ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY:
... ? ...
Pan Rzecki istotnie niedomagał;
według własnej opinii z powodu braku zajęcia, według
Szumana z powodu sercowej choroby, która nagle rozwinęła
się w nim i szła dosyć szybko pod wpływem jakichś
zmartwień.
Zajęć miał niewiele. Z rana
przychodził do sklepu niegdyś Wokulskiego, obecnie Szlangbauma, lecz
bawił tam, dopóki nie zaczęli się schodzić subiekci,
a nade wszystko goście. Goście bowiem, nie wiadomo nawet dlaczego,
przypatrywali mu się ze zdziwieniem, a subiekci, dziś z
wyjątkiem pana Zięby starozakonni, nie tylko nie okazywali mu
szacunku, do którego przywykł, ale nawet wbrew upomnieniom
Szlangbauma traktowali go w sposób lekceważący.
W tym stanie rzeczy pan Ignacy coraz
częściej myślał o Wokulskim. Nie z racji, ażeby
lękał się jakiegoś nieszczęścia, ale - ot tak
sobie.
Z rana około szóstej
myślał: czy Wokulski wstaje, czy śpi o tej porze i gdzie jest? W
Moskwie czy może już wyjechał z Moskwy i dąży do
Warszawy? W południe przypominał sobie te czasy, kiedy prawie nie
było dnia, ażeby Stach nie jadł z nim obiadu, wieczorem
zaś, szczególniej kładąc się do
łóżka, mówił:
"Zapewne
Stach jest u Suzina... To dopiero używają!... A może wraca w
tej chwili do Warszawy i w wagonie zabiera się do spania?..."
Ilekroć
zaś wszedł do sklepu, a robił to po kilka razy na dzień,
mimo niechęci subiektów i drażniącej grzeczności
Szlangbauma, zawsze myślał, że jednak za czasów
Wokulskiego było tu inaczej.
Martwiło
go, ale tylko trochę, że Wokulski nie dawał znać o sobie.
Uważał to przecież za zwykłe dziwactwo.
"Nie
bardzo rwał się on do pisania, kiedy był zdrów, więc
cóż dopiero teraz, kiedy jest tak rozbity - myślał. - Oj,
te baby, te baby!..."
W dniu
nabycia przez Szlangbauma sprzętów i powozu Wokulskiego pan Ignacy
położył się do łóżka. Nie dlatego,
ażeby miało mu to robić przykrość, bo przecie
powóz i zbytkowne sprzęty były rzeczami wcale niepotrzebnymi,
ale dlatego, że podobne sprawunki robią się tylko po ludziach
już umarłych.
"No,
a Stach, dzięki Bogu, jest zdrów!..." - mówił do
siebie.
Pewnego
wieczora, kiedy pan Ignacy siedząc w szlafroku rozmyślał, jak to
on urządzi sklep Mraczewskiemu, ażeby zakasować Szlangbauma,
usłyszał gwałtowne dzwonienie do przedpokoju i szczególny
hałas w sieni.
Służący,
który już zabierał się do spania, otworzył drzwi.
- Jest
pan? - zapytał głos znany Rzeckiemu.
- Pan
chory.
- Co to
chory!... Kryje się przed ludźmi.
-
Może, panie radco, zrobimy subiekcję... - odezwał się inny
głos.
- Co to
subiekcję!... Kto nie chce mieć subiekcji w domu, niech przychodzi do
knajpy...
Rzecki
podniósł się z fotelu, a jednocześnie ukazał
się we drzwiach jego sypialni radca Węgrowicz i ajent Szprot... Spoza
nich wychylała się jakaś kudłata głowa i oblicze nie
pierwszej czystości.
- Nie
chciała przyjść góra do Mahometów, więc
Mahomeci przyszli do góry!... - zawołał radca. - Panie
Rzecki... panie Ignacy!... co pan najlepszego wyrabiasz?... Przecież od
czasu jakeśmy pana ostatni raz widzieli, odkryliśmy nowy gatunek
piwa... Postaw tu, kochanku, i zgłoś się jutro - dodał
zwracając się do zasmolonego kudłacza.
Na to
wezwanie kudłaty człowiek, ubrany w wielki fartuch, postawił na
umywalni kosz wysmukłych butelek i trzy kufle. Potem zniknął,
jak gdyby był istotą złożoną ze mgły i powietrza,
nie zaś z dwustu funtów ciała.
Pan Ignacy
zdziwił się na widok wysmukłych butelek; uczucie to jednak nie
łączyło się z żadną przykrością.
- Na
miłość boską, cóż się z panem dzieje? -
zaczął znowu radca rozkładając ręce, jakby cały
świat chciał ogarnąć w jednym uścisku.- Tak dawno nie
byłeś pan między nami, że Szprot nawet zapomniał, jak
wyglądasz, a ja pomyślałem, że zaraziłeś się
od swego przyjaciela, co to ma bzika...
Rzecki
sposępniał.
-
Więc właśnie dziś - prawił radca - kiedy na
pańskim przyjacielu wygrałem od Deklewskiego kosz piwa nowej marki,
mówię do Szprota: wiesz pan co, zabierzmy piwo i chodźmy do
starego, a może się chłop rozrusza... Cóż to, nawet
nie prosisz nas, ażebyśmy usiedli?...
-
Ależ bardzo proszę - odpowiedział Rzecki.
- I stolik
jest... - mówił radca oglądając się po pokoju - i
miejsce, widzę, zaciszne. Ehe, he!... my tu będziem mogli
złazić się do chorego na partyjkę co wieczór...
Szprot, dobądź, synu, trybuszonik i zabierz się do szkliwa...
Niech poczciwiec zaznajomi się z nową marką...
-
Jakiż to zakład wygrał radca? - zapytał Rzecki,
któremu znowu fizjognomia zaczęła się
wyjaśniać.
-
Zakład o Wokulskiego. Widzisz pan, było tak. Jeszcze w styczniu roku
zeszłego, kiedy to Wokulski awanturował się po Bułgarii, ja
powiedziałem do Szprota, że pan Stanisław jest wariat, że
zbankrutuje i źle skończy... Tymczasem dzisiaj, wyobraź sobie,
Deklewski utrzymuje, że to on to powiedział... Naturalnie,
założyliśmy się o kosz piwa, Szprot rozstrzygnął
na moją stronę i jesteśmy u ciebie...
W
ciągu tego wyjaśnienia pan Szprot ustawił na stole trzy kufle i
odkorkował trzy butelki.
- No,
tylko spojrzyj, panie Ignacy - mówił radca podnosząc
napełniony kufel. - Kolor starego miodu, piana jak śmietana, a smak
szesnastoletniej dziewczyny. Skosztujże... Co to za smak i co to za
posmak?... Gdybyś zamknął oczy, przysiągłbyś,
że to jest A l e... O! uważasz?... Ja powiadam, że przed takim
piwem należałoby płukać usta. Powiedzże sam:
piłeś kiedy coś podobnego?...
Rzecki
wypił pół kufla.
- Dobre -
rzekł. - Skądże jednak przyszło radcy do głowy,
że Wokulski zbankrutował?
- Bo nikt w
mieście nie mówi inaczej. Przecież człowiek, który
ma pieniądze, sens w głowie i nikogo nie zarwał, nie ucieka z
miasta Bóg wie gdzie...
- Wokulski
wyjechał do Moskwy.
- Tere,
fere!... Tak wam powiedział, ażeby zmylić ślady. Ale sam
się złapał, skoro wyrzekł się nawet swoich
pieniędzy...
- Czego
się wyrzekł?... - spytał już rozgniewany pan Ignacy.
- Tych
pieniędzy, które ma w banku, a nade wszystko u Szlangbauma...
Przecież to razem wyniesie ze dwakroć sto tysięcy rubli... Kto
więc taką sumę zostawia bez dyspozycji, po prostu rzuca ją
w błoto, ten jest albo wariat, albo... zmajstrował coś takiego,
że już nie czeka na wypłatę... W całym mieście
rozlega się tylko jeden głos oburzenia przeciw temu... temu...
że go nie nazwę właściwym imieniem...
- Radco,
zapominasz się!... - zawołał Rzecki.
- Rozum
tracisz, panie Ignacy, ujmując się za takim człowiekiem -
odparł gwałtownie radca. - Bo tylko pomyśl. Pojechał po
majątek, gdzie?... na wojnę turecką... Na wojnę
turecką!... czy rozumiesz doniosłość tych
słów?... Tam zrobił majątek, ale w jaki sposób?...
Jakim sposobem można w pół roku zrobić pół
miliona rubli?..
- Bo
obracał dziesięcioma milionami rubli - odparł Rzecki - więc
nawet zrobił mniej, niżby mógł...
- Ale
czyje to były miliony?
- Suzina...
kupca... jego przyjaciela...
-
Otóż to!... Ale mniejsza; przypuśćmy, że w tym razie
nie zrobił żadnego świństwa... Co to jednakże za
interesa prowadził on w Paryżu, a później w Moskwie, na
czym również grubo zarobił?... A godziło się to
zabijać krajowy przemysł, ażeby dać osiemnaście
procent dywidendy kilku arystokratom dla wkręcenia się pomiędzy
nich?... A pięknie to sprzedawać całą
spółkę Żydom i nareszcie uciekać zostawiając
setki ludzi w nędzy lub w niepewności?... To tak robi dobry obywatel
i człowiek uczciwy?... No, pijże, panie Ignacy!... -
zawołał trącając jego kufel swoim. - Nasze kawalerskie!... Panie Szprot, pokaż,
co umiesz... nie kompromituj się przy chorym...
- Hola!... -
odezwał się doktór Szuman, który od kilku chwil
stał na progu nie zdejmując kapelusza z głowy. - Hola!... A
cóż to wy, moi panowie, jesteście ajentami domu pogrzebowego,
że mi w taki sposób urządzacie pacjenta?... Kazimierz! -
zawołał na służącego wyrzuć mi te butelki do
sieni... A panów proszę, ażebyście pożegnali chorego...
Szpital, choćby na jedną osobę, nie jest knajpą... To pan tak
wykonywasz moje zlecenia?.. - zwrócił się do Rzeckiego.- To
pan mając wadę serca będziesz mi urządzał pijatyki?...
Może jeszcze zaprosicie sobie dziewczęta?... Dobrej nocy panom... -
rzekł do radcy i Szprota - a na drugi raz nie otwierajcie mi tu piwiarni,
bo was zaskarżę o zabójstwo...
Panowie
radca Węgrowicz i ajent Szprot wynieśli się tak szybko, że
gdyby nic gęsty dym ich cygar, można by myśleć, że
nikogo nie było w pokoju.
-
Otwórz okno!... - mówił doktór do
służącego. - Oj, to! To!... dodał patrząc ironicznie
na Rzeckiego. - Twarz w płomieniach, oczy szkliste, pulsa biją tak,
że słychać na ulicy...
-
Słyszałeś pan, co on mówił o Stachu?.. - spytał
Rzecki.
- Ma
rację - odparł Szuman. - Całe miasto mówi to samo,
chociaż myli się tytułując Wokulskiego bankrutem, bo on
jest tylko półgłówkiem z tego typu, który ja
nazywam polskimi romantykami.
Rzecki
patrzył na niego prawie wylękniony.
- Nie
patrz pan tak na mnie - ciągnął spokojnym głosem Szuman -
raczej zastanów się, czy nie mam racji. Wszakże ten
człowiek ani razu w życiu nie działał przytomnie... Kiedy
był subiektem, myślał o wynalazkach i o uniwersytecie; kiedy
wszedł do uniwersytetu, zaczął bawić się
polityką. Później, zamiast robić pieniądze,
został uczonym i wrócił tu tak goły, że gdyby nie
Minclowa, umarłby z głodu... Nareszcie zaczął robić
majątek, ale - nie jako kupiec, tylko jako wielbiciel panny, która
od wielu lat ma ustaloną reputację kokietki. Nie koniec na tym,
już bowiem mając w ręku i pannę, i majątek,
rzucił oboje, a dzisiaj - co robi i gdzie jest?... Powiedz pan,
jeżeliś mądry?... Półgłówek,
skończony półgłówek! - mówił Szuman
machając ręką. - Czystej krwi polski romantyk, co to wiecznie
szuka czegoś poza rzeczywistością...
- Czy
doktór powtórzy to Wokulskiemu, gdy wróci?... -
spytał Rzecki.
- Sto razy
mu tak mówiłem, a jeżeli teraz nie powiem, to tylko dlatego,
że nie wróci...
- Co nie ma
wrócić szepnął Rzecki blednąc.
- Nie
wróci, bo albo sobie gdzieś łeb rozbije, jeżeli odzyska
rozsądek, albo weźmie się do jakiejś nowej utopii. Choćby do
wynalazków tego mitycznego Geista, który także musi być
patentowanym wariatem.
- A
doktór nie uganiałeś się nigdy za utopiami?
- Tak, ale
robiłem to odurzywszy się w waszej atmosferze. Opatrzyłem
się jednak w porę i ta okoliczność pozwala mi stawiać
jak najdokładniejsze diagnozy podobnych chorób... No, zdejmij pan
szlafrok, zobaczymy, jakie skutki wywołał wieczór
spędzony w wesołym towarzystwie...
Zbadał
Rzeckiego, kazał mu natychmiast iść do łóżka, a
na przyszłość nie robić ze swego mieszkania szynkowni.
- Pan to
także jesteś okazem romantyka; tyle tylko, żeś miał
mniej sposobności do robienia głupstw - zakończył
doktór.
Po czym
wyszedł zostawiając Rzeckiego w bardzo ponurym nastroju.
"Już
tam twoje gadanie więcej mi zaszkodzi aniżeli piwo" -
pomyślał Rzecki, a po chwili dodał półgłosem:
"Mógłby
jednakże Stach choć słówko napisać... Bo licho wie,
jakie domysły snują się człowiekowi po
głowie!..."
Przykuty
do łóżka pan Ignacy nudził się piekielnie. Więc
dla zabicia czasu odczytywał, po raz nie wiadomo który,
historię konsulatu i cesarstwa albo - rozmyślał o Wokulskim.
Oba te
jednak zajęcia, zamiast uspakajać, drażniły go... Historia
przypominała mu cudowne dzieje jednego z największych triumfatorów,
na którego dynastii Rzecki opierał wiarę w
przyszłość świata, a która to dynastia w jego oczach
padła pod oszczepem zulusa. Rozmyślania zaś o Wokulskim
prowadziły go do wniosku, że ukochany przyjaciel, a tak
niezwykły człowiek, co najmniej znajdował się na drodze do
jakiegoś moralnego bankructwa.
"Tyle
chciał zrobić, tyle mógł zrobić i nic nie
zrobił!... - powtarzał pan Ignacy ze smutkiem w sercu. - Gdybyż
choć napisał, gdzie jest i jakie ma zamiary... Gdyby chociaż
dał znać, że żyje!..."
Od pewnego
bowiem czasu trapiły pana Rzeckiego niejasne, ale złowrogie
przeczucia. Przychodził mu na myśl jego sen, kiedy po przedstawieniu
Rossiego marzyło mu się, że Wokulski skoczył za panną
Izabelą z wieży ratuszowej. To znowu przypominał sobie dziwne, a
nic dobrego nie zapowiadające zdania Stacha: "Chciałbym
zginąć sam i zniszczyć wszelkie ślady mego istnienia!"
Jak
łatwo podobne życzenie może się spełnić u
człowieka, który mówił tylko to, co czuł, i
umiał wykonywać to, co mówił!...
Codziennie
odwiedzający go doktór Szuman wcale nie dodawał mu otuchy i
już prawie znudził go powtarzaniem jednej i tej samej zwrotki:
-
Doprawdy, że trzeba być albo kompletnym bankrutem, albo wariatem,
ażeby zostawiwszy tyle pieniędzy w Warszawie, nie wydać
żadnej dyspozycji, a nawet nie donieść, gdzie jest!...
Rzecki
kłócił się z nim, ale w duszy przyznawał mu
rację.
Pewnego
dnia doktór wpadł do niego w porze niezwykłej, bo o godzinie
dziesiątej rano. Cisnął kapelusz na stół i
zawołał:
- A co,
nie miałem racji, że to jest półgłówek!...
-
Cóż się stało?... - zapytał pan Ignacy, z
góry wiedząc, o kim mowa.
-
Stało się, że już przed tygodniem ten wariat wyjechał
z Moskwy i... zgadnij pan dokąd?...
- Do
Paryża?...
- Ale
gdzie zaś!... Wyjechał do Odessy, stamtąd ma zamiar udać
się do Indyj, z Indyj do Chin i Japonii, a później przez Ocean
Spokojny do Ameryki... Rozumiem podróż, nawet naokoło
świata, sam bym mu ją radził. Ale ażeby nie napisać
słówka, zostawiając, bądź jak bądź, ludzi
życzliwych i ze dwakroć sto tysięcy rubli w Warszawie, na to,
dalibóg! trzeba mieć w wysokim stopniu rozwiniętą
psychozę...
-
Skądże te wiadomości? - spytał Rzecki.
- Z
najlepszego źródła, bo od Szlangbauma, któremu zbyt
wiele zależy na tym, ażeby dowiedzieć się o projektach
Wokulskiego. Ma mu przecież w początkach października
zapłacić sto dwadzieścia tysięcy rubli... No, a gdyby
kochany Stasio w łeb sobie palnął czy utonął, czy
umarł na żółtą febrę... Rozumiesz pan?...
Wówczas moglibyśmy albo całemu kapitałowi
ukręcić szyję, albo przynajmniej obracać nim z
pół roku bez procentu... Pan już chyba poznałeś
Szlangbauma? On przecież mnie... mnie chciał okpić!
Doktór
biegał po pokoju i gestykulował rękoma w taki sposób, jak
gdyby sam był dotknięty początkami psychozy. Nagle
zatrzymał się przed panem Ignacym, popatrzył mu w oczy i
schwycił za rękę.
- Co...
co... co?... Puls przeszło sto?... Miałeś pan dziś
gorączkę?...
- Jeszcze
nie.
- Jak to:
nie?... Przecież widzę...
-
Mniejsza!. - odparł Rzecki. - Czyby jednakże Stach zrobił
coś podobnego?...
- Ten nasz
dawny Stach, pomimo romantyzmu, może by nie zrobił; ale ten pan
Wokulski, zakochany w jaśnie wielmożnej pannie Łęckiej,
może zrobić wszystko... No, i jak pan widzisz, robi, na co go
stać...
Od tej
wizyty doktora pan Ignacy sam zaczął zeznawać, że jest z
nim niedobrze.
"To
byłoby zabawne - myślał - gdybym ja tak w tych czasach dał
nura?... Phy! trafiało się to lepszym ode mnie... Napoleon I...
Napoleon III... mały Lulu... Stach... No, cóż Stach?...
przecież jedzie teraz do Indyj..."
Zadumał
się, wstał z łóżka, ubrał się jak
należy i poszedł do sklepu ku wielkiemu zgorszeniu Szlangbauma,
który wiedział, że panu Ignacemu zabroniono podnosić
się.
Za to
przez następny dzień było mu gorzej; odleżał więc
dobę i znowu na parę godzin zaszedł do sklepu.
-
Cóż on sobie myśli, że sklep to trupiarnia?... -
rzekł jeden ze starozakonnych subiektów do pana Zięby,
który z właściwą sobie szczerością
znalazł, że ten koncept jest doskonały.
W
połowie września odwiedził pana Rzeckiego Ochocki, który
na kilka dni przyjechał tu z Zasławka.
Na jego
widok pan Ignacy odzyskał dobry humor.
-
Cóż pana tu sprowadza!... - zawołał, gorąco
ściskając kochanego przez wszystkich wynalazcę.
Ale
Ochocki był pochmurny.
-
Cóż by innego, jeżeli nie kłopoty! - odparł. - Wiesz
pan, że umarł Łęcki...
- Ojciec
tej... tej?... - zdziwił się pan Ignacy.
- Tej...
tej!... I nawet bodaj czy nie przez nią...
- W
imię Ojca i Syna... - przeżegnał się Rzecki. - Iluż
ludzi ma zamiar zgubić ta kobieta?... Bo, o ile wiem, a zapewne i dla pana
nie jest to tajemnicą, że jeżeli Stach wpadł w
nieszczęście, to tylko przez nią...
Ochocki
pokiwał głową.
-
Możesz mi pan powiedzieć, co się stało z
Łęckim?... - ciekawie zapytał pan Ignacy.
-
Żaden to sekret - odparł Ochocki. - W początkach lata
oświadczył się o pannę Izabelę marszałek...
- Ten...
ten?... Mógł być moim ojcem - wtrącił Rzecki.
-
Może też dlatego panna przyjęła go, a przynajmniej nie
odrzuciła. Więc stary zebrał manatki po dwu swoich żonach i
przyjechał na wieś do hrabiny... do ciotki panny Izabeli, u
której mieszkała wraz z ojcem...
-
Oszalał.
-
Trafiało się to i mędrszym od niego - ciągnął
Ochocki. Tymczasem, pomimo że marszałek zaczął
uważać się za konkurenta, panna Izabela co parę dni, a
później nawet i co dzień jeździła sobie w
towarzystwie pewnego inżyniera do ruin starego zamku w Zasławiu...
Mówiła, że jej to rozpędza nudy...
- I
marszałek nic?...
-
Marszałek, naturalnie, milczał, ale kobiety perswadowały pannie,
że tak robić nie wypada. Ona zaś ma w tych razach jedną
odpowiedź: "Marszałek powinien być kontent, jeżeli
wyjdę za niego, a wyjdę nie po to, aby wyrzekać się moich
przyjemności..."
- I pewnie
marszałek przydybał ich na czym w owych ruinach? - wtrącił
Rzecki.
- Ii... nie!...
nawet tam nie zaglądał. A gdyby i zajrzał, przekonałby
się, że panna Izabela brała z sobą naiwnego inżynierka
po to, ażeby w jego asystencji tęsknić za Wokulskim...
- Za
Wo-kul-skim?...
- Przynajmniej
tak domyślano się - mówił Ochocki. - Tym razem ja sam
zwróciłem jej uwagę, że w towarzystwie jednego
wielbiciela nie wypada tęsknić za drugim. Ale ona odpowiedziała
mi swoim zwyczajem: "Niech będzie kontent, że pozwalam mu
patrzeć na siebie..."
- To osioł
ten inżynier!...
- Nie bardzo,
gdyż pomimo całej naiwności spostrzegł się i pewnego
dnia, a nawet przez wszystkie dnie następne nie pojechał z panną
tęsknić między gruzami. Jednocześnie zaś
marszałek, zazdrosny o inżyniera, zaprzestał konkurów i
wyniósł się na Litwę w sposób tak demonstracyjny,
że panna Izabela i hrabina dostały spazmów, a poczciwy
Łęcki nawet nie kiwnąwszy palcem umarł na apopleksję...
Skończywszy
opowiadać Ochocki objął się rękoma za głowę
i śmiał się.
- I
pomyśleć tu - dodał - że tego rodzaju kobieta tylu ludziom
głowy zawróciła...
-
Ależ to potwór!... - zawołał Rzecki.
- Nie.
Nawet niegłupia i niezła w gruncie rzeczy, tylko... taka jak
tysiące innych z jej sfery.
-
Tysiące?...
-
Niestety!... - westchnął Ochocki. - Wyobraź pan sobie klasę
ludzi majętnych lub zamożnych, którzy dobrze jedzą, a
niewiele robią. Człowiek musi w jakiś sposób
zużywać siły; więc jeżeli nie pracuje, musi wpaść
w rozpustę, a przynajmniej drażnić nerwy... I do rozpusty
zaś, i do drażnienia nerwów potrzebne są kobiety
piękne, eleganckie, dowcipne, świetnie wychowane, a raczej
wytresowane w tym właśnie kierunku... Toż to ich jedyna
kariera...
- I panna
Izabela zaciągnęła się w ich szeregi?...
- To jest,
właściwie zaciągnęli ją... Przykro mi to
mówić, ale panu mówię, ażebyś wiedział,
o jaką to kobietę potknął się Wokulski...
Rozmowa
urwała się - zaczął ją Ochocki pytając:
-
Kiedyż on wraca?
-
Wokulski?... - odparł pan Ignacy. - Przecież wyjechał do Indyj,
Chin, Ameryki...
Ochocki
rzucił się na krześle.
- To
niepodobna!... - zawołał. - Chociaż... - dodał po
namyśle.
- Czy ma
pan jakie wskazówki, że tam nie pojechał?.. - zapytał
Rzecki zniżonym głosem.
-
Żadnych. Tylko dziwię się nagłej decyzji... Kiedym tu
był ostatnim razem, obiecał mi załatwić pewien interes...
Ale...
- I
niezawodnie załatwiłby go ten dawny Wokulski. Ten nowy zaś
zapomniał nie tylko o pańskich interesach... Przede wszystkim o
własnych...
- Że
on wyjedzie - mówił Ochocki jakby do siebie - tego można
było spodziewać się, ale nie podoba mi się ta
nagłość. Pisał do pana?..
- Ani
litery, i do nikogo - odparł stary subiekt.
Ochocki
kręcił głową.
-
Musiało się tak stać - mruknął.
- Dlaczego
musiało się stać?... - wybuchnął Rzecki. -
Cóż to on bankrut czy może nie miał zajęcia?... Taki
sklep, spółka to fraszki? A nie mógł ożenić
się z kobietą piękną, zacną...
-
Znalazłoby się więcej takich kobiet - wtrącił
Ochocki.- Wszystko to było dobre - mówił ożywiając się
- ale nie dla człowieka z jego usposobieniem...
- Jak pan
to rozumiesz? - pochwycił Rzecki, któremu rozmowa o Wokulskim
sprawiała taką przyjemność jak o kochance. - Jak pan to
rozumiesz?... Poznałeś pan bliżej tego człowieka?... -
pytał natarczywie, a oczy mu błyszczały.
-
Poznać go łatwo. Był to jednym słowem człowiek
szerokiej duszy.
- Oto
właśnie!... - odezwał się Rzecki wybijając takt palcem
i wpatrując się w Ochockiego jak w obraz. - Co pan jednak rozumiesz
przez tę szerokość?... Pięknie powiedziane!...
Wytłomacz to pan, a jasno!...
Ochocki
uśmiechnął się.
- Widzi
pan - rzekł - ludzie małej duszy dbają tylko o swoje interesa,
nie sięgają myślą poza dzień dzisiejszy i mają
wstręt do rzeczy nieznanych. Byle im było spokojnie i suto... Taki
zaś facet jak on troszczy się interesami tysięcy, patrzy nieraz
o kilkadziesiąt lat naprzód, a każda rzecz nieznana i
nierozstrzygnięta pociąga go w sposób nieprzeparty. To nawet
nie jest żadna zasługa, tylko mus. Jak żelazo bez namysłu
rusza się za magnesem albo pszczoła lepi swoje komórki, tak
ten gatunek ludzi rzuca się do wielkich idei i niezwykłych prac...
Rzecki
ściskał go za obie ręce i drżał ze wzruszenia.
- Szuman -
rzekł - mądry doktór Szuman mówi, że Stach jest
wariat, polski romantyk.
-
Głupi Szuman ze swoim żydowskim klasycyzmem!... - odparł
Ochocki. - On nawet nie domyśla się, że cywilizacji nie
stworzyli ani filistrowie, ani geszefciarze, lecz właśnie tacy
wariaci... Gdyby rozum polegał na myśleniu o dochodach, ludzie do
dzisiejszego dnia byliby małpami...
-
Święte słowa... piękne słowa!... - powtarzał
subiekt. - Wytłomaczże pan jednak: jakim sposobem człowiek,
podobny Wokulskiemu, mógł... tak oto... zaawanturować
się?..
-
Proszę pana, ja się dziwię, że to tak późno
nastąpiło!... - odparł Ochocki wzruszając ramionami. -
Przecież znam jego życie i wiem, że ten człowiek prawie
dusił się tutaj od dzieciństwa. Miał aspiracje naukowe,
lecz nie było ich czym zaspokoić; miał szerokie instynkta społeczne,
ale czego dotknął się w tym kierunku, wszystko padało... Nawet
ta marna spółczyna, którą zatożył,
zwaliła mu na łeb tylko pretensje i nienawiści...
- Masz pan
rację!... masz pan rację!... - powtarzał Rzecki.- A teraz ta
panna Izabela...
- Tak, ona
mogła go uspokoić. Mając szczęście osobiste,
łatwiej pogodziłby się z otoczeniem i zużyłby
energię w tych kierunkach, jakie są u nas możliwe. Ale...
nietęgo trafił...
- A co
dalej?...
- Czy ja
wiem?.. - szepnął Ochocki. - Dziś jest on podobny do wyrwanego
drzewa. Jeżeli znajdzie grunt właściwy, a w Europie może go
znaleźć, i jeżeli ma jeszcze energię, to wlezie w
jakąś robotę i bodaj czy nie zacznie naprawdę
żyć... Ale jeżeli wyczerpał się, co także w jego
wieku jest możliwym...
Rzecki
podniósł palec do ust.
- Cicho!...
cicho!... - przerwał. - Stach ma energię... o, ma!... On jeszcze
wypłynie... wypły...
Odszedł od
okna i oparłszy się o futrynę zaczął szlochać.
- Taki jestem
chory - mówił - taki rozdrażniony... - Bo ja mam podobno
wadę serca... Ale to przejdzie... przejdzie... Tylko dlaczego on tak
ucieka... kryje się... nie pisze?..:
- Ach, jak ja
rozumiem - zawołał Ochocki - ten wstręt człowieka rozbitego
do rzeczy, które mu przypominają przeszłość!... Jak
ja to znam, choćby z małego doświadczenia... Wyobraż pan
sobie, że kiedy zdawałem w gimnazjum egzamin dojrzałości,
musiałem w pięć tygodni przejść kursa łaciny i
greki z siedmiu klas, bom się tego nigdy nie chciał uczyć. No i
jakoś wykręciłem się na egzaminie, ale tak przedtem
pracowałem, żem się przepracował.
Od tej pory nie
tylko nie mogłem patrzeć na książki łacińskie albo
greckie, ale nawet myśleć o nich. Nie mogłem patrzeć na
gmach szkolny, unikałem kolegów, którzy pracowali razem ze
mną, ale nawet musiałem opuścić owe mieszkanie, gdzie
uczyłem się dzień i noc. Trwało to parę miesięcy
i naprawdę nie pierwej uspokoiłem się, ażem... Wiesz pan,
com zrobił? Rzuciłem do pieca wszystkie podręczniki greckie i
łacińskie i spaliłem bestie!... Paskudziło się to z
godzinę, ale kiedy ostatecznie kazałem popioły wysypać na
śmietnik, ozdrowiałem! Chociaż i dziś jeszcze dostaję
bicia serca na widok greckich liter albo łacińskich
wyjątków: panis, piscis, crinis... Aaa... jakie to
obrzydliwe...
Nie dziwże
się pan - kończył Ochocki - że Wokulski umyka stąd
aż do Chin... Długie udręczenie może doprowadzić
człowieka do wścieklizny... Chociaż i to przechodzi...
- A
czterdzieści sześć lat, panie?... - zapytał Rzecki.
- A silny
organizm?... a tęgi mózg?... No, ale zagadałem się...
Bywaj mi pan zdrów...
- Co,
może wyjeżdżasz pan?...
- Aż
do Petersburga - odparł Ochocki. - Muszę pilnować testamentu
nieboszczki Zasławskiej, który chce obalić wdzięczna
rodzina. Posiedzę tam, bodaj czy nie do końca października.
- Jak
tylko będę miał wiadomość od Stacha, zaraz panu
doniosę. Tylko przyślij mi pan adres.
- I ja panu dam
znać, tylko zachwycę języka... Chociaż
wątpię... Do widzenia!...
-
Rychłego powrotu...
Rozmowa z
Ochockim orzeźwiła pana Ignacego. Zdawało się, że
stary subiekt nabrał sił nagadawszy się z człowiekiem,
który nie tylko rozumiał ukochanego Stacha, ale i przypominał
go w wielu punktach.
"On
był taki sam - myślał Rzecki. - Energiczny, trzeźwy, a mimo
to zawsze pełen idealnych popędów..."
Można
powiedzieć, że od tego dnia zaczęła się
rekonwalescencja pana Ignacego. Opuścił łóżko, potem
szlafrok zamienił na surdut, bywał w sklepie i nawet często
wychodził na ulicę. Szuman zachwycał się
trafnością swojej kuracji, dzięki której choroba serca
zatrzymała się w rozwoju.
- Co
będzie dalej - mówił do Szlangbauma - nie wiadomo. Ale fakt, że od
kilku dni stary ma się lepiej. Odzyskał apetyt i sen, a nade wszystko
opuściła go apatia. Z Wokulskim miałem to samo.
Naprawdę
zaś Rzecki pokrzepiał się nadzieją, że prędzej
lub później będzie miał list od swego Stacha.
"Już
może jest w Indiach - myślał - więc w końcu
września powinien bym mieć wiadomość.. .No, o spóźnienie
w takich razach nietrudno; ale za październik dam głowę..."
Rzeczywiście,
w epokach wskazanych nadeszły wiadomości o Wokulskim, lecz bardzo
dziwne.
W
końcu września wieczorem odwiedził pana Ignacego Szuman i
śmiejąc się rzekł:
- Tylko
uważaj pan, jak ten półgłówek zainteresował
ludzi. Pachciarz z Zasławka mówił Szlangbaumowi, że
furman nieboszczki prezesowej widział niedawno Wokulskiego w lesie
zasławskim. Opisywał nawet, jak był ubrany i na jakim koniu
jechał...
-
Może być!... - wtrącił ożywiony pan Ignacy.
-
Farsa!... Gdzie Krym, gdzie Rzym, gdzie Indie, a gdzie Zasławek?... -
odparł doktór. - Tym bardziej że prawie jednocześnie inny
Żydek, handlujący węglami, widział znowu Wokulskiego w
Dąbrowie... A nawet więcej, bo jakoby dowiedział się,
że ów Wokulski kupił od jednego górnika, pijaczyny, dwa
naboje dynamitowe... No, już tego głupstwa chyba i pan nie zechcesz
bronić?...
- Ale
cóż by to znaczyło?...
- Nic.
Widocznie Szlangbaum musiał między Żydkami ogłosić
nagrodę za dowiedzenie się o Wokulskim, więc teraz każdy
będzie upatrywał Wokulskiego bodajby w mysiej jamie... I
święty rubel tworzy jasnowidzących!... - zakończył
doktór śmiejąc się ironicznie.
Rzecki
musiał przyznać, że pogłoski nie miały sensu, a
wyjaśnienie ich przez Szumana było najzupełniej racjonalne.
Pomimo to niepokój o Wokulskiego wzmógł się.
Niepokój
jednak zamienił się w istotną trwogę wobec faktu
nieulegającego już żadnej wątpliwości. Oto w dniu
pierwszego października jeden z rejentów zawezwał do siebie
pana Ignacego i pokazał mu akt, zeznany przez Wokulskiego przed wyjazdem
do Moskwy.
Był
to formalny testament; w którym Wokulski rozporządził
pozostałymi w Warszawie pieniędzmi, z których
siedemdziesiąt tysięcy rs leżały w banku, zaś sto
dwadzieścia tysięcy rs. u Szlangbauma.
Dla osób
obcych rozporządzenie to było dowodem niepoczytalności
Wokulskiego; Rzeckiemu jednak wydało się całkiem logiczne.
Testator zapisał: ogromną sumę stu czterdziestu tysięcy
rubli Ochockiemu, dwadzieścia pięć tysięcy rs. Rzeckiemu,
dwadzieścia tysięcy rs. Helence Stawskiej. Pozostałe zaś
pięć tysięcy rs. podzielił między swoją
dawną służbę albo biedaków, którzy mieli z
nim stosunki. Z tej sumy otrzymali po pięćset rubli: Węgiełek,
stolarz z Zasławia, Wysocki, furman z Warszawy, i drugi Wysocki, jego
brat, dróżnik ze Skierniewic.
Wokulski
rzewnymi słowami prosił obdarowanych, ażeby zapisy przyjęli
jak od zmarłego; rejenta zaś zobowiązał do
nieogłaszania aktu przed pierwszym październikiem.
Między
ludźmi, którzy znali Wokulskiego, zrobił się hałas,
posypały się plotki, insynuacje, obrazy osobiste... Szuman zaś w
rozmowie z Rzeckim wypowiedział taki pogląd:
- O
zapisie dla pana dawno wiedziałem... Ochockiemu dał blisko milion
złotych, ponieważ odkrył w nim wariata tego co sam gatunku... No
i prezent dla córeczki pięknej pani Stawskiej rozumiem - dodał
z uśmiechem - jedno mnie tylko intryguje...
-
Cóż mianowicie.? - spytał Rzecki przygryzając wąsy.
-
Skąd się wziął między obdarowanymi ów
dróżnik Wysocki?:.. zakończył Szuman.
Zanotował
jego imię i nazwisko i wyszedł zamyślony.
Wielki
był niepokój Rzeckiego o to, co mogło się stać z
Wokulskim, dlaczego zrobił zapis i dlaczego przemawiał w nim jak
człowiek myślący o bliskiej śmierci... Wnet jednak
trafiły się wypadki, które obudziły w panu Ignacym
iskrę nadziei lub do pewnego stopnia wyjaśniły dziwne
postępowanie Wokulskiego.
Przede
wszystkim Ochocki, zawiadomiony o darze, nie tylko natychmiast
odpowiedział z Petersburga, że zapis przyjmuje i że
całą gotówkę chce mieć w początkach listopada,
ale jeszcze zastrzegł sobie u Szlangbauma procent za miesiąc
październik.
Nadto
zaś napisał do Rzeckiego list z zapytaniem: czy pan Ignacy nie
dałby mu ze swego kapitału dwudziestu jeden tysięcy rubli
gotowizną, w zamian za sumę płatną na święty Jan,
którą Ochocki miał na hipotece wiejskiego majątku?
"Bardzo
zależy mi na tym - kończył swój list - ażeby
wszystko, co posiadam, mieć w ręku, gdyż w listopadzie stanowczo
muszę wyjechać za granicę. Objaśnię to panu przy
osobistej rozmowie..."
"Dlaczego
on tak nagle wyjeżdża za granicę i dlaczego zbiera wszystkie
pieniądze?... - zapytywał sam siebie Rzecki. - Dlaczego w końcu
odkłada wyjaśnienia do rozmowy osobistej?..."
Naturalnie,
że przyjął propozycję Ochockiego; zdawało mu się,
że w tym nagłym wyjeździe i niedomówieniach tkwi
jakaś otucha.
"Kto
wie - myślał - czy Stach pojechał do Indyj ze swoim
półmilionem?... Może oni obaj z Ochockim zejdą się w
Paryżu, u tego dziwnego Geista?... Jakieś metale... jakieś
balony!... Widocznie chodzi im o utrzymanie tajemnicy, przynajmniej do
czasu..."
W tym
jednak razie pomieszał mu rachunki Szuman powiedziawszy przy jakiejś
okazji:
-
Dowiadywałem się w Paryżu o tego sławnego Geista
myśląc, że Wokulski może się o niego zechce
zaczepić. No, ale Geist, niegdyś bardzo zdolny chemik, jest dziś
skończonym wariatem... Cała Akademia śmieje się z jego
pomysłów!...
Drwiny
całej Akademii z Geista mocno zachwiały nadziejami Rzeckiego.
Jużci, jeżeli kto, to tylko Akademia Francuska mogłaby
ocenić wartość owych metali czy balonów... A jeżeli
mędrcy zadecydowali, że Geist jest wariatem, to już chyba
Wokulski nie miałby co robić u niego.
"Gdzie
i po co w takim razie wyjechał? - myślał Rzecki. - Ha,
oczywiście, wyjechał w podróż, bo mu tu było
źle... Jeżeli Ochocki musiał opuścić mieszkanie, w
którym dokuczyła mu tylko gramatyka grecka, to Wokulski
mógł tym bardziej wynieść się z miasta, gdzie mu tak
dokuczyła kobieta... I gdybyż to tylko ona!... Czy był kiedy
człowiek bardziej szkalowany od niego?..."
"Ale
dlaczego on zrobił prawie testament i jeszcze napomykał w nim o
śmierci?..." - dodawał pan Ignacy. .
Tę
wątpliwość rozjaśniła mu wizyta Mraczewskiego.
Młody człowiek przyjechał do Warszawy niespodzianie i
przyszedł do Rzeckiego z miną zakłopotaną. Rozmawiał
urywkowo, a w końcu napomknął, że pani Stawska waha
się przyjąć darowizny Wokulskiego i że jemu samemu dar ten
wydaje się niepokojącym...
- Dzieciak
jesteś, mój kochany!... - oburzył się pan Ignacy.-
Wokulski zapisał jej czy Helci dwadzieścia tysięcy rubli, bo
polubił kobietę; a polubił ją, bo w jej domu znajdował
spokój w najcięższych czasach dla siebie... Wiesz przecie,
że kochał się w pannie Izabeli?..
- To wiem
- odparł nieco spokojniej Mraczewski - ale wiem i o tym, że pani
Stawska miała do Wokulskiego słabość...
-
Więc i cóż?... Dziś Wokulski jest dla nas wszystkich
prawie umarłym i Bóg wie, czy go kiedy zobaczymy.
Mraczewskiemu
twarz rozjaśniła się.
- To
prawda - rzekł - to prawda!... Pani Stawska może przyjąć
zapis od zmarłego, a ja nie potrzebuję się obawiać
wspomnień o nim...
I
wyszedł bardzo kontent z tego, że Wokulski może już nie
żyje.
"Stach
miał rację - myślał pan Ignacy - nadając taką
formę swoim zapisom. Umniejszył kłopotu obdarowanym, a nade
wszystko tej poczciwej pani Helenie..."
W sklepie
Rzecki bywał ledwie raz na kilka dni, jedyne zaś jego zajęcie,
notabene bezpłatne, polegało na układaniu wystawy w oknach, co
zwykle robił w nocy z soboty na niedzielę. Stary subiekt bardzo
lubił to układanie, a Szlangbaum sam go o nie prosił w nadziei,
że pan Ignacy umieści swój kapitał w jego kantorze na
niewysoki procent.
Ale i te
rzadkie odwiedziny wystarczyły panu Ignacemu do zorientowania się,
że w sklepie zaszły gruntowne zmiany na gorsze. Towary, lubo
pokaźne na oko, były liche, choć zarazem zniżyła
się trochę ich cena; subiekci w arogancki sposób traktowali
publiczność i dopuszczali się drobnych nadużyć,
które nie uszły uwagi Rzeckiego. Nareszcie dwu nowych
inkasentów dopuściło się malwersacji na sto
kilkadziesiąt rubli.
Kiedy pan
Ignacy wspomniał o tym Szlangbaumowi, usłyszał odpowiedź :
-
Proszę pana, publiczność nie zna się na dobrym towarze,
tylko na tanim... A co do malwersacji, te się wszędzie trafiają.
Skąd zresztą wezmę innych ludzi?
Pomimo
tęgiej miny Szlangbaum jednak martwił się, a Szuman drwił z
niego bez miłosierdzia.
- Prawda,
panie Szlangbaum - mówił doktór - że gdyby w kraju
zostali sami Żydzi, wyszlibyśmy z torbami z interesu! Bo jedni
okpiwaliby nas, a drudzy nie daliby się łapać na nasze sztuki...
Mając
dużo wolnego czasu pan Ignacy dużo rozmyślał i dziwił
się, że teraz po całych dniach zaprzątały go kwestie,
które dawniej nawet nie przeszły mu przez głowę.
"Dlaczego
nasz sklep upadł?... - mówił do siebie. - Bo gospodaruje w nim
Szlangbaum, nie Wokulski. A dlaczego nie gospodaruje Wokulski?... Bo jak to
wspomniał Ochocki, Stach dusił się tutaj prawie od
dzieciństwa i nareszcie musiał uciec na świeże
powietrze..."
I
przypomniał sobie najwydatniejsze momenta z życia Wokulskiego. Kiedy
chciał uczyć się, jeszcze jako subiekt Hopfera, wszyscy mu
dokuczali. Kiedy wstąpił do uniwersytetu, zażądano od niego
poświęceń. Kiedy wrócił do kraju, nawet pracy mu
odmówiono. Kiedy zrobił majątek, obrzucono go podejrzeniami, a
kiedy zakochał się, ubóstwiana kobieta zdradziła go w
najnikczemniejszy sposób...
"Trzeba
przyznać - rzekł pan Ignacy - że w takich warunkach zrobił,
co mógł najlepszego..."
Ale
jeżeli Wokulskiego siła faktów wypchnęła z kraju,
dlaczego sklepu po nim nie odziedziczył bodajby on sam, Rzecki, nie
zaś Szlangbaum?...
Bo on,
Rzecki, nigdy o tym nie myślał, ażeby posiadać własny
sklep. On walczył za interesa Węgrów albo czekał, aż
Napoleonidzi świat przebudują. I cóż się
stało?... Świat nie poprawił się, Napoleonidzi
wyginęli, a właścicielem sklepu został Szlangbaum.
"Strach,
ile się u nas marnuje uczciwych ludzi - myślał. - Katz
palnął sobie w leb, Wokulski wyjechał, Klejn Bóg wie
gdzie, a Lisiecki musiał także się wynosić, bo dla niego
nie było tu miejsca..."
Wobec tych
medytacyj pan Ignacy doznawał wyrzutów sumienia, pod wpływem
których począł mu się zarysowywać jakiś plan na
przyszłość...
"Wejdę
- mówił - do spółki z panią Stawską i z
Mraczewskim. Oni mają dwadzieścia tysięcy rubli, ja
dwadzieścia pięć tysięcy, więc za taką sumę
możemy otworzyć porządny sklep choćby pod bokiem
Szlangbaumowi..."
Projekt
ten tak go opanował, że pod jego wpływem czuł się
nawet zdrowszym. Wprawdzie coraz częściej doznawał bólu w
ramionach i duszności, ale nie zważał na to...
"Pojadę
na kurację choćby za granicę - myślał -
pozbędę się tych głupich duszności i wezmę
się do roboty naprawdę... Cóż to, czy tylko Szlangbaum ma
robić u nas majątek?..."
Czuł
się młodszym i rzeźwiejszym, choć Szuman nie radził mu
wychodzić na ulicę i zalecał unikać wzruszeń.
Sam
doktór jednakże często zapominał o własnym
przepisie.
Raz
wpadł do Rzeckiego z rana, wzburzony tak, że zapomniał
włożyć krawata na szyję.
- Wiesz
pan - zawołał - pięknych rzeczy dowiedziałem się o
Wokulskim!...
Pan Ignacy
położył na stole nóż i widelec (właśnie
jadł befsztyk z borówkami) i uczul ból w ramionach.
-
Cóż się stało?... - zapytał słabym głosem.
- Pyszny
jest Staś!... - mówił Szuman. - Odnalazłem tego
dróżnika Wysockiego w Skierniewicach, wybadałem go i wiesz
pan, com odkrył?...
-
Skądże mogę wiedzieć?... - spytał Rzecki,
któremu na chwilę zrobiło się ciemno w oczach.
-
Wyobraź pan sobie - mówił zirytowany Szuman - że... to
bydlę... to zwierzę... wtedy w maju, kiedy jechał z
Łęckimi do Krakowa, rzucił się w Skierniewicach pod
pociąg!... Wysocki go uratował...
- Ehl... -
mruknął Rzecki.
- Nie:
eh!... tylko tak jest. Z czego widzę, że kochany Stasieczek, obok
romantyzmu, miał jeszcze manię samobójstwa...
Założyłbym się o cały mój majątek, że
on już nie żyje!...
Nagle
umilkł spostrzegłszy straszną zmianę na twarzy pana
Ignacego. Zmieszał się niesłychanie, sam prawie
zaniósł go na łóżko i przysiągł sobie,
że już nigdy nie będzie zaczepiać tych kwestyj.
Ale los
zrządził inaczej.
W
końcu października bryftrygier oddał Rzeckiemu list
rekomendowany pod adresem Wokulskiego.
List
pochodził z Zasławia, pismo było niewprawne.
"Czyby
od Węgiełka..." - pomyślał pan Ignacy i otworzył
kopertę.
"Wielmożny
panie ! - pisał Węgiełek. - Najpierwej dziękujemy
wielmożnemu panu za pamięć o nas i za te pięćset
rubli, którymi nas wielmożny pan znowu obdarzył, i za
wszystkie dobrodziejstwa, które otrzymaliśmy z jego szczodrobliwej
ręki, dziękujemy: matka moja, żona moja i ja... Po drugie
zaś wszyscy troje zapytujemy się o zdrowie i życie
wielmożnego pana i czy pan szczęśliwie do dom
powrócił. Pewno, że tak jest, bo inaczej nie wysłałby
nam pan swego wspaniałego daru. Tylko żona moja jest bardzo o wielmożnego
pana niespokojna i po nocach nie sypia, a nawet chciała, ażebym sam
do Warszawy pojechał, zwyczajnie jak kobieta.
Bo to u
nas, wielmożny panie, we wrześniu, tego samego dnia, kiedy
wielmożny pan idąc na zamek spotkał moją matkę przy
kartoflach, trafiło się wielkie zdarzenie. Tylko co matka
wróciła z pola i nastawiła wieczerzę, aż tu w zamku
dwa razy tak strasznie huknęło, jak pioruny, a w miasteczku szyby
się zatrzęsły. Matce garnczek wypadł z rąk i zaraz
mówi do mnie:
<<Leć
na zamek, bo tam może bawi się jeszcze pan Wokulski, więc
żeby go nieszczęście nie spotkało.>> I ja też
zaraz poleciałem.
Chryste
Panie! Ledwieżem poznał górę. Z czterech ścian
zamku, co się jeszcze mocno trzymały, została tylko jedna, a
trzy zmielone prawie na mąkę. Kamień, cośmy, na nim rok
temu wycięli wiersze, rozbity na jakie dwadzieścia
kawałków, a w tym miejscu, gdzie była zawalona studnia,
zrobił się dół i gruzów nasypało w niego
więcej niż na stodołę.
Ja
myślę, że to mury same zawaliły się ze starości;
ale matka mówi, że to może kowal nieboszczyk, com o nim
wielmożnemu państwu rozpowiadał, że on taką psotę
zrobił.
Nic nie
mówiąc nikomu o tym, że wielmożny pan szedł wtedy na
zamek, przez cały tydzień grzebałem między gruzami, czy,
broń Boże, nie stało się nieszczęście. I dopiero,
kiedym śladu nie znalazł, ucieszyłem się tak, że na
tym miejscu święty krzyż stawiam, cały z drzewa
dębowego, nie malowany, ażeby była pamiątka, jako
wielmożny pan od nieszczęścia się ocalił. Ale moja
żona, kobiecym obyczajem, wciąż się niepokoi... Więc
dlatego pokornie upraszam wielmożnego pana, ażeby nam dał
znać o sobie, że żyje i że zdrów jest...
Ksiądz
proboszcz jegomość taki poradził mi wyciąć napis na
krzyżu:
Non
omnis moriar...
Ażeby
ludzie wiedzieli, że choć stary zamek, pamiątka z czasów
dawnych, w gruzy się rozleciał, to przecie nie wszystek
zginął i jeszcze niemało zostanie po nim do widzenia nawet dla
naszych wnuków..."
"A
zatem Wokulski był w kraju!..." - zawołał ucieszony Rzecki
i posłał po doktora prosząc go, ażeby przyszedł natychmiast.
W
niecały kwadrans zjawił się Szuman. Dwa razy przeczytał
podany mu list i ze zdziwieniem przypatrywał się ożywionej
fizjognomii pana Ignacego.
-
Cóż doktór na to?... - zapytał triumfalnie Rzecki.
Szuman
zdziwił się jeszcze mocniej.
- Co ja na
to?... - powtórzył. - Że stało się, co
przepowiadałem Wokulskiemu jeszcze przed jego wyjazdem do Bułgarii.
Przecież to jasne, że Stach zabił się w Zasławiu.
Rzecki
uśmiechnął się.
-
Ależ zastanów się, panie Ignacy - mówił
doktór, z trudnością hamując wzruszenie. -- Pomyśl
tylko : widziano go w Dąbrowie, jak kupował naboje, potem widziano go
w okolicach Zasławka, a nareszcie w samym Zasławiu. Myślę,
że w zamku musiało coś kiedyś zajść między
nim a tą... tą potępienicą. Bo nawet mnie raz
wspomniał, że chciałby zapaść się pod ziemię
tak głęboko jak studnia zasławska...
- Gdyby
zechciał się zabić, mógłby to zrobić dawniej...
Zresztą i pistolet by wystarczył, nie dynamit - odparł Rzecki.
-
Toteż zabijał się... Ale że w każdym calu była to
wściekła bestia, więc mu pistolet nie wystarczał... Jemu
trzeba było lokomotywy, ażeby zginąć... Samobójcy
umieją być wybredni, wiem o tym!...
Rzecki
kręcił głową i uśmiechał się.
-
Więc co pan myślisz, u diabła?... - zawołał
zniecierpliwiony Szuman. - Czy masz jaką inną hipotezę.?...
- Mam.
Stacha po prostu dręczyły wspomnienia tego zamku, więc
chciał go zniszczyć, jak Ochocki zniszczył grecką
gramatykę, kiedy się na niej przepracował. Jest to także
odpowiedź dana tej pannie, która podobno co dzień
jeździła tęsknić do tych gruzów...
-
Ależ to byłoby dzieciństwo!... Czterdziestoletni chłop nie
może postępować jak uczeń...
- Kwestia
temperamentu - odparł Rzecki spokojnie. - Jedni odsyłają
pamiątki, a on swoją wysadził w powietrze... Szkoda tylko,
że tej Dulcynei nie było między gruzami.
Doktór
zamyślił się.
-
Wściekła bestia!... Ale gdzież by teraz się podział,
jeżeliby żył?...
- Teraz
właśnie podróżuje z lekkim sercem. A nie pisze,
bośmy mu już widać wszyscy obrzydli... - dokończył
ciszej pan Ignacy.- Zresztą, gdyby tam zginął, pozostałby
jakiś ślad...
-
Swoją drogą, nie przysiągłbym, że pan nie masz racji,
chociaż... ja w to nie wierzę - mruknął Szuman.
Kiwał
smutnie głową i mówił:
-
Romantycy muszą wyginąć, to darmo; dzisiejszy świat nie dla
nich... Powszechna jawność sprawia to, że już nie wierzymy
ani w anielskość kobiet, ani w możliwość
ideałów. Kto tego nie rozumie, musi zginąć albo
dobrowolnie sam ustąpić...
Ale jaki
to człowiek stylowy!... - zakończył. - Umarł przywalony
resztkami feudalizmu. Zginął, aż ziemia zadrżała...
Ciekawy typ, ciekawy...
Nagle
schwycił kapelusz i wybiegł z pokoju mrucząc:
-
Wariaty!... wariaty!... cały świat mogliby zarazić swoim
obłędem...
Rzecki
wciąż uśmiechał się.
"Niech
mnie diabli wezmą - mówił do siebie - jeżeli co do Stacha
nie mam racji!... Powiedział pannie: adieu! i pojechał... Oto
cały sekret. Byle wrócił Ochocki, dowiemy się
prawdy..."
Był w
tak dobrym usposobieniu, że wydobył spod łóżka
gitarę, naciągnął struny i przy jej akompaniamencie
zaczął nucić:
Wiosna
się budzi w całej naturze,
Witana nowym
słowików pieniem...
W zielonym
gaju, ponad strumieniem,
Kwitnęły
dwie piękne róże...
Ostry
ból w piersiach przypomniał mu, że nie powinien się
męczyć.
Niemniej
czuł w sobie ogromną energię.
"Stach
- myślał - wziął się do jakiejś wielkiej roboty,
Ochocki jedzie do niego, więc muszę i ja pokazać, co umiem...
Precz z marzeniami!... Napoleonidzi już nie poprawią świata i
nikt go nie poprawi, jeżeli i nadal będziemy postępować jak
lunatycy... Zawiążę spółkę z Mraczewskimi,
sprowadzę Lisieckiego, znajdę Klejna i spróbujemy, panie
Szlangbaum, czy tylko ty masz rozum... Do licha, co może być
łatwiejszego aniżeli zrobienie pieniędzy, jeżeli chce
się tego?
A jeszcze
z takim kapitałem i takimi ludźmi!..."
W
sobotę po rozejściu się subiektów wieczorem pan Ignacy
wziął od Szlangbauma klucz od tylnych drzwi sklepu, ażeby na
przyszły tydzień ułożyć wystawę w oknach.
Zapalił
jedną lampę, z głównego okna wydobył przy pomocy
Kazimierza żardynierkę i dwa wazony saskie, a na ich miejsce
ustawił wazony japońskie i starorzymski stolik. Następnie
kazał służącemu iść spać, miał bowiem
zwyczaj własnoręcznie rozkładać przedmioty drobne, a
osobliwie mechaniczne zabawki. Nie chciał zresztą, ażeby prosty
człowiek wiedział, że on sam najlepiej bawi się sklepowymi
zabawkami.
Jak
zwykle, tak i tym razem wydobył wszystkie, zapełnił nimi
cały kontuar i wszystkie jednocześnie nakręcił. Po raz
tysiączny w życiu przysłuchiwał się melodiom
grających tabakierek i patrzył, jak niedźwiedź wdrapuje
się na słup, jak szklana woda obraca młyńskie koła,
jak kot ugania się za myszą, jak tańczą krakowiacy, a na
wyciągniętym koniu pędzi dżokej.
I
przypatrując się ruchowi martwych figur po tysiączny raz w
życiu powtarzał :
"Marionetki!...
Wszystko marionetki!... Zdaje im się, że robią, co chcą, a
robią tylko, co im każe sprężyna, taka ślepa jak
one..."
Kiedy
źle kierowany dżokej wywrócił się na
tańczących parach, pan Ignacy posmutniał.
"Dopomóc
do szczęścia jeden drugiemu nie potrafi - myślał - ale
zrujnować cudze życie umieją tak dobrze, jak gdyby byli
ludźmi..."
Nagle
usłyszał łoskot. Spojrzał w głąb sklepu i
zobaczył wydobywającą się spod kontuaru ludzką
figurę.
"Złodziej?..."
- przeleciało mu przez głowę.
- Bardzo
przepraszam, panie Rzecki, ale... ja zaraz przyjdę odezwała się
figura z oliwkową twarzą i czarnymi włosami. Pobiegła do
drzwi, otworzyła je pośpiesznie i znikła.
Pan Ignacy
nie mógł podnieść się z fotelu; ręce mu
opadły, nogi odmówiły posłuszeństwa. Tylko serce
uderzało w nim jak dzwon rozbity, a w oczach zrobiło mu się
ciemno.
"Cóż,
u diabła, ja się zląkłem? - szepnął. -
Wszakże to jest ten... ten Izydor Gutmorgen... tutejszy subiekt...
Oczywiście, coś skradł i uciekł... Ale dlaczego ja się
zląkłem?..."
Tymczasem
pan Izydor Gutmorgen po dłuższej nieobecności wrócił
do sklepu, co jeszcze więcej zadziwiło Rzeckiego.
-
Skądeś się pan tu wziął?... czego pan chcesz?... -
zapytał go pan Ignacy.
Pan
Gutmorgen zdawał się być mocno zakłopotany.
Spuścił głowę jak winowajca i przebierając palcami po
kontuarze, mówił:
-
Przepraszam pana, panie Rzecki, ale pan może myśli, że ja co
ukradłem?... Niech mnie pan zrewiduje...
- Ale co
pan tu robisz? - zapytał Rzecki. Chciał się podnieść z
fotelu, lecz nie mógł.
- Mnie pan
Szlangbaum kazał zostać tu dziś na noc...
- Po
co?...
- Bo,
widzi pan, panie Rzecki... z panem przychodzi tu do ustawiania ten Kazimierz...
Więc pan Szlangbaum kazał mnie pilnować ,ażeby on czego nie
wyniósł... Ale że mnie się trochę niedobrze
zrobiło, więc... ja pana bardzo przepraszam...
Rzecki
już powstał z siedzenia.
- Ach, wy
kundle!... - zawołał w najwyższej pasji. - To wy mnie
uważacie za złodzieja?... I za to, że wam darmo pracuję?...
-
Przepraszam pana, panie Rzecki - wtrącił z pokorą Gutmorgen -
ale... po co pan darmo pracuje?...
- Niechże
was milion diabłów porwie!... - krzyknął pan Ignacy.
Wybiegł ze sklepu i starannie zamknął drzwi na klucz.
"Posiedźże
sobie do rana, kiedy ci niedobrze!... I zostaw pamiątkę swemu
pryncypałowi" - mruknął.
Pan Ignacy
nie mógł spać całą noc. A ponieważ jego lokal
dzieliła tylko sień od sklepu, więc około drugiej
usłyszał ciche pukanie wewnątrz sklepu i stłumiony
głos Gutmorgena, który mówił:
- Panie Rzecki,
niech pan otworzy... Ja zaraz wrócę...
Wkrótce
jednak wszystko ucichło.
"O
gałgany!... - myślał Rzecki przewracając się na
łóżku. - To wy mnie traktujecie jak złodzieja...
Poczekajcież!...
Około
dziewiątej z rana usłyszał, że Szlangbaum uwolnił
Gutmorgena, a następnie zaczął kołatać do jego drzwi.
Nie odezwał się jednak, a kiedy przyszedł Kazimierz,
zapowiedział mu, ażeby nigdy nie puszczał tu Szlangbauma.
"Wyniosę
się stąd - mówił - bodaj od Nowego Roku... Żebym
miał mieszkać na strychu albo wziąć numer w hotelu... Mnie
zrobili złodziejem!... Stach powierzał mi krocie, a ten, bestia, lęka
się o swoje tandeciarskie towary..."
Przed
południem napisał dwa długie listy: jeden do pani Stawskiej
proponując, ażeby sprowadziła się do Warszawy i
zawiązała z nim spółkę ; drugi do Lisieckiego
zapytując : czyby nie zechciał powrócić i objąć
posady w jego sklepie?...
Przez cały
czas pisania i odczytywania listów złośliwy uśmiech nie
schodził mu z twarzy.
"Wyobrażam
sobie minę Szlangbauma - myślał - kiedy otworzymy mu przed nosem
sklep konkurencyjny... he!... he!... he!... On mnie kazał pilnować...
Dobrze mi tak, kiedym pozwolił rozpanoszyć się temu filutowi...
He! He! He!"
W tej chwili
trącił rękawem pióro, które z biurka upadło
na podłogę. Rzecki schylił się, ażeby je
podnieść, i nagle uczuł dziwny ból w piersiach, jakby mu
kto przebił płuca wąskim nożykiem. Na chwilę
zaćmiło mu się w oczach i doznał lekkich mdłości;
więc nie podnosząc pióra wstał z fotelu i
położył się na szezlongu.
"Będę
ostatnim cymbałem - myślał - jeżeli za parę lat
Szlangbaum nie wyjdzie na Nalewki... Stary głupiec ze mnie!...
troszczyłem się o Bonapartych i o całą Europę, a
tymczasem wyrósł mi pod bokiem tandeciarz, który każe
mnie pilnować jak złodzieja... No, ale przynajmniej nabrałem
doświadczenia; wystarczy mi go na całe życie... Przestaniecie wy
mnie teraz nazywać romantykiem i marzycielem..."
Coś jakby
zawadzało mu w lewym płucu.
"Astma?...
- mruknął. - Muszę ja się na serio wziąć do
kuracji. Inaczej za pięć, sześć lat zostałbym
kompletnym niedołęgą... Ach, gdybym się był
spostrzegł dziesięć lat temu!..."
Przymknął
oczy i zdawało mu się, że widzi całe swoje życie, od
chwili obecnej aż do dzieciństwa, rozwinięte na kształt
panoramy, wzdłuż której on sam płynął dziwnie
spokojnym ruchem... Uderzało go tylko, że każdy miniony obraz
zacierał mu się w pamięci tak nieodwołalnie, iż w
żaden sposób nie mógł przypomnieć sobie tego, na
co patrzył przed chwilą. Oto obiad w Hotelu Europejskim z powodu
otwarcia nowego sklepu... Oto stary sklep, a w nim panna Łęcka
rozmawia z Mraczewskim... Oto jego pokój z zakratowanym oknem, gdzie
przed chwilą wszedł Wokulski, kiedy powrócił z
Bułgarii...
"Zaraz...
Co to ja poprzednio widziałem..." - myślał.
Oto
piwnica Hopfera, gdzie poznał się z Wokulskim... A oto pole bitwy,
gdzie niebieskawy dym unosi się nad liniami granatowych i białych
mundurów... A oto stary Mincel siedzi na fotelu i ciągnie za
sznurek wiszącego w oknie kozaka...
"Czy
ja to wszystko istotnie widziałem, czy mi się tylko
śniło?... Boże miłosierny..." - szepnął.
Teraz
zdawało mu się, że jest małym chłopcem i że
podczas gdy jego ojciec rozmawiał z panem Raczkiem o cesarzu Napoleonie,
on wymknął się na strych i przez dymnik patrzył na
Wisłę w stronę Pragi... Stopniowo jednak obraz przedmieścia
zatarł mu się przed oczyma i został tylko dymnik. Z
początku był on wielki jak talerz, później jak spodek, a
potem zmalał do rozmiarów srebrnej dziesiątki...
Jednocześnie
ze wszystkich stron ogarnęła go niepamięć i
ciemność, a raczej głęboka czarność,
wśród której tylko ów dymnik świecił jak
gwiazda o nieustannie zmniejszającym się blasku.
Nareszcie
i ta ostatnia gwiazda zgasła...
Może
zobaczył ją znowu, ale już nie nad ziemskim horyzontem.
Około
drugiej w południe przyszedł służący pana Ignacego,
Kazimierz, z koszem talerzy. Hałaśliwie nakrył do stołu, a
widząc, że pan nie budzi się, zawołał:
-
Proszę pana, obiad wystygnie...
Ponieważ
pan Ignacy nie ruszył się i tym razem, więc Kazimierz
zbliżył się do szezlonga i rzekł:
-
Proszę pana....
Nagle
cofnął się, wybiegł do sieni i zaczął pukać
do tylnych drzwi sklepu, w którym jeszcze był Szlangbaum i jeden z
jego subiektów.
Szlangbaum
otworzył drzwi.
- Czego
chcesz?... - szorstko zapytał służącego.
-
Proszę pana... naszemu panu coś się stało...
Szlangbaum
ostrożnie wszedł do pokoju, spojrzał na szezlong i
również cofnął się...
- Biegnij
po doktora Szumana!... - zawołał. - Ja tu nie chcę
wchodzić...
W tej
samej porze u doktora był Ochocki i opowiadał mu, że wczoraj z
rana powrócił z Petersburga, a w południe odprowadzał na
pociąg wiedeński swoją kuzynkę pannę Izabelę
Łęcką, która wyjechała za granicę.
-
Wyobraź pan sobie - zakończył - że wstępuje do
klasztoru!...
- Panna
Izabela?... - zapytał Szuman. - Cóż to, czy ma zamiar nawet
Pana Boga kokietować, czy tylko chce po wzruszeniach odpocząć,
ażeby pewniejszym krokiem wyjść za mąż?
- Daj jej
pan spokój... to dziwna kobieta... - szepnął Ochocki.
- One
wszystkie wydają się nam dziwne - odparł zirytowanym głosem
doktór - dopóki nie sprawdzimy, że są tylko głupie
albo nędzne... O Wokulskim nie słyszałeś pan czego?
- A
właśnie... - odpowiedział. Lecz nagle zatrzymał się i
umilkł.
-
Cóż, wiesz pan co o nim?... Czy może robisz z tego tajemnicę
stanu?... - nalegał doktór.
W tej
chwili wpadł Kazimierz wołając:- Panie doktorze, coś
się stało naszemu panu. Prędzej, panie!
Szuman
zerwał się, razem z nim Ochocki. Siedli w dorożkę i
pędem zajechali przed dom, w którym mieszkał Rzecki.
W bramie
zastąpił im drogę Maruszewicz z mocno zafrasowaną
miną.
- No,
wyobraź pan sobie - zawołał do doktora - taki miałem do
niego ważny interes... Chodzi przecież o mój honor... a ten
tymczasem umarł sobie!...
Doktór
i Ochocki w towarzystwie Maruszewicza weszli do mieszkania Rzeckiego. W
pierwszym pokoju był już Szlangbaum, radca Węgrowicz i ajent
Szprot.
- Gdyby
pił radzika - mówił Węgrowicz -
dosięgnąłby stu lat... A tak...
Szlangbaum
spostrzegłszy Ochockiego schwycił go za rękę i
zapytał:
- Pan
nieodwołalnie chce odebrać pieniądze w tym tygodniu?...
- Tak.
- Dlaczego
tak prędko?...
- Bo
wyjeżdżam.
- Na
długo?...
-
Może na zawsze - odparł szorstko i wszedł za doktorem do pokoju,
gdzie leżały zwłoki.
Za nim na
palcach weszli inni.
- Straszna
rzecz! - odezwał się doktór. - Ci giną, wy
wyjeżdżacie... Któż tu w końcu zostanie?...
- My!... -
odpowiedzieli jednogłośnie Maruszewicz i Szlangbaum.
- Ludzi nie zabraknie... - dorzucił
radca Węgrowicz.
- Nie zabraknie... ale tymczasem idźcie,
panowie, stąd!... - krzyknął doktór.
Cała gromada z oznakami oburzenia
cofnęła się do przedpokoju. Został tylko Szuman i Ochocki.
- Przypatrz mu się pan... - rzekł
doktór wskazując na zwłoki.- Ostatni to romantyk!... Jak
oni się wynoszą... Jak oni się wynoszą...
Szarpał
wąsy i odwrócił się do okna.
Ochocki
ujął zimną już rękę Rzeckiego i pochylił
się, jakby chcąc mu coś szepnąć do ucha. Nagle w
bocznej kieszeni zmarłego spostrzegł wysunięty do połowy
list Węgiełka i machinalnie przeczytał nakreślone wielkimi
literami wyrazy: Non omnis moriar...
- Masz
rację... - rzekł jakby do siebie.
- Ja mam
rację?... - zapytał doktór. - Wiem o tym od dawna.
Ochocki milczał.
|