ROZDZIAŁ
CZWARTY:
POWRÓT
Jest niedziela, szkaradny dzień marcowy;
zbliża się południe, lecz ulice Warszawy są prawie puste.
Ludzie nie wychodzą z domów albo kryją się w bramach,
albo skuleni uciekają przed siekącym ich deszczem i śniegiem.
Prawie nie słychać turkotu dorożek, gdyż dorożki
stoją. Dorożkarze opuściwszy kozioł wchodzą pod budy
swoich powozów, a zmoczone deszczem i zasypane śniegiem konie wyglądają
tak, jakby pragnęły schować się pod dyszel i nakryć
własnymi uszami.
Pomimo, a może z powodu tak brzydkiego
czasu pan Ignacy, siedząc w swoim zakratowanym pokoju jest bardzo
wesół. Interesa sklepowe idą wybornie, wystawa w oknach na
przyszły tydzień już ułożona, a nade wszystko - lada
dzień ma powrócić Wokulski. Nareszcie pan Ignacy zda
komuś rachunki i ciężar kierowania sklepem, najdalej zaś za
dwa miesiące wyjedzie sobie na wakacje. Po dwudziestu pięciu latach
pracy - i jeszcze jakiej! - należy, mu się ten wypoczynek.
Będzie rozmyślał tylko o polityce, będzie chodził,
będzie biegał i skakał po polach i lasach, będzie
świstał, a nawet śpiewał jak za młodu. Gdyby nie te
bóle reumatyczne, które zresztą na wsi ustąpią...
Więc choć deszcz ze śniegiem
bije w zakratowane okna, choć pada tak gęsto, że w pokoju jest
mrok, pan Ignacy ma wiosenny humor. Wydobywa spod łóżka
gitarę, dostraja ją i wziąwszy kilka akordów, zaczyna
śpiewać przez nos pieśń bardzo romantyczną:
Wiosna się budzi w całej naturze
Witana rzewnym słowików pieniem;
W zielonym gaju, ponad strumieniem,
Kwitną prześliczne dwie róże.
Czarowne te dźwięki budzą
śpiącego na kanapie pudla, który poczyna przypatrywać
się jedynym okiem swemu panu. Dźwięki te robią więcej,
gdyż wywołują na podwórzu jakiś ogromny cień,
który staje w zakratowanym oknie i usiłuje zajrzeć do
wnętrza izby, czym zwraca na siebie uwagę pana Ignacego.
"Tak,
to musi być Paweł" - myśli pan Ignacy.
Ale Ir
jest innego zdania; zeskakuje bowiem z kanapy i z niepokojem wącha drzwi,
jakby czuł kogoś obcego.
Słychać
szmer w sieniach. Jakaś ręka poszukuje klamki, nareszcie
otwierają się drzwi i na progu staje ktoś odziany w wielkie
futro upstrzone śniegiem i kroplami deszczu.
- Kto to?
- pyta się pan Ignacy i na twarz występują mu silne
rumieńce.
-
Jużeś o mnie zapomniał, stary?... - cicho i powoli odpowiada gość.
Pan Ignacy
miesza się coraz bardziej. Zasadza na nos binokle, które mu
spadają, potem wydobywa spod łóżka trumienkowate
pudło, śpiesznie chowa gitarę i toż samo pudełko wraz
z gitarą kładzie na swoim łóżku.
Tymczasem
gość zdjął wielkie futro i baranią czapkę, a
jednooki Ir obwąchawszy go poczyna kręcić ogonem,
łasić się i z radosnym skomleniem przypadać mu do
nóg.
Pan Ignacy
zbliża się do gościa wzruszony i zgarbiony więcej niż
kiedykolwiek.
- Zdaje mi
się... - mówi zacierając ręce - zdaje mi się,
że mam przyjemność...
Potem
gościa prowadzi do okna mrugając powiekami.
- Staś...
jak mi Bóg miły!...
Klepie go po
wypukłej piersi, ściska za prawą i za lewą rękę,
a nareszcie oparłszy na jego ostrzyżonej głowie swoją
dłoń wykonywa nią taki ruch, jakby mu chciał maść
wetrzeć w okolicę ciemienia.
- Cha!
cha! cha!... - śmieje się pan Ignacy. - Staś we własnej
osobie... Staś z wojny!... Cóż to, dopiero teraz
przypomniałeś sobie, że masz sklep i przyjaciół? -
dodaje, mocno uderzając go w łopatkę. - Niech mię diabli wezmą,
jeżeli nie jesteś podobny do żołnierza albo marynarza, ale
nigdy do kupca... Przez osiem miesięcy nie był w sklepie!... Co za
pierś... co za łeb...
Gość
także się śmiał. Objął Ignacego za szyję i
po kilka razy gorąco ucałował go w oba policzki, które
stary subiekt kolejno nadstawiał mu, nie oddając jednak
pocałunków.
- No i
cóż słychać, stary, u ciebie? - odezwał się
gość. - Wychudłeś, pobladłeś...
- Owszem,
trochę nabieram ciała.
-
Posiwiałeś... Jakże się masz?
-
Wybornie. I w sklepie jest nieźle, trochę zwiększyły nam
się obroty. W styczniu i lutym mieliśmy targu za dwadzieścia
pięć tysięcy rubli!... Staś kochany!... Ośm
miesięcy nie było go w domu... Bagatela... Może siądziesz?
- Rozumie
się - odpowiedział gość siadając na kanapie, na
której wnet umieścił się Ir i oparł mu
głowę na kolanach.
Pan Ignacy
przysunął sobie krzesło.-
-
Może co zjesz? Mam szynkę i trochę kawioru.
- Owszem.
-
Może co wypijesz? Mam butelkę niezłego węgrzyna, ale tylko
jeden cały kieliszek.
-
Będę pił szklanką - odparł gość.
Pan Ignacy
zaczął dreptać po pokoju, kolejno otwierając szafę,
kuferek i stolik.
Wydobył
wino i schował je na powrót, potem rozłożył na stole
szynkę i kilka bułek. Ręce i powieki drżały mu i sporo
czasu upłynęło, nim o tyle się uspokoił, że
zgromadził na jeden punkt poprzednio wyliczone zapasy. Dopiero kieliszek
wina przywrócił mu silnie zachwianą równowagę
moralną.
Wokulski
tymczasem jadł.
- No,
cóż nowego? - rzekł spokojniejszym tonem pan Ignacy,
trącając gościa w kolano.
-
Domyślam się, że ci chodzi o politykę - odparł
Wokulski. - Będzie pokój.
- A po
cóż zbroi się Austria?
- Zbroi
się za sześćdziesiąt milionów guldenów ?...
Chce zabrać Bośnię i Hercegowinę.
Ignacemu
rozszerzyły się źrenice.
-Austria chce
zabrać?... - powtórzył. - Za co ?
-Za co? -
uśmiechnął się Wokulski. - Za to, że Turcja nie
może jej tego zabronić.
- A
cóż Anglia?
- Anglia także
dostanie kompensatę.
- Na koszt
Turcji?
- Rozumie
się. Zawsze słabi ponoszą koszta zatargów między
silnymi.
- A
sprawiedliwość? - zawołał Ignacy.
- Sprawiedliwym
jest to, że silni mnożą się i rosną, a słabi
giną. Inaczej świat stałby się domem inwalidów, co
dopiero byłoby niesprawiedliwością.
Ignacy
posunął się z krzesłem.
- I ty to
mówisz, Stasiu?... Na serio, bez żartów ?
Wokulski
zwrócił na niego spokojne wejrzenie.
- Ja
mówię - odparł. - Cóż w tym dziwnego ? Czyliż
to samo prawo nie stosuje się do mnie, do ciebie, do nas wszystkich ?...
Za dużo płakałem nad sobą, ażebym się miał
rozczulać nad Turcją.
Pan Ignacy
spuścił oczy i umilkł. Wokulski jadł.
- No, a jakże
tobie poszło? - zapytał Rzecki już zwykłym tonem.
Wokulskiemu
błysnęły oczy. Położył bułkę i
oparł się o poręcz kanapy.
-
Pamiętasz - rzekł - ile wziąłem pieniędzy, gdym
stąd wyjeżdżał ?
-
Trzydzieści tysięcy rubli, całą gotówkę.
- A jak ci
się zdaje: ile przywiozłem ?
-
Pięćdzie... ze czterdzieści tysięcy... Zgadłem?... -
pytał Rzecki, niepewnie patrząc na niego.
Wokulski
nalał szklankę wina i wypił ją powoli.
-
Dwieście pięćdziesiąt tysięcy rubli, z tego
dużą część w złocie - rzekł dobitnie. - A
ponieważ kazałem zakupić banknoty, które po zawarciu
pokoju sprzedam, więc będę miał przeszło trzysta
tysięcy rubli...
Rzecki
pochylił się ku niemu i otworzył usta.
- Nie
bój się - ciągnął Wokulski. - Grosz ten
zarobiłem uczciwie, nawet ciężko, bardzo ciężko. Cały
sekret polega na tym, żem miał bogatego wspólnika i że
kontentowałem się cztery i pięć razy mniejszym zyskiem
niż inni. Toteż mój kapitał ciągle wzrastający
był w ciągłym ruchu. - No - dodał po chwili - miałem
też szalone szczęście... Jak gracz, któremu
dziesięć razy z rzędu wychodzi ten sam numer w rulecie. Gruba
gra?... prawie co miesiąc stawiałem cały majątek, a co
dzień życie.
- I tylko
po to jeździłeś tam? - zapytał Ignacy.
Wokulski
drwiąco spojrzał na niego.
- Czy
chciałeś, ażebym został tureckim Wallenrodem?...
-
Narażać się dla majątku, gdy się ma spokojny
kawałek chleba!... - mruknął pan Ignacy, kiwając
głową i podnosząc brwi.
Wokulski
zadrżał z gniewu i zerwał się z kanapy.
- Ten
spokojny chleb - mówił zaciskając pięści -
dławił mnie i dusił przez lat sześć!... Czy już
nie pamiętasz, ile razy na dzień przypominano mi dwa pokolenia
Minclów albo anielską dobroć mojej żony? Czy był kto
z dalszych i bliższych znajomych, wyjąwszy ciebie, który by
mnie nie dręczył słowem; ruchem, a choćby spojrzeniem?
Ileż to razy mówiono o mnie i prawie do mnie, że karmię
się z fartucha żony, że wszystko zawdzięczam pracy
Minclów, a nic, ale to nic - własnej energii, choć przecie ja
podźwignąłem ten kramik, zdwoiłem jego dochody...
Mincle i
zawsze Mincle!... Dziś niech mnie porównają z Minclami. Sam
jeden przez pół roku zarobiłem dziesięć razy
więcej aniżeli dwa pokolenia Minclów przez pół
wieku. Na zdobycie tego, com ja zdobył pomiędzy kulą, nożem
i tyfusem, tysiąc Minclów musiałoby się pocić w
swoich sklepikach i szlafmycach. Teraz już wiem, ilu jestem wart
Minclów, i jak mi Bóg miły, dla podobnego rezultatu drugi
raz powtórzyłbym moją grę! Wolę obawiać
się bankructwa i śmierci aniżeli wdzięczyć się do
tych, którzy kupią u mnie parasol, albo padać do nóg
tym, którzy w moim sklepie raczą zaopatrywać się w
waterklozety...
- Zawsze ten
sam! - szepnął Ignacy.
Wokulski
ochłonął. Oparł się na ramieniu Ignacego i
zaglądając mu w oczy rzekł łagodnie:
- Nie gniewasz
się, stary ?.
- Czego?
Alboż nie wiem, że wilk nie będzie pilnował
baranów...Naturalnie...
-
Cóż u was słychać? - powiedz mi.
- Akurat
tyle, co pisałem ci w raportach. Interesa dobrze idą, towarów
przybyło, a jeszcze więcej zamówień. Trzeba jednego
subiekta.
-
Weźmiemy dwu, sklep rozszerzymy, będzie wspaniały.
- Bagatela!
Wokulski
spojrzał na niego z boku i uśmiechnął się widząc,
że stary odzyskuje dobry humor.
- Ale co w
mieście słychać? W sklepie, dopóki ty w nim jesteś,
musi być dobrze.
- W
mieście...
- Z
dawnych kundmanów nie ubył kto? - przerwał mu Wokulski, coraz
szybciej chodząc po pokoju.
- Nikt!
Przybyli nowi.
- A...
a...
Wokulski
stanął jakby wahając się. Nalał znowu szklankę
wina i wypił duszkiem.
- A
Łęcki kupuje u nas?...
-
Częściej bierze na rachunek.
-
Więc bierze... - Tu Wokulski odetchnął. - Jakże on stoi ?
- Zdaje
się, że to skończony bankrut i bodaj że w tym roku
zlicytują mu nareszcie kamienicę.
Wokulski
pochylił się nad kanapą i zaczął bawić się z
Irem.
-
Proszę cię... A panna Łęcka nie wyszła za
mąż ?
- Nie.
- A nie wychodzi
?...
- Bardzo
wątpię. Kto dziś ożeni się z panną
mającą wielkie wymagania, a żadnego posagu? Zestarzeje się,
choć ładna. Naturalnie...
Wokulski
wyprostował się i przeciągnął. Jego surowa twarz
nabrała dziwnie rzewnego wyrazu.
- Mój
kochany stary! - mówił biorąc Ignacego za rękę -
mój poczciwy stary przyjacielu! Ty nawet nie domyślasz się,
jakim ja szczęśliwy, że cię widzę, i jeszcze w tym
pokoju. Pamiętasz, ilem ja tu spędził wieczorów i nocy...
jak mnie karmiłeś... jak oddawałeś mi co lepsze odzienie...
Pamiętasz ?...
Rzecki uważnie
spojrzał na niego i pomyślał, że wino musi być dobre,
skoro aż tak rozwiązało usta Wokulskiemu.
Wokulski
usiadł na kanapie i oparłszy głowę o ścianę
mówił jakby do siebie :
- Nie masz
pojęcia, co ja wycierpiałem, oddalony od wszystkich, niepewny, czy już
kogo zobaczę, tak strasznie samotny. Bo widzisz, najgorszą
samotnością nie jest ta, która otacza człowieka, ale ta
pustka w nim samym, kiedy z kraju nie wyniósł ani cieplejszego
spojrzenia, ani serdecznego słówka, ani nawet iskry nadziei...
Pan Ignacy poruszył
się na krześle z zamiarem protestu.
- Pozwól
sobie przypomnieć - odezwał się - że z początku
pisywałem listy bardzo życzliwe, owszem, może nawet za
sentymentalne. Zraziły mnie dopiero twoje krótkie odpowiedzi.
- Alboż ja
do ciebie mam żal ?...
- Tym mniej
możesz go mieć do innych pracowników, którzy nie
znają cię tak jak ja.
Wokulski
ocknął się.
- Ależ ja
do żadnego z nich nie mam pretensji. Może - odrobinę - do
ciebie, żeś tak mało pisał o... mieście... W dodatku
bardzo często ginął "Kurier" na poczcie, robiły
się luki w wiadomościach a wtedy męczyły mnie najgorsze
przeczucia.
- Z jakiej
racji? Wszakże u nas nie było wojny - odparł ze zdziwieniem pan
Ignacy.
- Ach, tak!...
Nawet dobrze bawiliście się. Pamiętam, w grudniu mieliście
świetne żywe obrazy. Kto to w nich występował ?...
- No, ja na
takie głupstwa nie chodzę.
- To prawda. A
ja tego dnia dałbym - bodaj - dziesięć tysięcy rubli,
ażeby je zobaczyć. Głupstwo jeszcze większe!... Czy nie tak
?...
- Zapewne -
chociaż dużo tu tłumaczy samotność, nudy...
- A może
tęsknota - przerwał Wokulski. - Zjadała mi ona każdą
chwilę wolną od pracy, każdą godzinę odpoczynku. Nalej
mi wina, Ignacy.
Wypił,
zaczął znowu chodzić po pokoju i mówić przyciszonym
głosem :
- Pierwszy raz
spadło to na mnie w czasie przeprawy przez Dunaj trwającej od
wieczora do nocy. Płynąłem sam i Cygan przewoźnik. Nie
mogąc rozmawiać, przypatrywałem się okolicy. Były w
tym miejscu piaszczyste brzegi jak u nas. I drzewa podobne do naszych wierzb,
wzgórza porośnięte leszczyną i kępy lasów
sosnowych. Przez chwilę zdawało mi się, że jestem w kraju i
że nim noc zapadnie, znowu was zobaczę. Noc zapadła, ale
jednocześnie zniknęły mi z oczu brzegi. Byłem sam na
ogromnej smudze wody, w której odbijały się nikłe
gwiazdy.
Wówczas
przyszło mi na myśl, że tak daleko jestem od domu, że
dziś ostatnim między mną i wami łącznikiem są
tylko te gwiazdy, że w tej chwili u was może nikt nie patrzy na nie,
nikt o mnie nie pamięta, nikt!... Uczułem jakby wewnętrzne
rozdarcie i wtedy dopiero przekonałem się, jak głęboką
mam ranę w duszy.
- Prawda,
że nigdy nie interesowały mnie gwiazdy - szepnął pan
Ignacy.
- Od tego dnia
uległem dziwnej chorobie - mówił Wokulski. - Dopóki
rozpisywałem listy, robiłem rachunki, odbierałem towary,
rozsyłałem moich ajentów, dopókim bodaj
dźwigał i wyładowywał zepsute wozy albo czuwał nad
skradającym się grabieżcą, miałem względny
spokój. Ale gdym oderwał się od interesów, a nawet gdym
na chwilę złożył pióro, czułem ból,
jakby mi - czy ty rozumiesz, Ignacy ? - jakby mi ziarno piasku wpadło do
serca. Bywało, chodzę, jem, rozmawiam, myślę przytomnie,
rozpatruję się w pięknej okolicy, nawet śmieję
się i jestem wesół, a mimo to czuję jakieś tępe
ukłucie, jakiś drobny niepokój, jakąś
nieskończenie małą obawę.
Ten stan
chroniczny, męczący nad wszelki wyraz, lada okoliczność
rozdmuchiwała w burzę. Drzewo znajomej formy, jakiś obdarty
pagórek, kolor obłoku, przelot ptaka, nawet powiew wiatru bez
żadnego zresztą powodu budził we mnie tak szaloną rozpacz,
że uciekałem od ludzi. Szukałem ustroni tak pustej, gdzie bym
mógł upaść na ziemię i nie podsłuchany przez
nikogo, wyć z bólu jak pies.
Czasami w tej
ucieczce przed samym sobą doganiała mnie noc. Wtedy spoza
krzaków, zwalonych pni i rozpadlin wychodziły naprzeciw mnie
jakieś szare cienie i smutnie kiwały głowami o wybladłych
oczach. A wszystkie szelesty liści, daleki turkot wozów, szmery
wód zlewały się w jeden głos żałosny,
który mnie pytał: "Przechodniu nasz, ach! co się z
tobą stało?..."
Ach, co
się ze mną stało...
- Nic nie
rozumiem - przerwał Ignacy. - Cóż to za szał ?
- Co?...
Tęsknota.
- Za czym
?
Wokulski
drgnął.
- Za czym?
No... za wszystkim... za krajem...
-
Dlaczegożeś nie wracał ?
- A
cóż by mi dał powrót ?... Zresztą - nie
mogłem.
- Nie
mogłeś? - powtórzył Ignacy.
- Nie
mogłem... i basta! Nie miałem po co wracać - odparł
niecierpliwie Wokulski. - Umrzeć tu czy tam, wszystko jedno... Daj mi wina
- zakończył nagle, wyciągając rękę.
Rzecki
spojrzał w jego rozgorączkowaną twarz i odsunął
butelkę.
- Daj
pokój - rzekł - już i tak jesteś rozdrażniony...
- Dlatego
chcę pić...
- Dlatego
nie powinieneś pić - przerwał Ignacy. - Za wiele
mówisz... może więcej, aniżelibyś chciał -
dodał z naciskiem.
Wokulski
cofnął się. Zastanowił się i odparł
potrząsając głową:
- Mylisz
się.
- Zaraz ci
dowiodę - odpowiedział Ignacy przyciszonym głosem. - Ty nie
jeździłeś tam wyłącznie dla zrobienia
pieniędzy...
- Zapewne
- rzekł Wokulski po namyśle.
- Bo i na
co trzysta tysięcy rubli tobie, któremu wystarczało
tysiąc na rok ?...
- To
prawda.
Rzecki
zbliżył swoje usta do jego ucha.
- Jeszcze
ci powiem, że pieniędzy tych nie przywiozłeś dla siebie...
- Kto wie,
czyś nie zgadł.
- Zgaduję
więcej, aniżeli myślisz...
Wokulski nagle
roześmiał się.
- Aha, więc
tak sądzisz? - zawołał. - Upewniam cię, że nic nie
wiesz, stary marzycielu.
- Boję
się twojej trzeźwości, pod wpływem której gadasz jak
wariat. Rozumiesz mnie, Stasiu?...
Wokulski
wciąż się śmiał.
- Masz
rację, nie przywykłem pić i wino uderzyło mi do głowy.
Ale - już zebrałem zmysły. Powiem ci tylko, że mylisz
się gruntownie. A teraz, ażeby ocalić mnie od zupełnego
upicia, wypij sam - za pomyślność moich zamiarów.
Ignacy
nalał kieliszek i mocno ściskając rękę Wokulskiemu,
rzekł:
- Za
pomyślność wielkich zamiarów...
- Wielkich dla
mnie, ale w rzeczywistości bardzo skromnych.
- Niech i tak
będzie - mówił Ignacy. - Jestem tak stary, że mi
wygodniej nic nie wiedzieć; jestem już nawet tak stary, że
pragnę tylko jednej rzeczy - pięknej śmierci. Daj mi słowo,
że gdy przyjdzie czas, zawiadomisz mnie...
- Tak, gdy
przyjdzie czas, będziesz moim swatem.
- Już
byłem i nieszczęśliwie... - rzekł Ignacy.
- Z
wdową przed siedmioma laty ?
- Przed
piętnastoma.
- Znowu
swoje - roześmiał się Wokulski. - Zawsze ten sam!
- I
tyś ten sam. Za pomyślność twoich zamiarów...
Jakiekolwiek są, wiem jedno, że muszą być godne ciebie. A
teraz - milczę...
To
powiedziawszy Ignacy wypił wino, a kieliszek rzucił na ziemię.
Szkło rozbiło się z brzękiem, który obudził
Ira.
-
Chodźmy do sklepu - rzekł Ignacy. - Bywają rozmowy, po
których dobrze jest mówić o interesach.
Wydobył ze
stolika klucz i wyszli. W sieni wionął na nich mokry śnieg.
Rzecki otworzył drzwi sklepu i zapalił kilka lamp.
- Co za towary!
- zawołał Wokulski. - Chyba wszystko nowe ?
- Prawie. Chcesz
zobaczyć ?... Tu jest porcelana. Zwracam ci uwagę...
-
Później... Daj mi księgę.
-
Dochodów ?
- Nie,
dłużników.
Rzecki
otworzył biurko, wydobył księgę i podsunął fotel.
Wokulski usiadł i rzuciwszy okiem na listę, wyszukał w niej
jedno nazwisko.
- Sto
czterdzieści rubli - mówił czytając. - No, to wcale niedużo...
-
Któż to? - zapytał Ignacy. -- A... Łęcki...
- Panna
Łęcka ma także otwarty kredyt... bardzo dobrze -
ciągnął Wokulski zbliżywszy twarz do księgi, jakby w
niej pismu było niewyraźne. - A... a... Onegdaj wzięła
portmonetkę... Trzy ruble ?... to chyba za drogo...
- Wcale
nie - wtrącił Ignacy. - Portmonetka doskonała, sam ją
wybierałem.
- Z
którychże to ? - spytał niedbale Wokulski i zamknął
księgę.
- Z tej
gablotki. Widzisz, jakie to cacka.
-
Musiała jednak dużo między nimi przerzucić... Jest podobno
wymagająca...
- Wcale
nie przerzucała, dlaczego miałaby przerzucać ? - odparł
Ignacy. - Obejrzała tę...
-
Tę?..
- A
chciała wziąć tę...
- Ach,
tę... - szepnął Wokulski biorąc do ręki
portmonetkę.
- Ale ja
poradziłem jej inną, w tym guście...
- Wiesz
co, że to jednak jest ładny wyrób.
- Tamta,
którą ja wybrałem, była jeszcze ładniejsza.
- Ta bardzo mi
się podoba. Wiesz... ja ją wezmę, bo moja już na nic.:.
- Czekaj,
znajdę ci lepszą - zawołał Rzecki.
- Wszystko
jedno. Pokaż inne towary, może jeszcze co mi się przyda.
- Spinki masz
?... Krawat, kalosze, parasol...
- Daj mi
parasol, no... i krawat. Sam wybierz. Będę dziś jedynym
gościem i w dodatku zapłacę gotówką.
- Bardzo
dobry zwyczaj - odparł uradowany Rzecki. Prędko wydobył krawat z
szuflady i parasol z okna i podał je ze śmiechem Wokulskiemu. - Po strąceniu
rabatu - dodał - jako handlujący, zapłacisz siedem rubli. Pyszny
parasol... Bagatela...
- To
już wróćmy do ciebie - rzekł Wokulski.
- Nie obejrzysz
sklepu? - spytał Ignacy.
- Ach, co
mnie to ob...
- Nie
obchodzi cię twój własny sklep, taki piękny sklep ?... -
zdziwił się Ignacy.
-
Gdzież znowu, czy możesz przypuszczać... Ale jestem trochę
zmęczony.
-
Słusznie - odparł Rzecki. - Co racja, to racja. Więc idźmy.
Pozakręcał
lampy i przepuściwszy Wokulskiego zamknął sklep. W sieni znowu
spotkał ich mokry śnieg i Paweł, niosący obiad.
|