ROZDZIAŁ PIĄTY:
DEMOKRATYZACJA PANA I MARZENIA PANNY
Z TOWARZYSTWA
Pan Tomasz Łęcki z jedyną
córką Izabelą i kuzynką panną Florentyną nie
mieszkał we własnej kamienicy, lecz wynajmował lokal,
złożony z ośmiu pokojów, w stronie Alei Ujazdowskiej.
Miał tam salon o trzech oknach, gabinet własny, gabinet córki,
sypialnią dla siebie, sypialnią dla córki, pokój
stołowy, pokój dla panny Florentyny i garderobę, nie
licząc kuchni i mieszkania dla służby, składającej
się ze starego kamerdynera Mikołaja, jego żony, która
była kucharką, i panny służącej, Anusi.
Mieszkanie posiadało wielkie zalety.
Było suche, ciepłe, obszerne, widne. Miało marmurowe schody,
gaz, dzwonki elektryczne i wodociągi. Każdy pokój w miarę
potrzeby łączył się z innymi lub tworzył
zamkniętą w sobie całość. Sprzętów
wreszcie miało liczbę dostateczną, ani za mało, ani za
wiele, a każdy odznaczał się raczej wygodną prostotą
aniżeli skaczącymi do oczu ozdobami. Kredens budził w widzu
uczucie pewności, że z niego nie zginą srebra;
łóżko przywodziło na myśl bezpieczny spoczynek
dobrze zasłużonych; stół można było
obciążyć, na krześle usiąść bez obawy
załamania się, na fotelu marzyć.
Kto tu wszedł, miał swobodę
ruchu; nie potrzebował lękać się, że mu coś
zastąpi drogę lub że on coś zepsuje. Czekając na
gospodarza nie nudził się, otaczały go bowiem rzeczy,
które warto było oglądać. Zarazem widok
przedmiotów, wyrobionych nie wczoraj i mogących
służyć kilku pokoleniom, nastrajał go na jakiś ton
uroczysty.
Na tym poważnym tle dobrze zarysowywali
się jego mieszkańcy.
Pan Tomasz Łęcki był to
sześćdziesięciokilkoletni człowiek, niewysoki, pełnej
tuszy, krwisty. Nosił nieduże wąsy białe i do góry
podczesane włosy, tej samej barwy. Miał siwe, rozumne oczy,
postawę wyprostowaną, chodził ostro. Na ulicy ustępowano mu
z drogi - a ludzie prości mówili: oto musi być pan z
panów.
Istotnie, pan Łęcki liczył w
swoim rodzie całe szeregi senatorów. Ojciec jego jeszcze
posiadał miliony, a on sam za młodu krocie. Później
jednak część majątku pochłonęły zdarzenia
polityczne, resztę - podróże po Europie i wysokie stosunki.
Pan Tomasz bywał bowiem przed rokiem 1870 na dworze francuskim,
następnie na wiedeńskim i włoskim. Wiktor Emanuel, oczarowany
pięknością jego córki, zaszczycał go swoją
przyjaźnią i nawet chciał mu nadać tytuł hrabiego. Nie
dziw, że pan Tomasz po śmierci wielkiego króla przez dwa
miesiące nosił na kapeluszu krepę.
Od paru
lat pan Tomasz nie ruszał się z Warszawy, za mało mając
już pieniędzy, ażeby błyszczeć na dworach. Za to jego
mieszkanie stało się ogniskiem eleganckiego świata i było
nim aż do czasu rozejścia się pogłosek, że pan Tomasz
postradał nie tylko swój majątek, ale nawet posag panny
Izabeli.
Pierwsi
cofnęli się epuzerowie, za nimi damy mające brzydkie
córki, z pozostałą zaś resztą zerwał sam pan
Tomasz i ograniczył swoje znajomości wyłącznie do
stosunków z familią. Lecz gdy i tu zauważył zniżenie
się uczuciowej temperatury, zupełnie wycofał się z
towarzystwa, a nawet ku zgorszeniu wielu szanownych osób, jako
właściciel domu w Warszawie, wpisał się do Resursy
Kupieckiej. Chciano go tam zrobić prezesem, ale nie zgodził się.
Tylko jego
córka bywała u sędziwej hrabiny Karolowej i paru jej
przyjaciółek, co znowu dało początek pogłosce,
że pan Tomasz jeszcze posiada majątek i że zerwał z
towarzystwem w części przez dziwactwo, w części dla
poznania rzeczywistych przyjaciół i wybrania córce
męża, który by ją kochał dla niej samej, nie dla
posagu.
Więc
znowu dokoła panny Łęckiej począł zbierać
się tłum wielbicieli, a na stoliku w jej salonie stosy biletów
wizytowych. Gości jednak nie przyjmowano, co zresztą między nimi
nie wywołało zbyt wielkiego oburzenia, ponieważ rozeszła
się trzecia z kolei pogłoska, że Łęckiemu
licytują kamienicę.
Tym razem
w towarzystwie powstał zamęt. Jedni twierdzili, że pan Tomasz
jest zdeklarowanym bankrutem, drudzy gotowi byli przysiąc, że
zataił majątek, aby zapewnić szczęście jedynaczce.
Kandydaci do małżeństwa i ich rodziny znaleźli się w
dręczącej niepewności. Ażeby więc nic nie
ryzykować i nic nie stracić, składali hołdy pannie Izabeli
nie angażując się zbytecznie i po cichu rzucali w jej domu swoje
karty, prosząc Boga, ażeby ich czasem nie zaproszono przed
wyklarowaniem się sytuacji.
O
rewizytach ze strony pana Tomasza nie było mowy. Usprawiedliwiano go
ekscentrycznością i smutkiem po Wiktorze Emanuelu.
Tymczasem
pan Tomasz w dzień spacerował po Alejach, a wieczorem grywał w
wista w resursie. Fizjognomia jego była zawsze tak spokojna, a postawa tak
dumna, że wielbiciele jego córki zupełnie potracili
głowy. Rozważniejsi czekali, ale śmielsi poczęli znowu
darzyć ją powłóczystymi spojrzeniami, cichym
westchnieniem lub drżącym uściskiem ręki, na co panna
odpowiadała lodowatą, a niekiedy pogardliwą obojętnością.
Panna
Izabela była niepospolicie piękną kobietą. Wszystko w niej
było oryginalne i doskonałe. Wzrost więcej niż średni,
bardzo kształtna figura, bujne włosy blond z odcieniem popielatym,
nosek prosty, usta trochę odchylone, zęby perłowe, ręce i
stopy modelowe. Szczególne wrażenie robiły jej oczy, niekiedy
ciemne i rozmarzone, niekiedy pełne iskier wesołości, czasem
jasnoniebieskie i zimne jak lód.
Uderzająca
była gra jej fizjognomii. Kiedy mówiła, mówiły jej
usta, brwi, nozdrza, ręce, cała postawa, a nade wszystko oczy,
którymi zdawało się, że chce przelać swoją
duszę w słuchacza. Kiedy słuchała, zdawało się,
że chce wypić duszę z opowiadającego. Jej oczy umiały
tulić, pieścić, płakać bez łez, palić i
mrozić. Niekiedy można było myśleć, że rozmarzona
otoczy kogoś rękoma i oprze mu głowę na ramieniu; lecz gdy
szczęśliwy topniał z rozkoszy, nagle wykonywała jakiś
ruch, który mówił, że schwycić jej niepodobna,
gdyż albo wymknie się, albo odepchnie, albo po prostu każe
lokajowi wyprowadzić wielbiciela za drzwi...
Ciekawym
zjawiskiem była dusza panny Izabeli.
Gdyby
ją kto szczerze zapytał: czym jest świat, a czym ona sama ?
niezawodnie odpowiedziałaby, że świat jest zaczarowanym ogrodem,
napełnionym czarodziejskimi zamkami, a ona - boginią czy nimfą
uwięzioną w formy cielesne.
Panna
Izabela od kolebki żyła w świecie pięknym i nie tylko
nadludzkim, ale - nadnaturalnym. Sypiała w puchach, odziewała
się w jedwabie i hafty, siadała na rzeźbionych i
wyściełanych hebanach lub palisandrach, piła z
kryształów, jadała ze sreber i porcelany kosztownej jak
złoto.
Dla niej
nie istniały pory roku, tylko wiekuista wiosna, pełna łagodnego
światła, żywych kwiatów i woni. Nie istniały pory
dnia, gdyż nieraz przez całe miesiące kładła się
spać o ósmej rano, a jadała obiad o drugiej po
północy. Nie istniały różnice
położeń jeograficznych, gdyż w Paryżu, Wiedniu,
Rzymie, Berlinie czy Londynie znajdowali się ci sami ludzie, te same
obyczaje, te same sprzęty, a nawet te same potrawy: zupy z
wodorostów Oceanu Spokojnego, ostrygi z Morza Północnego,
ryby z Atlantyku albo z Morza Śródziemnego, zwierzyna ze wszystkich
krajów, owoce ze wszystkich części świata. Dla niej nie
istniała nawet siła ciężkości, gdyż krzesła
jej podsuwano, talerze podawano, ją samą na ulicy wieziono, na schody
wprowadzano, na góry wnoszono.
Woalka
chroniła ją od wiatru, kareta od deszczu, sobole od zimna, parasolka
i rękawiczki od słońca. I tak żyła z dnia na
dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, wyższa nad
ludzi, a nawet nad prawa natury. Dwa razy spotkała ją straszna burza,
raz w Alpach, drugi - na Morzu Śródziemnym. Truchleli
najodważniejsi, ale panna Izabela ze śmiechem
przysłuchiwała się łoskotowi druzgotanych skał i
trzeszczeniu okrętu, ani przypuszczając możliwości
niebezpieczeństwa. Natura urządziła dla niej piękne
widowisko z piorunów, kamieni i morskiego odmętu, jak w innym
czasie pokazała jej księżyc nad Jeziorem Genewskim albo nad
wodospadem Renu rozdarła chmury, które zakrywały
słońce. To samo przecie robią co dzień maszyniści
teatrów i nawet w zdenerwowanych damach nie wywołują obawy.
Ten
świat wiecznej wiosny, gdzie szeleściły jedwabie, rosły
tylko rzeźbione drzewa, a glina pokrywała się artystycznymi
malowidłami, ten świat miał swoją specjalną
ludność. Właściwymi jego mieszkańcami były
księżniczki i książęta, hrabianki i hrabiowie
tudzież bardzo stara i majętna szlachta obojej płci.
Znajdowały się tam jeszcze damy zamężne i panowie
żonaci w charakterze gospodarzy domów, matrony strzegące
wykwintnego obejścia i dobrych obyczajów i starzy panowie,
którzy zasiadali na pierwszych miejscach przy stole, oświadczali
młodzież, błogosławili ją i grywali w karty. Byli
też biskupi, wizerunki Boga na ziemi, wysocy urzędnicy,
których obecność zabezpieczała świat od
nieporządków społecznych i trzęsienia ziemi, a nareszcie
dzieci, małe cherubiny, zesłane z nieba po to, ażeby starsi
mogli urządzać kinderbale.
Wśród
stałej ludności zaczarowanego świata ukazywał się od
czasu do czasu zwykły śmiertelnik, który na skrzydłach
reputacji potrafił wzbić się aż do szczytów Olimpu.
Zwykle bywał nim jakiś inżynier, który
łączył oceany albo wiercił czy też budował Alpy.
Był jakiś kapitan, który w walce z dzikimi stracił
swoją kompanię, a sam okryty ranami ocalał dzięki
miłości murzyńskiej księżniczki. Był
podróżnik, który podobno odkrył nową
część świata, rozbił się z okrętem na
bezludnej wyspie i bodaj czy nie kosztował ludzkiego mięsa.
Bywali tam
wreszcie sławni malarze, a nade wszystko natchnieni poeci, którzy w
sztambuchach hrabianek pisywali ładne wiersze, mogli kochać się
bez nadziei i uwieczniać wdzięki swoich okrutnych bogiń
naprzód w gazetach, a następnie w oddzielnych tomikach, drukowanych
na welinowym papierze.
Cała
ta ludność, między którą ostrożnie przesuwali
się wygalonowani lokaje, damy do towarzystwa, ubogie kuzynki i
łaknący wyższych posad kuzyni, cała ta ludność
obchodziła wieczne święto.
Od
południa składano sobie i oddawano wizyty i rewizyty albo
zjeżdżano się w magazynach. Ku wieczorowi bawiono się przed
obiadem, w czasie obiadu i po obiedzie. Potem jechano na koncert lub do teatru,
ażeby tam zobaczyć inny sztuczny świat, gdzie bohaterowie rzadko
kiedy jedzą i pracują, ale za to wciąż gadają sami do
siebie- gdzie niewierność kobiet staje się źródłem
wielkich katastrof i gdzie kochanek, zabity przez męża w piątym
akcie, na drugi dzień zmartwychwstaje w pierwszym akcie, ażeby
popełniać te same błędy i gadać do siebie nie
będąc słyszanym przez osoby obok stojące. Po wyjściu z
teatru znowu zbierano się w salonach, gdzie służba
roznosiła zimne i gorące napoje, najęci artyści
śpiewali, młode mężatki słuchały opowiadań
porąbanego kapitana o murzyńskiej księżniczce, panny
rozmawiały z poetami o powinowactwie dusz, starsi panowie wykładali
inżynierom swoje poglądy na inżynierią, a damy w
średnim wieku półsłówkami i spojrzeniami
walczyły między sobą o podróżnika, który
jadł ludzkie mięso. Potem zasiadano do kolacji, gdzie usta
jadły, żołądki trawiły, a buciki rozmawiały o
uczuciach lodowatych serc i marzeniach głów niezawrotnych. A potem
- rozjeżdżano się, ażeby w śnie rzeczywistym
nabrać sił do snu życia.
Poza tym
czarodziejskim był jeszcze inny świat - zwyczajny.
O jego
istnieniu wiedziała panna Izabela i nawet lubiła mu się
przypatrywać z okna karety, wagonu albo z własnego mieszkania. W
takich ramach i z takiej odległości wydawał on się jej
malowniczym i nawet sympatycznym. Widywała rolników powoli
orzących ziemię - duże fury ciągnione przez chudą
szkapę - roznosicieli owoców i jarzyn - starca, który
tłukł kamienie na szosie - posłańców idących
gdzieś z pośpiechem - ładne i natrętne kwiaciarki -
rodzinę złożoną z ojca, bardzo otyłej matki i czworga
dzieci, parami trzymających się za ręce - eleganta niższej
sfery, który jechał dorożką i rozpierał się w
sposób bardzo zabawny - czasem pogrzeb. I mówiła sobie,
że tamten świat, choć niższy, jest ładny; jest nawet
ładniejszy od obrazów rodzajowych, gdyż porusza się i
zmienia co chwilę.
I jeszcze
wiedziała panna Izabela, że jak w oranżeriach rosną kwiaty,
a w winnicach winogrona, tak w tamtym, niższym świecie wyrastają
rzeczy jej potrzebne. Stamtąd pochodzi jej wierny Mikołaj i Anusia,
tam robią rzeźbione fotele, porcelanę, kryształy i firanki,
tam rodzą się froterzy, tapicerowie, ogrodnicy i panny szyjące
suknie. Będąc raz w magazynie kazała zaprowadzić się
do szwalni i bardzo ciekawym wydał się jej widok kilkudziesięciu
pracownic, które krajały; fastrygowały i układały na
formach fałdy ubrań. Była pewna, że robi im to wielką
przyjemność, ponieważ te panny, które brały jej
miarę albo przymierzały suknie, były zawsze
uśmiechnięte i bardzo zainteresowane tym, ażeby strój
leżał na niej dobrze.
I jeszcze
wiedziała panna Izabela, że na tamtym, zwyczajnym świecie
trafiają się ludzie nieszczęśliwi. Więc każdemu
ubogiemu, o ile spotkał ją, kazała dawać po kilka
złotych ; raz spotkawszy mizerną matkę z bladym jak wosk
dzieckiem przy piersi oddała jej bransoletę, a brudne,
żebrzące dzieci obdarzała cukierkami i całowała z
pobożnym uczuciem. Zdawało się jej, że w którymś
z tych biedaków, a może w każdym, jest utajony Chrystus,
który zastąpił jej drogę, ażeby dać okazję
do spełnienia dobrego czynu.
W
ogóle dla ludzi z niższego świata miała serce
życzliwe. Przychodziły jej na myśl słowa Pisma
Świętego: "W pocie czoła pracować będziesz."
Widocznie popełnili oni jakiś ciężki grzech, skoro skazano
ich na pracę; ależ tacy jak ona aniołowie nie mogli nie
ubolewać nad ich losem. Tacy jak ona, dla której
największą pracą było dotknięcie elektrycznego dzwonka
albo wydanie rozkazu.
Raz tylko
niższy świat zrobił na niej potężne wrażenie.
Pewnego
dnia, we Francji, zwiedzała fabrykę żelazną.
Zjeżdżając z góry, w okolicy pełnej lasów i
łąk, pod szafirowym niebem zobaczyła otchłań
wypełnioną obłokami czarnych dymów i białych par i
usłyszała głuchy łoskot, zgrzyt i sapanie machin. Potem
widziała piece, jak wieże średniowiecznych zamków,
dyszące płomieniami - potężne koła, które
obracały się z szybkością błyskawic - wielkie
rusztowania, które same toczyły się po szynach - strumienie
rozpalonego do białości żelaza i półnagich
robotników, jak spiżowe posągi, o ponurych wejrzeniach. Ponad
tym wszystkim - krwawa łuna, warczenie kół, jęki
miechów, grzmot młotów i niecierpliwe oddechy
kotłów, a pod stopami dreszcz wylęknionej ziemi.
Wtedy
zdało się jej, że z wyżyn szczęśliwego Olimpu
zstąpiła do beznadziejnej otchłani Wulkana, gdzie cyklopowie
kują pioruny mogące zdruzgotać sam Olimp. Przyszły jej na
myśl legendy o zbuntowanych olbrzymach, o końcu tego pięknego
świata, w którym przebywała, i pierwszy raz w życiu
ją, boginię, przed którą gięli się
marszałkowie i senatorzy, zdjęła trwoga.
- To
są straszni ludzie, papo... - szepnęła do ojca.
Ojciec
milczał, tylko mocniej przycisnął jej ramię.
- Ale kobietom
oni nic złego nie zrobią ?
- Tak,
nawet oni - odpowiedział pan Tomasz.
W tej
chwili pannę Izabelę ogarnął wstyd na myśl, że
troszczyła się tylko o kobiety. Więc szybko dodała:
- A
jeżeli nam, to i wam nie zrobią nic złego...
Ale pan
Tomasz uśmiechnął się i potrząsnął
głową. W owym czasie dużo mówiono o zbliżającym
się końcu starego świata, a pan Tomasz głęboko
odczuwał to, z wielkimi trudnościami wydobywając pieniądze
od swoich pełnomocników.
Odwiedziny
fabryki stanowiły ważną epokę w życiu panny Izabeli. Z
religijną czcią czytywała ona poezje swego dalekiego kuzyna,
Zygmunta, i zdawało się jej, że dziś znalazła
ilustrację do Nieboskiej komedii. Odtąd często marzyła o
zmroku, że na górze kąpiącej się w słońcu,
skąd zjeżdżał jej powóz do fabryki, stoją Okopy
Św. Trójcy, a w tej dolinie zasnutej dymami i parą było
obozowisko zbuntowanych demokratów, gotowych lada chwila ruszyć do
szturmu i zburzyć jej piękny świat.
Teraz
dopiero zrozumiała, jak gorąco kocha tę swoją duchową
ojczyznç, gdzie kryształowe pająki zastępują
słońce, dywany - ziemię, posągi i kolumny - drzewa. Tę
drugą ojczyznę, która ogarnia arystokrację wszystkich narodów,
wykwintność wszystkich czasów i najpiękniejsze zdobycze
cywilizacji.
I to
wszystko miałoby runąć, umrzeć albo rozpierzchnąć
się!... Rycerska młodzież, która śpiewa z takim
uczuciem, tańczy z wdziękiem, pojedynkuje się z uśmiechem
albo skacze na środku jeziora w wodę za zgubionym kwiatkiem ?...
Mają zginąć te ukochane przyjaciółki, które
okrywały ją tyloma pieszczotami albo siedząc u jej nóg
opowiadały jej tyle drobnych tajemnic, albo oddalone od niej pisywały
takie długie, bardzo długie listy, w których tkliwe uczucia
mieszały się z nader wątpliwą ortografią ?
A ta dobra
służba, która ze swymi panami postępuje tak, jakby
zaprzysięgała im dozgonną miłość,
wierność i posłuszeństwo? A te modystki, które
zawsze witają ją z uśmiechem i tak pamiętają o najdrobniejszym
szczególe jej tualety, tak dokładnie wiedzą o jej triumfach ?
A te piękne konie, którym jaskółka mogłaby
zazdrościć lotu, a te psy mądre i przywiązane jak ludzie, a
te ogrody, gdzie ręka ludzka powznosiła pagórki, wylewała
strumienie, modelowała drzewa ?... I to wszystko miałoby kiedyś
zniknąć ?...
Od tych
rozmyślań przybył pannie Izabeli na twarz nowy wyraz
łagodnego smutku, który ją robił jeszcze
piękniejszą. Mówiono, że już zupełnie
dojrzała.
Rozumiejąc,
że wielki świat jest wyższym światem, panna Izabela
dowiedziała się powoli, że do tych wyżyn wzbić
się można i stale na nich przebywać tylko za pomocą
dwóch skrzydeł : urodzenia i majątku. Urodzenie zaś i
majątek są przywiązane do pewnych wybranych familii, jak kwiat i
owoc pomarańczy do pomarańczowego drzewa. Bardzo też jest
możliwym, że dobry Bóg widząc dwie dusze z pięknymi
nazwiskami, połączone węzłem sakramentu, pomnaża ich
dochody i zsyła im na wychowanie aniołka, który w dalszym
ciągu podtrzymuje sławę rodów swoimi cnotami, dobrym
ułożeniem i pięknością. Stąd wynika
obowiązek oględnego zawierania małżeństw, na czym
najlepiej znają się stare damy i sędziwi panowie. Wszystko
znaczy trafny dobór nazwisk i majątków.
Miłość bowiem, nie ta szalona, o jakiej marzą poeci, ale
prawdziwie chrześcijańska, zjawia się dopiero po sakramencie i
najzupełniej wystarcza, ażeby żona umiała pięknie
prezentować się w domu, a mąż z powagą asystować
jej w świecie.
Tak
było dawniej i było dobrze, według zgodnej opinii wszystkich
matron. Dziś zapomniano o tym i jest źle : mnożą się
mezalianse i upadają wielkie rodziny.
" I
nie ma szczęścia w małżeństwach" - dodawała
po cichu panna Izabela, której młode mężatki
opowiedziały niejeden sekret domowy.
Dzięki
nawet tym opowiadaniom nabrała dużego wstrętu do
małżeństwa i lekkiej wzgardy dla mężczyzn.
Mąż
w szlafroku, który ziewa przy żonie, całuje ją mając
pełne usta dymu z cygar, często odzywa się: "A dajże
mi spokój" , albo po prostu : "Głupia
jesteś!..." - ten mąż, który robi hałasy w domu
za nowy kapelusz, a za domem wydaje pieniądze na ekwipaże dla aktorek
- to wcale nieciekawe stworzenie : Co najgorsze, że każdy z nich
przed ślubem był gorącym wielbicielem, mizerniał nie
widząc długo swej pani, rumienił się, kiedy ją
spotkał, a nawet niejeden obiecywał zastrzelić się z
miłości.
Toteż
mając lat ośmnaście, panna Izabela tyranizowała
mężczyzn chłodem. Kiedy Wiktor Emanuel raz pocałował
ją w rękę, uprosiła ojca, że tego samego dnia
wyjechali z Rzymu. W Paryżu oświadczył się
jej pewien bogaty hrabia francuski, odpowiedziała mu, że jest
Polką i za cudzoziemca nie wyjdzie. Podolskiego magnata
odepchnęła zdaniem, że odda swoją rękę tylko
temu, kogo pokocha, a na co się jeszcze nie zanosi, a oświadczyny
jakiegoś amerykańskiego milionera zbyła wybuchem śmiechu.
Takie
postępowanie na kilka lat wytworzyło dokoła panny pustkę.
Podziwiano ją i wielbiono, ale z daleka; nikt bowiem nie chciał
narażać się na szyderczą odmowę.
Po przejściu
pierwszego niesmaku panna Izabela zrozumiała, że
małżeństwo trzeba przyjąć takim, jakie jest. Była
już zdecydowana wyjść za mąż, pod tym wszakże
warunkiem, aby przyszły towarzysz - podobał się jej, miał
piękne nazwisko i odpowiedni majątek. Rzeczywiście, trafiali
się jej ludzie piękni, majętni i utytułowani; na
nieszczęście jednak, żaden nie łączył w sobie
wszystkich trzech warunków, więc - znowu upłynęło
kilka lat.
Nagle
rozeszły się wieści o złym stanie interesów pana
Tomasza i - z całego legionu konkurentów - zostało pannie
Izabeli tylko dwu poważnych : pewien baron i pewien marszałek,
bogaci, ale starzy.
Teraz
spostrzegła panna Izabela, że w wielkim świecie usuwa jej
się grunt pod nogami, więc zdecydowała się
obniżyć skalę wymagań. Ale że baron i marszałek,
pomimo swoich majątków budzili w niej niepokonaną odrazę,
więc odkładała stanowczą decyzję z dnia na dzień.
Tymczasem pan Tomasz zerwał z towarzystwem. Marszałek nie mogąc
się doczekać odpowiedzi wyjechał na wieś, strapiony baron
za granicę i - panna Izabela pozostała kompletnie samą. Wprawdzie
wiedziała, że każdy z nich wróci na pierwsze
zawołanie, ale - którego tu wybrać ?... jak
przytłumić wstręt ?... Nade wszystko zaś, czy podobna
robić z siebie taką ofiarę mając niejaką
pewność, że kiedyś odzyska majątek, i wiedząc,
że wówczas znowu będzie mogła wybierać. Tym razem
już wybierze, poznawszy, jak ciężko jej żyć poza
towarzystwem salonów...
Jedna
rzecz w wysokim stopniu ułatwiała jej wyjście za mąż
dla stanowiska. Oto panna Izabela nigdy. nie była zakochaną.
Przyczyniał się do tego jej chłodny temperament, wiara, że
małżeństwo obejdzie się bez poetycznych dodatków,
nareszcie miłość idealna, najdziwniejsza, o jakiej
słyszano.
Raz
zobaczyła w pewnej galerii rzeźb posąg Apollina, który na
niej zrobił tak silne wrażenie, że kupiła piękną
jego kopię i ustawiła w swoim gabinecie. Przypatrywała mu
się całymi godzinami, myślała o nim i... kto wie, ile
pocałunków ogrzało ręce i nogi marmurowego bóstwa
?... I stał się cud: pieszczony przez kochającą
kobietę głaz ożył. A kiedy pewnej nocy zapłakana
usnęła, nieśmiertelny zstąpił ze swego piedestału
i przyszedł do niej w laurowym wieńcu na głowie,
jaśniejący mistycznym blaskiem.
Siadł
na krawędzi jej łóżka, długo patrzył na
nią oczyma, z których przeglądała wieczność, a
potem objął ją w potężnym uścisku i
pocałunkami białych ust ocierał łzy i chłodził
jej gorączkę.
Odtąd
nawiedzał ją coraz częściej i omdlewającej w jego
objęciach szeptał on, bóg światła, tajemnice nieba i
ziemi, jakich dotychczas nie wypowiedziano w śmiertelnym języku. A
przez miłość dla niej sprawił jeszcze większy cud,
gdyż w swym boskim obliczu kolejno ukazywał jej wypiększone rysy
tych ludzi, którzy kiedykolwiek zrobili na niej wrażenie.
Raz
był podobnym do odmłodzonego jenerała-bohatera, który
wygrał bitwę i z wyżyn swego siodła patrzył na
śmierć kilku tysięcy walecznych. Drugi raz przypominał twarzą
najsławniejszego tenora, któremu kobiety rzucały kwiaty pod
nogi, a mężczyźni wyprzęgali konie z powozu. Inny raz
był wesołym i pięknym księciem krwi jednego z najstarszych
domów panujących ; inny raz dzielnym strażakiem, który
za wydobycie trzech osób z płomieni na piątym piętrze
dostał legię honorową ; inny raz był wielkim rysownikiem,
który przytłaczał świat bogactwem swojej fantazji, a inny
raz weneckim gondolierem albo cyrkowym atletą nadzwyczajnej urody i
siły.
Każdy
z tych ludzi przez pewien czas zaprzątał tajemne myśli panny
Izabeli, każdemu poświęcała najcichsze westchnienia
rozumiejąc, że dla tych czy innych powodów kochać go nie
może, i - każdy z nich za sprawą bóstwa ukazywał
się w jego postaci, w półrzeczywistych marzeniach. A od tych
widzeń oczy panny Izabeli przybrały nowy wyraz- jakiegoś
nadziemskiego zamyślenia. Niekiedy spoglądały one gdzieś
ponad ludzi i poza świat; a gdy jeszcze jej popielate włosy na czole
ułożyły się tak dziwnie, jakby je rozwiał tajemniczy
podmuch, patrzącym zdawało się, że widzą anioła
albo świętą.
Przed
rokiem w jednej z takich chwil zobaczył pannę Izabelę Wokulski.
Odtąd serce jego nie zaznało spokoju.
Prawie w
tym samym czasie pan Tomasz zerwał z towarzystwem i na znak swoich
rewolucyjnych usposobień zapisał się do Resursy Kupieckiej. Tam
z pomiatanymi niegdyś garbarzami, szczotkarzami i dystylatorami
grywał w wista, głosząc na prawo i na lewo, że arystokracja
nie powinna zasklepiać się w wyłączności, ale przodować
oświeconemu mieszczaństwu, a przez nie narodowi. Za co
wywzajemniając się, dumni dziś garbarze, szczotkarze i
dystylatorzy raczyli przyznawać, że pan Tomasz jest jedynym
arystokratą, który pojął swe obowiązki względem
kraju i spełnia je sumiennie. Mogli byli dodać: spełnia co
dzień od dziewiątej wieczór do północy.
I kiedy w
ten sposób pan Tomasz dźwigał jarzmo stanowiska, panna Izabela
trawiła się w samotności i ciszy swego pięknego lokalu.
Nieraz Mikołaj już twardo drzemał w fotelu, panna Florentyna,
zatkawszy sobie uszy watą, na dobre spała, a do pokoju panny Izabeli
sen jeszcze nie zapukał, odpędzany przez wspomnienia. Wtedy
zrywała się z łóżka i odziana w lekki szlafroczek
całymi godzinami chodziła po salonie, gdzie dywan głuszył
jej kroki i tylko tyle było światła, ile go rzucały dwie
skąpe latarnie uliczne.
Chodziła,
a w ogromnym pokoju tłoczyły się jej smutne myśli i
widziadła osób, które tu kiedyś bywały. Tu drzemie
stara księżna; tu dwie hrabiny informują się u
prałata: czy można dziecko ochrzcić wodą
różaną? Tu rój młodzieży zwraca ku niej
tęskne spojrzenia albo udanym chłodem usiłuje podniecić w
niej ciekawość; a tam girlanda panien, które pieszczą
ją wzrokiem, podziwiają albo jej zazdroszczą. Pełno
świateł, szelestów, rozmów, których większa
część, jak motyle około kwiatów,
krążyły około jej piękności. Gdzie ona się
znalazła, tam obok niej wszystko bladło; inne kobiety były jej
tłem, a mężczyźni niewolnikami.
I to
wszystko przeszło!... I dziś w tym salonie - chłodno; ciemno i
pusto... Jest tylko ona i niewidzialny pająk smutku, który zawsze
zasnuwa szarą siecią te miejsca, gdzie byliśmy
szczęśliwi i skąd szczęście uciekło. Już
uciekło!... Panna Izabela wyłamywała sobie palce, ażeby
pohamować się od łez, których wstyd jej było nawet w
pustce i w nocy.
Wszyscy
ją opuścili, z wyjątkiem - hrabiny Karolowej, która kiedy
wezbrał jej zły humor, przychodziła tu i szeroko zasiadłszy
na kanapie, prawiła wśród westchnień :
- Tak,
droga Belciu, musisz przyznać, że popełniłaś kilka
błędów nie do darowania. Nie mówię o Wiktorze
Emanuelu, bo tamto był przelotny kaprys króla - trochę
liberalnego i zresztą bardzo zadłużonego. Na takie stosunki
trzeba mieć więcej - nie powiem: taktu, ale - doświadczenia -
ciągnęła hrabina, skromnie spuszczając powieki. - Ale
wypuścić czy - jeżeli chcesz - odrzucić hrabiego Saint-Auguste,
to już daruj!.. Człowiek młody, majętny, bardzo dobrze, i
jeszcze z taką karierą!... Teraz właśnie przewodniczy
jednej deputacji do Ojca świętego i zapewne dostanie specjalne
błogosławieństwo dla całej rodziny, no - a hrabia Chambord nazywa go cher cousin...
Ach, Boże!
-
Myślę, ciociu, że martwić się tym już za
późno - wtrąciła panna Izabela.
-
Alboż ja chcę cię martwić, biedne dziecko! I bez tego
czekają cię ciosy, które ukoić może tylko
głęboka wiara. Zapewne wiesz, że ojciec stracił wszystko,
nawet resztę twego posagu ?
-
Cóż ja na to poradzę ?
- A jednak
ty tylko możesz radzić i powinnaś - mówiła hrabina z
naciskiem. - Marszałek nie jest wprawdzie Adonisem, no - ale... Gdyby
nasze obowiązki były do spełnienia łatwe, nie
istniałaby zasługa. Zresztą, mój Boże,
któż nam broni mieć na dnie duszy jakiś ideał, o
którym myśl osładza najcięższe chwile ? Na koniec,
mogę cię zapewnić, że położenie pięknej kobiety,
mającej starego męża, nie należy do najgorszych. Wszyscy
interesują się nią, mówią o niej, składają
hołdy jej poświęceniu, a znowu stary mąż jest mniej
wymagający od męża w średnim wieku...
- Ach,
ciociu...
- Tylko
bez egzaltacji, Belciu! Nie masz lat szesnastu i na życie musisz
patrzeć serio. Nie można przecie dla jakiejś idiosynkrazji
poświęcić bytu ojca, a choćby Flory i waszej
służby. Wreszcie pomyśl, ile ty, przy twym szlachetnym
serduszku, mogłabyś zrobić dobrego rozporządzając
znacznym majątkiem.
- Ależ,
ciociu, marszałek jest obrzydliwy. Jemu nie żony trzeba, ale
niańki, która by mu ocierała usta.
- Nie upieram
się przy marszałku, więc baron...
- Baron jeszcze
starszy, farbuje się, różuje i ma jakieś plamy na
rękach.
Hrabina
podniosła się z kanapy.
- Nie nalegam,
moja droga, nie jestem swatką, to należy do pani Meliton. Zwracam
tylko uwagę, że nad ojcem wisi katastrofa.
- Mamy przecie
kamienicę.
-
Którą sprzedają najdalej po św. Janie, tak że nawet twoja
suma spadnie.
- Jak to -
dom, który kosztował sto tysięcy, sprzedadzą za
sześćdziesiąt ?...
- Bo on
niewart więcej, bo ojciec za dużo wydał. Wiem to od
budowniczego, który oglądał go z polecenia Krzeszowskiej.
-
Więc w ostateczności mamy serwis... srebra... - wybuchnęła
panna Izabela załamując ręce.
Hrabina
ucałowała ją kilkakrotnie.
- Drogie,
kochane dziecko - mówiła łkając - że też
właśnie ja muszę tak ranić ci serce!... Słuchaj
więc... Ojciec ma jeszcze długi wekslowe, jakieś parę
tysięcy rubli. Otóż te długi... uważasz... te
długi ktoś skupił... kilka dni temu, w końcu marca.
Domyślamy się, że to zrobiła Krzeszowska...
-
Cóż za nikczemność! - szepnęła panna Izabela. -
Ale mniejsza o nią... Na pokrycie paru tysięcy rubli wystarczy
mój serwis i srebra.
- Są one warte bez porównania
więcej, ale - kto dziś kupi rzeczy tak kosztowne ?
- W każdym razie spróbuję -
mówiła rozgorączkowana panna Izabela. -- Poproszę
panią Meliton, ona mi to ułatwi...
- Zastanów się jednak, czy nie
szkoda tak pięknych pamiątek.
Panna Izabela roześmiała się.
- Ach, ciociu... Więc mam wahać
się pomiędzy sprzedaniem siebie i serwisu ?... Bo na to,
ażeby zabierano nam meble, nigdy nie pozwolę... Ach, ta
Krzeszowska... to wykupywanie weksli... co za ohyda!
- No,
może to jeszcze nie ona.
-
Więc chyba znalazł się jakiś nowy nieprzyjaciel, gorszy od
niej.
-
Może to ciotka Honorata - uspokajała ją hrabina - czy ja wiem ?
Może chce dopomóc Tomaszowi, ale zawieszając nad nim
groźbę. Lecz bądź zdrowa, moje kochane dziecię,
adieu...
Na tym
skończyła się rozmowa w języku polskim, gęsto
ozdobionym francuszczyzną, co robiło go podobnym do ludzkiej twarzy
okrytej wysypką.
|