ROZDZIAŁ SZÓSTY:
W JAKI SPOSÓB NOWI LUDZIE
UKAZUJĄ SIĘ NAD STARYMI HORYZONTAMI
Początek kwietnia, jeden z tych
miesięcy, które służą za przejście między
zimą i wiosną. Śnieg już zniknął, ale nie
ukazała się jeszcze zieloność; drzewa są czarne,
trawniki szare i niebo szare: wygląda jak marmur poprzecinany srebrnymi i
złotawymi nitkami.
Jest około piątej po południu.
Panna Izabela siedzi w swoim gabinecie i czyta najnowszą powieść
Zoli: Une page d'amour. Czyta bez uwagi, co chwilę podnosi oczy,
spogląda w okno i półświadomie formułuje sąd,
że gałązki drzew są czarne, a niebo szare. Znowu czyta,
spogląda po gabinecie i półświadomie myśli, że
jej meble kryte błękitną materią i jej niebieski szlafroczek
mają jakiś szary odcień i że festony białej firanki
są podobne do wielkich sopli śniegu. Potem zapomina, o czym
myślała w tej chwili, i pyta się w duchu: "O czym ja
myślałam?... Ach, prawda, o kweście wielkotygodniowej..." I
nagle czuje ochotę przejechania się karetą, a jednocześnie
czuje żal do nieba, że jest takie szare, że złotawe
żyłki na nim są tak wąskie... Dręczy ją
jakiś cichy niepokój, jakieś oczekiwanie, ale nie jest pewna,
na co czeka: czy na to, ażeby chmury się rozdarły, czy na to,
ażeby wszedł lokaj i wręczył jej list zapraszający na
wielkotygodniową kwestę? Już taki krótki czas, a jej nie
proszą.
Znowu czyta powieść, ten
rozdział, kiedy podczas gwiaździstej nocy p. Rambaud naprawiał
zepsutą lalkę małej Joasi, Helena tonęła we łzach
bezprzedmiotowego żalu, a opat Jouve radził, ażeby wyszła
za mąż. Panna Izabela odczuwa ten żal i kto wie, czy gdyby w tej
chwili ukazały się na niebie gwiazdy, zamiast chmur, czy nie
rozpłakałaby się tak jak Helena. Wszak to już ledwo
parę dni do kwesty, a jej jeszcze nie proszą. Że zaproszą,
o tym wie, ale dlaczego zwłóczą?...
"Te
kobiety, które zdają się tak gorąco szukać Boga,
bywają niekiedy nieszczęśliwymi istotami, których serce
wzburzyła namiętność. Idą do kościoła,
ażeby tam wielbić mężczyznę" - mówi opat
Jouve.
"Poczciwy
opat, jak on chciał uspokoić tę biedną Helenę!" -
myśli panna Izabela i nagle odrzuca książkę. Opat Jouve
przypomniał jej, że już od dwu miesięcy haftuje pas do
kościelnego dzwonka i że go jeszcze nie skończyła. Podnosi
się z fotelu i przysuwa do okna stolik z tamburkiem, z pudełkiem
różnokolorowych jedwabiów, z kolorowym deseniem ; rozwija
pas i zaczyna gorliwie wyszywać na nim róże i krzyże. Pod
wpływem pracy w sercu budzi się otucha. Kto tak jak ona
służy kościołowi, nie może być zapomnianym przy
wielkotygodniowej kweście. Wybiera jedwabie, nawłóczy
igły i szyje wciąż. Oko jej przebiega od wzoru do haftu,
ręka spada z góry na dół, wznosi się z dołu
do góry ale w myśli zaczyna rodzić się pytanie,
dotyczące kostiumu na groby i toalety na Wielkanoc. Pytanie to
wkrótce zapełnia jej całą uwagę, zasłania oczy
i zatrzymuje rękę. Suknia, kapelusz, okrywka i parasolka, wszystko
musi być nowe, a tu tak niewiele czasu i nie tylko nic nie
zamówione, ale nawet nie wybrane...
Tu
przypomina sobie, że jej serwis i srebra już znajdują się u
jubilera, że już trafia się jakiś nabywca i że
dziś lub jutro będą sprzedane. Panna Izabela czuje
ściśnięcie serca za serwisem i srebrami, lecz doznaje niejakiej
ulgi na myśl o kweście i nowej toalecie. Może mieć bardzo
piękną, ale jaką?...
Odsuwa
tamburek i ze stolika, na którym leżą Szekspir, Dante, album
europejskich znakomitości tudzież kilka pism, bierze "Le
Moniteur de la Mode" i zaczyna go przeglądać z
największą uwagą. Oto jest toaleta obiadowa; oto ubiory wiosenne
dla panienek, panien, mężatek, młodych mężatek i ich
matek! oto suknie wizytowe, ceremonialne, spacerowe; sześć nowych
form kapeluszy, z dziesięć materiałów, kilkadziesiąt
barw... Co tu wybrać, o Boże?... Niepodobna wybierać bez
naradzenia się z panną Florentyną i z magazynierką...
Panna
Izabela z niechęcią odrzuca monitora mody i siada na szezlongu w
postaci półleżącej. Ręce splecione jak do modlitwy
opiera na poręczy, głowę na rękach i patrzy w niebo
rozmarzonymi oczyma. Kwesta wielkotygodniowa, nowa toaleta, chmury na niebie -
wszystko miesza się w jej wyobraźni na tle żalu za serwisem i
lekkiego uczucia wstydu, że go sprzedaje.
"Ach,
wszystko jedno!" - mówi sobie i znowu pragnie, ażeby chmury
rozdarły się choć na chwilę. Ale chmury
zgęszczają się, a w jej sercu wzmaga się żal, wstyd i
niepokój. Spojrzenie jej pada na stolik stojący tuż obok
szezlonga i na książkę do nabożeństwa oprawną w
kość słoniową. Panna Izabela bierze do rąk
książkę i powoli, kartka za kartką, wyszukuje w niej
modlitwy: Acte de résignation, a znalazłszy zaczyna
czytać:
"Que
votre nom soit béni á jamais, bien qui avez voulu
m'éprouver par cette peine."W miarę jak czyta, szare niebo
wyjaśnia się, a przy ostatnich słowach..."et d'attendre
en paix votre divin secours..." chmury pękają, ukazuje
się kawałek czystego błękitu, gabinet panny Izabeli
napełnia się światłem, a jej dusza spokojem. Teraz jest
pewna, że modły jej zostały wysłuchane, że będzie
miała najpiękniejszą tualetę i najlepszy
kościół do kwesty.
W tej
chwili delikatnie otwierają się drzwi gabinetu; staje w nich panna
Florentyna, wysoka, czarno ubrana, nieśmiała, trzyma w dwu palcach
list i mówi cicho:
- Od pani
Karolowej.
- Ach, w
sprawie kwesty - odpowiada panna Izabela z czarującym uśmiechem. -
Cały dzień nie zaglądałaś do mnie, Florciu.
- Nie
chcę ci przeszkadzać.
- W
nudzeniu się?... - pyta panna Izabela. - Kto wie, czy nie byłoby nam
weselej nudzić się w jednym pokoju.
- List...
- mówi nieśmiała osoba w czarnej sukni, wyciągając
rękę do Izabeli.
- Znam
jego treść - przerywa panna Izabela. - Posiedź trochę u
mnie i jeżeli nie zrobi ci subiekcji, przeczytaj ten list.
Panna
Florentyna siada nieśmiało na fotelu, delikatnie bierze z biurka
nożyk i z największą ostrożnością przecina
kopertę. Kładzie na biurku nożyk, potem kopertę, rozwija
papier i cichym, melodyjnym głosem czyta list pisany po francusku:
"Droga
Belu! wybacz, że odzywam się w sprawie, którą tylko ty i
twój ojciec macie prawo rozstrzygać. Wiem, drogie dziecię,
że pozbywasz się twego serwisu i sreber, sama mi zresztą o tym
mówiłaś. Wiem też, że znalazł się nabywca,
który ofiarowuje wam pięć tysięcy rubli, moim zdaniem za
mało, choć w tych czasach trudno spodziewać się
więcej. Po rozmowie jednak, jaką
miałam w tej materii z Krzeszowską, zaczynam lękać
się, ażeby piękne te pamiątki nie przeszły w
niewłaściwe ręce.
Chciałabym
temu zapobiec, proponuję ci więc, jeżeli zgodzisz się, trzy
tysiące rubli pożyczki na zastaw wspomnianego serwisu i sreber.
Sądzę, że dziś wygodniej będzie im u mnie, gdy ojciec
twój znajduje się w takich kłopotach. Odebrać je
będziesz mogła, kiedy zechcesz, a w razie mojej śmierci nawet
bez zwracania pożyczki.
Nie narzucam
się, tylko proponuję. Rozważ, jak ci będzie wygodniej, a
nade wszystko pomyśl o następstwach.
O ile cię
znam, byłabyś boleśnie dotkniętą usłyszawszy
kiedyś, że nasze rodzinne pamiątki zdobią stół
jakiego bankiera albo należą do wyprawy jego córki.
Zasyłam ci
tysiące pocałunków,
Joanna
P.S.
Wyobraź sobie, co za szczęście spotkało moją
ochronkę. Będąc wczoraj w sklepie tego sławnego Wokulskiego
przymówiłam się o mały datek dla sierot. Liczyłam na
jakie kilkanaście rubli, a on, czy uwierzysz, ofiarował mi
tysiąc, wyraźnie: tysiąc rubli, i jeszcze powiedział,
że na moje ręce nie śmiałby złożyć mniejszej
sumy. Kilku takich Wokulskich, a czuję, że na starość
zostałabym demokratką."
Panna Florentyna
skończywszy list nie śmiała oderwać od niego oczu. Wreszcie
odważyła się i spojrzała: panna Izabela siedziała na
szezlongu blada, z zaciśniętymi rękami.
-
Cóż ty na to, Florciu? - spytała po chwili.
-
Myślę - odparła cicho zapytana - że pani Karolowa na
początku listu najtrafniej osądziła swoje stanowisko w tej
sprawie.
- Co za
upokorzenie! - szepnęła panna Izabela, nerwowo bijąc
ręką w szezlong.
-
Upokorzeniem jest proponować komuś trzy tysiące rubli na zastaw
sreber, i to wówczas, gdy obcy ofiarowują pięć
tysięcy... Innego nie widzę.
- Jak ona
nas traktuje... My chyba naprawdę jesteśmy zrujnowani...
-
Ależ, Belciu!... - przerwała ożywiając się panna
Florentyna. - Właśnie ten cierpki list dowodzi, że nie
jesteście zrujnowani. Ciotka lubi być cierpką, ale umie
oszczędzać nieszczęście. Gdyby wam groziła ruina,
znaleźlibyście w niej tkliwą i delikatną
pocieszycielkę.
-
Dziękuję za to.
- I nie
potrzebujesz obawiać się tego. Jutro wpłynie nam pięć
tysięcy rubli, za które można prowadzić dom przez
pół roku... choćby przez kwartał. Za parę
miesięcy...
-
Zlicytują nam kamienicę...
- Prosta
forma, i nic więcej. Owszem, możecie zyskać, podczas gdy dzisiaj
kamienica jest tylko ciężarem. No, a po ciotce Hortensji dostaniesz
ze sto tysięcy rubli. Zresztą - dodała po chwili panna Florentyna
podnosząc brwi - ja sama nie jestem pewna, czy i ojciec nie ma jeszcze
majątku. Wszyscy są tego zdania...
Panna
Izabela wychyliła się z szezlonga i ujęła rękę
panny Florentyny.
- Florciu
- rzekła zniżając głos - komu ty to mówisz?...
Więc naprawdę uważasz mnie tylko za pannę na wydaniu,
która nic nie widzi i niczego nie pojmuje?... Myślisz, że nie
wiem - domówiła jeszcze ciszej - że już miesiąc, jak
pieniądze na utrzymanie domu pożyczasz od Mikołaja...
-
Może właśnie ojciec chce tego...
- Czy i
tego chce, ażebyś mu co rano podkładała kilka rubli do
pugilaresu?
Panna
Florentyna spojrzała jej w oczy i poruszyła głową.
- Za dużo
wiesz - odparła - ale nie wszystko. Już od dwu tygodni, może od
dziesięciu dni widzę, że ojciec miewa po kilkanaście
rubli...
- Więc
zaciąga długi...
- Nie. Ojciec
nigdy nie zaciąga długów w mieście. Każdy wierzyciel
przychodzi z pożyczką do domu i w gabinecie ojca dostaje kwit albo
procent. Nie znasz go pod tym względem.
- Więc
skądże teraz ma pieniądze?
- Nie wiem.
Widzę, że ma, i słyszę, że zawsze je miał.
- Po
cóż w takim razie zezwala na sprzedaż sreber? - pytała
natarczywie panna Izabela.
- Może chce
zirytować rodzinę.
- A kto
wykupił jego weksle?
Panna Florentyna
zrobiła rękoma ruch, oznaczający rezygnację.
- Nie
wykupiła ich Krzeszowska - rzekła - to wiem na pewno. - Więc -
albo ciotka Hortensja, albo...
- Albo?...
- Albo sam
ojciec. Czy nie wiesz, ile rzeczy robi ojciec, ażeby zaniepokoić
rodzinę, a potem śmiać się...
- Za
cóż chciałby mnie, nas niepokoić?
-
Myślę, że ty jesteś spokojna. Córka powinna
nieograniczenie ufać ojcu.
- Ach, tak!... -
szepnęła panna Izabela zamyślając się.
Czarno ubrana
kuzynka z wolna podniosła się z fotelu i cicho wyszła.
Panna Izabela
znowu poczęła patrzeć na swój pokój, który
wydał jej się popielatym, na czarne gałązki, które
chwiały się za oknem, na parę wróbli
świergoczących może o budowie gniazda, na niebo, które
stało się jednolicie szarym, bez żadnej jaśniejszej
prążki. W jej pamięci znowu odżyła sprawa kwesty i
nowej toalety, ale obie wydały się jej tak małymi, tak prawie
śmiesznymi, że myśląc o nich nieznacznie wzruszyła
ramionami.
Dręczyły
ją inne pytania: czyby nie oddać serwisu hrabinie Karolowej - i -
skąd ojciec ma pieniądze? Jeżeli miał je dawniej, dlaczego
pozwolił na zaciąganie długów u Mikołaja?... A
jeżeli nie miał, z jakiego źródła czerpie je
dziś?... Jeżeli ona odda serwis i srebra ciotce, może
stracić okazję do korzystnego pozbycia się ich, a jeżeli
sprzeda za pięć tysięcy, pamiątki te naprawdę
mogą dostać się w niewłaściwe ręce, jak
pisała hrabina.
Nagle
przerwał się ten bieg myśli: bystre jej ucho usłyszało
w dalszych pokojach szmer. Było to męskie stąpanie, miarowe,
spokojne. W salonie stłumił je nieco dywan, w pokoju jadalnym
wzmocniło się, w jej sypialni przycichło, jakby ktoś
szedł na palcach.
- Proszę,
papo - odezwała się panna Izabela usłyszawszy pukanie do swych
drzwi.
Wszedł pan
Tomasz. Ona podniosła się z szezlonga, ale ojciec nie pozwolił
na to. Objął ją w ramiona, ucałował w głowę
i zanim usiadł przy niej, rzucił okiem w duże lustro na
ścianie. Zobaczył tam swoją piękną twarz, siwe
wąsy, swój ciemny żakiet bez zarzutu, gładkie spodnie,
jakby dopiero co wyszły od krawca, i uznał, że wszystko jest
dobrze.
-
Słyszę - rzekł do córki uśmiechając się -
że panienka odbiera korespondencje, które jej psują humor.
- Ach, papo,
gdybyś wiedział, jakim tonem przemawia ciotka...
- Zapewne
tonem osoby chorej na nerwy. Za to nie możesz mieć do niej żalu.
- Gdyby
tylko żal. Ja boję się, że ona ma rację i że
nasze srebra mogą naprawdę znaleźć się na jakim
bankierskim stole.
Przytuliła
głowę do ramienia ojca. Pan Tomasz spojrzał niechcący w
lusterko na stoliku i przyznał w duchu, że oboje w tej chwili
tworzą bardzo piękną grupę. Szczególniej dobrze
odbijała obawa rozlana na twarzy córki od jego spokoju.
Uśmiechnął się.
-
Bankierskie stoły... - powtórzył. - Srebra naszych
przodków bywały już na stołach Tatarów,
Kozaków, zbuntowanych chłopów, i nie tylko nam to nie
uchybiało, ale nawet przynosiło zaszczyt. Kto walczy, naraża
się na straty.
- Tracili
przez wojnę i na wojnie - wtrąciła panna Izabela.
- A dziś
nie ma wojny?... Zmieniła się tylko broń: zamiast kosą albo
jataganem walczą rublem. Joasia dobrze to rozumiała sprzedając
nie serwis - ale rodzinny majątek, albo rozbierając na wybudowanie
spichlerza ruiny zamku.
- Więc
jesteśmy zwyciężeni... - szepnęła panna Izabela.
- Nie, dziecko -
odparł pan Tomasz prostując się. - My dopiero zaczniemy
triumfować i bodaj czy nie tego boi się moja siostra i jej koteria.
Oni tak głęboko zasnęli, że razi ich każdy objaw
żywotności, każdy mój śmielszy krok - dodał
jakby do siebie.
- Twój,
papo?
-Tak.
Myśleli, że poproszę ich o pomoc. Sama Joasia chętnie
zrobiłaby mnie swoim plenipotentem. Ja natomiast podziękowałem
im za emeryturę i zbliżyłem się do mieszczaństwa.
Zyskałem u tych ludzi powagę, która zaczyna trwożyć
nasze sfery. Myśleli, że zejdę na drugi plan, a widzą,
że mogę wysunąć się na pierwszy.
-Ty, papo?
- Ja. Dotychczas
milczałem nie mając odpowiednich wykonawców. Dziś
znalazłem takiego, który zrozumiał moje idee, i zacznę
działać.
-
Któż to jest? - spytała panna Izabela, ze zdumieniem
patrząc na ojca.
- Niejaki
Wokulski, kupiec, żelazny człowiek. Przy jego pomocy zorganizuję
nasze mieszczaństwo, stworzę towarzystwo do handlu ze Wschodem, tym
sposobem dźwignę przemysł...
- Ty, papo?
- I
wówczas zobaczymy, kto wysunie się naprzód, choćby przy
możliwych wyborach do rady miejskiej...
Panna Izabela
słuchała z szeroko otwartymi oczyma.
- Czy ten
człowiek - szepnęła - o którym mówisz, papo, nie
jest jakim aferzystą, awanturnikiem?...
- Nie znasz go
więc? - spytał pan Tomasz. On jednak jest jednym z naszych
dostawców.
- Sklep znam,
bardzo ładny - mówiła panna Izabela zamyślając
się. - Jest tam stary subiekt, który wygląda trochę na
dziwaka, ale nadzwyczajnie uprzejmy... Ach, zdaje mi się, że kilka
dni temu poznałam i właściciela... Wygląda na gbura...
- Wokulski
gbur?... - zdziwił się pan Tomasz. - Jest on wprawdzie trochę
sztywny, ale bardzo grzeczny.
Panna Izabela
wstrząsnęła głową.
- Niemiły
człowiek - odpowiedziała z ożywieniem. - Teraz przypominam go
sobie... Będąc we wtorek w sklepie zapytałam go o cenę
wachlarza... Trzeba było widzieć, jak spojrzał na mnie!... Nie
odpowiedział nic, tylko wyciągnął swoją ogromną
czerwoną rękę do subiekta (nawet dość eleganckiego
chłopca) i mruknął głosem, w którym czuć
było gniew: panie Morawski czy Mraczewski (bo nie pamiętam), pani
zapytuje o cenę wachlarza. A... nieciekawego znalazł papo
wspólnika!... - śmiała się panna Izabela.
- Szalonej
energii człowiek, żelazny człowiek - odparł pan Tomasz. -
Oni tacy. Poznasz ich, bo myślę urządzić w domu parę
zebrań. Wszyscy oryginalni, ale ten oryginalniejszy od innych.
- Papa tych
panów chce przyjmować?...
- Muszę
naradzać się z niektórymi. A co do naszych - dodał
patrząc w oczy córce - zapewniam cię, że gdy
usłyszą, kto u mnie bywa, ani jednego nie zabraknie w salonie.
W tej chwili
weszła panna Florentyna zapraszając na obiad. Pan Tomasz podał
rękę córce i przeszli we troje do jadalnego pokoju, gdzie
już znajdowała się waza tudzież Mikołaj odziany we
frak i wielki biały krawat.
-
Śmieję się z Belci - rzekł pan Tomasz do kuzynki,
która nalewała rosół z wazy. - Wyobraź sobie,
Floro, że Wokulski zrobił na niej wrażenie gbura. Czy ty go
znasz?
-
Któż by dziś nie znał Wokulskiego - odpowiedziała
panna Florentyna podając Mikołajowi talerz dla pana. - No, elegancki
on nie jest, ale - robi wrażenie...
- Pnia z
czerwonymi rękoma - wtrąciła ze śmiechem panna Izabela.
- On mi
przypomina Trostiego, pamiętasz, Belu, tego pułkownika
strzelców w Paryżu - odpowiedział pan Tomasz.
- A mnie
posąg triumfującego gladiatora - melodyjnym głosem dodała
panna Florentyna. - Pamiętasz, Belu, we Florencji, tego z podniesionym
mieczem? Twarz surowa, nawet dzika, ale piękna.
- A czerwone
ręce?... - zapytała panna Izabela.
- Odmroził
je na Syberii - wtrąciła panna Florentyna z akcentem.
-
Cóż on tam robił?
- Pokutował
za uniesienia młodości - rzekł pan Tomasz. - Można mu to
przebaczyć.
- Ach,
więc jest i bohaterem!...
- I
milionerem - dodała panna Florentyna.
- I
milionerem? - powtórzyła panna Izabela. - Zaczynam wierzyć,
że papo zrobił dobry wybór przyjmując go na
wspólnika. Chociaż...
-
Chociaż?... - spytał ojciec.
- Co powie
świat na tę spółkę?
- Kto ma
siłę w rękach, ma świat u nóg.
Właśnie
Mikołaj obniósł polędwicę, gdy w przedpokoju
zadzwoniono. Stary służący wyszedł i po chwili
wrócił z listem na srebrnej, a może platerowanej tacy.
- Od pani
hrabiny - rzekł.
- Do ciebie,
Belu - dodał pan; Tomasz biorąc list do ręki. - Pozwolisz,
że cię zastąpię w połknięciu tej nowej
pigułki.
Otworzył
list, zaczął go czytać i ze śmiechem podał pannie
Izabeli.
- Oto -
zawołał - cała Joasia jest w tym liście. Nerwy, zawsze
nerwy!...
Panna Izabela
odsunęła talerz i z niepokojem przebiegła papier oczyma. Lecz
stopniowo twarz jej wypogodziła się.
Słuchaj,
Florciu - rzekła - bo to ciekawe.
"Droga
Belu! - pisze ciotka. - Zapomnij, aniołku, o moim poprzednim liście.
W rezultacie twój serwis nic mnie nie obchodzi i znajdziemy inny, gdy
będziesz szła za mąż. Ale chodzi mi, ażebyś koniecznie
kwestowała tylko ze mną, i właśnie o tym miałam zamiar
pisać poprzednio, nie o serwisie. Biedne moje nerwy! jeżeli nie
chcesz ich do reszty rozstroić, musisz zgodzić się na moją
prośbę.
Grób w
naszym kościele będzie cudowny. Mój poczciwy Wokulski daje
fontannę, sztuczne ptaszki śpiewające, pozytywkę,
która będzie grała same poważne kawałki, i
mnóstwo dywanów. Hozer dostarcza kwiatów, a amatorowie
urządzają koncert na organ, skrzypce, wiolonczelę i głosy.
Jestem zachwycona, ale gdyby mi wśród tych cudów
zabrakło ciebie, rozchorowałabym się. A więc tak?...
Ściskam cię i całuję po tysiąc razy, kochająca
ciotka,
Joanna
Post scriptum.
Jutro jedziemy do magazynu zamówić dla ciebie kostium wiosenny.
Umarłabym, gdybyś go nie przyjęła."
Panna Izabela
była rozpromieniona. List ten spełniał wszystkie jej nadzieje.
- Wokulski jest
nieporównany! - rzekł śmiejąc się pan Tomasz. -
Szturmem zdobył Joasię, która nie tylko nie będzie mi
wymawiała wspólnika, lecz nawet gotowa o niego walczyć ze
mną.
Mikołaj
podał kurczęta.
- Musi to
jednakże być genialny człowiek - zauważyła panna
Florentyna.
- Wokulski?...
no, nie - mówił pan Tomasz. - Jest to człowiek szalonej
energii, ale co się tyczy daru kombinowania, nie powiem, ażeby
posiadał go w wysokim stopniu.
- Zdaje mi
się, że składa tego dowody.
- Wszystko to
są dowody tylko energii - odpowiedział pan Tomasz. - Dar kombinacji,
genialny umysł poznaje się w innych rzeczach, choćby... w grze.
Ja z nim dosyć często grywam w pikietę, gdzie koniecznie trzeba
kombinować. Rezultat jest taki, że przegrałem osiem do
dziesięciu rubli, a wygrałem około siedemdziesięciu,
chociaż - nie mam pretensji do geniuszu! - dodał skromnie.
Pannie Izabeli
wypadł z ręki widelec. Pobladła i chwyciwszy się za
czoło szepnęła:
- A!...
a!...
Ojciec i
panna Florentyna zerwali się z krzeseł.
- Co ci
jest, Belu?... - spytał zatrwożony pan Tomasz.
- Nic -
odpowiedziała wstając od stołu - migrena. Od godziny
czułam, że będę ją mieć... To nic, papo...
Pocałowała
ojca w rękę i wyszła do swego pokoju.
-
Nagła migrena powinna by przejść zaraz - rzekł pan Tomasz.
- Pójdź do niej, Florciu. Ja na chwilę wyjdę do miasta,
bo muszę zobaczyć się z kilkoma osobami, ale wcześniej
wrócę. Tymczasem czuwaj nad nią, kochana Florciu, proszę
cię o to - mówił pan Tomasz ze spokojną fizjognomią
człowieka, bez którego poleceń albo prośby nie może
być dobrze na świecie.
- Zaraz do
niej pójdę, tylko tu zrobię porządek - odpowiedziała
panna Florentyna, dla której ład w domu był sprawą
ważniejszą od czyjejkolwiek migreny.
Już
mrok ogarnął ziemię... Panna Izabela jest znowu sama w swoim
gabinecie; upadła na szezlong i obu rękami zasłoniła oczy.
Spod kaskady tkanin spływających aż na podłogę
wysunął się jej wąski pantofelek i kawałek
pończoszki, ale tego nikt nie widzi ani ona o tym nie myśli. W tej
chwili jej duszę znowu targa gniew, żal i wstyd. Ciotka ją
przeprosiła, ona sama będzie kwestować przy najładniejszym
grobie i będzie miała najpiękniejszy kostium; lecz mimo to -
jest nieszczęśliwą... Doznaje takich uczuć, jak gdyby
wszedłszy do pełnego salonu ujrzała nagle na swym nowym
kostiumie ogromną tłustą plamę obrzydłej formy i
koloru, jakby suknię wytarzano gdzieś na kuchennych schodach.
Myśl o tym jest dla niej tak wstrętną, że ślina
napływa jej do ust.
Co za
straszne położenie!... Już miesiąc zadłużają
się u swego lokaja, a od dziesięciu dni jej ojciec na swoje drobne
wydatki wygrywa pieniądze w karty... Wygrać można; panowie
wygrywają tysiące, ale nie na opędzenie pierwszych potrzeb, i
przecież - nie od kupców. Ach, gdyby można, upadłaby ojcu
do nóg i błagała go, ażeby nie grywał z tymi
ludźmi, a przynajmniej nie teraz, kiedy ich stan majątkowy jest tak
ciężki. Za kilka dni, gdy odbierze pieniądze za swój
serwis, sama wręczy ojcu paręset rubli prosząc, ażeby je
przegrał do tego pana Wokulskiego, ażeby wynagrodził go hojniej,
niż ona wynagrodzi Mikołaja za zaciągnięte długi.
Ale
czyż jej wypada zrobić to, a nawet mówić o tym ojcu?...
"Wokulski?...
Wokulski?... - szepce panna Izabela. - Któż to jest ten Wokulski,
który dziś tak nagle ukazał się jej od razu z kilku
stron, pod rozmaitymi postaciami. Co on ma do czynienia z jej ciotką, z
ojcem?..."
I
otóż zdaje się jej, że już od kilku tygodni coś
słyszała o tym człowieku. Jakiś kupiec niedawno
ofiarował parę tysięcy rubli na dobroczynność, ale nie
była pewna, czy to był handlujący strojami damskimi, czy
futrami. Potem mówiono, że także jakiś kupiec podczas
wojny bułgarskiej dorobił się wielkiego majątku, tylko nie
uważała, czy dorobił się szewc, u którego ona bierze
buciki, czy jej fryzjer? I dopiero teraz, przypomina sobie, że ten kupiec,
który dał pieniądze na dobroczynność, i ten,
który zyskał duży majątek, są jedną osobą,
że to właśnie jest ów Wokulski, który do jej ojca
przegrywa w karty, a którego jej ciotka, znana z dumy hrabina Karolowa,
nazywa: "mój poczciwy Wokulski!..."
W tej
chwili przypomina sobie nawet fizjognomię tego człowieka,
który w sklepie nie chciał z nią mówić, tylko
cofnąwszy się za ogromne japońskie wazony przypatrywał
się jej posępnie. Jak on na nią patrzył...
Jednego
dnia weszła z panną Florentyną na czekoladę do cukierni,
przez figle. Usiadły przy oknie, za którym zebrało się
kilkoro obdartych dzieci. Dzieci spoglądały na nią, na
czekoladę i na ciastka z ciekawością i łakomstwem
głodnych zwierzątek, a ten kupiec - tak samo na nią
patrzył.
Lekki
dreszcz przebiegł pannę Izabelę. I to ma być
wspólnik jej ojca?... Do czego ten wspólnik?... Skąd jej
ojcu przyszło do głowy zawiązywać jakieś towarzystwa
handlowe, tworzyć jakieś rozległe plany, o których nigdy
dawniej nie marzył?... Chce przy pomocy mieszczaństwa
wysunąć się na czoło arystokracji; chce zostać
wybranym do rady miejskiej, której nie było i nie ma?...
Ależ
ten Wokulski to naprawdę jakiś aferzysta, może oszust,
który potrzebuje głośnego nazwiska na szyld do swoich przedsiębiorstw.
Bywały takie wypadki. Ileż to pięknych nazwisk szlachty
niemieckiej i węgierskiej unurzało się w operacjach handlowych,
których ona nawet nie rozumie, a ojciec chyba nie więcej.
Zrobiło
się już zupełnie ciemno; na ulicy zapalono latarnie,
których blask wpadał do gabinetu panny Izabeli malując na
suficie ramę okna i zwoje firanki. Wyglądało to jak krzyż
na tle jasności, którą powoli zasłania gęsty
obłok.
"Gdzie
to ja widziałam taki krzyż, taką chmurę i
jasność?..." - zapytała się panna Izabela. Zaczęła
przypominać sobie widziane w życiu okolice i - marzyć.
Zdawało
się jej, że powozem jedzie przez jakąś znaną
miejscowość. Krajobraz jest podobny do olbrzymiego pierścienia,
utworzonego z lasów i zielonych gór, a jej powóz znajduje
się na krawędzi pierścienia i zjeżdża na
dół. Czy on zjeżdża? bo ani zbliża się do
niczego, ani od niczego nie oddala, tak jakby stał w miejscu. Ale
zjeżdża: widać to po wizerunku słońca, które
odbija się w lakierowanym skrzydle powozu i, drgając, z wolna posuwa
się w tył. Zresztą słychać turkot... To turkot
dorożki na ulicy?... Nie, to turkoczą machiny pracujące
gdzieś w głębi owego pierścienia gór i lasów.
Widać tam nawet, na dole, jakby jezioro czarnych dymów i
białych par, ujęte w ramę zieloności.
Teraz
panna Izabela spostrzega ojca, który siedzi przy niej i z uwagą
ogląda sobie paznogcie, od czasu do czasu rzucając okiem na
krajobraz. Powóz ciągle stoi na krawędzi pierścienia niby
bez ruchu, a tylko wizerunek słońca, odbitego w lakierowanym
skrzydle, wolno posuwa się ku tyłowi. Ten pozorny spoczynek czy
też utajony ruch w wysokim stopniu drażni pannę Izabelę.
"Czy my jedziemy, czy stoimy?" - pyta ojca. Ale ojciec nie odpowiada
nic, jakby jej nie widział; ogląda swoje piękne paznogcie i
czasami rzuca okiem na okolicę...
Wtem
(powóz ciągle drży i słychać turkot) z
głębi jeziora czarnych dymów i białych par wynurza
się do pół figury jakiś człowiek. Ma krótko
ostrzyżone włosy, śniadą twarz, która przypomina
Trostiego, pułkownika strzelców (a może gladiatora z
Florencji?), i ogromne czerwone dłonie. Odziany jest w zasmoloną
koszulę z rękawami zawiniętymi wyżej łokcia; w lewej
ręce, tuż przy piersi, trzyma karty ułożone w wachlarz, w
prawej, którą podniósł nad głowę, trzyma
jedną kartę, widocznie w tym celu, aby ją rzucić na
przód siedzenia powozu. Reszty postaci nie widać
spośród dymu.
"Co
on robi, ojcze?" - pyta się zalękniona panna Izabela.
"Gra
ze mną w pikietę" - odpowiada ojciec, również
trzymając w rękach karty.
"Ależ
to straszny człowiek, papo!"
"Nawet
tacy nie robią nic złego kobietom" - odpowiada pan Tomasz.
Teraz
dopiero panna Izabela spostrzega, że człowiek w koszuli patrzy na
nią jakimś szczególnym wzrokiem, ciągle trzymając
kartę nad głową. Dym i para, kotłujące w dolinie,
chwilami zasłaniają jego rozpiętą koszulę i surowe
oblicze; tonie wśród nich - nie ma go. Tylko spoza dymu widać
blady połysk jego oczów, a nad dymem obnażoną do
łokcia rękę i - kartę.
"Co
znaczy ta karta, papo?.." - zapytuje ojca.
Ale ojciec
spokojnie patrzy we własne karty i nie odpowiada nic, jakby jej nie
widział.
"Kiedyż
nareszcie wyjedziemy z tego miejsca?..."
Ale
choć powóz drży i słońce odbite w skrzydle posuwa
się ku tyłowi, ciągle u stopni widać jezioro dymu, a w nim
zanurzonego człowieka, jego rękę nad głową i -
kartę.
Pannę
Izabelę ogarnia nerwowy niepokój, skupia wszystkie wspomnienia,
wszystkie myśli, ażeby odgadnąć: co znaczy karta,
którą trzyma ten człowiek?..
Czy to
są pieniądze, które przegrał do ojca w pikietę?
Chyba nie. Może ofiara, jaką złożył Towarzystwu
Dobroczynności? I to nie. Może tysiąc rubli, które
dał jej ciotce na ochronę, a może to jest kwit na fontannę,
ptaszki i dywany do ubrania grobu Pańskiego?... Także nie; to
wszystko nie niepokoiłoby jej.
Stopniowo
pannę Izabelę napełnia wielka bojaźń. Może to
są weksle jej ojca, które ktoś niedawno wykupił?... W
takim razie wziąwszy pieniądze za srebra i serwis spłaci ten
dług najpierw i uwolni się od podobnego wierzyciela. Ale
człowiek pogrążony w dymie wciąż patrzy jej w oczy i
karty nie rzuca. Więc może... Ach!...
Panna
Izabela zrywa się z szezlonga, potrąca w ciemności o taburet i
drżącymi rękoma dzwoni. Dzwoni drugi raz, nie odpowiada nikt,
więc wybiega do przedpokoju i we drzwiach spotyka pannę
Florentynę, która chwyta ją za rękę i mówi ze
zdziwieniem:
- Co
tobie, Belciu?...
Światło
w przedpokoju nieco oprzytomnia pannę Izabelę. Uśmiecha
się.
-
Weź, Florciu, lampę do mego pokoju. Papo jest?
- Przed
chwilą wyjechał.
- A
Mikołaj?
- Zaraz
wróci, poszedł oddać list posłańcowi. Czy gorzej
boli cię głowa? - pyta panna Florentyna.
- Nie -
śmieje się panna Izabela - tylko zdrzemnęłam się i tak
mi się coś majaczyło.
Panna
Florentyna bierze lampę i obie z kuzynką idą do jej gabinetu.
Panna Izabela siada na szezlongu, zasłania ręką oczy przed
światłem i mówi:
- Wiesz,
Florciu, namyśliłam się, nie sprzedam moich sreber obcemu.
Mogą naprawdę dostać się Bóg wie w jakie ręce.
Siądź zaraz, jeżeliś łaskawa, przy moim biurku i
napisz do ciotki, że.. przyjmuję jej propozycję. Niech nam
pożyczy trzy tysiące rubli i niech weźmie serwis i srebra.
Panna Florentyna
patrzy na nią z najwyższym zdumieniem, wreszcie odpowiada:
- To jest
niemożliwe, Belciu.
-
Dlaczego?..-
- Przed
kwadransem otrzymałam list od pani Meliton, że srebra i serwis
już kupione.
-
Już?... Kto je kupił? - woła panna Izabela chwytając kuzynkę
za ręce.
Panna
Florentyna jest zmieszana.
- Podobno
jakiś kupiec z Rosji... - mówi, lecz czuć, że mówi
nieprawdę.
- Ty
coś wiesz, Florciu!... Proszę cię, powiedz!... - błaga
ją panna Izabela. Jej oczy napełniają się łzami.
-Zresztą
tobie powiem, tylko nie zdradź tajemnicy przed ojcem prosi kuzynka.
-
Więc kto?... No, kto kupił?...
- Wokulski
- odpowiada panna Florentyna.
Pannie
Izabeli w jednej chwili obeschły oczy nabierając przy tym barwy
stalowej. Odpycha z gniewem ręce kuzynki, przechodzi tam i na
powrót swój gabinet, wreszcie siada na foteliku naprzeciw panny
Florentyny. Nie jest już przestraszoną i zdenerwowaną
pięknością, ale wielką damą, która ma zamiar
kogoś ze służby osądzić, a może wydalić.
- Powiedz
mi, kuzynko - mówi pięknym kontraltowym głosem - co to za
śmieszny spisek knujecie przeciwko mnie?
- Ja?...
spisek? powtarza panna Florentyna przyciskając rękoma piersi. -- Nie
rozumiem cię, Belu...
- Tak. Ty,
pani Meliton i ten... zabawny bohater... Wokulski...
- Ja i
Wokulski?... - powtarza panna Florentyna. Tym razem zdziwienie jej jest tak
szczere, że wątpić nie można.
-
Przypuśćmy, że nie spiskujesz - ciągnie dalej panna Izabela
- ale coś wiesz...
- O
Wokulskim wiem to, co wszyscy. Ma sklep, w którym kupujemy, zrobił
majątek na wojnie...
- A o tym,
że wciąga papę do spółki handlowej, nie
słyszałaś?...
Wyraziste
oczy panny Florentyny zrobiły się bardzo dużymi.
- Ojca
twego wciąga do spółki?... - rzekła wzruszając
ramionami. - Do jakiejże spółki może go
wciągnąć?...
I w tej
chwili przestrasza się własnych słów...
Panna
Izabela nie mogła wątpić o jej niewinności; znowu parę
razy przeszła się po gabinecie z ruchami zamkniętej lwicy i
nagle zapytała:
-
Powiedzże mi przynajmniej: co sądzisz o tym człowieku?
- Ja o
Wokulskim?... Nic o nim nie sądzę, wyjąwszy chyba to, że
szuka rozgłosu i stosunków.
-
Więc dla rozgłosu ofiarował tysiąc rubli na ochronę?
- Z
pewnością. Dał przecie dwa razy tyle na dobroczynność.
- A
dlaczego kupił mój serwis i srebra?
- Zapewne
dlatego, ażeby je z zyskiem sprzedać - odpowiedziała panna
Florentyna. - W Anglii za podobne rzeczy dobrze płacą.
- A
dlaczego... wykupił weksle papy?
-
Skąd wiesz, że to on? W tym nie miałby żadnego interesu.
- Nic nie wiem -
pochwyciła gorączkowo panna Izabela - ale wszystko przeczuwam,
wszystko rozumiem... Ten człowiek chce zbliżyć się do
nas...
- Już
się przecie poznał z ojcem - wtrąciła panna Florentyna
- Więc do
mnie chce się zbliżyć!... - zawołała panna Izabela z
wybuchem. - Poznałam to po...
Wstyd jej
było dodać: "po jego spojrzeniu".
- Czy nie
uprzedzasz się, Belciu?...
- Nie. To, czego
doznaję w tej chwili, nie jest uprzedzeniem, ale raczej jasnowidzeniem.
Nawet nie domyślasz się, jak ja dawno znam tego człowieka, a
raczej - od jak dawna on mnie prześladuje. Teraz dopiero przypominam
sobie, że przed rokiem nie było przedstawienia w teatrze, nie
było koncertu, odczytu, na których bym go nie spotykała, i
dopiero dziś ta... bezmyślna figura wydaje mi się
straszną...
Panna Florentyna
aż cofnęła się z fotelikiem, szepcząc:
- Więc
przypuszczasz, żeby się ośmielił...
-
Zagustować we mnie?... - przerwała ze śmiechem panna Izabela. -
Tego nawet nie myślałabym mu bronić. Nie jestem ani tak naiwna,
ani tak fałszywie skromna, ażeby nie wiedzieć, że się
podobam... mój Boże! nawet służbie... Kiedyś
gniewało mnie to jak żebranina, która zastępuje nam
drogę na ulicach, dzwoni do mieszkań albo pisuje listy z
prośbą o wsparcie. Ale dziś - tylko zrozumiałam lepiej
słowa Zbawcy: "Komu wiele dano, od tego wiele żądać
będą."
- Zresztą -
dodała wzruszając ramionami - mężczyźni w tak
bezceremonialny sposób zaszczycają nas swoim uwielbieniem, że
nie tylko już nie dziwię się ich nadskakiwaniu albo
impertynenckim spojrzeniom, ale temu, gdy jest inaczej. Jeżeli w salonie
spotkam człowieka, który mi nie mówi o swej sympatii i
cierpieniach albo nie milczy posępnie w sposób zdradzający
jeszcze większą sympatię i cierpienia, albo nie okazuje mi
lodowatej obojętności, co ma być oznaką najwyższej
sympatii i cierpień, wtedy - czuję, że mi czegoś brak, jak
gdybym zapomniała wachlarza albo chusteczki... O, ja ich znam! tych
wszystkich donżuanów, poetów, filozofów,
bohaterów, te wszystkie tkliwe, bezinteresowne, złamane, rozmarzone
albo silne dusze:.. Znam całą tę maskaradę i zapewniam
cię, że dobrze się nią bawię. Cha! cha! cha!... jacy
oni śmieszni...
- Nie rozumiem
cię, Belciu... - wtrąciła panna Florentyna rozkładając
ręce.
- Nie
rozumiesz?... Więc chyba nie jesteś kobietą.
Panna Florentyna
zrobiła gest przeczący, a następnie powątpiewający.
- Posłuchaj
- przerwała panna Izabela. - Od roku już straciliśmy stanowisko
w świecie. Nie zaprzeczaj, bo tak jest, wszyscy o tym wiemy. Dziś
jesteśmy zrujnowani...
- Przesadzasz...
- Ach, Floro,
nie pocieszaj mnie, nie kłam!... Czyżeś nie słyszała
przy obiedzie, że nawet tych kilkanaście rubli, które ma
obecnie mój ojciec, są wygrane w karty od...
Panna Izabela
mówiąc to drżała na całym ciele. Oczy jej
błyszczały, na twarzy miała wypieki.
-
Otóż w takiej chwili przychodzi ten... kupiec, nabywa nasze weksle,
nasz serwis, opętuje mego ojca i ciotkę, czyli - ze wszystkich stron
otacza mnie sieciami jak myśliwiec zwierzynę. To już nie smutny
wielbiciel, to nie konkurent, którego można odrzucić, to...
zdobywca!...
On nie wzdycha,
ale zakrada się do łask ciotki, ręce i nogi oplątuje ojcu,
a mnie chce porwać gwałtem, jeżeli nie zmusić do tego,
ażebym mu się sama oddała... Czy rozumiesz tę
wyrafinowaną nikczemność?
Panna Florentyna
przestraszyła się.
- W takim razie
masz bardzo prosty sposób. Powiedz...
- Komu i co?...
Czy ciotce, która gotowa popierać tego pana, ażeby mnie
zmusić do oddania ręki marszałkowi?... Czy może mam
powiedzieć ojcu, przerazić go i przyśpieszyć
katastrofę? Jedno tylko zrobię: nie pozwolę ojcu, ażeby
zaciągał się do jakichkolwiek spółek, choćbym
miała włóczyć mu się u nóg, choćbym miała...
zabronić mu tego w imieniu zmarłej matki...
m. Panna
Florentyna patrzy na nią z zachwytem...
-
Doprawdy, Belciu - rzekła - przesadzasz. Z twoją energią i
taką genialną domyślnością...
- Nic znasz tych
ludzi, a ja widziałam ich przy pracy. W ich rękach stalowe szyny
zwijają się jak wstążki. To straszni ludzie. Oni dla swoich
celów umieją poruszyć wszystkie siły ziemskie, jakich my
nawet nie znamy. Oni potrafią łamać, usidlać, płaszczyć
się, wszystko ryzykować, nawet - cierpliwie czekać...
- Mówisz
na podstawie czytanych romansów.
-
Mówiç na mocy moich przeczuć, które
ostrzegają... wołają, że ten człowiek po to
jeździł na wojnę, ażeby mnie zdobyć. I ledwie
wrócił, już mnie ze wszystkich stron obsacza... Ale niech
się strzeże!... Chce mnie kupić? dobrze, niech kupuje!...
przekona się, że jestem bardzo droga... Chce mnie złapać w
sieci?... Dobrze, niech je rozsnuwa... ale ja mu się wymknę,
choćby - w objęcia marszałka... O Boże! nawet nie
domyślałam się, jak głęboką jest
przepaść, w którą spadamy, dopóki nie
zobaczyłam takiego dna. Z salonów Kwirynału do sklepu... To
już nawet nie upadek, to hańba...
Siadła
na szezlongu i utuliwszy głowę rękoma szlochała.
|