Nie, to deszcz pada!... Istotnie z nieba upadlo kilka chlodnych kropli, potem coraz wiecej, az w koncu zerwala sie ulewa, ktorej towarzyszyly pioruny. Miedzy zolnierzami Ramzesa i ich jencami zapanowala szalona radosc. Nie zwazajac na blyskawice i gromy, ludzie, przed chwila spaleni zarem, spragnieni, biegali jak dzieci pod strumieniami deszczu. Po ciemku myli siebie i konie, lapali wode w czapki i skorzane wory, a nade wszystko - pili, pili!... - Nie jestze to cud?... - zawolal ksiaze Ramzes. - Gdyby nie deszcz blogoslawiony, zginelibysmy w pustyni, w goracych usciskach Tyfona. - Zdarza sie tak - odparl stary Libijczyk - ze poludniowy wicher piaszczysty drazni wiatry przechadzajace sie nad morzem i sprowadza ulewe. Ramzesa niemile dotknely te slowa; przypisywal bowiem nawalnice modlitwom Pentuera. Zwrociwszy sie wiec do Libijczyka spytal: - A czy zdarza sie i to, azeby z ludzkiej postaci tryskaly iskry? - Zawsze tak bywa, gdy wieje wiatr pustynny - rzekl Libijczyk. - Przecie i tym razem widzielismy iskry wyskakujace nie tylko z ludzi, ale i z koni. W glosie jego brzmiala taka pewnosc, ze ksiaze zblizywszy sie do oficera swej jazdy szepnal: - A zwazajcie na Libijczykow... Ledwie to powiedzial, cos zakotlowalo sie wsrod ciemnosci, a po chwili rozlegl sie tetent. Gdy zas blyskawica rozswietlila pustynie, zobaczono czlowieka, ktory uciekal na koniu. - Wiazac tych nedznikow! - krzyknal ksiaze - i zabic, jezeli ktory bedzie opieral sie... Biada ci, Tehenno, gdyby ten lotr sprowadzil na nas twoich braci!... Zginiesz w ciezkich meczarniach ty i twoi... Pomimo deszczu, piorunow i ciemnosci zolnierze Ramzesa szybko powiazali Libijczykow nie stawiajacych zreszta zadnego oporu. Moze czekali na rozkaz Tehenny, ale ten byl tak zgnebiony, ze nie myslal nawet o ucieczce. Powoli burza uspokajala sie, a miejsce dziennego upalu zajal w pustyni chlod przejmujacy. Ludzie i konie napili sie do syta i worki napelnili woda; daktylow i sucharow bylo dosyc, wiec panowalo dobre usposobienie. Grzmoty oslably, ciche blyskawice zapalaly sie coraz rzadziej, na polnocnym niebie poczely rozdzierac sie obloki, tu i owdzie zaplonely gwiazdy. Pentuer zblizyl sie do Ramzesa. - Wracajmy ku obozowi - rzekl. - Mozemy tam dojsc za pare godzin, zanim ten, ktory uciekl, naprowadzi nam nieprzyjaciol. - Jakze trafimy wsrod takiej ciemnosci? - spytal ksiaze. - Czy macie pochodnie? - zwrocil sie kaplan do Azjatow. Pochodnie, czyli dlugie sznury nasycone materialami palnymi, byly, ale nie bylo ognia. Drewniane bowiem krzesiwka sluzace do zapalania przemokly. - Musimy czekac do rana - rzekl niecierpliwy ksiaze. Pentuer nie odpowiedzial. Wydobyl ze swej torby male naczynie, wzial od zolnierza pochodnie i odszedl na bok. Po chwili rozleglo sie ciche syczenie i pochodnia zapalila sie. - Wielki jest czarnoksieznik ten kaplan!... - mruknal stary Libijczyk. - W oczach moich sprawiles juz drugi cud - rzekl ksiaze do Pentuera. - Czy mozesz mi objasnic, jak sie to robi?... Kaplan potrzasnal glowa. - O wszystko pytaj mnie, panie - odparl - a odpowiem ci, na ile mi starczy madrosci. Tylko nigdy nie zadaj, abym ci wyjasnial tajemnice naszych swiatyn. - Nawet gdybym cie mianowal moim doradca? - Nawet i wowczas. Nigdy nie bede zdrajca, a chocbym i smial nim zostac, odstraszylyby mnie kary... - Kary?... - powtorzyl ksiaze. - Aha!... Pamietam w swiatyni Hator czlowieka schowanego w podziemiu, na ktorego kaplani wylewali roztopiona smole. Czyzby to robili naprawde?... I ow czlowieka naprawde skonal w mekach?... Pentuer milczal, jakby nie slyszac pytania, i powoli wydobyl ze swej cudownej torby maly posazek bostwa z rozkrzyzowanymi rekoma. Posazek ten wisial na sznurku; kaplan puscil go wolno i szepcac modlitwe uwazal. Posazek po pewnej liczbie wahan i krecen sie zawisnal spokojnie. Ramzes przy swietle pochodni ze zdziwieniem przypatrywal sie tym praktykom. - Co to robisz? - spytal kaplana. - Tyle tylko moge powiedziec waszej dostojnosci - rzekl Pentuer - ze bostwo jedna reka wskazuje gwiazde Eshmun *. Ona to w czasie nocy prowadzi przez morza fenickie okrety. - Wiec i Fenicjanie maja tego boga? - Nawet nie wiedza o nim. Bog, ktory zawsze zwraca jedna reke do gwiazdy Eshmun, jest znany tylko nam i kaplanom chaldejskim. Przy jego zas pomocy kazdy prorok, dniem i noca, w pogode i niepogode, moze odkryc swoja droge na morzu czy w pustyni. Na rozkaz ksiecia, ktory z zapalona pochodnia szedl obok Pentuera, orszak i jency ruszyli za kaplanem w kierunku polnocno-wschodnim. Bozek zawieszony na sznurku chwial sie, lecz niemniej wyciagnieta reka wskazywal, gdzie lezy swieta gwiazda, opiekunka zblakanych podroznikow. Szli pieszo, prowadzac konie, dobrym krokiem. Zimno bylo tak ostre, ze nawet Azjaci chuchali w rece, a Libijczycy drzeli. Wtem cos zaczelo chrupac i trzeszczec pod nogami. Pentuer przystanal i schylil sie. - W tym miejscu - rzekl - deszcz na opoce utworzyl plytka kaluze. A z wody, patrz, dostojny panie, co sie zrobilo... Mowiac to podniosl i pokazal ksieciu jakby tafelke szklana, ktora topniala mu w rekach. - Gdy jest bardzo zimno - dodal - woda staje sie przezroczystym kamieniem. Azjaci potwierdzili slowa kaplana dodajac, ze daleko na polnocy woda bardzo czesto zamienia sie w kamien, a para w biala sol, ktora jednak nie ma zadnego smaku, tylko szczypie w palce i wywoluje bol w zebach. Ksiaze coraz bardziej podziwial madrosc Pentuera. Tymczasem w polnocnej stronie niebo wyjasnilo sie odslaniajac Niedzwiedzice, a w niej gwiazde Eshmun. Kaplan znowu odmowiwszy modlitwe schowal do torby przewodniczacego bozka i kazal zgasic pochodnie, a zostawic tylko tlacy sie sznur, ktory utrzymywal ogien i stopniowym upalaniem sie znaczyl godziny. Ksiaze zalecil czujnosc swemu oddzialowi i wziawszy Pentuera wysunal sie o kilkadziesiat krokow naprzod. - Pentuerze - odezwal sie - od tej chwili mianuje cie moim doradca i na teraz, i wowczas, gdy podoba sie bogom oddac mi korone Gornego i Dolnego Egiptu... - Czymze zasluzylem na taka laske? - W oczach moich spelniales czyny, ktore swiadcza o wielkiej twojej madrosci i potedze nad duchami. Nad to zas byles gotow ocalic mi zycie. Wiec choc postanowiles ukrywac wiele rzeczy przede mna... - Wybacz, dostojny panie - przerwal kaplan. - Zdrajcow, gdy beda ci potrzebni, znajdziesz za zloto i klejnoty nawet miedzy kaplanami. Ale ja nie chce nalezyc do nich. Bo pomysl: czy zdradzajac bogow dawalbym ci pewnosc, ze i z toba tak nie postapie? Ramzes zamyslil sie. Madrze powiedziales - odparl. - Lecz dziwno mi, skad ty, kaplan, masz dla mnie zyczliwosc w sercu? Rok temu - blogoslawiles mnie, a dzis nie pozwoliles samemu jechac w pustynie i oddajesz mi wielkie uslugi. - Bo ostrzegli mnie bogowie, ze ty, dostojny panie, gdy zechcesz, mozesz wydobyc z nedzy i ponizenia nieszczesny lud egipski. - Coz lud ciebie obchodzi? - Sposrod niego wyszedlem... Moj ojciec i bracia po calych dniach czerpali wode z Nilu i dostawali kije... - W czymze ja moge pomoc ludowi? - spytal nastepca. Pentuer ozywil sie. - Lud twoj - mowil wzruszony - za wiele pracuje, za duze placi podatki, cierpi nedze i przesladowania. Ciezka jest dola chlopa!... "Robak pozarl polowe jego zbioru, nosorozec druga; na polach mnostwo myszy, spadla szarancza, bydlo wygniotlo, ukradly wroble. Co jeszcze zostalo na klepisku, temu zlodzieje zrobili koniec. O nedzo rolnika! Teraz dopiero przybywa pisarz na brzeg i upomina sie o zbior, towarzysze jego przyniesli kije, a Murzyni palmowe rozgi. Mowia: daj tu zboze! - Nie ma zadnego. - Bija go wtenczas, rozciagaja jak dlugi i wiaza, rzucaja do kanalu, gdzie sie topi, glowa na dol. Zone jego wiaza przed nim i dzieci takoz. Sasiedzi uciekaja ratujac swoje zboze..." ** - Sam to widzialem - odparl zamyslony ksiaze - i nawet odpedzilem jednego podobnego pisarza. Lecz czyliz moge byc wszedzie obecnym, azeby zapobiegac niesprawiedliwosci? - Mozesz, panie, rozkazac, azeby nie dreczono ludzi bez potrzeby. Mozesz znizyc podatki, wyznaczyc chlopom dni wypoczynku. Mozesz w koncu obdarowac kazda rodzine chocby zagonem ziemi, z ktorej zbior nalezalby tylko do nich i sluzyl do ich wykarmienia. W razie przeciwnym beda i nadal karmili sie: lotosem, papirusem i zdechlymi rybami, i w koncu twoj lud zmarnieje... Ale jezeli ty okazesz mu swoja laske, podzwignie sie. I zaprawde uczynie tak! - zawolal ksiaze - dobry gospodarz nie pozwala, azeby jego inwentarz marl z glodu, pracowal nad sily lub odbieral niesluszne plagi... To musi sie zmienic!... Pentuer zatrzymal sie. - Przyrzekasz mi to, dostojny panie?... - Przysiegam! - odparl Ramzes. - A wiec i ja ci przysiegam, ze bedziesz najslawniejszym faraonem, wobec ktorego zblednie Ramzes Wielki! - zawolal juz nie panujac nad soba kaplan. Ksiaze zamyslil sie. - Co poczniemy we dwu przeciw kaplanom, ktorzy mnie nienawidza?... - Oni boja sie ciebie, panie - odpowiedzial Pentuer - Boja sie, azebys zbyt wczesnie nie zaczal wojny z Asyria... - Coz im zalezy na tym, jezeli wojna bedzie wygrana?.. Kaplan schylil glowe i rozlozyl rece, lecz milczal. - Wiec ja tobie powiem!... - krzyknal rozdrazniony ksiaze. - Oni nie chca wojny, gdyz lekaja sie, azebym nie wrocil z niej zwyciezca, obladowany skarbami, pedzac przed soba niewolnikow... Oni tego boja sie, poniewaz chca, azeby kazdy faraon byl slabym narzedziem ich reki, bezuzytecznym sprzetem, ktory mozna odrzucic, kiedy im sie podoba... Ale ze mna tego nie bedzie!... I albo zrobie to, co chce, do czego mam prawo, jako syn i spadkobierca bogow, albo... zgine... Pentuer cofnal sie i wyszeptal zaklecie. - Nie mow tak, dostojny panie - rzekl zmieszany - aby zle duchy krazace nad pustynia nie pochwycily twoich slow... Slowo, zapamietaj to, wladco, jest jak kamien rzucony z procy; gdy trafi na sciane, odbije sie i zwroci przeciw tobie samemu... Ksiaze pogardliwie machnal reka. - Wszystko jedno - odparl. - Nie ma wartosci takie zycie, w ktorym kazdy krepowalby moja wole... Jezeli nie bogowie, to wichry pustynne; jezeli nie zle duchy, to kaplani... I takaz ma byc wladza faraona?... Chce robic to, co ja chce, i zdawac sprawe tylko przed wiekuistymi przodkami, a nie przed lada ogolonym lbem, ktory niby tlumaczy zamiary bogow, a naprawde zagarnia wladze i napelnia swoje skarbce moimi dostatkami!... Wtem o kilkadziesiat krokow od nich rozlegl sie dziwny krzyk, srodkujacy miedzy rzeniem a beczeniem, i - przebiegl olbrzymi cien. Pedzil jak strzala i, o ile mozna bylo dojrzec, mial dluga szyje i tulow garbaty. Wsrod ksiazecego orszaku rozlegl sie szmer zgrozy To gryf!... Wyraznie widzialem skrzydla!... mowili Azjaci. - Pustynia rui sie potworami!... - dodal stary Libijczyk. Ramzes byl stropiony; jemu takze zdawalo sie, ze przebiegajacy cien mial glowe weza i cos na ksztalt krotkich skrzydel. - Czy w rzeczy samej - zapytal kaplana - w pustyni ukazuja sie potwory? - Zapewne - rzekl Pentuer - ze w miejscu tak odludnym snuja sie niedobre duchy w najosobliwszych postaciach. Zdaje mi sie jednak, ze to, co przeszlo obok nas, jest raczej zwierzeciem. Podobne ono jest do osiodlanego konia, tylko wieksze i predsze w biegu. Mowia zas mieszkancy oazow, ze zwierze to moze wcale nie pic wody, a przynajmniej bardzo rzadko. Gdyby tak bylo, przyszle pokolenia moglyby uzywac do przebiegania pustyn tej dziwnej istoty, ktora dzis tylko strach budzi. - Nie smialbym siasc na grzbiecie takiej poczwary! - odparl ksiaze potrzasajac glowa. - Toz samo nasi przodkowie mowili o koniu, ktory Hyksosom pomogl zdobyc Egipt, a dzis stal sie niezbednym dla naszej armii. Czas bardzo zmienia ludzkie sady!... - rzekl Pentuer Na niebie znikly ostatnie chmury i zaczela sie noc jasna. Pomimo braku ksiezyca bylo tak widno, ze na tle bialego piasku mozna bylo poznac ogolne zarysy przedmiotow, nawet drobnych czy bardzo odleglych. Przejmujacy chlod takze zmniejszyl sie. Przez jakis czas orszak maszerowal w milczeniu, po kostki grzeznac w piasku. Nagle miedzy Azjatami znowu wszczal sie tumult i rozlegly sie wolania: - Sfinks!... patrzcie, sfinks!... Juz nie wyjdziemy zywi z pustyni, kiedy ciagle pokazuja sie nam widziadla... Rzeczywiscie na bialym pagorku wapiennym bardzo wyraznie rysowala sie sylwetka sfinksa. Lwie cialo, ogromna glowa w czepcu egipskim i jakby ludzki profil. - Uspokojcie sie, barbarzyncy - rzekl stary Libijczyk. - To przecie nie sfinks, tylko lew, i nic wam nie zrobi, gdyz zajety jest jedzeniem. - Zaprawde jest to lew! - potwierdzil ksiaze zatrzymujac sie. - Ale jak on podobny do sfinksa... - On tez jest ojcem naszych sfinksow - wtracil polglosem kaplan. - Jego twarz przypomina rysy czlowiecze, a jego grzywa peruke... - Czy i nasz wielki sfinks, ten ktory pod piramidami?... - Na wiele wiekow przed Menesem - mowil Pentuer - kiedy jeszcze nie bylo piramid, rosla w tym miejscu skala podobna do lwa lezacego, jakby bogowie tym sposobem chcieli oznaczyc: gdzie zaczyna sie pustynia. Owczesni swieci kaplani kazali mistrzom dokladniej obrobic skale i braki jej dopelnic za pomoca sztucznego muru. Mistrze zas, czesciej widujac ludzi anizeli lwy, wyrzezbili twarz ludzka i tak urodzil sie pierwszy sfinks... - Ktoremu oddajemy czesc boska... - usmiechnal sie ksiaze. - I slusznie - odparl kaplan. - Pierwsze bowiem zarysy tego dziela zrobili bogowie, a ludzie wykonczyli je takze pod natchnieniem bogow. Nasz sfinks ogromem i tajemniczoscia przypomina pustynie, ma postac duchow blakajacych sie w pustyni i tak przeraza ludzi jak ona. Jest on zaprawde synem bogow i ojcem trwogi. - A swoja droga wszystko ma ziemski poczatek - odparl ksiaze. Nil nie wyplywa z nieba, ale z jakichs gor lezacych poza Etiopia. Piramidy, o ktorych mowil mi Herhor, ze sa obrazem naszego panstwa, sa budowane na wzor skalistych szczytow. A i nasze swiatynie z ich pylonami i obeliskami, z ich ciemnoscia i chlodem, czyliz nie przypominaja pieczar i gor ciagnacych sie wzdluz Nilu?... Ile razy na polowaniu zblakalem sie miedzy wschodnimi skalami, zawszem trafial na jakies osobliwe nagromadzenie kamieni, ktore przywodzilo mi na mysl swiatynie. Nawet nieraz na ich chropowatych scianach widzialem hieroglify pisane reka wichrow i deszczu. - W tym, wasza dostojnosc, masz dowod, ze nasze swiatynie byly wznoszone wedlug planu, ktory nakreslili sami bogowie - rzekl kaplan. - A jak drobna pestka rzucona w ziemie rodzi niebotyczne palmy, tak obraz skaly, pieczary, lwa, nawet lotosu, zasiany w dusze poboznego faraona, rodzi aleje sfinksow, swiatynie i ich potezne kolumny. Boskie to sa czyny, nie ludzkie, i szczesliwy ten wladca, ktory patrzac naokolo siebie potrafi w rzeczach ziemskich odkryc mysl boza i w zrozumialy sposob przedstawic ja nastepnym pokoleniom. - Tylko wladca taki musi miec wladze i duzy majatek - wtracil zgryzliwie Ramzes - nie zas zalezyc od kaplanskich przywidzen... Przed nimi ciagnelo sie dlugie wzgorze piaszczyste, na ktorym w tej chwili ukazalo sie paru jezdzcow. - Nasi czy Libijczycy?... - rzekl ksiaze. Ze wzgorza odezwal sie glos rogu, na ktory odpowiedziano z orszaku ksiecia. Konni zjechali szybko, o ile na to pozwalal gleboki piasek. Zblizywszy sie jeden z nich zawolal: - Czy jest nastepca tronu?... - Jest, i zdrow - odpowiedzial Ramzes. Zsiedli z koni i upadli na twarze. - O erpatre! - mowil dowodca przybylych. - Wojsko twoje rozdziera szaty i prochem posypuje glowy myslac, zes zginal... Cala kawaleria rozbiegla sie po pustyni, azeby znalezc twoje slady, i dopiero nam, niegodnym, pozwolili bogowie, ze witamy cie pierwsi... Ksiaze mianowal go setnikiem i rozkazal, aby nazajutrz przedstawil do nagrody swoich podwladnych.
* Polarna ** Opis autentyczny
ROZDZIAL DWUDZIESTY W pol godziny pozniej ukazaly sie geste ognie armii egipskiej, a niebawem orszak ksiecia znalazl sie w obozie. Ze wszystkich stron odezwaly sie trabki na alarm, zolnierze chwycili bron i krzyczac stawali w szeregach. Oficerowie padali ksieciu do nog i jak wczoraj po zwyciestwie, podnioslszy go na rekach, zaczeli obchodzic z nim oddzialy. Sciany wawozu drzaly od okrzykow: "Zyj wiecznie, zwyciezco!... Bogowie opiekuja sie toba!.." Otoczony pochodniami zblizyl sie swiety Mentezufis. Nastepca zobaczywszy go wydarl sie z rak oficerow i pobiegl naprzeciw kaplana. - Wiesz, ojcze swiety - zawolal Ramzes - schwytalismy libijskiego wodza Tehenne!... - Marna zdobycz - odparl surowo kaplan - dla ktorej naczelny wodz nie powinien byl rzucac armii. Szczegolniej wowczas, gdy lada chwile nowy nieprzyjaciel moze nadciagnac. Ksiaze odczul cala sprawiedliwosc zarzutu, lecz wlasnie dlatego zerwal sie w nim gniew. Zacisnal piesci, zablyszczaly mu oczy... - Na imie matki twej, milcz, panie! - szepnal stojacy za nim Pentuer Nastepce tak zdziwilo nieoczekiwane odezwanie sie jego doradcy, ze w jednej chwili ochlonal, a ochlonawszy zrozumial, ze najwlasciwiej bedzie przyznac sie do bledu. - Prawde mowisz, wasza dostojnosc - odparl. - Ani armia wodza, ani wodz armii nigdy nie powinien opuszczac. Sadzilem jednak, ze zastapisz mnie ty, swiety mezu, ktory tu jestes przedstawicielem ministra wojny... Spokojna odpowiedz ulagodzila Mentezufisa, wiec kaplan juz nie przypomnial ksieciu zeszlorocznych manewrow, na ktorych namiestnik tak samo opuscil wojska i - wpadl w nielaske u faraona. Wtem z wielkim krzykiem zblizyl sie do nich Patrokles. Grecki wodz znowu byl pijany i z daleka wolal do ksiecia: - Patrz, nastepco, co zrobil swiety Mentezufis... Ty oglosiles przebaczenie dla wszystkich zolnierzy libijskich, ktorzy opuszcza najezdnikow i wroca do armii jego swiatobliwosci... Do mnie ci ludzie zbiegli sie i ja dzieki temu rozbilem lewe skrzydlo nieprzyjacielskie... Tymczasem dostojny Mentezufis kazal wszystkich wymordowac... Zginelo blisko tysiac jencow, samych naszych eks-zolnierzy, ktorzy mieli otrzymac laske!... Ksieciu znowu krew uderzyla do glowy, ale wciaz stojacy za nim Pentuer szepnal: - Milcz, przez bogi, milcz!... Lecz Patrokles nie mial doradcy, wiec krzyczal dalej: - Od tej chwili raz na zawsze stracilismy zaufanie u obcych, no - i u swoich... Bo w koncu i nasza armia musi rozprzegnac sie, gdy pozna, ze na jej czolo wdzieraja sie zdrajcy... - Nedzny najmito - odparl zimno Mentezufis - takze to smiesz odzywac sie o wojsku i zaufanych jego swiatobliwosci?... Jak swiat swiatem, nie slyszano jeszcze podobnego bluznierstwa!... I lekam sie, czy bogowie nie pomszcza wyrzadzonej sobie zniewagi... Patrokles grubo rozesmial sie. - Dopoki spie miedzy Grekami, nie lekam sie zemsty nocnych bogow... A gdy czuwam, nic mi nie zrobia dzienni... - Idz spac, idz... miedzy twoich Grekow, pijanico - rzekl Mentezufis - aby z twej winy na nasze glowy grom nie spadl... - Na twoj, dusigroszu, ogolony leb nie spadnie, bo bedzie myslal, ze to co innego!... - odparl nieprzytomny Grek. Lecz widzac, ze ksiaze nie daje mu poparcia, cofnal sie do swego obozu. - Czy naprawde - spytal Ramzes kaplana - czy naprawde kazales, swiety mezu, pobic jencow wbrew mojej obietnicy, ze otrzymaja laske?... - Wasza dostojnosc nie byles w obozie - odparl Mentezufis - wiec na ciebie nie spada odpowiedzialnosc za ten czyn. Ja zas pilnuje sie naszych praw wojennych, ktore nakazuja tepic zdradzieckich zolnierzy. Zolnierze, ktorzy poprzednio sluzyli jego swiatobliwosci, a nastepnie polaczyli sie z nieprzyjaciolmi, maja byc natychmiast zabijani - oto ustawa. - A gdybym ja byl tutaj?... - Jako naczelny wodz i syn faraona, mozesz zawieszac wykonywanie pewnych ustaw, ktorych ja musze sluchac - odparl Mentezufis. - Nie moglzes wiec zaczekac do mego powrotu? - Ustawa kaze zabijac n a t y c h m i a s t, wiec spelnilem jej wymagania. Ksiaze byl tak oszolomiony, ze przerwal dalsza rozmowe i udal sie do swego namiotu. Tam dopiero upadlszy na fotel rzekl do Tutmozisa: - Alez ja juz dzis jestem niewolnikiem kaplanow!... Oni morduja jencow, oni groza moim oficerom, oni nawet nie szanuja moich zobowiazan... Nic zescie nie mowili Mentezufisowi, kiedy kazal zabijac tych nieszczesnych?... - Zaslanial sie prawem wojennym i nowymi rozkazami Herhora... - Alez wlasciwie ja tu jestem wodzem, choc wyjechalem na pol dnia. - Wyraznie zdales dowodztwo w rece moje i Patroklesa - odparl Tutmozis. - Gdy zas nadjechal swiety Mentezufis, musielismy mu ustapic, gdyz jest wyzszy od nas... Ksiaze pomyslal, ze jednak schwytanie Tehenny bylo okupione zbyt wielkimi nieszczesciami. Jednoczesnie z cala sila odczul donioslosc przepisu, ktory nie pozwala wodzowi opuszczac wojska. Musial w sobie przyznac, ze nie ma slusznosci, ale to jeszcze bardziej draznilo jego dume i napelnialo nienawiscia do kaplanow. "Otoz - mowil - jestem w niewoli pierwej nawet, nim zdazylem zostac faraonem (oby moj swiatobliwy ojciec zyl wiecznie!). Wiec juz dzisiaj musze zaczac wydobywac sie z niej, a przede wszystkim - milczec... Pentuer ma slusznosc: milczec, zawsze milczec, a gniewy swoje jak drogocenne klejnoty skladac w skarbcu pamieci. Dopiero, gdy zbierze sie... O prorocy, wy mi wowczas zaplacicie!.." Nie pytasz, wasza dostojnosc, o rezultat bitwy? - spytal Tutmozis. - Aha, wlasnie... Coz jest? - Przeszlo dwa tysiace jencow, wiecej niz trzy tysiace zabitych, a ledwie kilkuset ucieklo. - Jakaz wiec byla armia libijska? - rzekl zdziwiony ksiaze. - Szesc do siedmiu tysiecy ludzi. - To byc nie moze... Czy podobna, aby w takiej potyczce zginelo prawie cale wojsko?... - A przeciez tak jest, to byla straszna bitwa - odparl Tutmozis. - Otoczyles ich ze wszech stron, reszte zrobili zolnierze, no... i dostojny Mentezufis... O takiej klesce nieprzyjaciol Egiptu nie mowia nagrobki najslawniejszych faraonow. - Idz juz spac, Tutmozisie, jestem zmeczony - przerwal ksiaze czujac, ze pycha zaczyna mu bic do glowy. "Wiec to ja odnioslem takie zwyciestwo?... Niepodobna!..." - pomyslal. Rzucil sie na skory, ale pomimo smiertelnego znuzenia zasnac nie mogl. Dopiero czternascie godzin uplynelo od chwili, gdy wydal haslo rozpoczecia bitwy... Dopiero czternascie godzin?... Niepodobna!... On wygral taka bitwe?... Alez on nawet nie widzial bitwy, tylko zolty, gesty tuman, skad potokami wylewaly sie nieludzkie wrzaski. Oto i teraz widzi ow tuman, slyszy wrzawe, czuje spiekote, a przecie zadnej bitwy nie ma... Potem zobaczyl niezmierna pustynie, wsrod ktorej z bolesnym trudem posuwal sie po piasku. On i jego ludzie mieli najlepsze konie z calej armii, a pomimo to pelzali jak zolwie... A co za spiekota!... Niepodobna, azeby czlowiek mogl wytrzymac taki zar... A oto zrywa sie Tyfon, zaslania swiat, pali, gryzie, dusi... Z figury Pentuera sypia sie blade iskry... Nad ich glowami rozlegaja sie grzmoty, zjawisko, ktorego nie widzial jeszcze nigdy... Potem cicha noc w pustyni...Pedzacy gryf, ciemna sylwetka sfinksa na wapiennym wzgorzu... "Tylem widzial, tylem przezyl - mysli Ramzes - bylem przy budowaniu naszych swiatyn, a nawet przy urodzinach wielkiego sfinksa, ktory juz nie ma wieku, i... to wszystko mialoby zdarzyc sie w ciagu czternastu godzin?..." Jeszcze ostatnia mysl blysnela ksieciu: "Czlowiek, ktory tyle przezyl, nie moze dlugo zyc..." Przebieglo go zimno od stop do glow i - zasnal. Nazajutrz ocknal sie w pare godzin po wschodzie slonca. Kluly go oczy, bolaly wszystkie kosci, troche kaszlal, ale umysl mial jasny i serce pelne odwagi. We drzwiach namiotu stanal Tutmozis. - Coz?... - spytal ksiaze. - Szpiegowie od granicy libijskiej przynosza dziwne wiesci - odparl ulubieniec. - Ku naszemu wawozowi zbliza sie wielki tlum, ale to nie jest wojsko, lecz bezbronni, kobiety i dzieci, a na ich czele Musawasa i najprzedniejsi Libijczycy... - Coz by to znaczylo? - Widac chca prosic o pokoj. - Po jednej bitwie?... - zdziwil sie ksiaze. - Ale jakiej!... Przy tym strach mnozy w ich oczach nasze wojska... Czuja sie slabymi i lekaja sie najazdu i smierci... Zobaczymy, czy to nie jest podstep wojenny!...- odparl ksiaze po namysle. A jakze nasi? - Zdrowi, syci, napojeni, wypoczeci i weseli. Tylko... - No? - Patrokles umarl w nocy - szepnal Tutmozis. - Jakim sposobem?... - zawolal ksiaze zrywajac sie. - Jedni mowia, ze zapil sie, drudzy... ze to kara bogow... Twarz mial sina, a usta pelne piany... - Jak tamten niewolnik w Atribis, pamietasz go?... Nazywal sie Bakura i wpadl do sali uczty ze skargami na nomarche... Rozumie sie, ze tej samej nocy umarl z pijanstwa!... Co?... Tutmozis spuscil glowe. - Musimy byc bardzo ostrozni, panie moj... szepnal. - Postaramy sie - odparl ksiaze spokojnie. - Nie bede sie nawet dziwil smierci Patroklesa... Bo i co osobliwego moze byc w tym, ze umarl jakis pijaczyna, ktory obrazal bogow, ba!... nawet kaplanow... Ale Tutmozis w tych drwiacych slowach odczul grozbe. Ksiaze bardzo kochal wiernego jak pies Patroklesa. Mogl zapomniec wiele wlasnych krzywd, ale jego smierci nie przebaczy nigdy. Przed poludniem do ksiazecego obozu nadciagnal z Egiptu swiezy pulk tebanski, a oprocz tego pare tysiecy ludzi i kilkaset oslow przyniosly wielkie zapasy zywnosci i namioty. Jednoczesnie od strony Libii znowu nadbiegli szpiegowie donoszac, ze banda ludzi bezbronnych, idacych ku wawozowi, wciaz powieksza sie. Z rozkazu nastepcy geste oddzialki jazdy we wszystkich kierunkach zbadaly okolice: czy nie ukrywa sie gdzie nieprzyjacielska armia? Nawet kaplani wziawszy ze soba mala kapliczke Amona weszli na szczyt najwyzszego wzgorza i odprawili tam nabozenstwo. A wrociwszy do obozu zapewnili nastepce, ze wprawdzie nadciaga kilkutysieczny tlum bezbronnych Libijczykow, ale armii nie ma nigdzie co najmniej w trzymilowym promieniu. Ksiaze zaczal sie smiac z raportu. - Mam dobre oko - rzekl - ale w takiej odleglosci nie dojrzalbym wojska. Kaplani naradziwszy sie miedzy soba oswiadczyli ksieciu, ze jezeli obowiaze sie nie rozmawiac z ludzmi niewtajemniczonymi o tym, co zobaczy, przekona sie, ze mozna widziec bardzo daleko. Ramzes przysiagl. wowczas kaplani ustawili na jednym wzgorzu oltarz Amona i rozpoczeli modlitwy. A gdy ksiaze umywszy sie zdjal sandaly i ofiarowal bogu zloty lancuch i kadzidlo, wprowadzili go do ciasnej skrzyni, zupelnie ciemnej, i kazali patrzec na sciane. Po chwili zaczely sie pobozne spiewy, w czasie ktorych ukazalo sie na wewnetrznej scianie skrzyni jasne kolko. Wnet jasna barwa zmetniala; ksiaze zobaczyl piaszczysta rownine, wsrod niej skaly, a przy nich azjatyckie placowki. Kaplani zaczeli spiewac zywiej i obraz zmienil sie. Bylo widac inny kawalek pustyni, a w niej tlum ludzi niewiekszych od mrowek. Mimo to ruchy, ubiory, a nawet twarze osob byly tak wyrazne, ze ksiaze mogl je opisac. Zdumienie nastepcy nie mialo granic. Przecieral oczy, dotykal poruszajacego sie wizerunku... Nagle odwrocil glowe, obraz zniknal i zostala ciemnosc. Kiedy wyszedl z kaplicy, zapytal go starszy kaplan: - Coz, erpatre, wierzysz teraz w potege bogow egipskich? - Zaprawde - odparl - jestescie tak wielkimi medrcami, ze caly swiat powinien wam skladac ofiary i holdy. Jezeli w rownym stopniu potraficie widziec przyszlosc, nic wam sie nie oprze. Na te slowa jeden z kaplanow wszedl do kaplicy, zaczal sie modlic i niebawem odezwal sie stamtad glos mowiacy: - Ramzesie!... zwazone sa losy panstwa, a zanim druga pelnia nadejdzie, zostaniesz jego wladca... - Bogowie!... - zawolal przerazony ksiaze - azaliz ojciec moj jest tak chory?... Upadl twarza na piasek, a jeden z asystujacych kaplanow spytal go: czy nie chce jeszcze czego dowiedziec sie. - Powiedz, ojcze Amonie - odparl - czy spelnia sie moje zamiary? Po chwili rzekl glos z kaplicy: - Jezeli nie rozpoczniesz wojny ze Wschodem, bedziesz skladal ofiary bogom i szanowal ich slugi, czeka cie dlugi zywot i pelne slawy panowanie... Po tych cudach, ktore zdarzyly sie w jasny dzien, na otwartym polu, ksiaze wzburzony wrocil do swego namiotu. "Nic nie oprze sie kaplanom!..." - myslal z trwoga. W namiocie zastal Pentuera. - Powiedz mi, moj doradco - rzekl - czy wy, kaplani, mozecie czytac w ludzkim sercu i odslaniac jego tajemne zamiary? Pentuer potrzasnal glowa. - Predzej - odparl - czlowiek dojrzy, co miesci sie we wnetrzu skaly, anizeli zbada cudze serce. Ono nawet jest dla bogow zamkniete i dopiero smierc odkrywa jego mysli. Ksiaze gleboko odetchnal, ale nie mogl pozbyc sie niepokoju. Gdy zas ku wieczorowi trzeba bylo zwolac rade wojenna, zaprosil na nia Mentezufisa i Pentuera. Nikt nie wspominal o nagle zmarlym Patroklesie; moze dlatego, ze byly pilniejsze sprawy. Przyjechali bowiem libijscy poslowie blagajac w imieniu Musawasy o litosc nad jego synem Tehenna i ofiarujac Egiptowi poddanie sie i wieczny spokoj. - Zli ludzie - mowil jeden z poslow - oszukali narod nasz mowiac, ze Egipt jest slaby, a jego faraon cieniem wladcy. Wczoraj jednak przekonalismy sie, jak mocne jest wasze ramie, i poczytujemy za rzecz roztropniejsza poddac sie wam i placic daniny anizeli narazac ludzi na pewna smierc, a nasze majatki na zniszczenie. Gdy rada wojenna wysluchala tej mowy, kazano Libijczykom wyjsc z namiotu, a ksiaze Ramzes wprost zapytal o zdanie swietego Mentezufisa, co nawet zdziwilo jeneralow. - Jeszcze wczoraj - rzekl dostojny prorok - radzilbym odrzucic prosbe Musawasy, przeniesc wojne do Libii i zniszczyc gniazdo rozbojnikow. Dzis jednak otrzymalem tak wazne wiadomosci z Memfisu, ze bede glosowal za litoscia dla pokonanych. - Czy moj swiatobliwy ojciec jest chory? - zapytal wzruszony ksiaze. - Jest chory. Lecz dopoki nie skonczymy z Libijczykami, wasza dostojnosc nie powinienes o tym myslec... A gdy nastepca smutnie spuscil glowe, Mentezufis dodal: - Musze spelnic jeszcze jeden obowiazek... Wczoraj, dostojny ksiaze, osmielilem sie zrobic ci uwage, ze dla tak marnej zdobyczy, jak Tehenna, wodz nie powinien byl opuszczac armii. Dzis widze, ze mylilem sie: gdybys bowiem nie schwycil, panie, Tehenny, nie mielibysmy tak predko pokoju z Musawasa... Madrosc twoja, naczelny wodzu, okazala sie wyzsza nad wojskowe ustawy... Ksiecia zastanowila skrucha Mentezufisa. "Dlaczego on tak mowi?... - pomyslal. Widac nie tylko Amon wie, ze moj swiatobliwy ojciec jest chory..." I w duszy nastepcy znowu zbudzily sie stare uczucia: pogarda dla kaplanow i - nieufnosc do ich cudow. "Wiec nie bogowie wrozyli mi, ze rychlo zostane faraonem, ale przyszla wiadomosc z Memfisu i kaplani oszukali mnie w kaplicy. A jezeli klamali w jednym, kto zareczy, ze i te widoki pustyni ukazywane na scianie nie byly takze oszustwem?..." Poniewaz ksiaze ciagle milczal, co przypisywano jego smutkowi z powodu choroby faraona, a jeneralowie takze nie smieli odzywac sie po stanowczych slowach Mentezufisa, wiec rade wojenna ukonczono. Zapadlo jednomyslne postanowienie, azeby wziac jak najwieksza danine z Libijczykow, poslac im egipska zaloge i - przerwac wojne. Teraz juz wszyscy spodziewali sie, ze faraon umrze. Egipt zas, aby sprawic wladcy przystojny pogrzeb, potrzebowal glebokiego spokoju. Opusciwszy namiot rady wojennej ksiaze spytal Mentezufisa: - Dzielny Patrokles zgasl tej nocy: czy, swieci mezowie, myslicie uczcic jego zwloki? - Byl to barbarzynca i wielki grzesznik - odparl kaplan. - Tak znakomite jednak oddal uslugi Egiptowi, ze nalezy zapewnic mu zycie za grobem. Jezeli wiec pozwolisz, wasza dostojnosc, dzis jeszcze odeslemy cialo tego meza do Memfisu, azeby zrobic jego mumie i odwiezc ja na wieczne mieszkanie do Tebow miedzy krolewskie przybytki. Ksiaze zgodzil sie z ochota, ale podejrzenia jego wzrosly. "Wczoraj - myslal Mentezufis gromil mnie jak leniwego ucznia, i jeszcze laska bogow! ze nie obil mi grzbietu kijem, a dzis przemawia do mnie jak posluszny syn do ojca i prawie pada na brzuch swoj. Nie jestze to znakiem, ze do namiotu mego zbliza sie wladza tudziez godzina rachunku?..." Tak rozmyslajac ksiaze wzrastal w dume, a serce jego wypelnial coraz silniejszy gniew przeciw kaplanom. Gniew tym gorszy, ze cichy jak skorpion, ktory, ukrywszy sie w piasku, jadowitym zadlem kaleczy nieostrozna noge.
ROZDZIAL DWUDZIESTY PIERWSZY W nocy warty daly znac, ze tlum zebrzacych o laske Libijczykow juz wszedl do wawozu. Jakoz nad pustynia widac bylo lune ich ognisk. O wschodzie slonca odezwaly sie traby i cala armia egipska stanela pod bronia, w najszerszym miejscu doliny. Stosownie do rozkazu ksiecia, ktory chcial jeszcze bardziej nastraszyc Libijczykow, miedzy szeregami wojska ustawiono spokojnych tragarzy, a wsrod konnicy pomieszczono oslarzy na oslach. I stalo sie w onym dniu, ze Egipcjanie byli mnodzy jak piasek w pustyni, a Libijczycy trwozni, jak golebie, nad ktorymi krazy jastrzab. O dziewiatej rano przed namiot ksiecia zajechal jego zlocisty woz wojenny. Konie ubrane w strusie piora rwaly sie tak, ze kazdego z nich musialo pilnowac dwu masztalerzy. Ramzes wyszedl z namiotu, siadl na woz i sam ujal cugle, a miejsce woznicy zajal przy nim kaplan Pentuer, doradca. Jeden z jeneralow roztoczyl nad ksieciem duzy, zielony parasol, a z tylu i po obu stronach wozu szli greccy oficerowie w pozlocistych zbrojach. W pewnej odleglosci za orszakiem ksiecia posuwal sie maly oddzial gwardii, a wsrod niego Tehenna, syn libijskiego wodza Musawasy. O kilkaset krokow od Egipcjan, przy wyjsciu z glaukonskiego wawozu, stala smutna gromada Libijczykow blagajacych zwyciezcy o milosierdzie. Kiedy Ramzes wjechal ze swoja swita na wzgorze, kedy mial przyjmowac nieprzyjacielskie poselstwo, armia ku jego czci podniosla taki okrzyk, ze chytry Musawasa zmartwil sie jeszcze bardziej i szepnal do bliskiej starszyzny: - Zaprawde mowie wam, jest to krzyk wojska, ktore miluje swego wodza!... Wowczas jeden z niespokojniejszych ksiazat libijskich, wielki bandyta, rzekl do Musawasy: - Czy nie myslisz, ze w takiej chwili roztropniej uczynimy ufajac chyzosci naszych koni anizeli lasce faraonowego syna?... Ma to byc wsciekly lew, ktory nawet glaszczac zdziera skore; my zas jestesmy jako jagnieta oderwane od cyckow swej matki. - Czyn, jak chcesz - odparl Musawasa - cala pustynie masz przed soba. Ale mnie lud wyslal na odkupienie swoich grzechow, a nade wszystko mam syna Tehenne, nad ktorym ksiaze rozleje swoj gniew, jezeli nie potrafie go przeblagac. Do gromady Libijczykow przycwalowali dwaj jezdni Azjaci donoszac, ze pan czeka na ich pokore. Musawasa gorzko westchnal i poszedl ku pagorkowi, na ktorym stal zwyciezca. Nigdy jeszcze nie odbyl on rownie ciezkiej podrozy!... Grube, pokutnicze plotno zle okrywalo jego grzbiet; nad glowa obsypana popiolem znecal sie zar sloneczny, bose nogi gryzl mu zwir. a serce gniotl smutek i wlasny, i zwyciezonego ludu. Przeszedl zaledwie kilkaset krokow, ale pare razy musial zatrzymac sie i odpoczac. Czesto tez ogladal sie za siebie, aby sprawdzic, czy nadzy niewolnicy, ktorzy niesli dary dla ksiecia, nie kradna zlotych pierscieni, a co gorsze - klejnotow. Musawasa bowiem, jako maz doswiadczony, wiedzial, ze ludzie najchetniej korzystaja z cudzego nieszczescia. "Dziekuje bogom - pocieszal sie w swej nedzy chytry barbarzynca - ze na mnie padl los upokorzenia sie przed ksieciem, ktory lada dzien wlozy faraonowska czapke. Wladcy Egiptu sa wspanialomyslni, szczegolniej w chwili zwyciestwa. Jezeli wiec potrafie wzruszyc pana mego, umocni on moje znaczenie w Libii i pozwoli mi pobierac duze podatki. Prawdziwy zas cud, ze sam nastepca tronu zlapal Tehenne; nie tylko bowiem nie uczyni mu krzywdy, ale jeszcze obsypie go dostojenstwami..." Tak myslal, a wciaz ogladal sie. Niewolnik bowiem, choc nagi, moze ukradziony klejnot schowac w usta, a nawet polknac. Na trzydziesci krokow przed wozem nastepcy tronu Musawasa i towarzyszacy mu najprzedniejsi Libijczycy upadli na brzuchy swoje i lezeli w piasku, dopoki adiutant ksiazecy nie kazal im wstac. Zblizywszy sie o kilka krokow znowu padli i uczynili tak trzy razy, a zawsze Ramzes musial rozkazywac im, azeby sie podniesli. Przez ten czas Pentuer stojacy na ksiazecym wozie szeptal swojemu panu: - Niech oblicze twoje nie pokaze im ani srogosci, ani uciechy. Raczej badz spokojny jak bog Amon, ktory pogardza swymi wrogami i nie cieszy sie z lada jakich triumfow... Nareszcie pokutujacy Libijczycy staneli przed obliczem ksiecia, ktory ze zlocistego wozu patrzyl na nich jak srogi hipopotam na kaczeta nie majace gdzie ukryc sie przed jego moca. - Tyzes to - nagle odezwal sie Ramzes? - Tyzes to jest Musawasa, madry wodz libijski? - Jam jest twoj sluga - odparl zapytany i znowu rzucil sie na ziemie. Gdy mu kazano wstac, ksiaze mowil: - Jak mogles dopuscic sie tak ciezkiego grzechu i podniesc reke na ziemie bogow? Czyliz opuscila cie dawna roztropnosc? - Panie! - odparl chytry Libijczyk - zal pomieszal rozumy wygnanym zolnierzom jego swiatobliwosci, wiec biegli na wlasna zgube ciagnac za soba mnie i moich. I wiedza bogowie, jak dlugo ciagnelaby sie ta brzydka wojna, gdyby na czele armii wiecznie zyjacego faraona nie stanal sam Amon w twojej postaci. Jak pustynny wicher spadles, kiedy cie nie oczekiwano, tam gdzie cie nie oczekiwano, a jak byk lamie trzcine, tak ty skruszyles zaslepionego nieprzyjaciela. Po czym wszystkie ludy nasze zrozumialy, ze nawet straszne pulki libijskie dopoty sa cos warte, dopoki rzuca nimi twoja reka. - Madrze mowisz, Musawaso - rzekl ksiaze - a jeszcze lepiej uczyniles, zes wyszedl naprzeciw armii boskiego faraona nie czekajac, az ona przyjdzie do was. Radbym jednak dowiedziec sie: o ile prawdziwa jest wasza pokora? - "Rozjasnij oblicze, wielki mocarzu egipski - odpowiedzial na to Musawasa. - Przychodzimy do ciebie jako poddani, azeby imie twoje bylo wielkim w Libii i azebys byl naszym sloncem, jak jestes sloncem dziewieciu ludow. Rozkaz tylko podwladnym twoim, aby byli sprawiedliwymi dla zawojowanego i do potegi twej przylaczonego ludu. Niech twoi naczelnicy rzadza nami sumiennie i sprawiedliwie, a nie wedlug zlych checi swoich donoszac o nas falszywie i pobudzajac nielaske twoja przeciw nam i dzieciom naszym. Rozkaz im, namiestniku dobrotliwego faraona, aby rzadzili nami wedlug woli twojej oszczedzajac swobode, mienie, jezyk i obyczaje ojcow i przodkow naszych. Niech prawa twoje beda dla wszystkich poddanych ci ludow rowne, niech urzednicy twoi nie poblazaja jednym, a nie beda zbyt srogimi dla drugich. Niech wyroki ich beda dla wszystkich jednakie. Niech pobieraja oplate przeznaczona na twe potrzeby i twoj uzytek, lecz nie podnosza od nas innej w tajemnicy przed toba, takiej, ktora nie wejdzie do skarbca twego, lecz wzbogaci tylko slugi twoje i slugi slug twoich. Kaz rzadzic nami bez krzywdy dla nas i dla dzieci naszych, wszak jestes bogiem naszym i wladca na wieki. Nasladuj slonce, ktore dla wszystkich rozsiewa swoj blask dajacy sile i zycie. Blagamy cie o twe laski, my, libijscy poddani, i padamy czolem przed toba, nastepco wielkiego i poteznego faraona." * Tak mowil przebiegly ksiaze libijski Musawasa i skonczywszy, znowu upadl brzuchem na ziemie. A nastepcy faraona, kiedy sluchal tych madrych slow, blyszczaly oczy i rozszerzaly sie nozdrza jak mlodemu ogierowi, ktory po sytnej paszy wybiega na lake miedzy klacze. - Powstan, Musawaso - odezwal sie ksiaze - i posluchaj, co ci odpowiem. Los twoj i twoich narodow nie zalezy ode mnie lecz od milosciwego pana, ktory tak wznosi sie ponad nami wszystkimi, jak niebo nad ziemia. Radze ci wiec, azebys ty i starszyzna libijska udali sie stad do Memfisu i tam, upadlszy na twarz przed wladca i bogiem tego swiata, powtorzyli pokorna mowe, ktorej tu wysluchalem. Nie wiem, jaki bedzie skutek waszych prosb; lecz poniewaz bogowie nigdy nie odwracaja sie od skruszonych i blagajacych, wiec przeczuwam, ze nie bedziecie zle przyjeci. A teraz pokazcie mi dary przeznaczone dla jego swiatobliwosci, abym osadzil, czy porusza serce wszechmocnego faraona. W tej chwili Mentezufis dal znak stojacemu na wozie ksiecia Pentuerowi. A gdy ten zeszedl i zblizyl sie ze czcia do swietego meza, Mentezufis szepnal: - Boje sie, azeby mlodemu panu naszemu triumf nie za mocno uderzyl do glowy. Czy nie sadzisz, ze byloby roztropnym przerwac w jakis sposob uroczystosc?... - Przeciwnie - odparl Pentuer - nie przerywajcie uroczystosci, a ja wam recze, ze podczas triumfu nie bedzie mial wesolej twarzy. - Zrobisz cud? - Czylizbym potrafil? Pokaze mu tylko, ze na tym swiecie wielkiej radosci towarzysza wielkie strapienia. - Czyn, jak chcesz - rzekl Mentezufis - gdyz bogowie dali ci madrosc godna czlonka najwyzszej rady. Odezwaly sie traby i bebny i rozpoczeto pochod triumfalny. Na czele szli nadzy niewolnicy z darami, pilnowani przez moznych Libijczykow. Wiec niesiono zlote i srebrne bogi, szkatulki napelnione wonnosciami, emaliowane naczynia, tkaniny, sprzety, wreszcie zlote misy zasypane rubinami, szafirami i szmaragdami. Niewolnicy niosacy je mieli ogolone glowy i opaski na ustach, azeby ktory nie ukradl cennego klejnotu. Ksiaze Ramzes wsparl obie rece o krawedz wozu i z wysokosci pagorka patrzyl na Libijczykow i swoje wojsko jak zoltoglowy orzel na pstre kuropatwy. Duma wypelniala go od stop do glow i wszyscy czuli, ze nie mozna byc potezniejszym nad tego zwycieskiego wodza. W jednej chwili oczy ksiecia utracily swoj blask, a na twarzy odmalowalo sie przykre zdziwienie. To stojacy za nim Pentuer szepnal: - Naklon, panie, ucha twego... Od czasu kiedy opusciles miasto Pi-Bast, zaszly tam dziwne wydarzenia... Twoja kobieta, Kama Fenicjanka, uciekla z Grekiem Lykonem... - Z Lykonem?... - powtorzyl ksiaze. - Nie poruszaj sie, panie, i nie okazuj tysiacom twoich niewolnikow, ze masz smutek w dniu triumfu... W tej chwili przechodzil u stop ksiecia bardzo dlugi sznur Libijczykow niosacych w koszach owoce i chleby, a w ogromnych dzbanach wino i oliwe dla wojska. Na ten widok wsrod karnego zolnierstwa rozlegl sie szmer radosci, ale Ramzes nie spostrzegl tego, zajety opowiadaniem Pentuera. - Bogowie - szeptal prorok - ukarali zdradziecka Fenicjanke... - Zlapana?... - spytal ksiaze. - Zlapana, ale musiano ja wyslac do wschodnich kolonii... Spadl bowiem na nia trad... - O bogowie!... - szepnal Ramzes. - Czy aby mnie on nie grozi?... - Badz spokojny, panie: gdybys sie zarazil, juz bys go mial... Ksiaze poczul zimno we wszystkich czlonkach. Jakze latwo bogom z najwyzszych szczytow zepchnac czlowieka w przepasc najglebszej nedzy!... - A tenze nikczemny Lykon?... - Jest to wielki zbrodniarz - mowil Pentuer - zbrodniarz, jakich niewielu wydala ziemia... - Znam go. Jest podobny do mnie jak obraz odbity w lustrze... - odparl Ramzes. Teraz nadciagnela gromada Libijczykow prowadzacych osobliwe zwierzeta. Na czele szedl jednogarbny wielblad z bialawym wlosem, jeden z pierwszych, jakiego zlapano w pustyni. Za nim dwa nosorozce, stado koni i oswojony lew w klatce. A dalej mnostwo klatek z roznobarwnymi ptakami, malpkami i malymi pieskami, przeznaczonymi dla dam dworskich. W koncu pedzono wielkie stada wolow i baranow na mieso dla wojska. Ksiaze ledwie rzucil okiem na wedrujacy zwierzyniec i pytal kaplana: - A Lykon schwytany?... - Teraz powiem ci najgorsza rzecz, nieszczesliwy panie - szeptal Pentuer - Pamietaj jednak, aby nieprzyjaciele Egiptu nie dostrzegli smutku w tobie... Nastepca poruszyl sie. - Twoja druga kobieta, Sara Zydowka... - Czy takze uciekla?.. - Zmarla w wiezieniu... - O bogowie!... Ktoz smial ja wtracic?... - Sama oskarzyla sie o zabojstwo syna twego... - Co?... Wielki krzyk rozlegl sie u stop ksiecia: maszerowali jency libijscy wzieci podczas bitwy, a na ich czele smutny Tehenna. Ramzes mial w tej chwili serce tak przepelnione bolem, ze skinal na Tehenne i rzekl: - Stan przy ojcu twoim Musawasie, azeby widzial i dotknal cie, ze zyjesz... Na te slowa wszyscy Libijczycy i cale wojsko wydalo potezny okrzyk; ale ksiaze nie sluchal go. - Syn moj nie zyje?... - pytal kaplana. - Sara oskarzyla sie o dzieciobojstwo?... Czy szalenstwo padlo na jej dusze?... - Dziecko zabil nikczemny Lykon... - O bogowie, dajcie mi sily!... - jeknal ksiaze. - Hamuj sie, panie, jak przystalo na zwycieskiego wodza... - Czyliz podobna zwyciezyc taka bolesc!... O niemilosierni bogowie!... - Dziecko zabil Lykon, Sara zas oskarzyla sie, azeby ciebie ocalic... Widzac bowiem morderce w nocy, myslala, ze to ty sam byles... - A ja ja wygnalem z mego domu!... A ja zrobilem ja sluzebnica Fenicjanki!.. - szeptal ksiaze. Teraz ukazali sie egipscy zolnierze, niosacy pelne kosze rak ucietych poleglym Libijczykom. Na ten widok ksiaze Ramzes zaslonil twarz swoja i gorzko zaplakal. Natychmiast jeneralowie otoczyli woz pocieszajac pana. Zas swiety prorok Mentezufis podal wniosek, ktory przyjeto bez namyslu, azeby od tej pory wojsko egipskie juz nigdy nie ucinalo rak poleglym w boju nieprzyjaciolom. Tym nieprzewidzianym wypadkiem zakonczyl sie pierwszy triumf nastepcy egipskiego tronu. Ale lzy, jakie wylal nad ucietymi rekoma, mocniej anizeli zwycieska bitwa przywiazaly do niego Libijczykow. Nikt tez nie dziwil sie, ze dokola ognisk zasiedli w zgodzie zolnierze egipscy i Libijczycy, dzielac sie chlebem i pijac wino z tych samych kubkow. Miejsce wojny i nienawisci, ktore mialy trwac cale lata, zajelo glebokie uczucie spokoju i zaufania. Ramzes polecil, azeby Musawasa, Tehenna i najprzedniejsi Libijczycy natychmiast jechali z darami do Memfisu, i dal im eskorte, nie tyle do pilnowania ich, ile dla bezpieczenstwa ich osob i wiezionych skarbow. Sam zas ukryl sie w namiocie i nie pokazal sie przez kilka godzin. Nie przyjal nawet Tutmozisa, jak czlowiek, ktoremu bolesc starczy za najmilsze towarzystwo. Ku wieczorowi przyszla do ksiecia deputacja greckich oficerow pod dowodztwem Kaliposa. Kiedy nastepca zapytal: czego chca?... Kalipos odparl: - Przychodzimy blagac cie, panie, azeby cialo naszego wodza, a twego slugi, Patroklesa, nie bylo wydane egipskim kaplanom, lecz spalone wedlug greckiego obyczaju. Ksiaze zdziwil sie. - Chyba wiadomo wam - rzekl - ze ze zwlok Patroklesa kaplani chca zrobic mumie pierwszej klasy i umiescic ja przy grobach faraonow. Czy moze wiekszy zaszczyt spotkac czlowieka na tym swiecie? Grecy wahali sie, wreszcie Kalipos zebrawszy odwage odpowiedzial: - Panie nasz, pozwol otworzyc serce przed toba. Dobrze wiemy, ze zrobienie mumii jest dla czlowieka korzystniejszym niz spalenie go. Gdy bowiem dusza spalonego natychmiast przenosi sie do krajow wiekuistych, dusza zabalsamowanego moze tysiace lat zyc na tej ziemi i cieszyc sie jej pieknoscia. Ale egipscy kaplani, wodzu (niech to nie obraza twoich uszu!), nienawidzili Patroklesa. Ktoz wiec nas zapewni, ze kaplani, zrobiwszy jego mumie, nie w tym celu zatrzymuja dusze na ziemi, aby ja poddac udreczeniom?... I co my bylibysmy warci, gdybysmy podejrzewajac zemste nie uchronili od niej duszy naszego ziomka i dowodcy?... Zdziwienie Ramzesa jeszcze bardziej wzroslo. - Czyncie - rzekl - jak uwazacie za potrzebne. - A jezeli nie wydadza nam ciala?... - Tylko przygotujcie stos, a reszta sam sie zajme. Grecy wyszli, ksiaze poslal po Mentezufisa.
* Napis na nagrobku faraona Horem-hepa z roku 1470 przed Chrystusem.
|
Table of Contents | Words: Alphabetical - Frequency - Inverse - Length - Statistics | Help | IntraText Library |
Best viewed with any browser at 800x600 or 768x1024 on Tablet PC IntraText® (V89) - Some rights reserved by EuloTech SRL - 1996-2007. Content in this page is licensed under a Creative Commons License |