ROZDZIAŁ SIEDMNASTY:
DUSZA W LETARGU
Leżąc albo siedząc w swoim
pokoju Wokulski machinalnie przypominał sobie, w jaki sposób ze
Skierniewic powrócił do Warszawy.
Około piątej rano kupił na
dworcu bilet pierwszej klasy, nie był jednak pewny, czy takiego
żądał, czy dano mu go bez żądania. Następnie
wsiadł do przedziału drugiej klasy i zastał tam księdza,
który przez cały czas podróży wyglądał oknem,
tudzież rudego Niemca, który zdjął kamasze i
oparłszy nogi w brudnych skarpetkach na przeciwległej ławce,
spał jak zarżnięty. Wreszcie naprzeciw siebie miał
jakąś starą damę, którą tak bolały
zęby, że nawet nie obrażała się na postępowanie
swego sąsiada w skarpetkach.
Wokulski chciał porachować
liczbę osób jadących w przedziale i z wielkim trudem
zmiarkował, że bez niego jest ich trzy, a z nim cztery. Potem
zaczął rozmyślać: dlaczego trzy osoby i jedna osoba stanowią
razem cztery osoby - i zasnął.
W Warszawie opamiętał się
dopiero w Alejach Jerozolimskich, już jadąc dorożką. Kto mu
jednak wyniósł walizkę, jakim sposobem on sam znalazł
się w dorożce? o tym nie wiedział i nawet nic go to nie obchodziło.
Do swego mieszkania dostał się
ledwie po półgodzinnym dzwonieniu, choć była blisko
ósma rano. Otworzył mu służący zaspany, rozebrany,
przerażony jego nagłym powrotem. Wszedłszy zaś do sypialni
Wokulski przekonał się, że wierny sługa spał na jego
własnym łóżku. Nie robił mu jednak wymówek,
lecz kazał podać samowar.
Służący, otrzeźwiony, ale
i zakłopotany, szybko zmienił prześcieradła i poszewki,
Wokulski zaś zobaczywszy świeżo posłane
łóżko nie pił herbaty, ale rozebrał się i legł
spać.
Spał do piątej po południu, a
potem, umywszy się i ubrawszy jak do wyjścia, całkiem mimo woli
usiadł na fotelu w salonie i drzemał do wieczora. Gdy zaś na
ulicach zapłonęły latarnie, kazał podać
światło i przynieść befsztyk z restauracji. Zjadł go z
apetytem, popił winem i około północy znowu poszedł
spać.
Na drugi dzień odwiedził go Rzecki,
ale jak długo siedział i o czym rozmawiali, nie pamięta. Tylko
następnej nocy, kiedy obudził się na chwilę, zdawało
mu się, że widzi Rzeckiego z twarzą bardzo zafrasowaną.
Potem zupełnie stracił rachubę
czasu, nie spostrzegał różnic pomiędzy dniem i nocą,
nie uważał, ażeby godziny mijały za prędko albo za
wolno. W ogóle nie zajmował się czasem, który dla niego
jakby nie istniał. Czuł tylko pustkę w sobie i naokoło
siebie i nie był pewny, czy nie powiększyło się jego
mieszkanie.
Raz przywidziało mu się, że
leży na wysokim katafalku, i zaczął myśleć o
śmierci. Zdawało mu się, że musi umrzeć koniecznie na
paraliż serca; ale ani przerażało go to, ani cieszyło.
Niekiedy z ciągłego siedzenia na fotelu cierpły mu nogi, a
wówczas myślał, że idzie śmierć, i z obojętną
ciekawością uważał, jak szybko owo cierpnięcie posuwa
się do serca? Obserwacje te chwilowo robiły mu jakby cień
przyjemności, ale i one rozpływały się w apatii.
Służącemu nakazał nie
przyjmować nikogo; pomimo to kilka razy odwiedził go doktór
Szuman.
Na pierwszej wizycie wziął go za
puls i kazał pokazać język.
- Może angielski?... - spytał
Wokulski, lecz wnet opamiętał się i wyrwał rękę.
Szuman bystro
popatrzył mu w oczy.
- Nie
jesteś zdrów - rzekł - co ci dolega?
- Nic. Czy
znowu zajmujesz się praktyką?
-
Spodziewam się! - zawołał Szuman .- a pierwszą kurację
zrobiłem na samym sobie: uleczyłem się z marzycielstwa.
- Bardzo
pięknie - odparł Wokulski. - Rzecki wspominał mi coś o
twoim wyleczeniu.
- Rzecki
jest półgłówek... stary romantyk... To rasa już ginąca!
Kto chce żyć, musi trzeźwo patrzeć na świat...
Uważaj no i po kolei zamykaj oczy. Kiedy ci powiem: lewe... prawe...
prawe... Załóż nogę na nogę...
- Co ty
robisz, mój kochany?... - zapytał Wokulski.
- Badam
cię.
- O!... I
masz nadzieję zbadać?
- Spodziewam
się.
- A potem?
-
Będę cię leczył.
- Z
marzycielstwa?
- Nie, z
neurastenii.
Wokulski
uśmiechnął się i rzekł po chwili:
- Czy
możesz wyjąć człowiekowi jego mózg i
włożyć na to miejsce inny?
-
Tymczasem nie...
- No, to
daj spokój leczeniu.
-
Mogę podsunąć ci nowe pragnienia...
- Już
je mam. Chciałbym zapaść się pod ziemię, choć tak
głęboko jak... studnia w zasławskim zamku... I jeszcze
chciałbym, ażeby mnie zasypały gruzy, mnie i mój
majątek, i nawet ślad tego, że kiedykolwiek istniałem. Oto
moje pragnienia, owoc wszystkich poprzednich.
-
Romantyzm!... - zawołał Szuman klepiąc go po ramieniu. Ale i to
przejdzie.
Wokulski
już nic nie odpowiedział. Gniewał się za swoje ostatnie
wyrazy i dziwił się: skąd nagle przyszła mu taka
otwartość?... Głupia otwartość!... Co komu do jego
pragnień?... Po co on to mówił?... Po co jak bezwstydny
żebrak odsłonił swoje rany?
Po
wyjściu doktora spostrzegł, że coś się w nim
zmieniło; oto na tle dotychczas bezwzględnej apatii pojawiło
się jakieś uczucie. Był to bezimienny ból, z
początku bardzo mały, który szybko powiększył
się i stanął w mierze. W pierwszej chwili można go
było porównać do delikatnego ukłucia szpilką, a
później do jakiejś zawady w sercu, nie większej od
laskowego orzecha. już żałował apatii kiedy przyszło mu
na myśl zdanie Feuchterslebena:
"Radowałem
się w mojej boleści; bo zdawało mi się, żem
spostrzegł w sobie tę płodną walkę, która
tworzyła i tworzy wszystko na tym świecie, gdzie bez przerwy
walczą nieskończone siły."
"Jednakże
co to jest?" - spytał siebie czując, że w jego duszy
miejsce apatii zajmuje głucha boleść. I wnet odparł:
"Aha,
jest to budzenie się świadomości..."
Powoli w
jego umyśle, dotychczas jakby zasnutym mgłą, począł
zarysowywać się obraz. Wokulski ciekawie wpatrywał się w
niego i dostrzegł - sylwetkę kobiety w objęciach
mężczyzny... Obraz ten miał z początku słaby blask
fosforycznego światła, potem stał się
różowym... żółtawym... zielonawym... błękitnym...
wreszcie zupełnie czarnym jak aksamit. Potem zniknął na kilka
chwil i znowu zaczął ukazywać się kolejno we wszystkich
barwach, począwszy od fosforycznej, kończąc na czarnej.
Jednocześnie
ból wzmagał się.
"Cierpię,
więc jestem!..." - pomyślał śmiejąc się
Wokulski.
Tak
upłynęło kilka dni na wpatrywaniu się już to w
ów obraz zmieniający barwę, już to w ból,
który zmieniał natężenie. Czasami zupełnie
ginął, pojawiał się drobny jak atom, rósł,
wypełniał serce, całą istotę, cały świat...
I w chwili kiedy już przekroczył wszelką miarę, znowu
niknął ustępując miejsca absolutnemu spokojowi i zdziwieniu.
Z wolna
zaczęło się rodzić w duszy coś nowego: pragnienie
pozbycia się i tych bólów, i tych obrazów. Było
to podobne do iskry zapalającej się na tle nocy. Jakaś
słaba otucha błysnęła Wokulskiemu.
"Czy
tylko aby potrafię jeszcze myśleć?" - rzekł do siebie.
Ażeby
sprawdzić to, zaczął przypominać sobie tabliczkę
mnożenia, potem mnożyć liczby dwucyfrowe przez jednocyfrowe i
dwucyfrowe przez dwucyfrowe. Nie dowierzając sobie zapisywał
rezultaty działań, a potem sprawdzał je... Mnożenia na
papierze zgadzały się z pamięciowymi i Wokulski
odetchnął.
"Jeszcze
nie straciłem rozumu!" - pomyślał z radością.
Zaczął
wyobrażać sobie rozkład własnego mieszkania, ulice
Warszawy, Paryż... Otucha rosła; spostrzegł bowiem, że nie
tylko dokładnie pamięta, ale że jeszcze ćwiczenia te
przynoszą mu pewien rodzaj ulgi. Im więcej myślał o
Paryżu, im żywiej przedstawiały mu się tamtejszy ruch,
budowle, targi, muzea, tym mocniej zacierała się sylwetka kobiety
spoczywającej w objęciach mężczyzny...
Już
zaczął spacerować po mieszkaniu i oczy jego przypadkowo
zatrzymały się na stosie ilustracji. Były tam kopie z galerii
drezdeńskiej i monachijskiej, Don Quichot z rysunkami
Dorégo, Hogart...
Przypomniał
sobie, że skazani na gilotynę najznośniej przepędzają
czas oglądając rysunki... I odtąd całe dnie schodziły
mu na przeglądaniu rysunków. Skończywszy jedną
książkę, brał się do drugiej, trzeciej... i znowu
powracał do pierwszej.
Ból
głuchnął; widziadła ukazywały się coraz rzadziej,
otucha rosła...
Najczęściej
jednak przeglądał Don Quichota, który robił na nim
potężne wrażenie.
Przypomniał
sobie tę dziwną historię człowieka, przez kilkanaście
lat żyjącego w sferze poezji - tak jak on, który rzucał
się na wiatraki jak on, był druzgotany - jak on, który
zmarnował życie uganiając się za ideałem kobiety - jak
on, i zamiast królewny znalazł brudną dziewkę od
krów - znowu jak on!...
"A
jednakże ten don Quichot był szczęśliwszy ode mnie! -
myślał. - Dopiero nad grobem zaczął budzić się ze
swych złudzeń... A ja?..."
Im
dłużej przypatrywał się rysunkom, im bardziej oswajał
się z nimi, tym mniej pochłaniały jego uwagę. Spoza don
Quichota, Sancho Pansy i mulników Dorégo, spoza Walki
kogutów i Ulicy pijackiej Hogarta coraz częściej
pokazywało mu się wnętrze wagonu, drgająca szyba, a w niej
niewyraźny obraz Starskiego i panny Izabeli...
Wtedy
odrzucił ilustracje i zaczął czytać książki znane
mu jeszcze z epoki dzieciństwa albo z piwnicy Hopfera. Z niewymownym
wzruszeniem odświeżał w pamięci: Żywot św.
Genowefy, Różę z Tannenburgu, Rinaldiniego, Robinsona
Kruzoe, a nareszcie - Tysiąc i jedną nocy. Znowu
zdawało mu się, że już nie istnieje czas ani
rzeczywistość i że jego raniona dusza uciekłszy z ziemi
błądzi po jakichś czarodziejskich krainach, gdzie biją
tylko szlachetne serca, gdzie podłość nie stroi się w
maskę obłudy, gdzie rządzi wieczna sprawiedliwość
kojąca bóle i nagradzająca krzywdy...
I tu
uderzył go jeden dziwny szczegół. Kiedy z własnej
literatury wyniósł złudzenia, które
zakończyły się rozkładem jego duszy - ukojenie i
spokój znajdował tylko w literaturach obcych.
"Czy
my naprawdę - myślał z trwogą - jesteśmy narodem
marzycieli i czy już nigdy nie zejdzie anioł, który by
poruszył betsedejską sadzawkę obłożoną tylu
chorymi?..."
Pewnego
dnia przyniesiono mu z poczty gruby pakiet.
"Z
Paryża?... - rzekł. - Tak z Paryża. Ciekawym, co to?..."
Ale
ciekawość jego nie była dość silną, ażeby
zachęcić go do otworzenia i przeczytania listu.
"Taki
gruby list!... Komu, u licha, chce się dziś tyle pisać?"
Rzucił
pakiet na biurko i w dalszym ciągu wziął się do czytania Tysiąca
i jednej nocy.
Co za
rozkosz dla zmęczonego umysłu te pałace z drogich kamieni,
drzewa, których owocami były klejnoty!... Te kabalistyczne
słowa, przed którymi ustępowały mury, te cudowne lampy,
dzięki którym można było zwalczać nieprzyjaciół,
przenosić się w mgnieniu oka o setki mil... A ci potężni
czarodzieje!... Co za szkoda, że taka władza dostawała się
ludziom złośliwym i nikczemnym!...
Odkładał
książkę i śmiejąc się sam z siebie marzył,
że on jest czarodziejem, który posiada dwie bagatelki:
władzę nad siłami natury i zdolność stawania się
niewidzialnym...
"Myślę
- rzekł - że po kilku latach mojej gospodarki świat
wyglądałby inaczej... Najwięksi hultaje zmieniliby się na
Sokratesów i Platonów."
Wtem
spojrzał na list paryski i przypomniał sobie Geista i jego
słowa:
"Ludzkość
składa się z gadów i tygrysów, między
którymi ledwie jeden na całą gromadę znajdzie się
człowiek... Dzisiejsze niedole pochodzą stąd, że wielkie
wynalazki dostawały się bez różnicy ludziom i potworom...
Ja nie popełnię tego błędu i jeżeli ostatecznie
znajdę metal lżejszy od powietrza, oddam go tylko prawdziwym ludziom.
Niech oni choć raz zaopatrzą się w broń na swój
wyłączny użytek; niechaj ich rasa mnoży się i
rośnie w potęgę..."
"Niezawodnie
byłoby lepiej - mruknął - gdyby tacy Ochoccy i Rzeccy mieli
siłę, a nie Starscy i Maruszewicze..."
"To
jest cel!... - myślał w dalszym ciągu. - Gdybym był
młodszy... Chociaż... No i tutaj bywają ludzie, i tu jest
niemało do zrobienia..."
Zaczął
znowu czytać historię z Tysiąca nocy, lecz
spostrzegł, że i ona już nie absorbuje go. Dawny ból
zaczął nurtować serce, a przed oczyma coraz wyraźniej
rysowała się sylwetka panny Izabeli i Starskiego.
Przypomniał
sobie Geista w drewnianych sandałach, później jego dziwny dom
otoczony murem... I nagle przywidziało mu się, że ten dom jest
pierwszym stopniem olbrzymich schodów, na szczycie których stoi
posąg niknący w obłokach. Przedstawiał on kobietę,
której nie było widać głowy ani piersi, tylko
spiżowe fałdy sukni. Zdawało mu się, że na stopniu,
którego dotykają jej nogi, czerni się napis: "Niezmienna
i czysta." Nie rozumiał, co to jest, ale czuł, że od
stóp posągu napływa mu w serce jakaś wielkość
pełna spokoju. I dziwił się, że on, który był
zdolnym doświadczać podobnego uczucia, mógł kochać
czy gniewać się na pannę Izabelę albo zazdrościć
jej Starskiemu!...
Wstyd
uderzył mu na twarz, choć nikogo nie było w pokoju.
Widzenie
znikło. Wokulski ocknął się. Był znowu tylko
człowiekiem zbolałym i słabym, ale w jego duszy huczał
jakiś potężny głos niby echo kwietniowej burzy, grzmotami
zapowiadającej wiosnę i zmartwychwstanie.
Pierwszego
czerwca odwiedził go Szlangbaum. Wszedł zakłopotany; ale
przypatrzywszy się Wokulskiemu nabrał otuchy.
- Nie
odwiedzałem cię do tej pory - zaczął - bo wiem,
żeś był niezdrów i nie chciałeś nikogo
widywać. No, ale dzięki Bogu, już wszystko przeszło...
Kręcił
się na krześle i spod oka rzucał spojrzenia na pokój;
może spodziewał się znaleźć w nim więcej
nieładu.
- Masz jaki
interes? - zapytał go Wokulski.
- Nie tyle
interes, ile propozycję... Właśnie kiedy dowiedziałem
się, żeś chory, przyszło mi na myśl... Uważasz...
tobie potrzeba dłuższego wypoczynku, usunięcia się od
wszelkich zajęć, więc przyszło mi na myśl, czybyś
nie zostawił u mnie tych stu dwudziestu tysięcy rubli...
Miałbyś bez kłopotu dziesiąty procent.
- Aha!... -
wtrącił Wokulski. - Ja moim wspólnikom bez kłopotu, nawet
dla siebie, płaciłem piętnaście.
- Ale teraz
cięższe czasy... Zresztą chętnie dam piętnasty
procent, jeżeli mi zostawisz swoją firmę...
- Ani firmy, ani
pieniędzy - odparł niecierpliwie Wokulski:- Firma bodajby nigdy nie
istniała, a co do pieniędzy... Tyle ich mam, że mi wystarczy
procent, jaki dają papiery. Aaa... i tego za dużo.
- Więc
chcesz odebrać swój kapitał na święty Jan? -
spytał Szlangbaum.
- Mogę ci
go zostawić do października, nawet bez procentu, pod warunkiem,
że zatrzymasz przy sklepie tych ludzi, którzy zechcą
zostać.
-
Ciężki warunek, ale,..
- Jak chcesz.
Nastała
chwila milczenia.
-
Cóż myślisz robić ze spółką do handlu z
cesarstwem? - zapytał Szlangbaum. - Bo mówisz tak, jakbyś
się i z niej chciał wycofać...
- Jest to bardzo
prawdopodobne.
Szlangbaum
zarumienił się, chciał coś powiedzieć, ale dał
spokój. Pogadali jeszcze o rzeczach obojętnych i Szlangbaum
wyszedł żegnając się z nim bardzo serdecznie.
"On,
widzę, ma zamiar wszystko odziedziczyć po mnie - myślał
Wokulski. - Ha! niech dziedziczy... świat należy do tych,
którzy go biorą."
Swoją
drogą Szlangbaum rozmawiający z nim w tej chwili o swoich interesach
wydał mu się zabawny.
"Wszyscy w
sklepie skarżą się na niego - myślał -
mówią, że głowę zadziera, że wyzyskuje... Co
prawda, o mnie mówili to samo..."
Spojrzenie jego
znowu padło na biurko, gdzie od kilku dni leżał list z
Paryża. Wziął go do rąk, ziewnął, ale nareszcie
odpieczętował.
Była to
korespondencja od baronowej mającej dyplomatyczne stosunki, tudzież
kilka urzędowych aktów. Przejrzał je i przekonał
się, że są to dowody śmierci Ernesta Waltera, inaczej
Ludwika Stawskiego, który zmarł w Algierze:
Wokulski
zamyślił się.
"Gdybym
przed trzema miesiącami dostał te papiery, kto wie, co by dziś
było?... Stawska - piękna, a nade wszystko jaka szlachetna... jaka
szlachetna!... Czy ja wiem, może ona naprawdę mnie kochała?...
Stawska mnie, a ja tamtą... Co za ironia losu!..."
Rzucił papiery
na biurko i przypomniał sobie ten mały, czysty salonik, w
którym tyle wieczorów przepędził z panią
Stawską, gdzie czuł się tak spokojnym.
"No -
mówił - i odrzuciłem szczęście, które samo
wpadło mi w ręce... Ale czy może być szczęściem
to, czego nie pragniemy?... I jeżeli ona choć przez jeden dzień
tyle cierpiała co ja?...
Okrutne jest to
urządzenie świata, na którym dwoje ludzi
nieszczęśliwych z tego samego powodu nie mogą sobie
pomóc..."
Dokumenta o
śmierci Stawskiego leżały kilka dni, a Wokulski jeszcze nie
zdecydował się, co z nimi zrobić.
Z początku
wcale o nich nie myślał, potem, gdy mu coraz częściej
wpadały w oczy lub pod rękę, zaczął
doświadczać wyrzutów sumienia.
"Ostatecznie
- mówił - sprowadziłem je dla pani Stawskiej, więc trzeba
to oddać pani Stawskiej; ale gdzie ona jest?... Nie wiem... Zabawna
byłaby historia, gdybym się z nią ożenił...
Miałbym towarzystwo. Helunia miłe dziecko... miałbym cel w
życiu. No, ale ona sama nie zrobiłaby interesu... Cóż bym
jej wreszcie powiedział? Jestem chory, potrzebuję dozorczyni i
dlatego ofiaruję pani kilkanaście tysięcy rubli rocznie... Nawet
pozwolę się pani kochać, chociaż sam... Mam już
dosyć miłości..."
Dzień
schodził za dniem, a Wokulski nie wymyślił sposobu
odesłania papierów pani Stawskiej. Trzeba by dowiedzieć
się, gdzie mieszka, napisać list rekomendowany, oddać go na
pocztę... W końcu przypomniał sobie, że najprostszą
rzeczą będzie wezwać Rzeckiego (z którym nie widział
się od kilku tygodni) i jemu oddać dokumenta: Lecz chcąc
wezwać Rzeckiego, trzeba dzwonić na lokaja, posłać go do
sklepu...
"Aaa...
dajcież mi spokój !" - mruknął.
Wziął
się znowu do czytania, tym razem podróży. Zwiedził Stany
Zjednoczone, Chiny, ale papiery pani Stawskiej nie dawały mu spokoju.
Rozumiał, że coś trzeba zrobić z nimi, a czuł, -
że on nic nie zrobi.
Taki stan ducha
jego samego zaczął dziwić.
"Myślę
przecież prawidłowo - mówił - no, o ile nie
przeszkadzają mi wspomnienia... Czuję prawidłowo... ach, nawet
zanadto prawidłwo ! Tylko... nie chce mi się załatwić tego
interesu i zresztą żadnego... Jest to więc modna dzisiaj choroba
woli... Pyszny wynalazek !... Ależ ja, u diabła, nigdy nie
stosowałem się do mody... W końcu, co mi tam moda czy nie moda;
jest mi z nią dobrze, zatem...
Właśnie
kończył podróż do Chin, kiedy przyszło mu na
myśl, że gdyby on miał wolę, to mógłby
prędzej czy później zapomnieć i o pewnych wypadkach, i o
pewnych osobach.
"A
tak mnie to dręczy... tak dręczy.!..." - szepnął.
Już
zupełnie stracił rachubę czasu.
Pewnego
dnia gwałtem wszedł do niego Szuman.
- No,
jakże tam? - spytał. - Czytamy, widzę... powieści,
dobrze... podróże, doskonale... Nie miałbyś ochoty
wyjść na spacer? Ładny dzień, a przez pięć
tygodni chyba nacieszyłeś się swoim mieszkaniem...
- Ty z
dziesięć lat cieszyłeś się swoim - odparł Wokulski.
- Racja!
Ale ja miałem zajęcie, badałem ludzkie włosy i
myślałem o sławie. Nade wszystko zaś nie miałem na karku
interesów cudzych i swoich. Przecież za kilka tygodni będzie
sesja tej spółki do handlu z cesarstwem...
- Wycofuję
się z niej...
- Proszę...
Dobra myśl - mówił z ironią Szuman. - I jeszcze,
ażeby cię lepiej ocenili, pozwól im wziąć na
dyrektora Szlangbauma. On ich urządzi!... tak jak mnie... Genialna rasa te
Żydki, ale cóż to za łajdaki!...
- No, no, no...
- Tylkoż ty
ich nie broń przede mną - zawołał gniewnie Szuman - bo ja
ich nie tylko znam, ale i odczuwam... Dałbym gardło, że już
w tej chwili Szlangbaum kopie pod tobą doły w owej
spółce, i jestem pewny, że się tam wkręci, bo
jakżeby polska szlachta mogła obejść się bez
Żyda...
- Widzę,
że nie lubisz Szlangbaunla?
- Owszem, nawet
podziwiam go i chciałbym naśladować, ale nie potrafię! A
właśnie teraz zaczyna się budzić we mnie instynkt
przodków: skłonność do geszefciarstwa... O naturo!
jakżebym chciał mieć z milion rubli, ażeby zrobić
drugi milion, trzeci... i stać się młodszym bratem Rotszylda.
Tymczasem nawet Szlangbaum wyprowadza mnie w pole... Tak długo
kręciłem się w waszym świecie, żem w końcu
utracił najcenniejsze przymioty mojej rasy... Ale to wielka rasa: oni
świat zdobędą, i nawet nie rozumem, tylko szachrajstwem i
bezczelnością...
- Więc
zerwij z nimi, ochrzcij się...
- Ani
myślę. Naprzód, nie zerwę z nimi, choćbym się
ochrzcił, a jestem znowu taki fenomenalny Żydziak, że nie
lubię blagować. Po wtóre - jeżeli nie zerwałem z
nimi, kiedy byli słabi, nie zerwę dziś, kiedy są
potężni.
- Mnie się
zdaje, że właśnie teraz są słabsi - wtrącił
Wokulski.
- Czy dlatego,
że ich zaczynają nienawidzieć ?...
- No,
nienawiść zbyt silne słowo.
- Dajże
spokój, nie jestem ślepy ani głupi... Wiem, co mówi
się o Żydach w warsztatach, szynkach, sklepach, nawet w gazetach...I
jestem pewny, że lada rok wybuchnie nowe prześladowanie, z
którego moi bracia w Izraelu wyjdą jeszcze mędrsi, jeszcze
silniejsi i jeszcze solidarniejsi... A jak oni wam kiedyś
zapłacą!... Szelmy spod ciemnej gwiazdy, ale muszę uznać
ich geniusz i nie mogę wyprzeć się sympatii... Czuję,
że dla mnie brudny Żydziak jest milszym od umytego panicza; a kiedy
po dwudziestu latach pierwszy raz zajrzałem do synagogi i
usłyszałem śpiewy, na honor, łzy mi w oczach
stanęły... Co tu gadać... Pięknym jest Izrael
triumfujący i miło pomyśleć, że w tym triumfie
uciśnionych jest cząstka mojej pracy!...
- Szuman, zdaje
mi się, że masz gorączkę...
- Wokulski,
jestem pewny, że masz bielmo, i to nie na oczach, ale na mózgu...
- Jakże
możesz wobec mnie mówić o takich rzeczach?..
-
Mówię, bo naprzód, nie chcę być gadem,
który kąsa podstępnie, a po wtóre... ty, Stachu,
już nie będziesz z nami walczył... Jesteś złamany, i
to złamany przez swoich... Sklep sprzedałeś,
spółkę porzucasz... Kariera twoja skończona.
Wokulski
spuścił głowę na piersi.
- Pomyśl
zresztą - ciągnął Szuman - kto dziś jest przy
tobie?... Ja, Żyd, tak pogardzony i tak skrzywdzony jak ty... I przez tych
samych ludzi... przez wielkich panów...
- Robisz
się sentymentalny - wtrącił Wokulski.
- To nie
sentymentalizm!... Bryzgali nam w oczy swoją wielkością,
reklamowali swoje cnoty, kazali nam mieć ich ideały... A dziś,
powiedz sam: co warte są te ideały i cnoty, gdzie ich
wielkość, która musiała czerpać z twojej
kieszeni?... Rok tylko żyłeś z nimi, niby na równej
stopie, i co z ciebie zrobili?... Więc pomyśl, co musieli zrobić
z nami, których gnietli i kopali przez całe wieki?... I dlatego
radzę ci: połącz się z Żydami. Zdublujesz majątek
i jak mówi Stary Testament, zobaczysz nieprzyjacioły twoje u
podnóżka nóg twoich... Za firmę i dobre słowo
oddamy ci Łęckich, Starskiego i nawet jeszcze kogo na
przykładkę... Szlangbaum to nie dla ciebie wspólnik, to
błazen.
- A jak
zagryziecie owych wielkich panów, to co?...
- Z
konieczności połączymy się z waszym ludem, będziemy
jego inteligeneją, której dziś nie posiada... Nauczymy go
naszej filozofii, naszej polityki, naszej ekonomii i z pewnością
lepiej wyjdzie na nas aniżeli na swoich dotychczasowych przewodnikach...
Przewodnikach!... - dodał ze śmiechem.
Wokulski
machnął ręką.
- Mnie się
zdaje - rzekł - że ty, który chcesz wszystkich leczyć na
marzycielstwo, sam jesteś marzycielem.
- A
toż znowu?... - zapytał Szuman.
- Tak...
Nie macie .gruntu pod nogami, a chcecie innych brać za łeb...
Myślcie wy lepiej o uczciwej równości z innymi, nie o
zdobywaniu świata, i nie leczcie cudzych wad przed uleczeniem
własnych, które mnożą wam nieprzyjaciół.
Zresztą ty sam nie wiesz, czego się trzymać: raz gardzisz
Żydami, drugi raz oceniasz ich zbyt wysoko...
-
Gardzę jednostkami, szanuję siłę gromady.
- Wprost
przeciwnie, aniżeli ja, który gardzę gromadami, a niekiedy
szanuję jednostki.
Szuman
zamyślił się.
-
Rób, jak chcesz - rzekł biorąc za kapelusz. - Faktem jest
jednak, że jeżeli ty wyjdziesz ze swojej spółki, to ona
wpadnie w ręce Szlangbauma i całej zgrai parszywych
Żydziaków. Tymczasem gdybyś został,
mógłbyś tam wprowadzić ludzi uczciwych i przyzwoitych, którzy
mają niewiele wad, a wszystkie żydowskie stosunki.
- Tak czy
owak, spółkę opanują Żydzi.
- Ale bez
twej pomocy zrobią to Żydzi chederowi, a z tobą zrobiliby
uniwersyteccy.
- Czy to
nie wszystko jedno! - odparł Wokulski wzruszając ramionami.
- Nie
wszystko. Nas z nimi łączy rasa i wspólne położenie,
ale dzielą poglądy. My mamy naukę, oni Talmud, my rozum, oni
spryt; my jesteśmy trochę kosmopolici, oni partykularyści,
którzy nie widzą dalej poza swoją synagogę i gminę.
Gdy chodzi o wspólnych nieprzyjaciół, są wybornymi
sprzymierzeńcami, ale gdy o postęp judaizmu... wówczas są
dla nas nieznośnym ciężarem! Dlatego w interesie cywilizacji
leży, ażeby kierunek spraw był w naszych rękach. Tamci
mogą tylko zaplugawić świat chałatami i cebulą, ale
nie posunąć go naprzód... Pomyśl o tym, Stachu!...
Uściskał
Wokulskiego i wyszedł pogwizdując arię: "Rachelo, kiedy Pan
w dobroci niepojęty..."
"Tak
tedy - myślał Wokulski - zanosi się na walkę między
Żydami postępowymi i zacofanymi o naszą skórę, a ja
mam brać w niej udział jako sprzymierzeniec tych albo tamtych...
Piękna rola!:.. Ach, jak mnie to nudzi i nuży..."
Zaczął
marzyć, i znowu zobaczył odrapany mur domu Geista i
nieskończoną ilość schodów, na szczycie
których siedział posąg spiżowej bogini, z głową
w chmurach i z zagadkowym napisem u stóp: "Niezmienna i
czysta..."
Przez
chwilę, kiedy patrzył na fałdy jej sukni, śmiać mu
się chciało i z panny Izabeli, i ż jej triumfującego
wielbiciela, i z własnych cierpień.
"Czy
to podobna?... czy to podobna?... - szepnął. - Ażebym
ja..."
Ale
posąg wnet zniknął, a ból powrócił i
rozsiadł się w jego sercu jak wielki pan, któremu nikt nie
sprosta.
W
parę dni po wizycie Szumana zjawił się u Wokulskiego Rzecki.
Był bardzo mizerny, podpierał się laską i tak
zmęczył się wejściem na pierwsze piętro, że
zadyszany upadł na krzesło i z trudnością
mówił.
Wokulski
przeraził się.
- Co
tobie, Ignacy?... - zawołał.
- Et, nic!...
Trochę starość, trochę... Ot, nic!...
- Ależ ty
lecz się, mój drogi, wyjedź gdzie...
- Powiem ci,
że próbowałem wyjeżdżać... Już nawet
byłem na kolei. Ale ogarnęła mnie taka tęsknota za Warszawą
i... za naszym sklepem - dodał ciszej - że... Iii... co tam!...
Przepraszam cię, żem tu przyszedł...
- Ty mnie
przepraszasz, kochany stary?.. Ja myślałem, że gniewasz się
na mnie.
- Ja na
ciebie?... - odparł Rzecki wpatrując się w niego z
przywiązaniem. - Ja na ciebie?... - Ale co tam!... Przypędziły
mnie tu interesa i ciężki kłopot...
- Kłopot?
- Wyobraź
sobie, że Klejn aresztowany...
Wokulski
cofnął się z krzesłem.
- Klejn i
ci dwaj... pamiętasz?... Ten Maleski i Patkiewicz...
- Za co?
- Oni
mieszkali w domu baronowej Krzeszowskiej, no i trochę, co prawda,
szykanowali tego... tego Maruszewicza... On groził, a ci jeszcze lepiej...
W końcu poleciał na skargę do cyrkułu... Zeszła
policja, zrobił się jakiś skandal i wszystkich trzech
wzięto do kozy.
- Dzieciaki...
dzieciaki!... - szepnął Wokulski.
- Ja to
samo mówiłem - ciągnął Rzecki. - Naturalnie, nic im
się nie stanie, ale zawsze niemiła historia. Ten osioł
Maruszewicz sam przestraszony... Wpadł do mnie, przysięgał,
że on temu nie winien... Nie mogłem już wytrzymać i
odpowiedziałem mu: "Żeś pan nie winien, jestem pewny; ale i
to pewne, że w naszych czasach Pan Bóg opiekuj się
hultajami... Bo naprawdę to pan powinieneś siedzieć dziś
pod kluczem za fałszowanie podpisów,, ale nie te
lekkoduchy..." Aż rozpłakał się. Przysiągł,
że odtąd wejdzie na dobrą drogę i że jeżeli
dotychczas nie wszedł na nią, to tylko z twojej winy.
"Byłem
pełen najszlachetniejszych zamiarów - mówił - ale pan
Wokulski, zamiast podać mi rękę, zamiast utwierdzić w
zacnych intencjach, zbył mnie lekceważeniem..."
- Poczciwa
dusza! - roześmiał się Wokulski. - Cóż więcej?
- W
mieście gadają - mówił Rzecki - że opuszczasz
spółkę...
- Tak...
- I
że odstępujesz ją Żydom.
- No,
przecież moi wspólnicy nie są starą garderobą,
ażebym mógł ich odstępować - wybuchnął
Wokulski. - Mają pieniądze, mają głowy na karkach... Niech
znajdą ludzi i niech sobie radzą.
- Kogo oni
tam znajdą, a choćby znaleźli, komu zaufają, jeżeli
nie Żydom!... A Żydzi na serio myślą o tym interesie. Nie
ma dnia, ażeby nie odwiedził mnie Szuman albo Szlangbaum, a
każdy namawia, ażebym ja po tobie prowadził
spółkę...
-
Właściwie ty ją dziś prowadzisz.
Rzecki
machnął ręką.
- Twoimi
pomysłami i pieniędzmi! - odparł. - Ale mniejsza... Z tego
widzę, że Szuman należy do jednej partii, a Szlangbaum do
drugiej i że potrzebują sztromanów... Przede mną jeden na
drugiego wiesza psy, ale wczoraj słyszałem, że obie partie
już mają się porozumieć.
-
Mądrzy! - szepnął Wokulski.
- Ale ja
do nich straciłem serce - odparł Rzecki. - Jestem przecie stary
kupiec i mówię ci, że u nich wszystko stoi na bladze,
szacherce i tandecie.
- Nie
bardzo im wymyślaj - wtrącił Wokulski - boć to przecie my
ich wyhodowaliśmy...
- Nie
my!... - zawołał gniewnie Rzecki - oni wszędzie tacy...
Gdziekolwiek ich spotkałem: w Peszcie, Konstantynopolu, w Paryżu i w
Londynie, zawsze widziałem jedną zasadę: dawać jak
najmniej, a brać jak najwięcej, tak we względzie materialnym,
jak i w moralnym... Blichtr... zawsze blichtr!...
Wokulski
zaczął chodzić. po pokoju.
- Szuman
miał rację - rzekł - że wzrasta do nich niechęć,
kiedy nawet ty...
- Ja nie jestem
niechętny... ja już schodzę z pola... Ale spojrzyj tylko, co
się tu dzieje?... Gdzie oni nie włażą, gdzie nie
otwierają sklepów, do czego nie wyciągają rąk?... A
każdy, byle zajął jakie stanowisko, prowadzi za sobą
cały legion swoich, bynajmniej nie lepszych od nas, nawet gorszych.
Zobaczysz, co zrobią z naszym sklepem: jacy to tam będą
subiekci, jakie towary... I ledwie zagarnęli sklep, już wkręcają
się między arystokrację, już biorą się do twojej
spółki...
- Nasza wina...
Nasza wina!... - powtarzał Wokulski. - Nie możemy odmawiać
ludziom prawa do zdobywania stanowisk, ale możemy bronić
własnych.
- Ty sam
opuszczasz stanowisko.
- Nie przez
nich; oni ze mną uczciwie wychodzili.
- Boś
był im potrzebny. Z ciebie i twoich stosunków zrobili szczebel...
- No, co
tam - przerwał Wokulski - obaj nie przekonamy, się... Ale, ale... Mam
tu urzędowe papiery o śmierci Ludwika Stawskiego.
Rzecki
zerwał się z fotelu.
- Męża
pani Heleny?... Gdzie?... - mówił rozgorączkowany. - Ależ
to ocalenie dla nas wszystkich!...
Wokulski
podał dokumenta, które Rzecki schwycił drżącymi
rękoma.
- Wieczny
odpoczynek i... chwała Bogu!... - prawił czytając.- No, kochany
Stachu, dziś nie ma już żadnej przeszkody... Zeń się z
nią... Ach, gdybyś wiedział, jak ona cię kocha... Zaraz
doniosę o tym biedaczce, a papiery ty sam zawieź i... oświadcz
się z miejsca... Już widzę, spółka będzie
uratowana, a może i sklep... Paruset ludzi, których uchronisz od
nędzy, pobłogosławi was... Co to za kobieta!... Przy niej
dopiero znajdziesz spokój i szczęście...
Wokulski
stanął przed nim i pokiwał głową.
- A ona ze
mną znajdzie szczęście? - spytał.
- Szalenie
cię kocha... Ty nawet nie domyślasz się...
- A wie
ona: co kocha?... Czy ty nie widzisz, że ja już jestem tylko
ruiną, najgorszą, bo moralną... Zatruć komu
szczęście potrafię, ale dać!...
I
jeżeli mógłbym dać coś światu, to chyba
pieniądze i pracę, ale... nie dla dzisiejszych ludzi i jak najdalej
od nich.
- Eh,
przestań!... - zawołał Rzecki. - Ożeń się z
nią, a zaraz inaczej spojrzysz...
Wokulski
śmiał się smutno.
- Tak...
ożenić się!... Spętać dobrą i niewinną
istotę, wyzyskiwać najszlachetniejsze uczucia, a myślą
być gdzie indziej... I może jeszcze za rok lub dwa wymawiać,
że dla niej porzuciłem wielkie zamiary... ,
-
Polityka?... - szepnął tajemniczo Rzecki.
- Co tam
polityka!... już miałem czas i okazje rozczarować się do
niej... Jest coś ważniejszego od polityki...
-
Może wynalazek tego Geista?... - pytał Rzecki.
- A ty
skąd wiesz?
- Od
Szumana.
- Ach,
prawda!... Zapomniałem, że Szuman musi wiedzieć o wszystkim. To
także talent...
- I bardzo
pomocny. Swoją drogą, radzę ci: pomyśl o pani Stawskiej,
bo...
- Ty mi
ją odbijesz?... - uśmiechnął się Wokulski. - Odbij,
odbij!... Gwarantuję wam, że nie zaznacie biedy.
- Tfy!
dajże spokój!... Ziemia by się zapadła, gdyby taki stary
grat jak ja myślał o podobnej kobiecie. Ale jest tu ktoś
niebezpieczniejszy... Mraczewski... Szaleje za nią, mówię ci,
i już pojechał do niej trzeci czy czwarty raz... Serce kobiety nie
kamień...
- O!...
Mraczewski?... Już nie bawi się w socjalizm?
- Ale
skąd! on mówi, że byle człowiek odłożył
pierwszy tysiąc rubli, a jeszcze poznał taką piękną
kobietę jak Stawka, zaraz polityka wywietrzeje mu z głowy.
- Biedny
Klejn był innego zdania - rzekł Wokulski.
-.Co tam
Klejn, narwaniec!... Dobry chłopak, ale żaden subiekt... Mraczewski,
oto była perła!... Piękny, paplał po francusku, a jak on
spoglądał na klientki, jak podkręcał wąsy!... Ten
zrobi interes na świecie i zdmuchnie ci panią Stawską...
Zobaczysz!...
Zabrał
się do wyjścia, ale jeszcze stanął i rzekł:
-
Żeń się z nią, Stachu, żeń...
Uszczęśliwisz kobietę, uratujesz spółkę, a
może i sklep ocalisz. Co tam wynalazki!... Rozumiałbym cele
polityczne w tych czasach, kiedy mogą zajść najdonioślejsze
wypadki. Ale te machiny latające... Chociaż może i one
przydałyby się? - dodał po namyśle. - Ha! zresztą
rób, jak chcesz, ale prędko decyduj się co do Stawskiej, bo
czuję, że Mraczewski nie zaśpi gruszek w popiele. To frant! Machiny
latające... Phy! czy ja wiem?... Może i to... może i to na
coś się przyda.
Wokulski
został sam.
"Paryż
czy Warszawa?... - myślał. - Tam wielki cel, ale niepewny, tu paruset
ludzi... Na których nie mogę patrzeć..." - dodał po
chwili.
Zbliżył
się do okna i jakiś czas wyglądał na ulicę, po prostu
ażeby się przemóc. Ale wszystko drażniło go: ruch
powozów, bieganina pieszych, ich zafrasowane lub uśmiechnięte
twarze. Najbardziej zaś rozstrajał go widok kobiet. Zdawało mu
się, że każda jest uosobieniem głupoty i fałszu.
"Każda
znajdzie swego Starskiego, prędzej lub później -
myślał.- Każda go szuka."
Wkrótce
znowu odwiedził Wokulskiego Szuman.
-
Mój drogi - zawołał od progu śmiejąc się -
choćbyś miał mnie wyrzucić za drzwi, będę
cię prześladował wizytami...
- Ale
owszem, przychodź jak najczęściej - odparł Wokulski.
-
Więc zgadzasz się?... Wybornie!... To połowa kuracji...Co znaczy
jednakże silny mózg!... Po niecałych siedmiu tygodniach
ciężkiej mizantropii już zaczynasz tolerować gatunek
człowieczy, i to jeszcze w mojej osobie... Cha! Cha! Cha!...
Cóż by było, gdyby wpuścić do twej klatki
jakąś szykowną kobietkę...
Wokulski
zbladł.
- No,
no... wiem, że jeszcze za wcześnie... Choć już pora,
ażebyś zaczął ukazywać się między
ludźmi. To uleczyłoby cię do reszty. Bo weź za
przykład mnie - prawił Szuman. - Dopóki siedziałem w
czterech ścianach, nudziłem się jak diabeł w dzwonnicy; a
dziś ledwiem pokazał się w świecie, już mam
tysiące rozrywek. Szlangbaum chce mnie okpić i z jednego zdziwienia
wpada w drugie, dzień po dniu przekonywając się, że
choć mam tak naiwną minę, przecież z góry
przewidziałem wszystkie jego cugi. To nawet zjednało mi u niego
szacunek...
-
Dosyć skromna zabawa - wtrącił Wokulski.
- Zaczekaj
! Drugą uciechę sprawiają mi moi współwyznawcy ze
sfer finansowych, ponieważ zdaje im się, że ja mam nadzwyczajny
spryt do interesów i że pomimo to będą mną mogli
kierować, jak im się podoba... Wyobrażam sobie ich bolesne
rozczarowanie, kiedy przekonają się, że ani jestem
dość sprytnym do interesów, ani dość głupim,
ażeby stać się pionkiem w ich rękach...
- A tak
namawiałeś mnie do wejścia w spółkę z nimi?..
- To co
innego. Ja i dziś jeszcze cię namawiam. Na ostrożnej
spółce z rozumnymi Żydami nikt nigdy nie stracił,
przynajmniej finansowo. Ale co innego być wspólnikiem, a co innego
pionkiem, jakim mnie chcą zrobić... Ach, te Żydziaki !... zawsze
szelmy, w chałatach czy we frakach...
- Co ci
jednak nie przeszkadza uwielbiać ich, a nawet łączyć
się ze Szlangbaumen!?...
- To znowu
co innego - odparł Szuman. - Żydzi, moim zdaniem, są
najgenialniejszą rasą w świecie, a przy tym moją rasą,
więc ich podziwiam i w gromadzie kocham. A co do porozumienia ze
Szlangbaumem... Bój się Boga, Stachu! czyby to była rzecz rozsądna
z nasze strony, gdybyśmy się żarli między sobą
wówczas, kiedy idzie o uratowanie tak świetnego interesu jak
spółka do handlu z cesarstwem?... Ty ją rzucasz, więc
albo runie, albo złapią ją Niemcy i w każdym razie kraj
straci. A tak i kraj zyska, i my...
- Coraz
mniej rozumiem cię - wtrącił Wokulski. - Żydzi są
wielcy i Żydzi są szelmy... Szlangbauma trzeba wyrzucić ze
spółki i trzeba go znowu przyjąć... Raz Żydzi na tym
zyskują, to znowu kraj zyska... Kompletny chaos!..
- Masz,
Stachu, mózg przewrócony... To żaden chaos,
najjaśniejsza prawda... W tym kraju tylko Żydzi tworzą
jakiś ruch przemysłowy i handlowy, a więc każde ich
ekonomiczne zwycięstwo jest czystym zyskiem dla kraju... Nie mam racji?...
-
Muszę się nad tym zastanowić - odparł Wokulski. - No, a
jaką jeszcze masz uciechę?..
-
Największą. Wyobraź sobie, że na pierwszą
wieść o moich przyszłych sukcesach finansowych już
chcą mnie żenić... Mnie, z moją żydowską
mordą i łysiną!...
- Kto?...
z kim?..
-
Naturalnie, że nasi znajomi, a z kim?... Z kim zechcę. Nawet z
chrześcijanką, i to z pięknej familii, byłem się
ochrzcił...
- A ty?..
- Wiesz
co, że gotowem to zrobić przez ciekawość. Po prostu dla
dowiedzenia się: w jaki sposób przekona mnie o swej
miłości chrześcijanka piękna, młoda, dobrze wychowana,
a nade wszystko z porządnej familii?... Tu już miałbym miliony
zabaw. Bawiłbym się widząc jej konkury o moją
rękę i serce. Bawiłbym się słysząc, jak
mówi o swej wielkiej ofierze dla dobra rodziny, a może nawet
ojczyzny. Bawiłbym się w końcu śledząc, w jaki
sposób powetowałaby sobie swoją ofiarę: czy
oszukiwałaby mnie starą metodą, to jest potajemnie, czy
nową, to jest jawnie, i może nawet żądając mego
przyzwolenia?...
Wokulski
schwycił się za głowę.
-
Okropność... - szepnął.
Szuman
patrzył na niego spod oka.
- Stary
romantyku!... stary romantyku!... - mówił. - Chwytasz się za
głowę, bo w twojej chorej wyobraźni ciągle jeszcze pokutuje
chimera idealnej miłości, kobiety z anielską duszą...
Takich jest ledwie jedna na dziesięć, więc masz dziewięć
przeciw jednemu, że na taką nie trafisz. A chcesz poznać
normę?..: więc rozejrzyj się w stosunkach ludzkich. Albo
mężczyzna jak kogut uwija się między kilkunastoma kurami,
albo kobieta, jak wilczyca w lutym, wabi za sobą całą
zgraję ogłupiałych wilków czy psów... I powiadam
ci, że nie ma nic bardziej upadlającego jak ściganie się w
takiej gromadzie, jak zależność od wilczycy... W tym stosunku
traci się majątek, zdrowie, serce, energię, a w końcu i
rozum... Hańba temu, kto nie potrafi wydobyć się z podobnego
błota!
Wokulski
siedział milczący, z szeroko otwartymi oczyma. Wreszcie rzekł
cichym głosem:
- Masz
rację...
Doktór
pochwycił go za rękę i gwałtownie targając nią
zawołał:
- Mam
rację?... ty to powiedziałeś?... A więc - jesteś
ocalony!... Tak, jeszcze będą z ciebie ludzie... Pluń na
wszystko, co minęło: na własną boleść i na
cudzą nikczemność... Wybierz sobie jaki cel, jakikolwiek, i
zacznij nowe życie. Rób dalej majątek czy cudowne wynalazki,
żeń się ze Stawską czy zawiąż drugą
spółkę, byłeś czegoś pragnął i
coś robił. Rozumiesz? I nigdy nie pozwól nakrywać
się spódnicą... Rozumiesz? Ludzie twojej energii
rozkazują, nie słuchają, prowadzą, nie zaś są
prowadzeni... Kto mając do wyboru ciebie i Starskiego wybrał
Starskiego, ten dowiódł, że niewart nawet Starskiego... Oto
moja recepta, pojmujesz?... A teraz bądź zdrów i zostań z
własnymi myślami.
Wokulski
nie zatrzymywał go.
- Gniewasz
się? - rzekł Szuman. - Nie dziwię się, wypaliłem ci
tęgiego raka; a to, co jeszcze zostało, samo zginie. Bywaj
zdrów.
Po
odejściu doktora Wokulski otworzył okno i rozpiął
koszulę. Było mu duszno, gorąco i zdawało mu się,
że go krew zaleje. Przypomniał sobie Zasławek i oszukiwanego
barona, przy którym on sam odegrywał wówczas prawie
taką rolę, jak dzisiaj przy nim Szuman...
Zaczął
marzyć i obok wizerunku panny Izabeli w objęciach Starskiego
ukazała mu się teraz gromada zziajanych wilków
uganiających się po śniegu za wilczycą... A on był
jednym z nich!...
Znowu
ogarnął go ból, a zarazem wstręt i obrzydzenie do samego
siebie.
"Jakim
ja nikczemny i głupi!... - zawołał uderzając się w
czoło. Żeby tyle widzieć, tyle słyszeć i jednakże
dojść do podobnego upodlenia... Ja... ja... ścigałem
się ze Starskim i Bóg wie z kim jeszcze."
Tym razem
śmiało wywołał w pamięci obraz panny Izabeli;
śmiało przypatrywał się jej posągowym rysom,
popielatym włosom, oczom mieniącym się wszystkimi barwami, od
niebieskiej do czarnej. I zdawało mu się, że na jej twarzy,
szyi, ramionach i piersiach widzi, jak piętna, ślady
pocałunków Starskiego...
"Miał
rację Szuman - pomyślał - jestem naprawdę uleczony..."
Powoli jednak
gniew ostygł w nim, a jego miejsce znowu zajął żal i
smutek.
Przez kilka
następnych dni Wokulski już nic nie czytał. Prowadził
ożywioną korespondencję z Suzinem i dużo
rozmyślał.
Myślał,
że w obecnym położeniu, prawie od dwu miesięcy
zamknięty w swoim gabinecie; już przestał być
człowiekiem i zaczyna robić się czymś podobnym do ostrygi,
która, siedząc na jednym miejscu, bez wyboru przyjmuje od
świata to, co jej rzuci przypadek.
A jemu co
dał przypadek?
Najpierw
podsunął książki, z których jedne
oświeciły go, że jest don Quichotem, a inne obudziły w nim
pociąg do cudownego świata, w którym ludzie posiadają
władzę nad wszelkimi siłami natury.
Więc
chciał już nie być don Quichotem i zapragnął
posiadać władzę nad siłami natury.
Potem
kolejno wpadali do niego Szlangbaum i Szuman, od których dowiedział
się, że dwie partie żydowskie walczą między sobą
o odziedziczenie po nim kierunku spółką. W całym kraju
nie było nikogo, kto by mógł dalej rozwijać jego
pomysły; nikogo, prócz Żydów, którzy
występowali z całą kastową arogancją,
przebiegłością, bezwzględnością i jeszcze kazali
mu wierzyć, że jego upadek, a ich triumf - będzie korzystnym dla
kraju...
Wobec tego
poczuł taki wstręt do handlu, spółek i wszystkich
zysków, że dziwił się samemu sobie: jakim sposobem on
mógł, prawie przez dwa lata, mieszać się do podobnych
rzeczy?
"Zdobywałem
majątek dla niej!... - pomyślał. - Handel... ja i handel!... I
to ja zgromadziłem przeszło pół miliona rubli w
ciągu dwu lat, ja zmieszałem się z ekonomicznymi szulerami,
stawiałem na kartę pracę i życie, no... i wygrałem...
Ja - idealista, ja - uczony, ja, który przecie rozumiem, że
pół miliona rubli człowiek nie mógłby
wypracować przez całe życie, nawet przez trzy życia... A
jedyną pociechą, jaką jeszcze wyniosłem z tej szulerki,
jest pewność, żem nie kradł i nie oszukiwał...
Widocznie Bóg opiekuje się głupcami..."
Potem znowu
wypadek przyniósł mu wiadomość o śmierci Stawskiego
w liście z Paryża i od tej chwili kolejno budziły się w nim
wspomnienia pani Stawskiej i Geista.
"Mówiąc
prawdę - myślał - powinien bym ten wyszulerowany majątek
zwrócić ogółowi. Biedy i ciemnoty u nas pełno, a
ci ludzie biedni ciemni są jednocześnie najczcigodniejszym
materiałem... Jedyny zaś na to sposób byłby
ożenić się ze Stawską. Ona z pewnością nie tylko
nie paraliżowałaby moich zamiarów, ale byłaby
najwierniejszą pomocnicą. Ona przecież zna pracę i biedę,
i jest taka szlachetna!..."
Tak
rozumował, ale czuł co innego: pogardę dla łudzi,
których chciał uszczęśliwić. Czuł, że
pesymizm Szumana nie tylko poderwał w nim namiętność dla
panny Izabeli, ale jeszcze zatruł jego samego. Trudno mu było
opędzić się przed skutkami słów, że rodzaj
ludzki albo składa się z kur kokietujących koguta, albo z wilków
uganiających się za wilczycą. I że gdziekolwiek
zwróci się, ma dziewięć razy więcej szans, że
trafi na zwierzę aniżeli na człowieka!...
"Niech
go diabli wezmą z taką kuracją" - szepnął.
Teraz
począł zastanawiać się nad Szumanem.
Trzej
ludzie upatrywali w człowieczym gatunku cechy mocno zwierzęce: on
sam, Geist i Szuman. Ale on sądził, że zwierzęta w ludzkiej
postaci są wyjątkami, ogół zaś składa się
z dobrych jednostek. Geist twierdził, przeciwnie, że ogół
ludzki jest bydlęcym, a jednostki dobre są wyjątkami; ale Geist
wierzył, że z czasem rozmnożą się ci dobrzy ludzie,
że opanują całą ziemię - i od kilkudziesięciu lat
pracował nad wynalazkiem, który by umożliwił ten triumf.
Szuman
także twierdził, że ogromna większość ludzi
są zwierzętami, lecz ani wierzył w lepszą
przyszłość, ani w nikim nie budził tej otuchy. Dla niego
ludzki rodzaj był już skazany na wiekuiste bydlęctwo,
wśród którego odróżniali się tylko
Żydzi, jak szczupaki między karasianii.
"Piękna
filozofia!" - myślał Wokulski.
Czuł
jednak, że w jego zranionej duszy, jak w świeżo zaoranym polu,
pesymizm Szumana bystro się pleni. Czuł, że gaśnie w nim
nie tylko miłość, ale nawet żal do panny Izabeli. Bo
jeżeli cały świat składa się z bydląt, to nie ma
dobrej racji ani szaleć za jednym z nich, ani gniewać się za to,
że jest zwierzęciem, nie lepszym i zapewne nie gorszym od innych.
"Piekielna
jego kuracja! - powtarzał. - Ale kto wie, czy nie słuszna?... Ja
fatalnie zbankrutowałem na moich poglądach; kto mi zaręczy,
że i Geist nie myli się w swoich albo że nie ma racji Szuman?...
Rzecki bydlę, Stawska bydlę, Geist bydlę, ja sam bydlę...
Ideały - to malowane żłoby, w których jest malowana
trawa, niezdolna nikogo nasycić!... Więc co się
poświęcać dla jednych albo uganiać za drugimi?... Po prostu
trzeba się wyleczyć, a potem na odmianę jadać
polędwicę albo ładne kobiety i popijać to dobrym winem...
Czasami coś przeczytać, czasami gdzie wyjechać,
wysłuchać koncertu i tak doczekać starości "
Na
tydzień przed sesją, która miała zdecydować o losach
spółki, wizyty u Wokulskiego stały się coraz
częstszymi. Przychodzili kupcy, arystokracja, adwokaci zaklinając go,
ażeby nie opuszczał stanowiska i nie narażał instytucji,
która przecież jest jego dziełem. Wokulski przyjmował
interesantów z tak lodowatą obojętnością, że
nawet nie mieli ochoty wypowiedzieć mu swoich argumentów;
mówił, że jest znużony i chory i że musi się
wycofać.
Interesanci
odchodzili bez nadziei; każdy jednak przyznawał, że Wokulski
musi być ciężko chory. Wychudł, odpowiadał
krótko i cierpko, a w oczach paliła mu się gorączka.
-
Zabił się chciwością! - mówili kupcy.
Na
parę dni przed ostatecznym terminem Wokulski wezwał swego adwokata i
prosił go o zawiadomienie wspólników, że stosownie do
zawartej z nimi umowy, wycofuje kapitał i usuwa się ze
spółki. Inni mogą zrobić to samo.
- A
pieniądze? - spytał adwokat.
- Dla nich
już są gotowe w banku; ja zaś mam rachunki z Suzinem.
Adwokat
pożegnał go strapiony. Tegoż dnia przyjechał do Wokulskiego
książę.
-
Słyszę nieprawdopodobne rzeczy! - zaczął
książę ściskając go za rękę. - Adwokat
pański zachowuje się tak, jakby pan naprawdę miał zamiar
nas opuścić...
- Czy
książę myślał, że żartuję?...
- No,
nie... Ja myślę, że pan spostrzegł jakieś
niedogodności w naszej umowie i...
- I
targuję się, ażeby zmusić was do podpisania innej,
która zmniejszy wasze procenta, a zwiększy moje dochody... - pochwycił
Wokulski. - Nie, książę, usuwam się zupełnie na serio.
-
Więc robi pan zawód swoim wspólnikom...
- Jaki?
Panowie sami zawiązaliście ze mną spółkę tylko
na rok i sami żądaliście takiego prowadzenia interesów,
ażeby w ciągu miesiąca po rozwiązaniu umowy każdy
wspólnik mógł wycofać swój wkład. To
było wasze wyraźne żądanie. Ja zaś przekroczyłem
je o tyle, że zwrócę pieniądze nie w miesiąc
dopiero, ale w godzinę po rozwiązaniu spółki.
Książę
upadł na fotel.
-
Spółka zostanie - rzekł cicho - ale na miejsce pana wejdą
do niej starozakonni...
- To
już z wyboru panów.
-
Żydowszczyzna w naszej spółce!... - westchnął
książę. - Oni nawet na posiedzeniach gotowi rozmawiać po
żydowsku... Nieszczęsny kraj! nieszczęsny język!...
- Nie ma
obawy - wtrącił Wokulski. - Większość naszych
wspólników ma zwyczaj rozmawiać na sesjach po francusku i
językowi nic się nie stało, więc chyba nie zaszkodzi mu i
kilka frazesów w żargonie.
Książę
zarumienił się.
-
Ależ starozakonni, panie... obca rasa... Teraz jeszcze zaczęła
się przeciw nim jakaś niechęć...
-
Niechęć tłumu niczego nie dowodzi. Lecz któż
zresztą broni panom zebrać odpowiednie kapitały, jak to zrobili
Żydzi, i powierzyć je nie Szlangbaumowi, ale któremu z
chrześcijańskich kupców?
- Nie znamy
takiego, któremu można by zaufać.
- A Szlangbauma
znacie?...
- Przy tym u nas
nie ma ludzi dość zdolnych - wtrącił
książę.- To są subiekci, nie finansiści...
- A ja czym
byłem?... Także subiektem i nawet restauracyjnym chłopcem; mimo
to spółka przyniosła zapowiedziany dochód.
- Pan
jesteś wyjątkiem...
-
Któż panom zaręczy, że nie znaleźlibyście
więcej takich wyjątków w piwnicach i za kontuarami.
Poszukajcie.
- Starozakonni
sami do nas przychodzą...
-
Otóż to!... - zawołał Wokulski. - Żydzi
przychodzą albo wy do nich, ale chrześcijański parweniusz do was
nawet przyjść nie może, bo tyle napotyka zawad po drodze... Wiem
coś o tym. Wasze drzwi tak szczelnie są zamknięte przed kupcem i
przemysłowcem, że albo trzeba je zbombardować setkami
tysięcy rubli, ażeby się otworzyły, albo wciskać się
jak pluskwa... Uchylcie trochę tych drzwi, a może będziecie
mogli obchodzić się bez Żydów.
Książę
zasłonił rękoma oczy.
- O, panie
Wokulski, to... bardzo słuszne, co pan mówi, ale i bardzo
gorzkie... bardzo okrutne... Mniejsza jednak... Rozumiem pański żal
do nas, ależ... są jakieś obowiązki względem
ogółu...
- No, ja nie
uważam tego za pełnienie obowiązków, że od mego
kapitału miałem piętnaście procent rocznie. I nie
sądzę, ażebym był gorszym obywatelem poprzestając na
pięciu...
- Ależ my
wydajemy te pieniądze - odparł już obrażony
książę. - Ludzie żyją około nas...
- I ja
będę wydawał. Pojadę na lato do Ostendy, na jesień do
Paryża, na zimę do Nizzy...
-
Przepraszam!... Nie tylko za granicą żyją z nas ludzie..
Iluż tutejszych rzemieślników...
- Czeka na
swoje należności po roku i dłużej - pochwycił
Wokulski. - My obaj, mości książę, znamy takich
protektorów krajowego przemysłu, mieliśmy ich nawet w naszej
spółce...
Książę
zerwał się z fotelu.
- Aaa!...
to się nie godzi, panie Wokulski - mówił zadyszany.- Prawda,
są wśród nas duże wady, są grzechy, ale żadnego
z nich nie popełniliśmy względem pana... Miałeś
naszą życzliwość... szacunek...
-
Szacunek!... - zawołał śmiejąc się Wokulski. - Czy
książę sądzi, że nie zrozumiałem, na czym on
polegał i jakie zapewniał mi stanowisko między wami?... Pan
Szastalski, pan Niwiński, nawet... pan Starski, który nigdy nic nie
robił i nie wiadomo skąd brał pieniądze, o
dziesięć pięter stali wyżej ode mnie w waszym szacunku. Co
mówię... Lada zagraniczny przybłęda bez trudu dostawał
się do waszych salonów, które ja musiałem dopiero
zdobywać, choćby... piętnastym procentem od powierzonych mi
kapitałów!... To oni, to ci ludzie, nie ja, posiadali wasz
szacunek, ba! mieli nierównie rozleglejsze przywileje... Choć
każdy z tych wyżej oszacowanych mniej jest wart aniżeli
mój szwajcar sklepowy, bo on coś robi i przynajmniej nie gnoi
ogółu...
- Panie
Wokulski, krzywdzisz nas... Rozumiem, o czym pan mówisz, i na mój
honor, wstydzę się... Ależ my nie odpowiadamy za występki
jednostek...
- Owszem,
wy wszyscy odpowiadacie, bo owe jednostki wyrosły pośród was,
a to, co książę nazywasz występkiem, jest tylko owocem
waszych poglądów, waszej pogardy dla wszelkiej pracy i wszelkich
obowiązków.
- Żal
mówi przez pana... - odparł książę zabierając się
do wyjścia. - Żal słuszny, ale może niewłaściwie
skierowany... Żegnam pana. Więc zostawiasz nas na pastwę
starozakonnym?...
- Mam
nadzieję, że porozumiecie się z nimi lepiej niż z nami
rzekł Wokulski z ironią.
Książę
miał łzy w oczach.
-
Myślałem - mówił wzruszony - że będziesz pan
złotym mostem między nami a tymi, którzy... coraz więcej
odsuwają się od nas...
-
Chciałem być mostem, ale podpiłowano go i zawalił
się... - odpowiedział Wokulski kłaniając się.
- Wracajmy
więc do okopów Świętej Trójcy!...
- To
jeszcze nie okopy... to dopiero spółka z Żydami.
- Tak pan
mówisz?... - zapytał książę blednąc. - A
więc ja... nie należę do tej spółki...
Nieszczęsny kraj!...
Kiwnął
głową i wyszedł.
Nareszcie
odbyła się sesja rozstrzygająca losy spółki do
handlu z cesarstwem.
Przede
wszystkim zarząd, utworzony przez Wokulskiego, złożył
sprawozdanie za rok ubiegły. Okazało się, że obroty
przewyższały kilkanaście razy kapitał, który
przyniósł nie piętnaście, ale osiemnaście procent
zysku. Wspólnicy słuchając tego byli wzruszeni i na wniosek
księcia podziękowali zarządowi i nieobecnemu Wokulskiemu przez
powstanie.
Potem
podniósł się adwokat Wokulskiego i oświadczył,
że jego klient z powodu choroby wycofuje się nie tylko od
zarządu, ale nawet od udziału w spółce. Wszyscy od dawna
byli przygotowani na tę wiadomość, niemniej zrobiła
wrażenie bardzo przygnębiające. Korzystając z przerwy
książę poprosił o głos i zawiadomił obecnych,
że skutkiem usunięcia się Wokulskiego i on występuje ze
spółki. Co powiedziawszy zaraz opuścił salę obrad;
na odchodne zaś rzekł do któregoś ze swoich
przyjaciół.
- Nigdy
nie miałem zdolności do operacji handlowych, a Wokulski jest jedynym
człowiekiem, któremu mogłem powierzyć honor mego
nazwiska. Dziś
nie ma jego, więc i ja nie mam tu co robić.
- Ale
dywidenda?... - szepnął przyjaciel.
Książę
spojrzał na niego z góry.
- To, com
robił, robiłem nie dla dywidendy, ale dla nieszczęśliwego
kraju - odparł. - Chciałem do naszej sfery wlać trochę
świeżej krwi i świeższych poglądów; muszę
jednak wyznać, żem przegrał, i to nie z winy Wokulskiego...
Biedny ten kraj!...
Wyjście
księcia, aczkolwiek nieoczekiwane, zrobiło mniejsze wrażenie;
obecni bowiem już byli uprzedzeni, że spółka utrzyma
się.
Teraz
wystąpił jeden z adwokatów i drżącym głosem
odczytał bardzo piękną mowę, której
treścią było to, że z usunięciem się Wokulskiego
spółka traci nie tylko kierownika, ale i pięć
szóstych kapitału. "Powinna by więc upaść -
ciągnął mówca - i gruzami swoimi zasypać cały
kraj, tysiące pracowników, setki rodzin..."
Tu przerwał
czekając na efekt. Ale obecni zachowywali się obojętnie, z
góry wiedząc, co nastąpi dalej.
Adwokat
zabrał znowu głos i wezwał obecnych, ażeby nie tracili
męstwa. "Znalazł się bowiem zacny obywatel, człowiek
fachowy, nawet przyjaciel i wspólnik Wokulskiego, który jest
zdecydowany jak Atlas niebo podeprzeć zachwianą
spółkę. Mężem tym, który chce obetrzeć
łzy tysiącom, ocalić kraj od ruiny, handel popchnąć na
nowe drogi..."
W tym miejscu
wszyscy obecni zwrócili głowy ku krzesłu, na którym
siedział spotniały i zarumieniony Szlangbaum.
-
Mężem tym - zawołał adwokat - jest pan...
- Mój
syn, Henryś... - odezwał się głos z kąta.
Ponieważ
ten efekt nie był oczekiwany, więc sala zatrzęsła się
od śmiechu. Swoją drogą zarząd spółki udał
radosne zdziwienie, zapytał obecnych: czy chcą przyjąć pana
Szlangbauma na wspólnika i kierownika? a otrzymawszy jednomyślne
zezwolenie, wezwał nowego kierownika na fotel prezydialny.
Tu znowu
zrobiło się małe zamieszanie. .Natychmiast bowiem
zażądał głosu Szlangbaum ojciec i wypowiedziawszy kilka
pochwał synowi i zarządowi, postawił wniosek, że
spółka nie może gwarantować wspólnikom więcej
nad dziesięć procent rocznego zysku.
Powstał
hałas, kilkunastu mówców zabrało głos i po bardzo
ożywionych rozprawach uchwalono, że spółka przyjmuje nowych
członków wskazanych przez pana Szlangbauma, a kierunek spraw
powierza temuż panu Szlangbaumowi.
Ostatnim
epizodem było przemówienie doktora Szumana, którego wezwano
na członka zarządu, ale który odmawiając przyjęcia
tak zaszczytnego stanowiska w szyderczy sposób pozwolił sobie
zażartować ze spółki między arystokracją i
Żydami.
"Jest to
jakby nieślubne małżeństwo - mówił. - Ale
ponieważ z takich związków rodzą się niekiedy
genialne dzieci, miejmy więc nadzieję, że i nasza
spółka wyda jakieś niezwykłe owoce..."
Zarząd
był zaniepokojony, garstka obecnych oburzona; ale większość
dała doktorowi rzęsiste brawo.
Wokulski
najdokładniej znał przebieg sesji: przez cały bowiem
następny tydzień odwiedzano go i zasypywano listami lub anonimami.
Przy tej
sposobności odkrył w sobie nowy i dziwny nastrój duszy.
Zdawało mu się, że pękły w nim wszystkie nici
łączące go z ludźmi, że są mu obojętni,
że go nic nie obchodzi, co ich obchodzi. Słowem, że jest podobny
do aktora, który skończywszy rolę na scenie, gdzie przed chwilą
śmiał się, gniewał lub płakał, zasiadł
obecnie między widzami i na grę swoich kolegów patrzy jak na
zabawę dzieci.
"Czego oni
się tak rzucają?... Co to za głupstwa!..." - myślał.
Zdawało
mu się, że spoza świata patrzy na ten świat, a jego sprawy
widzi z jakiejś nowej strony, której dotychczas nie
spostrzegał.
Przez
parę pierwszych dni nachodzili go wspólnicy, pracownicy albo
klienci spółki, niezadowoleni z wejścia Szlangbauma, a
może zatrwożeni o swoją przyszłość. Ci po
największej części namawiali go, ażeby wrócił
na porzucone stanowisko, które jeszcze może zająć,
gdyż kontrakt ze Szlangbaumem nie podpisany.
Niektórzy
w tak smutnych barwach przedstawiali swoje położenie, a nawet
płakali, że Wokulski doznał wzruszenia.
Lecz
zarazem odkrył w sobie taką obojętność, taki brak
współczucia dla cudzej niedoli, że sam się zadziwił.
Coś
we mnie umarło!..." - myślał i odprawił
interesantów z niczym.
Potem
przyszła druga fala odwiedzających, którzy pod pozorem
podziękowania mu za oddane usługi chcieli zaspokoić ciekawość
i zobaczyć, jak wygląda ten niegdyś silny człowiek, o
którym teraz mówiono, że całkiem
zniedołężniał.
Ci
już nie prosili go, ażeby wszedł znowu do spółki,
tylko wychwalali jego minioną działalność i mówili,
że nieprędko znajdzie się działacz podobny do niego.
Trzecia
fala gości odwiedzała Wokulskiego nie wiadomo po co. Bo nawet
już nie mówili mu komplementów, ale coraz częściej
wspominali o Szlangbaumie, jego energii i zdolnościach.
Z gromady
wizytujących wyróżnił się furman Wysocki.
Przyszedł pożegnać się ze swoim dawnym chlebodawcą;
chciał nawet coś powiedzieć, lecz nagle rozpłakał
się, ucałował go w obie ręce i wybiegł z pokoju.
Mniej
więcej to samo powtarzało się w listach... W jednych znajomi i
nieznajomi zaklinali go, ażeby nie cofał się od interesów,
ustąpienie jego bowiem będzie klęską dla kraju. Inni
chwalili jego minioną działalność lub żałowali
go; jeszcze inni radzili mu połączyć się ze Szlangbaumem,
jako z człowiekiem bardzo zdolnym i myślącym o dobru
ogółu. Za to w anonimach wymyślano mu bez miłosierdzia,
że zgubiwszy rok temu przemysł krajowy przez sprowadzanie obcych
wyrobów, dziś zgubił handel sprzedawszy go Żydom. Nawet
wymieniano sumę.
Wokulski
całkiem spokojnie rozmyślał nad tymi rzeczami. Zdawało mu
się, że już jest zmarłym człowiekiem, który
patrzy na własny pogrzeb. Widział tych, co żałowali go, co
go chwalili, co mu złorzeczyli; widział swego następcę, do
którego dziś zaczęły zwracać się sympatie ogółu,
a nareszcie zrozumiał, że jest zapomniany i nikomu niepotrzebny.
Był podobny do rzuconego w wodę kamienia, nad którym w
pierwszej chwili powstaje wir i zamęt, a później tylko
rozbiegają się fale coraz mniejsze, coraz mniejsze... I w końcu
nad miejscem, gdzie upadł, tworzy się gładkie zwierciadło
wody, gdzie znowu przebiegają fale, lecz zrodzone już w innych
punktach, wywołane przez kogo innego.
"No,
ale co dalej?... - mówił do siebie. - Z nikim nie żyję...
nic nie robię... cóż dalej?..."
Przypomniał
sobie, że Szuman radził mu upatrzyć jakiś cel w życiu.
Rada dobra, ale... jak ją wykonać, kiedy on sam nie czuł
żadnego pragnienia, nie miał sił ani ochoty?... Był jak
zeschły liść, który tam pójdzie, gdzie nim wiatr
rzuci.
"Kiedyś
przeczuwałem ten stan - myślał - ale dziś widzę,
że nie miałem o nim pojęcia..."
Pewnego
dnia usłyszał w przedpokoju głośny spór.
Wyjrzał i zobaczył Węgiełka, którego lokaj nie
chciał puścić do pokoju.
- Ach, to
ty! - rzekł Wokulski. - Chodźże no... Co u was
słychać?
Węgiełek
z początku przypatrywał mu się z miną niespokojną;
stopniowo jednak ożywił się i nabrał otuchy.
-
Mówili - rzekł z uśmiechem - że wielmożny pan
już na ostatnich nogach, ale, widzę, łgali. Zmizerniał pan,
bo zmizerniał, ale na księżą oborę to już
żadnym sposobem pan nie patrzy...
-
Cóż słychać? - powtórzył Wokulski.
Węgiełek
szeroko opowiedział mu, że już ma dom, lepszy od tamtego, co
się spalił, i że ma mnóstwo roboty. Dlatego
właśnie przyjechał do Warszawy, ażeby kupić
materiały i zabrać choćby ze dwu pomocników.
-
Fabrykę mógłbym założyć, mówię
wielmożnemu panu!... - zakończył Węgiełek.
Wokulski
słuchał go milcząc. Nagle zapytał:
- A z
żoną jesteś szczęśliwy?
Cień
przeleciał po twarzy Węgiełka.
- Dobra kobieta,
wielmożny panie, ale... Wreszcie przed panem powiem jak przed Bogiem...
Trochę nam już nie tak... Zawsze to prawda, że czego oczy nie
widzą, tego sercu nie żal; ale jak raz zobaczą...
Otarł
łzy rękawem.
- Co to
znaczy!... - zdziwił się Wokulski.
- Ot, nic. Wiem
przecie, kogo wziąłem, alem był spokojny, bo kobieta dobra,
cicha, pracowita i przywiązana do mnie jak ten pies. No, ale co z tego?..
Dopótym był spokojny, dopókim nie zobaczył jej dawnego
gacha czy jak tam...
- Gdzie?...
- W
Zasławiu, panie - ciągnął Węgiełek. - Jednej
niedzieli poszliśmy z Marysią na zamek; chciałem jej
pokazać ten potok, gdzie zginął kowal, i ten kamień, co na
nim wielmożny pan kazał mi wyciąć napis. Wtem patrzę,
jest powóz pana barona Dalskiego, co ożenił się z
wnuczką nieboszczki pani Zasławskiej... Dobra to była pani,
niech jej Bóg da wieczne odpocznienie!...
- Znasz barona?
- spytał Wokulski.
- Ojej! - odparł
Węgiełek - przecie pan baron gospodaruje teraz dobrami po
nieboszczce, dopóki się tam coś nie zrobi. A ja już za
jego rządów wyklejałem pokoje i poprawiałem okna. Znam
go!... rzetelny pan i hojny...
-
Cóż dalej?
- Więc
mówię wielmożnemu panu, stoimy w zamku z Marysią i
patrzymy na potok, aż ci na jeden raz włażą między
gruzy: pani baronowa, niby wnuczka nieboszczki, i ten psubrat Starszczak...
Wokulski
rzucił się na krześle.
- Kto?... -
szepnął.
- Ten pan
Starski, także wnuk po nieboszczce pani Zasławskiej, co się
podlizywał jej za życia, a teraz chce zwalić testament, bo
mówi, że babka przed śmiercią zwariowała... Taki to
on! Odpoczął i ciągnął dalej:
- Wzięli
się z panią baronową pod ręce, patrzyli na nasz
kamień, ale więcej gadali ze sobą i chichotali. Wtem Starszczak
ogląda się. Zobaczył moją żonę i
roześmiał się do niej nieznacznie, a ona tak zbielała jak
chusta...
"Co
ci to, Maryś?... " - mówię. A ona: "Nic mi..."
A tymczasem pani baronowa i ten bisurman zbiegli z górki zamkowej i
poszli między leszczynę. "Co ci to? mówię jeszcze
raz do Marysi. - Ino mi gadaj prawdę, bom zmiarkował, że
się z tym cholerą znasz..." A ona siadła na ziemi i w
płacz: "Żeby go Bóg skarał! - mówi - przecie
on najpierwszy mnie zgubił...'
Wokulski
przymknął oczy. Węgiełek zirytowanym głosem
opowiadał :
- Jakem to
usłyszał, wielmożny panie, myślałem, że
polecę za nim i choć przy pani baronowej, nogami go zabiję na
miejscu. Taki mnie żal zdjął. Ale wnet przyszło mi do
głowy: "Po cóżeś się, durny, z nią
ożenił? Wiedziałeś przecie, co za jedna..." I w tym
momencie serce mi zemdlało, żem się nawet bał
zejść z górki, a na żonę wcalem nie spojrzał.
Ona mówi: "Gniewasz się?..." A ja: "Pewnieście
się tu spotykali?..." "Bogiem się świadczę - ona
odpowiada - żem go tylko wtedy widziała..." "I
dobrzeście się sobie przypatrzyli!... - ja mówię.-
Bodajem był pierwej oślepł, nimem na cię spojrzał;
bodajem zdechł, niżem się z tobą poznał..." A ona
pyta się z płaczem: "Za co się gniewasz?..." Ja jej
wtedy powiedziałem, pierwszy i ostatni raz: "Świnia jesteś,
i tyle..." - bom już nie mógł wytrzymać. Wtem
patrzę, leci sam pan baron, zakaszlany, aż posiniał, i pyta:
"Nie
widziałeś, Węgiełek, mojej żony?..." Mnie
coś wtedy do łba strzeliło, żem mu odpowiedział:
"Widziałem, jaśnie panie, poszła w krzaki z panem Starskim.
Już mu zabrakło pieniędzy na kupowanie dziewcząt, to teraz
chwyta się mężatek..." No, jak on na mnie wtedy
spojrzał, choć i pan baron!...
Węgiełek
ukradkiem otarł oczy.
- Ot,
takie jest moje życie, wielmożny panie. Byłem spokojny,
dopókim nie zobaczył jednego gacha; ale teraz na kogo spojrzę,
wydaje mi się, że i on mój szwagier... A od żony,
choć jej o tym nie gadam, to tak mnie odpycha... tak mnie odpycha, jakby
co między mną i nią stało... Nawet pocałować jej
nie mogę po dawnemu i żeby nie święta przysięga, to
mówię panu, już bym porzucił dom i leciał gdzie na
cztery strony.., A wszystko tylko z tego idzie, żem do niej
przywiązany. Bo żebym ja jej nie lubił, to co mi tam!... Gospodyni staranna,
dobrze gotuje, pięknie szyje i w domu cichutka jak pajęczyna. Niechby
tam miała gachów.
Ale żem
ją lubił, więc przez to taki mam żal i
złość, że się we mnie wszystko pali na
popiół...
Węgiełek
drżał z gniewu.
- Z
początku, wielmożny panie, jakeśmy się pobrali, tom ino
wyglądał dzieci. Ale dziś to mnie strach bierze, ażebym
zamiast mojego dziecka nie zobaczył gachowego. Bo przecie wiadomo, że
jak wyżlica ma raz szczenięta z kundlem, to później
żebyś jej dawał wyżły najlepsze, zawsze się
odezwie kundel w pomiocie, widać przez zapatrzenie...
- Muszę wyjść
- rzekł nagle Wokulski - więc bądź zdrów... A przed wyjazdem
wstąp jeszcze do mnie...
Węgiełek
pożegnał go bardzo serdecznie, w przedpokoju zaś rzekł do
lokaja :
- Coś
waszemu panu dolega... Zrazu tom myślał, że zdrów,
choć źle wygląda; ale on, widać, nietęgi... Niech
się wami Pan Bóg opiekuje!...
- A
widzisz, mówiłem ci, żebyś tam nie właził i
dużo nie gadał odparł pochmurnie lokaj wypychając go do
sieni.
Po
odejściu Węgiełka Wokulski wpadł w głęboką
zadumę. "Stali naprzeciw mego kamienia i śmieli się!... -
szepnął. - Nawet kamień musiał zbezcześcić,
niewinny kamień."
Przez
chwilę zdawało mu się, że znalazł nowy cel,
chodziło tylko o wybór; czy wypalić w łeb Starskiemu
wymieniwszy mu pierwej listę osób, którym zrujnował
szczęście, czyli też - zostawić go przy życiu, lecz
doprowadzić do ostatecznej nędzy i upodlenia?...
Ale wnet
przyszedł rozmysł i wydało mu się rzeczą
dziecinną, a nawet niesmaczną, ażeby on miał
poświęcać majątek, pracę i spokojność dla
zemsty nad tego rodzaju człowiekiem.
"Wolałbym
zastanawiać się nad tępieniem myszy polnych albo
karaluchów, bo one są rzeczywistą klęską, a taki
Starski... licho wie, co to jest?... Zresztą niepodobna, ażeby
człowiek tak ograniczony mógł być wyłączną
przyczyną tylu nieszczęść. On jest tylko iskrą,
która podpala już gotowe materiały..."
Położył
się na szezlongu i myślał:
"Mnie
urządził - dlaczego?... Miał wspólniczkę
najzupełniej godną siebie, no i drugą wspólniczkę:
moją głupotę. Jak można było od razu nie poznać
się na tej kobiecie i zrobić ją bożyszczem dlatego tylko,
że pozowała na istotę wyższą?... Urządził
też Dalskiego, ale kto winien Dalskiemu, że oszalał na
starość dla osoby, której wartość moralna
leżała jak na półmisku... Przyczyną klęsk
świata nie są Starscy ani im podobni, ale przede wszystkim głupota
ich ofiar. A znowu ani Starski, ani panna Izabela, ani pani Ewelina nie spadli
z księżyca, tylko wyhodowali się w pewnej sferze, epoce i
wśród pewnych pojęć. Oni są jak wysypka,
która sama przez się nie stanowi choroby, ale jest objawem
zakażenia społecznych soków. Co się tu mścić
nad nimi, po co ich tępić..."
Tego
wieczora Wokulski pierwszy raz wyszedł na ulicę i przekonał
się, jak jest osłabiony. Kręciło mu się w głowie
od turkotu dorożek i ruchu przechodniów, i po prostu bał
się zbyt daleko odchodzić od mieszkania. Zdawało mu się,
że nie dojdzie do Nowego Światu, że nie trafi z powrotem albo
że mimo woli zrobi jakiś śmieszny skandal. Nade wszystko
zaś lękał się spotkania znajomej twarzy.
Wrócił
zmęczony i wzburzony, ale tej nocy spał dobrze.
W tydzień
po odwiedzinach Węgiełka wpadł Ochocki. zmężniał,
opalił się i wyglądał na młodego szlachcica.
- A pan
skąd? - zapytał go Wokulski.
- Prosto z
Zasławka, gdzie siedzę prawie od dwu miesięcy - odparł
Ochocki. - A niechże ich w końcu diabli wezmą, w jakie
wpadłem awantury!...
- Pan?...
- Ja, ja, panie,
i w dodatku bez winy. Włosy panu powstaną na głowie!...
Zapalił
papierosa i prawił:
- Nie wiem,
czyś pan słyszał, że nieboszczka prezesowa, oprócz
drobnej części, cały swój majątek zapisała na
cele dobroczynne. Szpitale, domy podrzutków, szkółki, sklepy
wiejskie et caetera... A książę, Dalski i ja
należymy do grona wykonawców jej woli... Bardzo dobrze!...
Już
zaczynamy wykonywać, a raczej starać się o zatwierdzenie
testamentu, gdy wtem (będzie z miesiąc) wraca z Krakowa Starski i
oświadcza nam, że w imieniu pokrzywdzonej rodziny wytoczy proces o
zwalenie testamentu. Naturalnie, książę ani ja nie chcemy o tym
słyszeć; ale baron, którego podburzyła żona, zbuntowana
przez Starskiego, otóż baron zaczyna mięknąć...
Nawet z tej racji przemówiliśmy się parę razy, a
książę wprost zerwał z nim stosunki...
Tymczasem co
się dzieje - mówił Ochocki zniżając głos. -
Pewnej niedzieli baron z żoną i ze Starskim pojechali do
Zasławia na spacer. Co tam zaszło?... nie wiem, dość,
że rezultat jest następujący. Baron jak najenergiczniej
oświadczył, że testamentu obalić nie pozwoli, ale to
jeszcze nic... Bo tenże baron stanowczo rozwodzi się ze swoją
ubóstwianą małżonką (słyszałeś pan
?...). Ale i to jeszcze nic: gdyż baron przed dziesięcioma dniami
strzelał się ze Starskim i dostał kulą po wierzchu
żeber... Mówię panu, jakby mu kto hakiem rozdarł
skórę od prawej do lewej strony piersi... zły stary,
wrzeszczy, wymyśla, gorączkuje, ale żonie kazał natychmiast
wyjechać do familii i jestem pewny, że jej nie przyjmie... To twarda
sztuka!... A tak się bestia zawziął, że na łożu
boleści kazał felczerowi, ażeby mu, na złość
żonie, ufarbował łeb i zarost i dziś wygląda na
dwudziestoletniego trupa.
Wokulski
uśmiechnął się.
- Z panią
dobrze zrobił - rzekł - ale ufarbował się niepotrzebnie.
- No i po
żebrach dostał niepotrzebnie - wtrącił Ochocki.- A niewiele
brakowało, ażeby prześwidrował mózgownicę
Starskiemu!... Kule zawsze ślepe. Mówię panu, żem
przechorował ten wypadek.
- I gdzież
teraz jest ten bohater? - spytał Wokulski.
- Starski?...
Dmuchnął za granicę, i nie tyle przed impertynencjami,
które go zaczęły spotykać, ile przed wierzycielami. Panie! co to za
majster... Przecież on ma ze sto tysięcy rubli długów.
Nastało
długie milczenie. Wokulski siedział tyłem do okna ze
spuszczoną głową, Ochocki cicho pogwizdując
rozmyślał.
Nagle
ocknął się i zaczął mówić jakby do siebie:
- Co to za
dziwna plątanina - życie ludzkie! Kto by się spodziewał,
że taki cymbał Starski może zrobić tyle dobrego... I właśnie
z racji, że jest cymbałem...
Wokulski
podniósł głowę i pytająco spojrzał na
Ochockiego.
- Prawda,
że dziwne?... - ciągnął Ochocki - a przecież tak jest.
Gdyby Starski był człowiekiem przyzwoitym i nie awanturował
się z młodą panią baronową, Dalski niezawodnie
poparłby jego pretensje do testamentu, ba! dałby mu nawet
pieniędzy na proces, gdyż zyskałaby na tym i jego żona. Ale
że Starski jest cymbał, więc naraził się baronowi i...
uratował zapisy. Tym sposobem nawet nie urodzone jeszcze pokolenia
chłopów zasławskich powinny błogosławić
Starskiego za to, że umizgał się do baronowej...
-
Paradoks!... - wtrącił Wokulski.
-
Paradoks!... To są przecie fakta... A cóż pan sądzisz,
czy Starski nie ma zasługi, że uwolnił barona od takiej
żony?... Mówiąc między nami, to żaba, nie kobieta.
Myślała tylko o strojach, zabawach i kokietowaniu, ja nawet nie wiem,
czy ona co kiedy czytała, czy na co patrzyła z uwagą... Istny
kawał mięsa przy kości, który udawał, że ma
duszę, a miał zaledwie żołądek... Pan jej nie
znałeś, pan nie wyobrażasz sobie, co to jest za automat i jak
tam pod wszelkimi pozorami człowieczeństwa nie było nic
ludzkiego... Że baron nareszcie poznał się na niej, toż to
jakby wygrał wielki los...
-
Boże miłosierny! - szepnął Wokulski.
- Co pan
mówi? - zapytał Ochocki.
- Nic.
- Ale
ocalenie zapisów nieboszczki prezesowej i uwolnienie barona od takiej
żony to dopiero cząstka zasług Starskiego...
Wokulski
przeciągnął się na krześle.
- Bo
wyobraź pan sobie, że ten cymbał swoimi umizgami może
przyczynić się do faktu rzeczywiście doniosłego -
mówił Ochocki.- Rzecz jest taka. Ja nieraz napomykałem
Dalskiemu (i zresztą wszystkim, którzy mają pieniądze),
że warto by założyć w Warszawie gabinet doświadczalny
do technologii chemicznej i mechanicznej. Bo pojmujesz pan, u nas nie ma
wynalazków przede wszystkiem dlatego, że nie ma ich gdzie
robić... Naturalnie, baron słuchał moich wywodów jednym
uchem, a drugim je wypuszczał. Coś mu z tego jednak
ugrzęzło w mózgu, bo dziś, kiedy Starski
połaskotał go po sercu i po żebrach, mój baron,
rozmyślając nad sposobami wydziedziczenia żony, gadał ze
mną po całych dniach o pracowni technologicznej. A na co się to
zda?... A czy ludzie istotnie zrobią się mądrzejsi i lepsi, gdyby
im ufundować pracownię?... A ile by kosztowała i czy ja podjąłbym
się urządzenia podobnej instytucji?... Kiedym zaś
wyjeżdżał, rzeczy tak stanęły, że baron
wezwał do siebie rejenta i spisali jakiś akt, który, o ile
mogę wnosić z półsłówek, dotyczy
właśnie pracowni. Zresztą Dalski prosił mnie, ażeby mu
wskazać facetów zdolnych do dyrygowania tym interesem. No i patrz
pan, czy to nie ironia losu, ażeby takie zero jak Starski, taki gatunek
publicznego mężczyzny na pociechę nudzących się
mężatek ażeby ten frant był zarodkiem technologicznej
pracowni!... I niechże mi teraz dowodzą, że na świecie jest
coś niepotrzebnego.
Wokulski
otarł pot z twarzy, która przy białej chustce wydawała
się prawie popielatą.
- Ale może
ja pana męczę?... - zapytał Ochocki.
- Owszem, niech
pan mówi... Chociaż... zdaje mi się, że pan trochę przecenia
zasługi tego... pana, a już całkiem zapomina pan...
- O czym?...
- O tym, że
pracownia technologiczna wyrośnie z cierpień, z gruzów
ludzkiego szczęścia. I nawet nie zadaje pan sobie pytania, jaką
drogą przeszedł baron od miłości dla swojej żony do...
pracowni technologicznej!...
- A
cóż mnie to obchodzi! - zawołał Ochocki wyrzucając
rękoma. - Kupić postęp społeczny za cierpienia choćby
najokropniejsze jednostki to, dalibóg! tanie kupno...
- A czy pan
przynajmniej wiesz, jakie bywają cierpienia jednostek? - spytał
Wokulski.
- Wiem! Wiem!...
Wyrywali mi przecież bez chloroformu paznogieć u nogi, i jeszcze u
wielkiego palca...
-
Paznogieć? - powtórzył w zamyśleniu Wokulski. - A czy pan
zna ten dawny aforyzm: "Niekiedy duch ludzki rozdziera się i walczy z
samym sobą"?... Kto wie, czy to nie gorsze od wyrywania paznogcia, a
może od zdarcia całej skóry?
- Iii... to
jakaś niemęska dolegliwość! - odparł krzywiąc
się Ochocki. - To może kobiety doświadczają czegoś
podobnego przy porodach... Ale mężczyzna...
Wokulski
roześmiał się głośno.
- Śmiejesz
się pan ze mnie?... - ofuknął Ochocki.
- Nie, tylko z
barona... A pan dlaczego nie podjąłeś się zorganizować
pracowni technologicznej?
- Dajże mi
pan spokój ! Wolę pojechać do gotowej pracowni, a nie dopiero
tworzyć nową, z której bym nie doczekał się
owoców i sam zmarniał. Na to trzeba mieć zdolności
administracyjne i pedagogiczne, a już bynajmniej nie myśleć o
machinach latających...
- Więc?...
- spytał Wokulski.
- Jakie
więc?... Byłem odebrał mój kapitalik, jaki jeszcze mam na
hipotece, a o który od trzech lat nie mogę się doprosić,
zmykam za granicę i na serio biorę się do roboty. Tutaj
można nie tylko rozpróżniaczyć się, ale
zgłupieć i skwaśnieć...
- Pracować
wszędzie można.
- Facecje!... -
odparł Ochocki. - Bo nawet, pominąwszy brak pracowni, tu przede
wszystkim nie ma naukowego klimatu. To jest miasto karierowiczów,
między którymi istotny badacz uchodzi za gbura albo wariata. Ludzie
uczą się nie dla wiedzy, ale dla posady; a posadę i rozgłos
zdobywają przez stosunki, przez baby, przez rauty, czy ja wiem wreszcie
przez co!... Skąpałem się w tej sadzawce. Znam prawdziwie
uczonych, nawet ludzi z geniuszem, którzy nagle zatrzymani w swym
rozwoju wzięli się do dawania lekcyj albo do pisania
artykułów popularnych, których nikt nie czyta, a choćby
czytał, nie rozumie. Rozmawiałem z wielkimi przemysłowcami
myśląc, że skłonię ich do popierania nauki,
choćby dla praktycznych wynalazków. I wiesz pan, com poznał?...
Oto oni mają takie wyobrażenie o nauce jak gęsi o logarytmach. A
wiesz pan, jakie wynalazki zainteresowałyby ich?... Tylko dwa: jeden,
który by wpłynął na zwiększenie dywidend, a drugi,
który by nauczył ich pisać takie kontrakty obstalunkowe,
żeby na nich można było okpić kundmana bądź na
cenie, bądź na towarze. Przecież oni, dopóki
myśleli, że pan zrobisz szwindel na tej spółce do handlu
z cesarstwem, nazywali pana geniuszem; a dziś mówią, że
pan masz rozmiękczenie mózgu, ponieważ dałeś swoim
wspólnikom o trzy procent więcej, aniżeli obiecałeś.
- Wiem o tym -
odparł Wokulski.
- No, więc
spróbujże pan między takimi ludźmi pracować dla
nauki. Zdechniesz z głodu albo zidiociejesz!... Ale za to jeżeli
będziesz pan umiał tańczyć, grać na jakim
instrumencie, występować w teatrze amatorskim, a nade wszystko
bawić damy, aaa... to zrobisz pan karierę. Natychmiast
ogłoszą pana za znakomitość i zajmiesz takie stanowisko, na
którym dochody dziesięć razy przeniosą wartość
pańskiej pracy. Rauty i damy, damy i rauty!... A ponieważ ja nie
jestem lokajem, ażebym miał fatygować się na rautach, a
damy uważam za bardzo pożyteczne, ale tylko do rodzenia dzieci,
więc umknę stąd, chociażby do Zurychu.
- A do
Geista nie pojechałbyś pan? - spytał Wokulski.
Ochocki
zamyślił się.
- Tam
potrzeba setek tysięcy rubli, których ja nie mam - odparł. -
Zresztą, choćbym je miał, musiałbym pierwej przekonać
się, co to jest naprawdę... Bo owe zmniejszanie ciężaru
gatunkowego ciał wygląda mi na bajkę.
-
Przecież pokazywałem panu blaszkę - rzekł Wokulski.
- Aha,
prawda... Niech no ją pan pokaże!... - zawołał Ochocki.
Wokulskiemu
wystąpił na twarz chorobliwy rumieniec i szybko zniknął.
- Już
jej nie mam!... - rzekł stłumionym głosem.
-
Cóż się z nią stało? - zdziwił się
Ochocki.
-
Mniejsza!... Przypuść pan, że upadła gdzieś w
kanał... Ale czy do Geista pojechałbyś pan mając na
przykład pieniądze?..
- Owszem,
pojechałbym, ale najpierwej dla sprawdzenia faktu. Bo to, co ja wiem o
materiałach chemicznych, wybacz pan, ale nie godzi się z teorią
zmienności ciężarów gatunkowych poza pewną
granicą.
Obaj
umilkli, a wkrótce Ochocki opuścił Wokulskiego.
Wizyta
Ochockiego zbudziła w Wokulskim nowy prąd myśli. Poczuł nie
tylko chęć, ale żądzę przypomnienia sobie
doświadczeń chemicznych i tego samego dnia wybiegł na miasto,
ażeby kupić retort, cucek, epruwetek tudzież rozmaitych
preparatów.
Pod
wpływem tej myśli wyszedł śmiało na ulicę, nawet
wsiadł w dorożkę; na ludzi patrzył obojętnie i nie
doznawał przykrości widząc, że jedni ciekawie
przypatrują mu się, inni go nie poznają, a inni nawet
uśmiechają się złośliwie na jego widok.
Ale
już w magazynie szkieł, a jeszcze bardziej w składzie
materiałów aptecznych przyszło mu na myśl, jak dalece
osłabła w nim nie tylko energia, ale wprost ludzka
samodzielność, jeżeli rozmowa z Ochockim przypomniała mu
chemię, którą nie zajmował się od kilku lat!..
"Wszystko
jedno - mruknął - jeżeli mi to czas zapełni"
Na drugi
dzień zakupił wagę precyzyjną i kilka bardziej
skomplikowanych narzędzi i wziął się do roboty jak
uczeń, który dopiero zaczyna studia.
Na
początek otrzymał wodór, co przypomniało mu czasy
akademickie, kiedy to wyrabiało się wodór we flaszce
owiniętej ręcznikiem, przy pomocy puszek od szuwaksu. Jakie to
były szczęśliwe czasy!... Potem przyszły mu na myśl
balony jego pomysłu, a potem Geist, który utrzymywał, że
chemia związków wodoru zmieni dzieje ludzkości...
"No,
a gdybym tak ja za parę lat trafił na ów metal, którego
Geist poszukuje? - rzekł do siebie. - Geist twierdzi, że odkrycie
zależy od wypróbowania kilku tysięcy kombinacji; jest to
więc loteria, a ja mam szczęście... Gdybym zaś znalazł
taki metal, co wówczas powiedziałaby panna Izabela?.. "
Gniew
zakipiał w nim na to wspomnienie.
"Ach
- szepnął - chciałbym być sławnym i
potężnym, ażebym mógł jej dowieść, jak
nią gardzę..."
Potem
przyszło mu na myśl, że pogarda nie objawia się ani
gniewem, ani chęcią upokorzenia kogoś, i znowu zabrał
się do roboty.
Elementarne
doświadczenia z wodorem sprawiały mu najwięcej
przyjemności, toteż powtarzał je najczęściej.
Jednego
dnia zrobił sobie harmonijkę fizyczną i tak głośno na
niej wygrywał, że nazajutrz odwiedził go sam
właściciel domu zapytując z całą
uprzejmością, czy nie zgodziłby się na odstąpienie
swojego mieszkania od kwartału.
- A ma pan
kandydata? - spytał Wokulski.
- To
jest... tak jakby... Prawie mam - odpowiedział zakłopotany gospodarz.
- W takim
razie odstąpię.
Gospodarz
trochę zdziwił się gotowości Wokulskiego, ale
pożegnał go bardzo zadowolony. Wokulski śmiał się.
"Oczywiście
- myślał - uważa mnie za bzika albo za bankruta... Tym
lepiej!... Prawdę bowiem powiedziawszy, mogę doskonale mieszkać
w dwu pokojach zamiast ośmiu."
Potem
przychodziły chwile, że nie wiadomo dlaczego żałował
pośpiechu w odstąpieniu mieszkania. Ale wówczas
przypomniał sobie barona i Węgiełka.
"Baron
- mówił - rozwodzi się z żoną, która
romansowała z innym; Węgiełek stracił serce do swojej
dlatego tylko, że na własne oczy zobaczył jednego z jej
gachów... Cóż bym więc ja powinien
zrobić?..."
I znowu
zabierał się do analiz, z przyjemnością widząc,
że nie bardzo stracił wprawę.
Zajęcia
te wybornie go pochłaniały. Niekiedy przez kilka godzin z rzędu
nie myślał o pannie Izabeli, a wtedy czuł, że jego
zmęczony mózg naprawdę wypoczywa. Nawet przygasła w nim
obawa ludzi i ulic, i zaczął coraz częściej wychodzić
na miasto.
Jednego
dnia pojechał aż do Łazienek; zrobił więcej, gdyż
spojrzał w aleję, po której niegdyś spacerował z
panną Izabelą. Wtem zwabione przez kogoś łabędzie
rozpuściły skrzydła i uderzając nimi o wodę przyleciały
do brzegu. Zwykły ten widok straszne zrobił wrażenie na
Wokulskim: przypomniał mu odjazd panny Izabeli z Zasławka... Jak
szalony uciekł z parku, wpadł do dorożki i z zamkniętymi
oczyma zajechał do domu.
Tego dnia
nie zajmował się niczym, a w nocy miał dziwny sen.
Śniło
mu się, że stanęła przed nim panna Izabela i ze łzami
w oczach zapytywała go, czemu ją porzucił... Wszakże owa
podróż do Skierniewic, rozmowa ze Starskim i jego umizgi były
tylko snem. Wszakże jemu się to tylko śniło...
Wokulski
zerwał się z pościeli i zapalił światło.
"Co
tu jest snem?... - pytał się. - Czy podróż do Skierniewic,
czy jej żal i wyrzuty?..."
Do rana
nie mógł zasnąć, trapiły go kwestie i
wątpliwości największej wagi.
"Czy
osoby, siedzące w słabo oświetlonym wagonie, mogły
odbić się w szybie - myślał - i czy to, co widziałem
wówczas, nie było halucynacją?... Czy posiadam w tym stopniu
język angielski, ażebym nie mógł przesłyszeć
się co do znaczenia niektórych wyrazów?... Jak ja
wyglądam wobec niej, jeżelim zrobił tak straszny afront bez
powodu?...
Przecież
kuzyni, i jeszcze znający się od dziecka, mogą prowadzić
nawet dość drastyczne rozmowy nie zdradzając niczyjego
zaufania?...
Co ja
zrobiłem, nieszczęśliwy, jeżelim się omylił tylko
pod wpływem nieusprawiedliwionej zazdrości!... Wszakże ten
Starski kochał się w baronowej, panna Izabela wiedziała o tym i
już chyba nie miałaby wstydu romansując z cudzym
kochankiem..."
Potem
przypomniał sobie swoje życie obecne, tak puste, tak okropnie
puste!... Zerwał z dotychczasowymi zajęciami, zerwał z
ludźmi i już nie miał przed sobą nic, no - nic. Co dalej
pocznie?... Czy ma czytać fantastyczne książki? Czy robić
bezcelowe doświadczenia? Czy jechać gdzie? Czy ożenić
się ze Stawską?... Ależ cokolwiek z tego wybierze, gdziekolwiek
pójdzie, nigdy nie pozbędzie się ani żalu, ani uczucia
samotności!
"No,
a baron?... - rzekł do siebie. - Ożenił się ze swoją
panną Eweliną i co?... Myśli dziś o założeniu
pracowni technologicznej, on, który może nawet nie rozumie, co
znaczy technologia..."
Dzień
i kąpiel pod prysznicem nadały znowu inny kierunek myślom
Wokulskiego.
"Mam,
co najmniej, trzydzieści do czterdziestu tysięcy rubli rocznie; wydam
na siebie dwa do trzech tysięcy, cóż zrobię z
resztą, co z majątkiem, który mnie wprost przytłacza?...
Za taką sumę mógłbym ustalić byt tysiącowi
rodzin ; ale co mi z tego, jeżeli jedne z nich będą
nieszczęśliwymi jak Węgiełek, a inne odwdzięczą
mi się tak jak dróżnik Wysocki?..."
Znowu
przypomniał sobie Geista i jego tajemniczy warsztat, w którym
wykluwał się zarodek nowej cywilizacji. Tam włożony
majątek i praca opłaciłaby się milion milionów razy.
Tam był i cel kolosalny, i sposób zapełnienia czasu, a w
perspektywie sława i potęga, jakiej nie widziano na świecie...
Pancerniki unoszące się w powietrzu!... czy mogło być
coś niezmierniejszego w skutkach?...
"A
jeżeli nie ja znajdę ów metal, tylko ktoś inny, co jest
bardzo prawdopodobne?..." - pytał sam siebie.
"No
to i cóż? - odpowiadał. - W najgorszym razie
należałbym do tych kilku, którzy wynalazek posunęli
naprzód. Taka sprawa warta przecie ofiary z bezużytecznego
majątku i bezcelowego życia. Więc lepiej tu zmarnować
się w czterech ścianach albo zgłupieć przy preferansie
aniżeli tam sięgać po bezprzykładną
chwałę.?..."
Stopniowo
w duszy Wokulskiego coraz wyraźniej począł zarysowywać
się jakiś zamiar; lecz im dokładniej pojmował go, im
więcej odkrywał w nim zalet, tym lepiej czuł, że do
wykonania brakuje mu energii, a nawet pobudki.
Wola jego
była zupełnie sparaliżowana; ocucić ją mogło
tylko silne wstrząśnienie. Tymczasem wstrząśnienie nie
przychodziło, a codzienny bieg wypadków pogrążał
Wokulskiego w coraz głębszej apatii.
"Już
nie ginę, ale gniję" - mówił do siebie.
Rzecki,
który odwiedzał go coraz rzadziej, patrzył na niego z
przerażeniem.
- Żle
robisz, Stachu - odzywał się nieraz. - Żle, źle,
źle!... Lepiej nie żyć aniżeli tak żyć...
Pewnego dnia
służący oddał Wokulskiemu list zaadresowany kobiecą
ręką.
Otworzył go
i przeczytał:
"Muszę
się z panem widzieć, czekam dziś o trzeciej po południu ;
Wąsowska"
"Czego ona
może chcieć ode mnie?..." - zapytał zdumiony.
Ale przed
trzecią pojechał.
Punkt o trzeciej
Wokulski znalazł się w przedpokoju Wąsowskiej. Lokaj, nawet nie
pytając, kim jest, otworzył drzwi do salonu, po którym
szybkimi krokami spacerowała piękna wdowa.
Była w
ciemnej sukni, doskonale uwydatniającej jej posągową
figurę; rude włosy, jak zwykle, były zebrane w ogromny
węzeł, ale zamiast szpilki tkwił w nich wąski sztylecik ze
złotą rękojeścią.
Na jej widok
ogarnęło Wokulskiego osobliwe uczucie radości i rozrzewnienia;
podbiegł do niej i gorąco ucałował jej rękę.
- Nie powinna
bym mówić z panem!... - rzekła pani Wąsowska
wydzierając mu rękę
- W takim razie
po cóż mnie pani wezwała? - odparł zdziwiony.
Zdawało mu się, że go na wstępie oblano zimną
wodą.
- Niech pan
siada.
Wokulski
siadł milcząc; pani Wąsowska wciąż chodziła po
salonie.
- Doskonale
się pan popisuje, nie ma co mówić!... - zaczęła po
chwili wzburzonym głosem. - Naraził pan osobę z towarzystwa na
plotki, jej ojca na chorobę, całą rodzinę na
przykrości... Zamyka się pan po parę miesięcy w domu, robi
pan zawód kilkunastu ludziom, którzy mu nieograniczenie ufali, a
potem nawet poczciwy książę wszystkie pańskie dziwactwa
nazywa "przyczynkiem do działalności kobiet..."
Winszuję panu... Gdybyż to jeszcze zrobił jaki student...
Nagle
umilkła... Wokulski był strasznie zmieniony.
- Ach,
cóż znowu, przecież mi pan chyba nie zemdlejesz?.. -
rzekła przestraszona. - Dam panu wody albo wina...
-
Dziękuję pani - odparł. Jego twarz bardzo szybko odzyskała
naturalną barwę i spokojny wyraz. - Widzi pani, że naprawdę
nie jestem zdrów.
Pani
Wąsowska zaczęła mu się pilnie przypatrywać.
- Tak -
mówiła - trochę pan zeszczuplał, ale z tą brodą
jest panu wcale nieźle... Nie powinien pan jej golić... Wygląda
pan interesująco...
Wokulski
rumienił się jak dzieciak. Słuchał pani Wąsowskiej i
dziwił się czując, że jest wobec niej nieśmiały,
prawie zawstydzony.
"Co
się ze mną dzieje?..," - pomyślał.
- W każdym
razie powinien pan zaraz wyjechać na wieś - ciągnęła
dalej. - Kto słyszał siedzieć w mieście na początku
sierpnia?... O, basta, mój panie... Pojutrze zabieram pana do siebie, bo
inaczej cień nieboszczki prezesowej nie dałby mi spokoju... Od
dzisiejszego dnia przychodzi pan do mnie na obiady i kolacje; po obiedzie
jedziemy na spacer, a pojutrze... bądź zdrowa, Warszawo!...
Dosyć tego...
Wokulski
był tak zahukany, że nie umiał zdobyć się na
odpowiedź. Nie wiedział, co zrobić z rękoma, i czuł,
że na twarz biją mu ognie.
Zadzwoniła.
Wszedł lokaj.
- Proszę
podać wina - rzekła pani Wąsowska. - Wiesz, tego
maślacza... Panie Wokulski, niech pan zapali papierosa.
Wokulski
natychmiast zapalił papierosa modląc się w duszy, żeby
mógł zapanować nad drżeniem rąk. Lokaj
przyniósł wino i dwa kieliszki; pani Wąsowska nalała oba.
- Pij pan -
rzekła.
Wokulski
wypił duszkiem.
- O tak, to
lubię!... Za pańskie zdrowie! - dodała pijąc. - A teraz musi
pan wypić za moje...
Wokulski
wypił drugi kieliszek.
- A teraz wypije
pan za spełnienie moich zamiarów... Proszę... proszę...
tylko natychmiast...
- Za pozwoleniem
pani - odparł - ale ja nie chcę upić się.
- Więc pan
nie życzy mi spełnienia zamiarów?
- Owszem, ale
muszę je pierwej poznać.
- Doprawdy?... -
zawołała pani Wąsowska. - A to coś zupełnie nowego...
Dobrze, niech pan nie pije.
Zaczęła
patrzeć w okno uderzając nogą w podłogę. Wokulski
zamyślił się. Milczenie trwało parę minut, nareszcie
przerwała je pani.
-
Słyszałeś pan, co zrobił baron?... Jak się to panu
podoba?...
- Dobrze
zrobił - odparł Wokulski już zupełnie spokojnym tonem.
Pani
Wąsowska zerwała się z fotelu.
- Co?!...
- zawołała. - Pan bronisz człowieka, który okrył
hańbą kobietę?... Brutala, egoistę, który dla
dogodzenia zemście nie cofnął się przed najniższymi
środkami...
-
Cóż on zrobił?
- Ach,
więć pan nic nie wiesz... Wyobraź pan sobie, że
zażądał rozwodu z żoną i ażeby skandal
zrobić jeszcze głośniejszym, strzelał się ze
Starskim...
- To prawda -
rzekł Wokulski po namyśle. - Bo przecież, nie mówiąc
nikomu, mógł był tylko sobie w łeb strzelić
zapisawszy pierwej żonie majątek.
Pani
Wąsowska wybuchnęła gniewem.
- Z
pewnością - rzekła - tak by zrobił każdy
mężczyzna mający iskrę szlachetności i poczucia
honoru... Wolałby się sam zabić aniżeli
ciągnąć pod pręgierz biedną kobietę,
słabą istotę, nad którą tak łatwa jest zemsta,
kiedy się ma za sobą majątek, stanowisko i przesądy
publiczne!... Ale po panu nie spodziewałam się tego... Cha! cha! cha!...
I to jest ten nowy człowiek, ten bohater, który cierpi i milczy...
O, wy wszyscy jesteście jednakowi!...
- Przepraszam,
ale... o co właściwie ma pani pretensję do barona?
Z oczu pani
Wąsuwskiej posypały się błyskawice.
- Kochał
baron Ewelinę czy nie?... - zapytała.
- Wariował
za nią!
-
Otóż nieprawda, on udawał, że ją kocha,
kłamał, że ubóstwia... Ale przy najpierwszej
sposobności dowiódł, że nawet nie traktował jej jak
równego sobie człowieka, ale jak niewolnicę, której za
chwilę słabości można założyć powróz
na szyję, wyciągnąć na rynek, okryć sromotą... O,
wy panowie świata, obłudnicy!... Dopóki was zaślepia
zwierzęcy instynkt, włóczycie się u nóg, gotowiście
spełnić podłość, kłamiecie, ty najdroższa...
ty ubóstwiana... za ciebie oddałbym życie... Kiedy zaś
biedna ofiara uwierzy waszym krzywoprzysięstwom, zaczynacie się
nudzić, a jeżeli i w niej odezwie się ludzka, ułomna
natura, depczecie ją nogami... .Ach, jakie to oburzające, jakie to
nikczemne... Czy mi pan co nareszcie odpowiesz?...
- Czy pani
baronowa nie romansowała z panem Starskim?- zapytał Wokulski.
- O!...
zaraz romansowała. Flirtowała go, zresztą miała do niego
feblik...
- Feblik?... Nie
znałem tego wyrazu. Więc jeżeli miała feblik do Starskiego,
to po cóż wyszła za barona?
- Bo
ją o to błagał na klęczkach... groził, że
odbierze sobie życie...
-
Przepraszam, ale... Czy on ją błagał tylko o to, ażeby
raczyła przyjąć jego nazwisko i majątek, czy też i o
to, ażeby nie miała feblika do innych mężczyzn?...
- A wy?...
a mężczyźni?... co wyrabiacie przed ślubem i po
ślubie?... Więc kobieta...
-
Proszę pani, nam, jeszcze kiedy jesteśmy dziećmi,
tłomaczą, żeśmy zwierzęta i że jedynym sposobem
uczłowieczenia się jest miłość dla kobiety,
której szlachetność, niewinność i wierność
trochę powściągają świat od zupełnego
zbydlęcenia. No, i my wierzymy w tę szlachetność,
niewinność et caetera, ubóstwiamy ją, padamy przed
nią na kolana...
- I
słusznie, bo jesteście daleko mniej warci od kobiet.
- Uznajemy
to na tysiące sposobów i twierdzimy, że wprawdzie mężczyzna
tworzy cywilizację, ale dopiero kobieta uświęca ją i
wyciska na niej idealniejsze piętno... Jeżeli jednak kobiety
mają nas naśladować pod względem owej
zwierzęcości, to niby czymże będą lepsze od nas, a
nade wszystko: za co mamy je ubóstwiać?...
- Za
miłość.
- I to
piękna rzecz! Ale jeżeli pan Starski otrzymuje miłość
za swoje wąsiki i spojrzenia, to znowu inny pan nie ma racji dawać za
nią nazwiska, majątku i swobody.
- Ja pana
coraz mniej rozumiem - rzekła pani Wąsowska.- Uznajesz pan, że
kobiety są równe mężczyznom czy nie?..
- W sumie
są równe, w szczegółach nie! Umysłem i pracą
przeciętna kobieta jest niższą od mężczyzny; ale
obyczajami i uczuciem ma być od niego o tyle wyższą, że
kompensuje tamte nierówności. Przynajmniej tak nam to ciągle
mówią, my w to wierzymy i pomimo wielu niższości kobiet
stawiamy je wyżej od nas... Jeżeli zaś pani baronowa
zrzekła się swoich zalet, a że się ich od dawna
zrzekła, tośmy widzieli wszyscy, więc nie może dziwić
się, że straciła i przywileje. Mąż pozbył
się jej jako nieuczciwego wspólnika.
-
Ależ baron to niedołężny starzec!...
- Po
cóż za niego wyszła, po co nawet słuchała jego
miłosnych paroksyzmów?
-
Więc pan nie pojmujesz tego, że kobieta może być
zmuszoną do sprzedania się?... - zapytała pani Wąsowska
blednąc i rumieniąc się.
-
Pojmuję, pani, bo... ja sam kiedyś... sprzedałem się, tylko
nie dla zyskania majątku, ale z nędzy...
-
Cóż dalej?
- Ale
żona moja przede wszystkim z góry nie posądzała mnie o
niewinność, a ja jej, co prawda, nic obiecywałem
miłości. Byłem bardzo lichym mężem, ale za to, jak
człowiek kupiony, byłem najlepszym subiektem i najwierniejszym jej
sługą. Chodziłem z nią po kościołach, koncertach,
teatrach, bawiłem jej gości i faktycznie potroiłem dochody ze
sklepu.
- I nie
miałeś pan kochanek?
- Nie, pani. Tak
gorzko odczuwałem moją niewolę, żem po prostu nie
śmiał patrzeć na inne kobiety. Niech więc pani przyzna,
że mam prawo być surowym sędzią pani baronowej,
która sprzedając się wiedziała, że nie kupowano od
niej... jej pracy...
-
Okropność! - szepnęła pani Wąsowska patrząc w
ziemię.
- Tak, pani.
Handel ludźmi jest rzeczą okropną, a jeszcze okropniejszą
handel samym sobą. Ale dopiero transakcje zawierane w złej wierze
są rzeczą haniebną. Gdy się taka sprawa wykryje,
następstwa muszą być bardzo przykre dla strony zdemaskowanej.
Jakiś czas
oboje siedzieli milcząc. Pani Wąsowska była zirytowana, Wokulski
sposępniał.
- Nie!... -
zawołała nagle - ja muszę z pana wydobyć zdanie
stanowcze...
- O czym?
- O
różnych kwestiach, na które mi pan odpowie jasno i
wyraźnie.
- Czy to
ma być egzamin?
- Coś
na kształt tego.
-
Słucham panią.
Można
było myśleć, że się waha; przemogła się
jednak i zapytała:
-
Więc utrzymuje pan, że baron miał prawo odepchnąć i
zniesławić kobietę?...
-
Która go oszukała?... Miał.
- Co pan
nazywa oszustwem?
-
Przyjmowanie uwielbień barona pomimo feblika, jak pani mówi, do
pana Starskiego.
Pani
Wąsowska przygryzła usta.
- A baron
ile miał takich feblików?...
- Zapewne
tyle, na ile mu starczyło ochoty i okazji - odparł Wokulski. - Ale baron
nie pozował na niewinność, nie nosił tytułu
specjalisty od czystości obyczajów, nie był za to otaczany
hołdami... Gdyby baron zdobył czyjeś serce twierdząc,
że nigdy nie miał kochanek, a miał je, byłby także
oszustem. Co prawda, nie tego w nim szukano.
Pani
Wąsowska uśmiechnęła się.
- Wyborny
pan jesteś!... A któraż kobieta twierdzi czy zapewnia was,
że nie miała kochanków?...
- Ach, więc
pani ich miała...
- Mój
panie!... - wybuchnęła wdówka zrywając się.
Wnet jednak
opamiętała się i rzekła chłodno:
- Zastrzegam
sobie u pana niejaką względność w wyborze
argumentów.
- Na co to?...
Przecież oboje mamy równe prawa, a ja wcale się nie
obrażę, jeżeli pani zapyta mnie o liczbę moich kochanek.
- Nie ciekawam.
Zaczęła
chodzić po salonie. W Wokulskim zadrgał gniew., ale go opanował.
- Tak,
przyznaję panu - mówiła - że nie jestem wolną od
przesądów. No, ale ja jestem tylko kobietą, mam mózg
lżejszy, jak utrzymują wasi antropologowie: zresztą jestem
spętana stosunkami, nałogami i Bóg wie czym!... Gdybym jednak
była rozumnym mężczyzną jak pan i wierzyła w
postęp jak pan, umiałabym otrząsnąć się z tych
naleciałości, a choćby tylko uznać, że prędzej
lub później kobiety muszą być równouprawnione.
- Niby pod
względem tych feblików?...
- Niby...
niby... - przedrzeźniała go. - Właśnie mówię o
tych feblikach...
- O!... to
po cóż mamy czekać na wątpliwe rezultaty postępu?
Już dziś jest bardzo wiele kobiet równouprawnionych pod tym
względem. Tworzą nawet potężne stronnictwo, nazywające
się kokotami... Ale dziwna rzecz: posiadając względy
mężczyzn, panie te nie cieszą się
życzliwością kobiet...
- Z panem
nie można rozmawiać, panie Wokulski - upomniała go
wdówka.
- Nie
można ze mną rozmawiać o równouprawnieniu kobiet?
Pani
Wąsowskiej zapłonęły oczy i krew uderzyła na twarz.
Usiadła gwałtownie na fotelu i uderzywszy ręką w
stół, zawołała:
-
Dobrze!... otóż wytrzymam pański cynizm i będę
mówiła nawet o kokotach... Dowiedzże się pan, że
trzeba mieć bardzo niski charakter, ażeby zestawiać te damy,
które sprzedają się za pieniądze, z kobietami uczciwymi i
szlachetnymi, które oddają się z miłości...
-
Ciągle pozując na niewinność...
-
Chociażby.
- I po
kolei oszukując naiwnych, którzy temu wierzą.
- A co im
szkodzi oszustwo?... - zapytała, zuchwale patrząc mu w oczy.
Wokulski
zaciął zęby, ale opanował się i mówił
spokojnie:
-
Proszę pani, co by też powiedzieli o mnie moi wspólnicy,
gdybym ja zamiast sześciu kroć stu tysięcy rubli majątku,
jak to ogłoszono, miał sześć tysięcy i nie
protestował przeciw pogłoskom?... Chodzi przecież tylko o dwa
zera...
-
Wyłączmy kwestie pieniężne - przerwała pani
Wąsowska.
- Aha!...
A więc co sama pani powiedziałaby o mnie, gdybym ja na przykład
nazywał się nie Wokulski, ale - Wolkuski i za pomocą tak
małego przestawienia liter zdobył życzliwość
nieboszczki prezesowej, wcisnął się do jej domu i tam miał
honor poznać panią?... Jak by pani nazwała ten sposób
robienia znajomości i pozyskiwania ludzkich wzglądów?...
Na
ruchliwej twarzy pani Wąsowskiej odmalowało się uczucie
wstrętu.
-
Jakiż to znowu ma związek ze sprawą barona i jego żony?...-
odparła.
- Ma,
proszę pani, ten związek; że na świecie nie wolno
przywłaszczać sobie tytułów. Kokota może być
zresztą użyteczną kobietą i nikt nie ma prawa robić
jej wymówek za specjalność; ale kokota maskująca się
pozorami tak zwanej nieskazitelności jest oszustką. A za to już
można robić wymówki.
-
Okropność!... - wybuchnęła pani Wąsowska. - Ale
mniejsza...
Powiedz mi
pan jednak, co świat traci na podobnej mistyfikacji?...
Wokulskiemu
zaczęło szumieć w uszach.
-
Świat niekiedy zyskuje, jeżeli jakiś naiwny prostak wpada w
obłęd zwany miłością idealną i za cenę
największych niebezpieczeństw zdobywa majątek, aby go
złożyć u stóp swego ideału... Ale świat czasem
traci, jeżeli ten wariat odkrywszy mistyfikację upada złamany,
do niczego niezdolny... Albo... nie rozporządziwszy majątkiem rzuca
się... To jest: strzela się z panem Starskim i dostaje kulą po
żebrach... Świat traci, pani, jedno zabite szczęście, jeden
zwichnięty umysł, a może i człowieka, który
mógł coś zrobić...
- Ten człowiek
sam sobie winien...
- Ma pani
rację: byłby winien, gdyby spostrzegłszy się nie
postąpił jak baron i nie zerwał ze swoim ogłupieniem i
hańbą...
- Krótko
mówiąc - rzekła pani Wąsowska - mężczyźni
nie zrzekną się dobrowolnie swoich dzikich przywilejów wobec
kobiet...
- To jest: nie
uznają przywileju zwodzenia...
- Kto zaś
odrzuca układy - mówiła z uniesieniem - ten rozpoczyna
walkę...
- Walkę?..
- powtórzył śmiejąc się Wokulski.
- Tak,
walkę, w której strona silniejsza zwycięży... A kto
silniejszy, to dopiero zobaczymy!... - zawołała potrząsając
ręką.
W tej chwili
stała się rzecz dziwna. Wokulski nagle schwycił panią
Wąsowską za obie ręce i umieścił je między trzema
palcami swojej.
-
Cóż to znaczy?... - zapytała blednąc.
-
Próbujemy, kto silniejszy - odparł.
- No... już
dosyć żartów...
- Nie, pani, to
nie są żarty... To tylko mały dowód, że z
panią, jako reprezentantką walki, mogę zrobić, co mi
się podoba. Tak czy nie?
- Puść
mnie pan - zawołała szarpiąc się - bo zawołam na
służbę...
Wokulski
puścił jej ręce.
- Ach, więc
będziecie panie walczyć z nami przy pomocy służby?...
Ciekawym, jakiego wynagrodzenia zażądaliby ci sprzymierzeńcy i
czy pozwoliliby nie dotrzymywać zobowiązań?
Pani
Wąsowska przypatrywała mu się naprzód z lekką
trwogą, potem z oburzeniem, w końcu wzruszyła ramionami.
- Wie pan, co mi
na myśl przyszło?
- Żem
oszalał.
- Coś na
kształt tego.
- Wobec tak
pięknej kobiety i przy takiej dyskusji byłoby to rzeczą
naturalną.
- Ach,
jakiż płaski kompliment!... - zawołała z grymasem.- W
każdym razie muszę wyznać, żeś mi pan trochę
zaimponował. Trochę... Ale nie wytrzymałeś pan w roli,
puściłeś mi ręce, i to mnie rozczarowało...
- O, ja
potrafiłbym nie puścić rąk.
- A ja
potrafiłabym zawołać na służbę...
- A ja,
przepraszam panią, potrafiłbym zakneblować usta. .
- Co?..:
co?...
- To, co
powiedziałem.
Pani
Wąsowska znowu się zadziwiła.
- Wie pan
- rzekła zakładając po napoleońsku ręce - że pan
jest albo bardzo oryginalny, albo... bardzo źle wychowany...
- Wcale
nie jestem wychowany...
-
Więc istotnie oryginalny - szepnęła. - Szkoda, że z tej
strony nie dałeś się pan poznać Beli...
Wokulski
osłupiał. Nie na dźwięk tego imienia, ale z powodu zmiany,
jaką uczuł w sobie. Panna Izabela wydała mu się
całkiem obojętną, a natomiast zaczęła go
interesować pani Wąsowska.
- Trzeba
jej było - ciągnęła - od razu wyłożyć swoje
teorie tak jak mnie, a nie wynikłyby między wami nieporozumienia.
-
Nieporozumienia?.. - spytał Wokulski szeroko otwierając oczy.
- Tak, bo
o ile wiem, ona panu gotowa przebaczyć.
-
Przebaczyć?...
-
Jesteś pan, widzę, jeszcze bardzo... osłabiony -
mówiła obojętnym tonem - jeżeli nie czujesz, że
postępek pański był brutalny... Wobec pańskich
ekscentryczności nawet baron wygląda na eleganckiego człowieka.
Wokulski
roześmiał się tak szczerze, iż jego samego to
zaniepokoiło. Pani Wąsowska mówiła dalej:
-
Śmiejesz się pan?... Wybaczam, ponieważ rozumiem taki
śmiech... Jest to najwyższy stopień cierpienia...
-
Przysięgam pani, że od dziesięciu tygodni nie czułem
się tak swobodnym... Boże mój!... nawet od paru lat... Zdaje
mi się, że przez cały ten czas szarpała mi mózg
jakaś straszna zmora i przed chwilą znikła... Teraz dopiero
czuję, że jestem ocalony, i to dzięki pani...
Głos
mu drżał. Wziął ją za obie ręce i
całował prawie namiętnie. Pani Wąsowskiej zdawało
się, że dostrzegła w jego oczach coś na kształt
łez.
-
Ocalony!... Uwolniony!... - powtarzał.
-
Posłuchaj mnie pan - mówiła zimno, cofając ręce. -
Wszystko wiem, co między wami zaszło... Postąpiłeś pan
niegodziwie podsłuchując rozmowę, którą znam w najdrobniejszych
szczegółach, a nawet więcej... Była to najzwyklejsza
flirtacja...
- Ach,
więc to jest flirtacja?... - przerwał. - To, co robi kobietę
podobną do restauracyjnej serwetki, którą każdy może
obcierać usta i palce?... To jest flirtacja, bardzo dobrze!...
- Milcz
pan!... - zawołała pani Wąsowska. - Nie przeczę, że
Bela postąpiła źle, ale... osądź pan sam siebie,
jeżeli powiem, że ona pana...
- Kocha,
czy tak? - spytał Wokulski bawiąc się swoją brodą.
- O,
kocha!... Dopiero żałuje pana. Nie chcę się wdawać w
szczegóły, dość, jeżeli powiem, że
widywałam ją prze dwa miesiące prawie co dzień... Że
przez ten czas mówiła tylko o panu i że najulubieńszym
miejscem jej przejażdżek jest... zamek zasławski!... Ile razy
siadała na tym wielkim kamieniu z napisem, ile razy widziałam
łzy w jej oczach... A nawet raz rozpłakała się na dobre,
powtarzając wyryty tam dwuwiersz :
Wszędzie
i zawsze będę ja przy tobie,
Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawi!
Cóż
pan na to?...
- Co ja na
to?.. - powtórzył Wokulski. - Przysięgam, że jedynym moim
życzeniem w tej chwili jest, ażeby zaginął najdrobniejszy
ślad mojej znajomości z panną Łęcką... A przede
wszystkim ten nieszczęśliwy kamień, który ją tak
roztkliwia.
- Gdyby to
była prawda, miałabym piękny dowód męskiej
stałości
- Nie,
miałaby pani tylko dowód cudownej kuracji - mówił
wzruszony. - O Boże!... zdaje mi się, że mnie ktoś na
parę lat zamagnetyzował, że przed dziesięcioma tygodniami
zbudzono mnie nieumiejętnie i że dopiero dziś ocknąłem
się naprawdę...
- Pan to
mówisz na serio?...
- Czyliż
pani nie widzi, jaki jestem szczęśliwy?... Odzyskałem siebie i
znowu należę do siebie... Niech mi pani wierzy, że jest to cud,
którego najzupełniej nie rozumiem, ale który porównać
można tylko z przebudzeniem z letargu człowieka, który
już leżał w trumnie.
- I czemu
pan to przypisuje?... - zapytała spuszczając oczy.
- Przede
wszystkim pani... A następnie temu, że nareszcie zdobyłem
się na jasne sformułowanie przed kimś rzeczy, którą
od dawna rozumiał, alem nie miał odwagi uznać. Panna Izabela to
kobieta innego gatunku aniżeli ja i tylko jakieś obłąkanie
mogło mnie przykuć do niej.
- I co pan
zrobi po tym ciekawym odkryciu?
- Nie wiem.
- Nie
znalazł pan czasem kobiety swego gatunku?..
- Może.
- Zapewne jest
nią ta pani... pani Sta... Sta...
- Stawska?...
Nie. Prędzej byłaby nią pani.
Pani
Wąsowska podniosła się z fotelu z miną bardzo
uroczystą.
- Rozumiem -
rzekł Wokulski. - Mam już odejść?
- Jak pan
uważa.
- I na wieś
nie pojedziemy razem?
- O, to z
pewnością... Chociaż... nie bronię panu przyjechać
tam...
Zapewne
będzie u mnie Bela...
- W takim razie
nie przyjadę.
- Nie
twierdzę, że będzie.
- I
zastałbym tylko samą panią?
- Przypuszczam.
- I
rozmawialibyśmy tak jak dzisiaj?... Jeździlibyśmy na
spacer jak wówczas?..
- I
naprawdę rozpoczęłaby się między nami wojna -
odparła pani Wąsowska.
-
Ostrzegam, żebym ją wygrał.
-
Doprawdy?... I może zrobiłby mnie pan swoją niewolnicą?..
- Tak.
Przekonałbym, że potrafię mieć władzę, a
później u nóg pani błagałbym, ażebyś
przyjęła mnie za swego niewolnika...
Pani
Wąsowska odwróciła się i wyszła z salonu. Na progu
zatrzymała się chwilę i z lekka odwracając głowę
rzekła:
- Do
widzenia... na wsi!...
Wokulski
opuścił jej mieszkanie jak pijany. Znalazłszy się na ulicy
szepnął :
"Oczywiście,
zgłupiałem."
Spojrzał
za siebie i zobaczył w oknie panią Wąsowską, która
wyglądała spoza firanki.
"Do
licha ! - pomyślał. - Czy ja znowu nie wlazłem w jaką
awanturę?..."
Idąc
ulicą Wokulski wciąż zastanawiał się nad zmianą,
jaka w nim zaszła.
Zdawało
mu się, że : otchłani, w której panuje noc i
obłęd, wydobył się na jasny dzień. Pulsa biły mu
silniej, oddychał szerzej, myśli toczyły się z
niezwykłą swobodą; czuł jakąś rześkość
w całym organizmie i nie dający się opisać spokój w
sercu.
Już
nic drażnił go ruch uliczny, a cieszyły tłumy. Niebo
miało ciemniejszą barwę, domy wyglądały zdrowiej, a
nawet kurz, nasycony potokami światła był piękny.
Największą
jednak przyjemność robił mu widok młodych kobiet, ich
giętkich ruchów, uśmiechających się ust i
wabiących spojrzeń. Kilka z nich spojrzały mu prosto w oczy z
wyrazem słodkiej tkliwości i kokieterii; Wokulskiemu serce
uderzyło śpieszniej, jakiś prąd drażniący
przeleciał po nim od stóp do głów.
"Ładne!..."
- pomyślał.
Wnet
jednak przypomniał sobie panią Wąsowską i musiał
przyznać, że spomiędzy tych ładnych ona jest
najładniejsza, a co lepiej, najponętniejsza... Co to za figura, jaki
wspaniały kontur nogi, a płeć, a oczy mające w sobie
coś z brylantów i aksamitu... Byłby przysiągł,
że czuje zapach jej ciała, że słyszy spazmatyczny śmiech,
i w głowic zaszumiało mu na samą myśl zbliżenia
się do niej.
"Co
to musi być za wściekła kobieta!... - szepnął. -
Kąsałbym ją..."
Widmo pani
Wąsowskiej tak go prześladowało i drażniło, że
nagle przyszedł mu projekt odwiedzić ją jeszcze dziś
wieczorem.
"Przecież
zaprosiła mnie na obiady i kolacje - mówił do siebie
czując, że w nim coś kipi. - Wyrzuci mnie za drzwi?... Po
cóż by mnie kokietowała. Że nie ma do mnie wstrętu,
wiem nic od dzisiaj, no, a ja, dalibóg, mam na nią apetyt,
który także coś wart..."
Wtem
przeszła obok niego jakaś szatynka z fiołkowymi oczyma i
twarzą dziecka, a Wokulski spostrzegł ze zdziwieniem, że i ta mu
się podoba.
O
kilkanaście kroków od swojego domu usłyszał wołanie:
- Hej!...
hej!... Stachu!...
Wokulski
odwrócił głowę i pod werandą cukierni zobaczył
Szumana. Doktór zostawił nie dokończoną porcję
lodów, rzucił na stół srebrną
czterdziestówkę i wybiegł do niego.
- Idę
do ciebie - mówił Szuman biorąc go pod rękę. - Wiesz
co, że dawno już nie miałeś tak byczej miny...
Założę się, że wrócisz do spółki i
porozpędzasz tych parchów... Co za Fizjognomia... co za oko...
Dziś dopiero poznaję dawnego Stacha!...
Minęli
bramę, schody i weszli do mieszkania.
- A ja w
tej chwili myślałem, że grozi mi jakaś nowa choroba...
rzekł Wokulski ze śmiechem. - Chcesz cygaro?
- Dlaczego
grozi?
-
Wyobraź sobie, że może od godziny ogromne wrażenie
robią na mnie kobiety... Jestem przestraszony...
Szuman
roześmiał się na cały głos.
- Pyszny
jesteś... Zamiast wydać obiad na znak radości, to ten się
boi... A cóż ty myślisz, że wówczas
byłeś zdrów, kiedyś wariował za jedną
kobietą? Dziś jesteś zdrów, kiedy ci się wszystkie
podobają, i nie masz nic pilniejszego jak postarać się o
względy tej, która ci najlepiej przypadnie do gustu.
- Bah!...
A gdyby to była wielka dama?...
- Tym
lepiej... tym lepiej... Wielkie damy są daleko smaczniejsze od
pokojówek. Kobiecość ogromnie zyskuje na szyku i inteligencji,
a nade wszystko na dumie. Jakie czekają cię idealne rozmowy, jakie
miny pełne godności... Ach, powiadam ci, to ze trzy razy więcej
warte...
Po twarzy
Wokulskiego przeleciał cień.
- Oho! -
zawołał Szuman - już widzę obok ciebie długie ucho
tego patrona, na którym Chrystus wjeżdżał do Jerozolimy.
Czego się krzywisz?... Właśnie umizgaj się tylko do
wielkich dam, bo one mają ciekawość do demokracji.
W
przedpokoju rozległ się dzwonek i wszedł Ochocki. Spojrzał
na zacietrzewionego doktora i zapytał:
-
Przeszkadzam panom?
- Nie -
odparł Szuman - możesz pan nawet być pomocny. Bo
właśnie radzę w tej chwili Stachowi, ażeby leczył
się romansem, ale... nie idealnym. Z ideałami już dosyć...
- A wie
pan, że tego wykładu i ja gotów jestem posłuchać -
rzekł Ochocki zapalając podane cygaro.
-
Awantura! - mruknął Wokulski.
-
Żadna awantura - prawił Szuman. - Człowiek z twoim
majątkiem może być kompletnie szczęśliwy, do
rozsądnego bowiem szczęścia potrzeba: co dzień jadać
inne potrawy i brać czystą bieliznę, a co kwartał
zmieniać miejsce pobytu i kochanki.
-
Zabraknie kobiet - wtrącił Ochocki.
- Zostaw
pan to kobietom, a już one postarają się, ażeby ich nie
zabrakło - odparł szyderczo doktór. - Przecież ta sama
dieta stosuje się i do kobiet.
- Ta kwartalna
dieta?.. - spytał Ochocki.
-
Naturalnie. Dlaczegóż one mają być gorsze od nas?
- Nie
ciekawa to jednak służba w dziesiątym lub dwudziestym kwartale.
-
Przesąd!... przesąd!... - mówił Szuman. - Ani się
pan spostrzeżesz, ani się domyślisz, szczególniej,
jeżeli cię zapewnią, że jesteś dopiero drugim lub
czwartym, i to tym prawdziwie kochanym, tym od dawna przeczuwanym...
- Nie
byłeś u Rzeckiego? - spytał Szumana Wokulski.
- No, jemu
już nie zapiszę recepty na miłość - odparł
doktór.- Stary kapcanieje...
-
Istotnie, źle wygląda - dorzucił Ochocki.
Rozmowa
przeszła na stan zdrowia Rzeckiego, potem na politykę, w końcu
Szuman pożegnał ich.
- Bestia
cynik!... - mruknął Ochocki.
- Nie lubi
kobiet - dodał Wokulski - a w dodatku miewa gorzkie dnie i wtedy wygaduje
herezje.
- Czasami
nie bez racji - rzekł Ochocki. - Ale też dobrze trafił ze swymi
poglądami... Bo akurat przed godziną miałem uroczystą rozmowę
z ciotką, która koniecznie namawia mnie, abym się
ożenił, i dowodzi, że nic tak nie uszlachetnia człowieka,
jak miłość zacnej kobiety...
- On nie
radził panu, tylko mnie.
- Ja też
właśnie, gdym słuchał jego wywodów,
myślałem o panu. Wyobrażam sobie, jak byś pan
wyglądał zmieniając co kwartał kochanki, gdyby kiedy
stanęli przed panem ci wszyscy ludzie, którzy dziś
pracują na pańskie dochody, i zapytali: "Czym się
wywdzięczasz nam za nasze trudy, nędzę i krótsze
życie, którego część tobie oddajemy?... Czy
pracą, czy radą, czy przykładem?..."
- Jacyż
dziś ludzie pracują na moje dochody? - spytał Wokulski. -
Wycofałem się z interesów i zamieniam majątek na papiery.
- Jeżeli na
listy zastawne ziemskie, to przecież kupony od nich płacą
parobcy; a jeżeli na jakieś akcje, to znowu ich dywidendy
pokrywają robotnicy kolejowi, cukrowniani, tkaccy, czy ja zresztą
wiem jacy?..
Wokulski jeszcze
bardziej spochmurniał.
- Proszę
pana - rzekł - czy ja potrzebuję myśleć o tym?...
Tysiące żyją z procentów i nie troszczą się
podobnymi pytaniami.
- Ale ba!-
mruknął Ochocki. - Inni to nie pan... Ja mam wszystkiego
półtora tysiąca rubli rocznie, a jednak bardzo często
przychodzi mi na myśl, że taka suma stanowi utrzymanie trzech albo
czterech ludzi i że jacyś faceci ustępują dla mnie ze
świata albo muszą ograniczać swoje, już i tak ograniczone
potrzeby...
Wokulski
przeszedł się po pokoju.
- Kiedy pan
jedziesz za granicę? - nagle zapytał.
- I tego nie
wiem - odparł kwaśno Ochocki. - Mój dłużnik nie
zwróci mi pieniędzy wcześniej jak za rok. Spłaci mnie
dopiero nową pożyczką, a tej dziś niełatwo
zaciągnąć.
-
Duży daje procent?
-
Siódmy.
- A pewna
to lokacja?
- Pierwszy
numer po Towarzystwie Kredytowym.
- A gdybym
ja panu dał gotówkę i wszedł w pańskie prawa,
wyjechałbyś pan za granicę?
- Jednej
chwili!... - zawołał Ochocki zrywając się. -
Cóż ja tu wysiedzę?... Chyba z desperacji ożenię
się bogato, a później będę robił tak, jak radzi
Szuman.
Wokulski
zamyślił się.
-
Cóż by to było złego ożenić się? -
rzekł półgłosem.
-
Dajże mi pan spokój!... Ubogiej żony nie wykarmię, bogata
wciągnęłaby mnie w sybarytyzm, a każda byłaby grobem
moich planów. Dla mnie trzeba jakiejś dziwnej kobiety, która
by razem ze mną pracowała w laboratorium; a gdzież znajdę
taką?...
Ochocki
zdawał się być mocno rozstrojony i zabrał się do
wyjścia.
-
Więc, kochany panie - mówił żegnając się z nim
Wokulski sprawę pańskiego kapitału obgadamy. Ja gotów
jestem spłacić pana.
- Jak pan
chce... Nie proszę o to, ale byłbym bardzo wdzięczny.
- Kiedy
pan wyjeżdżasz do Zasławka?
- Jutro,
właśnie przyszedłem pożegnać pana.
- A
więc interes gotów - zakończył ściskając go
Wokulski.- W październiku możesz pan mieć pieniądze.
Po.wyjściu
Ochockiego Wokulski położył się spać. Doznał
dziś tylu silnych i sprzecznych wrażeń, że nie umiał
ich uporządkować. Zdawało mu się, że od chwili
zerwania z panną Izabelą wchodził na jakąś
straszną wysokość, otoczoną przepaściami, i dopiero
dziś dosięgnął jej szczytów, a nawet zeszedł na
drugi skłon, gdzie ujrzał jeszcze niewyraźne, lecz całkiem
nowe horyzonty.
Jakiś
czas snuły mu się przed oczyma roje kobiet, a między nimi
najczęściej pani Wąsowska; to znowu widział gromady
parobków i robotników, którzy zapytywali go, co im dal w
zamian za swoje dochody.
Nareszcie
twardo zasnął.
Obudził
się o szóstej rano, a pierwszym wrażeniem było uczucie
swobody i rześkości.
Wprawdzie
nie chciało mu się wstawać, lecz nie doznawał żadnego
cierpienia i nie myślał o pannie Izabeli. To jest myślał,
ale mógł nie myśleć; w każdym razie wspomnienie jej
nie nurtowało go w sposób jak dotychczas bolesny.
Ten brak
cierpień znowu zatrwożył go.
"Czy to nie
przywidzenie?" - pomyślał.
Przypomniał
sobie historię dnia wczorajszego; pamięć i logika
dopisywały mu.
"Może
i wolę odzyskam?" - szepnął.
Na
próbę postanowił, że wstanie za pięć minut,
wykąpie się, ubierze i natychmiast pójdzie na spacer do
Łazienek. Patrzył na posuwającą się
skazówkę zegarka i z niepokojem zapytał: "A może ja
się nawet na to nie zdobędę ?.. "
Skazówka
dosięgła pięciu minut i Wokulski wstał bez pośpiechu,
ale też i bez wahania. Sam nalał sobie wody do wanny,
wykąpał się, wytarł, ubrał i już w
pół godziny szedł do Łazienek.
Uderzyło
go, że przez cały ten czas nie myślał o pannie Izabeli,
tylko o pani Wąsowskiej. Oczywiście, coś się w nim wczoraj
zmieniło: może zaczęły działać jakieś
sparaliżowane komórki w mózgu?... Myśl o pannie Izabeli
straciła nad nim władzę.
"Co to za
dziwna plątanina - mówił. - Tamtą wyrugowała pani
Wąsowska, a panią Wąsowską może zastąpić
każda inna kobieta. Jestem więc naprawdę uleczony z obłędu..."
Przeszedł
nad stawem i obojętnie przypatrywał się czółnom i
łabędziom. Potem skręcił w aleję ku
Pomarańczarni, na której byli wtedy oboje, i powiedział sobie,
że... zje śniadanie z apetytem. Ale gdy wracał tą samą
drogą, opanował go gniew i z dziką radością
złośliwego dzieciaka poprzednie ślady własnych stóp
zacierał nogą.
"Gdybym
mógł wszystko tak zetrzeć... I tamten kamień, i
ruiny... Wszystko!..."
W tej
chwili uczuł, że budzi się w nim niepokonany instynkt niszczenia
pewnych rzeczy; lecz zarazem zdawał sobie sprawę, że jest to
objaw chorobliwy. Wielką też robiło mu satysfakcję, że
nie tylko spokojnie może myśleć o pannie Izabeli, ale nawet
oddawać jej sprawiedliwość.
"O co
ja się irytowałem? - mówił do siebie. - Gdyby nie ona,
nie zdobyłbym majątku... Gdyby nie ona i nie Starski, za pierwszym
razem nie wyjechałbym do Paryża i nie zbliżyłbym się z
Geistem, a pod Skierniewicami nie uleczyłbym się z głupoty...
Wszakże to moi dobrodzieje ci państwo... Nawet powinien bym
wyswatać tę dobraną parę, a przynajmniej ułatwiać
im schadzki... I pomyśleć, że z takiej mierzwy kiedyś
wykwitnie metal Geista!..."
W Ogrodzie
Botanicznym było cicho i prawie pusto. Wokulski wyminął
studnię i z wolna począł wstępować na ocieniony
pagórek, na którym przeszło rok temu po raz pierwszy
rozmawiał z Ochockim. Zdawało mu się, że wzgórze
jest podwaliną tych ogromnych schodów, na szczycie których
ukazywał mu się posąg tajemniczej bogini. Ujrzał ją i
teraz i ze wzruszeniem spostrzegł, że chmury otaczające jej
głowę rozsunęły się na chwilę. Zobaczył
surową twarz, rozwiane włosy, a pod spiżowym czołem
żywe, lwie oczy, które wpatrywały się w niego z wyrazem
przygniatającej potęgi. Wytrzymał to spojrzenie i nagle uczuł,
że rośnie... rośnie... że już przenosi głową
najwyższe drzewa parku i sięga prawie do obnażonych stóp
bogini.
Teraz
zrozumiał, że tą czystą i wieczną
pięknością jest Sława i że na jej szczytach nie ma
innej uciechy nad pracę i niebezpieczeństwa.
Wrócił
do domu smutniejszy, ale wciąż spokojny. Zdawało mu się,
że podczas tej przechadzki nawiązał się jakiś
węzeł między jego przyszłością a ową
odległą epoką, kiedy jeszcze jako subiekt i student budował
machiny o wiecznym ruchu albo dające się kierować balony.
Kilkanaście zaś ostatnich lat były tylko przerwą i
stratą czasu.
"Muszę
gdzieś wyjechać - rzekł do siebie - muszę
odpocząć, a później... zobaczymy..."
Po
południu wysłał długą depeszę do Suzina do
Moskwy.
Na drugi
dzień, około pierwszej, kiedy Wokulski jadł śniadanie,
wszedł lokaj pani Wąsowskiej i oświadczył, że pani czeka
w powozie.
Gdy
wybiegł na ulicę, pani Wąsowska kazała mu
wsiąść.
- Zabieram
pana - rzekła.
- Czy na
obiad?...
- O nie, tylko
do Łazienek. Bezpieczniej mi będzie rozmawiać z panem przy
świadkach i na wolnym powietrzu.
Ale
Wokulski był pochmurny i milczał.
W
Łazienkach wysiedli z powozu, minęli pałacowy taras i
zaczęli spacerować po alei dotykającej amfiteatru.
- Musi pan
wejść między ludzi, panie Wokulski - zaczęła pani
Wąsowska. - Musi ocknąć się pan ze swej apatii, bo inaczej
minie pana słodka nagroda...
- Och?...
aż tak...
-
Niezawodnie. Wszystkie damy są zainteresowane pańskimi cierpieniami i
założę się, że niejedna chciałaby odegrać
rolę pocieszycielki.
- Albo
pobawić się moim rzekomym cierpieniem jak kot poranioną
myszą?...Nie, pani, ja nie potrzebuję pocieszycielek, ponieważ
wcale nie cierpię, a już najmniej z winy dam...
-
Proszę?... - zawołała pani Wąsowska. - Myślałby
kto, że naprawdę nie otrzymałeś pan ciosu z małych
rączek...
- I dobrze
by myślał - odparł Wokulski. - Jeżeli zadał mi kto
ciosy, to bynajmniej nie płeć piękna, ale... czy ja wiem co?...
może fatalność.
- Zawsze
jednak za pośrednictwem kobiety...
- A nade
wszystko mojej własnej naiwności. Prawie od dzieciństwa
szukałem jakiejś rzeczy wielkiej i nieznanej; a ponieważ kobiety
widywałem tylko przez okulary poetów, którzy im przesadnie
pochlebiają, więc myślałem, że kobieta jest ową
rzeczą wielką i nieznaną. Omyliłem się i w tym
leży sekret mego chwilowego zachwiania, na którym zresztą
udało mi się zrobić majątek.
Pani
Wąsowska zatrzymała się w alei.
- No, wie
pan co, że jestem zdumiona!... Nie widzieliśmy się od onegdaj, a
dziś przedstawia mi się pan jako całkiem inny człowiek,
coś w rodzaju starego dziada, który lekceważy kobiety...
- To nie
lekceważenie, to spostrzeżenie.
-
Mianowicie?... - zapytała pani Wąsowska.
- Że
jest gatunek kobiet, które po to tylko żyją na świecie,
ażeby drażnić i podniecać namiętności
mężczyzn. Tym sposobem ogłupiają ludzi rozumnych,
upadlają uczciwych i utrzymują w równowadze
głupców Mają licznych wielbicieli i dzięki temu
wywierają na nas taki wpływ jak haremy na Turcję. Widzi
więc pani, że damy nic mają powodu roztkliwiać się nad
moimi cierpieniami ani prawa bawić się mną. Nic należę
do ich referatu.
- I nawet
zrywasz pan z miłością?... - zapytała ironicznie pani
Wąsowska.
W
Wokulskim zakipiał gniew...
- Nie,
pani - odparł - tylko mam przyjaciela pesymistę, który mi
wytłumaczył, że nierównie korzystniej jest kupić
miłość za cztery tysiące rubli rocznie, a
wierność za pięć tysięcy aniżeli za to, co
nazywamy uczuciem.
-
Piękna wierność!... - szepnęła pani Wąsowska.
-
Przynajmniej z góry zapowiada, czego się mamy od niej
spodziewać.
Pani
Wąsowska przygryzła wargi i skręciła w stronę powozu.
- Powinien
by pan zacząć apostołować swoje nowe poglądy.
- Ja
myślę, proszę pani, że na to szkoda czasu, bo jedni nigdy
ich nie zrozumieją, a inni nic uwierzą bez osobistego
doświadczenia.
-
Dziękuję panu za prelekcję - rzekła po chwili. -
Zrobiła na mnie tak silne wrażenie, że nawet nie proszę
pana, ażebyś mnie odwiózł do domu... Jesteś pan
dziś w wyjątkowo złym humorze, sądzę jednak, że
to minie... Ale... ale... Oto list - dodała wsuwając mu w
rękę kopertę - który niech pan przeczyta. Popełniam
niedyskrecję, ale wiem, że mnie pan nie zdradzi, a postanowiłam
sobie ostatecznie rozwikłać nieporozumienie między panem i
Belą. Jeżeli
mi się zamiar uda, niech pan spali, jeżeli nie... niech mi pan ten
list przywiezie na wieś... Adieu!
Siadła do
powozu i zostawiła Wokulskiego na ogrodowej szosie.
"Do licha,
czyżbym ją obraził?... - rzekł do siebie. - A szkoda, bo
warta grzechu!..."
Szedł
powoli w stronę Alei Ujazdowskiej i myślał o pani
Wąsowskiej.
"Głupstwo!...
przecież jej nie oświadczę, że mam na nią apetyt... A
zresztą, choćbym trafił na dobrą chwilę, co bym
dał jej w zamian?.. Nawet nie mógłbym powiedzieć, że
ją kocham."
Dopiero w domu
Wokulski otworzył list panny Izabeli.
Na widok
drogiego niegdyś pisma przeleciała po nim błyskawica żalu;
ale zapach papieru przypomniał mu te dawne, bardzo dawne czasy, kiedy
jeszcze zachęcała go do urządzania owacyj Rossiemu.
"To
był jeden paciorek z różańca, na którym panna
Izabela odprawiała nabożeństwo!..." - szepnął z
uśmiechem.
Zaczął
czytać.
"Moja droga
Kaziu! Jestem tak zniechęcona do wszystkiego i tak jeszcze nie mogę
zebrać myśli, że dziś dopiero zdobywam się na
opowiedzenie ci wydarzeń, jakie u nas zaszły od twego wyjazdu.
Już wiem,
ile mi zapisała ciotka Hortensja: oto sześćdziesiąt
tysięcy rubli; razem więc mamy dziewięćdziesiąt
tysięcy rubli, które poczciwy baron obiecuje umieścić na
siedem procent, co wyniesie około sześciu tysięcy rubli rocznie.
Ale trudno, trzeba nauczyć się oszczędności.
Nie umiem ci
opowiedzieć, jak się nudzę, a może tylko
tęsknię... Ale i to przejdzie. Ten młody inżynier
ciągle u nas bywa, co parę dni. Z początku bawił mnie
rozmową o mostach żelaznych, a obecnie opowiada, jak się
kochał w osobie, która wyszła za innego, jak za nią
rozpaczał, jak stracił nadzieję zakochania się po raz drugi
i jak by pragnął uzdrowić się przez nową, lepszą
miłość. Wyznał mi jeszcze, że niekiedy pisuje wiersze,
w których jednak opiewa tylko wdzięki natury... Czasami
płakać mi się chce z nudów, ale że bez towarzystwa
umarłabym, więc udaję, że słucham, i niekiedy pozwalam
mu ucałować moją rączkę..."
Wokulskiemu
żyły nabrzmiały na czole... Odpoczął i czytał
dalej:
"Papo
coraz słabszy. Płacze po kilka razy na dzień i byleśmy
porozmawiali pięć minut sami, robi mi wymówki, wiesz za
kogo!... Nie uwierzysz, jak mnie to rozstraja.
W ruinach
zasławskich bywam co parę dni. Coś mnie tam ciągnie, nie wiem -
piękna natura czy samotność. Kiedy jestem bardzo
nieszczęśliwa, piszę różne rzeczy
ołówkiem na spękanych ścianach i z radością
myślę: jak dobrze, że to wszystko pierwszy deszcz zmyje.
Ale, ale...
Zapomniałam o najważniejszym! Wiesz: marszałek napisał do
ojca list, w którym najformalniej oświadcza się o moją
rękę. Całą noc płakałam, nie dlatego, że
mogę zostać marszałkową, ale... że się to tak
łatwo stać może!...
Pióro
wypada mi z ręki. Bądź zdrowa i wspomnij czasami o twej
nieszczęśliwej Beli."
Wokulski
zmiął list.
"Tak
pogardzam i... jeszcze ją kocham!" - szepnął.
Głowa mu
pałała. Chodził tam i na powrót z zaciśniętymi
pięściami i uśmiechał się do własnych
marzeń.
Nad wieczorem
otrzymał telegram z Moskwy, po którym natychmiast wysłał
depeszę do Paryża. Następny zaś dzień, od rana do
późnej nocy spędził ze swym adwokatem i rejentem.
Kładąc
się spać pomyślał:
"Czy tylko
ja nie zrobię głupstwa?... No, przecież zbadam rzeczy na miejscu...
Czy może istnieć metal lżejszy od powietrza, to inna kwestia,
ale że coś w tym jest - nie ma wątpliwości... Zresztą
szukając kamienia filozoficznego znaleziono chemię; kto zatem wie, co
się napotka teraz?... W rezultacie wszystko mi jedno, byle wydobyć
się z tego błota..."
Dopiero
nazajutrz w południe przyszła odpowiedź z Paryża,
którą Wokulski parę razy odczytał, W chwilę
później oddano mu list od pani Wąsowskiej, gdzie na kopercie,
w miejsce pieczątki, znajdował się wizerunek Sfinksa.
- Tak -
mruknął z uśmiechem Wokulski - twarz ludzka i tułów
zwierzęcia: nasza zaś imaginacja dodaje wam skrzydeł.
"Niech
pan do mnie wpadnie na kilka minut - pisała pani Wąsowska - gdyż
mam bardzo ważny interes, a dzisiaj chciałabym jechać."
"Zobaczymy
ten ważny interes!" - rzekł do siebie.
W
pół godziny później był u pani Wąsowskiej; w
przedpokoju stały już gotowe do drogi kufry. Pani przyjęła
go w swoim gabinecie do pracy, w którym przecie ani jeden
szczegół nie przypominał pracy.
- A, pan jest
bardzo grzeczny! - zaczęła obrażonym tonem pani Wąsowska. -
Wczoraj cały dzień czekałam na pana, a pan ani się
pokazał...
- Przecież
zabroniła mi pani przychodzić do siebie - odparł zdziwiony
Wokulski.
- Jak to?...
Czyliż wyraźnie nie zaprosiłam pana na wieś?... Ale
mniejsza, policzę to na karb pańskiej ekscentryczności... Drogi
panie, mam do pana bardzo ważny interes. Chcę niedługo
wyjechać za granicę i chcę poradzić się pana: kiedy
najlepiej kupić franki, teraz czy przed wyjazdem?..
- Kiedyż
pani jedzie?...
- Tak... w
listopadzie... w grudniu... - odparła rumieniąc się.
- Lepiej
przed samym wyjazdem.
- Tak pan
sądzi?
-
Przynajmniej tak wszyscy robią.
- Ja
właśnie nie chcę robić jak wszyscy! - zawołała
pani Wąsowska.
- To niech
pani kupi teraz.
- A
jeżeli do grudnia franki stanieją?
- To niech
pani odłoży kupno do grudnia.
- No, wie
pan co - mówiła drąc jakiś papier - że jesteś
pan jedyny do rady... Czarno to czarno, biało to biało...
Cóż z pana za mężczyzna? Mężczyzna w
każdej chwili powinien być stanowczy, a przynajmniej wiedzieć,
czego chce... Cóż, odniósł mi pan list Beli?
Wokulski
milcząc oddał list.
-
Doprawdy? - zawołała ożywiona. - Więc pan jej nie
kochasz?... A w takim razie rozmowa o niej nie powinna panu robić
przykrości. Bo ja muszę... pogodzić was albo... Niech się
już biedna dziewczyna nie dręczy... Pan się do niej
uprzedziłeś... pan wyrządzasz jej krzywdę... To
nieuczciwie... tak nie postępuje człowiek honorowy, aby
zbałamuciwszy kogoś rzucał jak zwiędły bukiet...
-
Nieuczciwie! - powtórzył Wokulski. - Niech mi pani z łaski
swej powie, jaka uczciwość może pozostać w człowieku,
którego wykarmiono albo cierpieniem i upokorzeniem, albo upokorzeniem i
cierpieniem?
- Ale obok
tego miałeś pan i inne chwile.
- O tak,
parę życzliwych spojrzeń i kilka dobrych słówek,
które dziś mają w moich oczach tę jedną wadę,
że były... mistyfikacją.
- Ale ona
dziś tego żałuje i gdybyś pan zwrócił
się...
- Po co?
-
Ażeby pozyskać jej serce i rękę.
-
Zostawiając drugą dla znanych i nieznanych wielbicieli?... Nie, pani,
już mam dosyć tych wyścigów, w których byłem
bity przez panów Starskich, Szastalskich i licho nie wie jakich
jeszcze!... Nie mogę odegrywać roli eunucha przy moim ideale i
upatrywać w każdym mężczyźnie szczęśliwego
rywala czy niepożądanego kuzyna.
-
Jakież to niskie!... - zawołała pani Wąsowska. - Więc
za jeden błąd, zresztą niewinny, poniewierasz pan niegdyś
ukochaną kobietę?..
- Co do
liczby owych błędów, to pozwoli pani, ażebym miał
własna opinię; a co do niewinności... Boże miłosierny!
w jak nędznym jestem położeniu, skoro nawet nie mam
pojęcia, dokąd sięgała ich niewinność.
- Pan
przypuszczasz?.. - surowo zapytała go pani Wąsowska.
- Ja
już nic nie przypuszczam - odparł chłodno Wokulski.- Wiem tylko,
że w moich oczach, pod pozorami obojętnej życzliwości,
toczył się najzwyklejszy romans, i - to mi wystarcza. Rozumiem
żonę, która oszukuje męża; bo ona może się
tłumaczyć pętami, jakie wkłada na nią
małżeństwo. Ale ażeby kobieta wolna oszukiwała obcego
sobie człowieka... Cha!... cha!... cha!... to już jest,
dalibóg, zamiłowanie do sportu... Przecież miała prawo
przenosić nade mnie Starskiego - i ich wszystkich... Ale nie! Jej jeszcze
było potrzeba mieć w swoim orszaku błazna, który ją
naprawdę kochał, który dla niej wszystko był gotów
poświęcić... I dla ostatecznego zhańbienia natury ludzkiej
właśnie z mojej piersi chciała zrobić parawan dla siebie i
adoratorów... Czy pani domyśla się, jak musieli drwić ze
mnie ci ludzie, tak tanio obsypywani względami?... I czy pani czuje, co to
za piekło być tak śmiesznym jak ja, a zarazem tak
nieszczęśliwym, tak oceniać swój upadek i tak
rozumieć, że jest niezasłużony?...
Pani
Wąsowskiej drżały usta; z trudnością
powstrzymywała się od łez.
- Czy to
nie jest imaginacja? - wtrąciła.
- Eh, nie,
pani... Skrzywdzona ludzka godność to nie imaginacja.
- A zatem?..
-
Cóż być może? - odparł Wokulski. - Spostrzegłem
się, odzyskałem siebie, a dziś mam tę tylko
satysfakcję, że triumf moich współzawodników,
przynajmniej co do mnie, nie był zupełny.
- I to jest
nieodwołalne?...
- Proszę
pani, rozumiem kobietę, która oddaje się z miłości
albo sprzedaje się z nędzy. Ale na zrozumienie tej duchowej
prostytucji, którą prowadzi się bez potrzeby, na zimno, przy
zachowaniu pozorów cnoty, na to już brakuje mi zmysłu.
- Więc
są rzeczy, których się nie przebacza? - spytała cicho.
- Kto i komu ma
przebaczać?... Pan Starski chyba nigdy nie obrazi się o takie rzeczy,
a może nawet będzie rekomendował swoich przyjaciół.
O resztę zaś można nie dbać mając liczne i tak dobrane
towarzystwo.
- Jeszcze
słówko - rzekła pani Wąsowska powstając. - Wolno
wiedzieć, jakie pan ma zamiary?...
- Gdybyżem
ja sam wiedział!...
Podała mu
rękę.
- Żegnam
pana.
-
Życzę pani szczęścia...
- O!... -
westchnęła i szybko weszła do następnego pokoju.
"Zdaje
mi się - myślał Wokulski schodząc ze schodów -
że w tej chwili załatwiłem dwa interesa... Kto wie, czy Szuman
nie ma racji?.. "
Od pani
Wąsowskiej pojechał do mieszkania Rzeckiego. Stary subiekt był
bardzo mizerny i ledwie podniósł się z fotelu. Wokulskiego
głęboko poruszył jego widok.
- Czy ty
się gniewasz, stary, że tak dawno nie byłem u ciebie?-
rzekł ściskając go za rękę.
Rzecki
smutnie pokiwał głową.
-
Alboż ja nie wiem, co się z tobą dzieje?... - odparł. -
Bieda... bieda na świecie!... Coraz gorzej...
Wokulski
usiadł zamyślony, Rzecki począł mówić:
- Widzisz,
Stachu, ja już miarkuję, że mi czas iść do Katza i do
moich piechurów, co tam gdzieś wyszczerzają na mnie zęby,
żem maruder... Wiem, że cokolwiek postanowisz ze sobą,
będzie mądre i dobre, ale... Czy nie byłoby praktycznie,
gdybyś się ożenił ze Stawską?... Przecież to
jakby twoja ofiara...
Wokulski
schwycił się za głowę.
-
Boże miłosierny! - zawołał - a kiedyż ja się
wyplączę z tych babskich stosunków?... Jedna pochlebia sobie,
że ja stałem się jej ofiarą, druga jest moją
ofiarą, trzecia chciała zostać moją ofiarą, a jeszcze
znalazłby się z dziesiątek takich, z których każda
przyjęłaby mnie i mój majątek w ofierze... Zabawny kraj,
gdzie baby trzymają pierwsze skrzypce i gdzie nie ma żadnych innych
interesów, tylko szczęśliwa albo nieszczęśliwa
miłość!
- No, no,
no... - odparł Rzecki - ja cię przecież za kark nie
ciągnę!... Tylko, widzisz, mówił mi Szuman, że tobie
na gwałt potrzeba romansu...
- Iii..
nie!... Mnie bardziej potrzeba zmiany klimatu i to lekarstwo już sobie
zapisałem.
-
Wyjeżdżasz?
- Najdalej
pojutrze do Moskwy, a potem... gdzie Bóg przeznaczy...
- Masz co na myśli? - spytał
tajemniczo Rzecki.
Wokulski zastanowił się.
- jeszcze nic nie wiem; waham się,
jakbym siedział na dziesięciopiętrowej huśtawce. Czasami
zdaje mi się, że coś zrobię dla świata...
- Oj, to... to...
- Ale chwilami ogarnia mnie taka desperacja,
że chciałbym, ażeby mnie ziemia pochłonęła i
wszystko, czegom tylko dotknął.
- To nierozsądne... nierozsądne...
- wtrącił Rzecki.
- Wiem... Toteż nie dziwiłbym
się ani temu, gdybym kiedy narobił hałasu, ani temu, gdybym
skończył wszelkie rachunki ze światem...
Siedzieli obaj do późnego
wieczora.
W kilka dni rozeszła się
wieść, że Wokulski gdzieś wyjechał nagle i może
na zawsze.
Wszystkie jego ruchomości,
począwszy od sprzętów, skończywszy na powozie i koniach,
nabył hurtem Szlangbaum za dosyć niską cenę.
|