ROZDZIAŁ SIÓDMY:
GOŁĄB WYCHODZI NA
SPOTKANIE WĘŻA
Serwis i srebra familii Łęckich
były już sprzedane i nawet jubiler odniósł pany Tomaszowi pieniądze,
strąciwszy dla siebie sto kilkadziesiąt rubli składowego i za
pośrednictwo. Mimo to hrabina Karolowa nie przestała kochać
panny Izabeli; owszem - jej energia i poświęcenie, okazane przy
sprzedaży pamiątek, zbudziły w sercu starej damy nowe
źródło uczuć rodzinnych. Nie tylko uprosiła
pannę Izabelę o przyjęcie pięknego kostiumu, nie tylko co
dzień bywała u niej albo ją wzywała do siebie, ale jeszcze
(co było dowodem niesłychanej łaski) na całą
Wielką Środę ofiarowała jej swój powóz.
- Przejedź się, aniołku, po
mieście - mówiła hrabina całując siostrzenicę -
i pozałatwiaj drobne sprawunki. Tylko pamiętaj, żebyś mi za
to w czasie kwesty wyglądała ślicznie... Tak ślicznie, jak
to tylko ty potrafisz!... Proszę cię...
Panna Izabela nie odpowiedziała nic, ale
jej spojrzenie i rumieniec kazały domyślać się, że z
całą gotowością spełni wolę ciotki.
W Wielką Środę, punkt o
jedenastej rano, panna Izabela już siedziała w otwartym powozie wraz
ze swoją nieodstępną towarzyszką, panną
Florentyną. Po Alei chodziły wiosenne powiewy roznosząc tę
szczególną, surową woń, która poprzedza
pękanie liści na drzewach i ukazanie się pierwiosnków;
szare trawniki nabrały zielonego odcienia; słońce grzało
tak mocno, że panie otworzyły parasolki.
- Śliczny dzień -
westchnęła panna Izabela patrząc na niebo, gdzieniegdzie
poplamione białymi obłokami.
- Gdzie jaśnie panienka rozkaże
jechać? - spytał lokaj zatrzasnąwszy drzwiczki powozu.
- Do sklepu Wokulskiego - Z nerwowym
pośpiechem odpowiedziała panna Izabela.
Lokaj skoczył na kozioł i spasione
gniade konie ruszyły uroczystym kłusem parskając i
wyrzucając łbami.
- Dlaczego, Belciu, do Wokulskiego? -
zapytała trochę zdziwiona panna Florentyna.
- Chcę sobie kupić paryskie
rękawiczki, kilka flakonów perfum...
- To samo
dostaniemy gdzie indziej.
-
Chcę tam - odpowiedziała sucho panna Izabela.
Od paru
dni męczył ją osobliwy niepokój, jakiego już raz
doznała w życiu. Będąc przed laty za granicą w
ogrodzie aklimatyzacyjnym, zobaczyła w jednej z klatek ogromnego tygrysa,
który spał oparty o kratę w taki sposób, że mu
część głowy i jedno ucho wysunęło się na
zewnątrz.
Widząc
to panna Izabela uczuła nieprzepartą chęć pochwycenia
tygrysa za ucho. Zapach klatki napełniał ją wstrętem,
potężne łapy zwierzęcia nieopisaną trwogą, lecz
mimo to czuła, że - musi tygrysa przynajmniej dotknąć w
ucho.
Dziwny ten
pociąg wydał się jej samej niebezpiecznym i nawet
śmiesznym. Przemogła się więc i poszła dalej; lecz po
paru minutach wróciła. Znowu cofnęła się, przejrzała
inne klatki, starała się o czym innym myśleć. Na
próżno. Wróciła się i choć tygrys już
nie spał, tylko mrucząc lizał swoje straszliwe łapy, panna
Izabela podbiegła do klatki, wsunęła rękę i -
drżąca i blada - dotknęła tygrysiego ucha.
W
chwilę później wstydziła się swego szaleństwa,
lecz zarazem czuła to gorzkie zadowolenie znane ludziom, którzy
usłuchają w ważnej sprawie głosu instynktu.
Dziś
zbudziło się w niej podobnego rodzaju pragnienie.
Gardziła
Wokulskim, serce jej zamierało na samo przypuszczenie, że ten
człowiek mógł zapłacić za srebra więcej,
niż były warte, a mimo to czuła nieprzeparty pociąg -
wejść do sklepu, spojrzeć w oczy Wokulskiemu i
zapłacić mu za parę drobiazgów tymi właśnie
pieniędzmi, które pochodziły od niego. Strach ją
zdejmował na myśl spotkania, lecz niewytłumaczony instynkt
popychał.
Na
Krakowskim już z daleka zobaczyła szyld z napisem: J. Mincel i S.
Wokulski, a o jeden dom bliżej nowy, jeszcze nie wykończony sklep o
pięciu oknach frontu, z lustrzanymi szybami. Z kilku pracujących przy
nim rzemieślników i robotników jedni od wewnątrz
wycierali szyby, drudzy złocili i malowali drzwi i futryny, inni
umocowywali przed oknami ogromne mosiężne bariery.
-
Cóż to za sklep budują? - spytała panny Florentyny.
- Chyba
dla Wokulskiego, bo słyszałam, że wziął obszerniejszy
lokal.
"Dla
mnie ten sklep!"- pomyślała panna Izabela szarpiąc
rękawiczki.
Powóz
stanął, lokaj zeskoczył z kozła i pomógł paniom
wysiąść. Lecz gdy następnie otworzył z łoskotem
drzwi do sklepu Wokulskiego, panna Izabela tak osłabła, że nogi
zachwiały się pod nią. Przez chwilę chciała
wrócić do powozu i uciec stąd; wnet jednak opanowała
się i z podniesioną głową weszła.
Pan Rzecki
już stał na środku sklepu i zacierając ręce,
witał ją niskimi ukłonami. W głębi pan Lisiecki, podczesując
piękną brodę, okrągłymi i pełnymi godności
ruchami prezentował brązowe kandelabry jakiejś damie,
która siedziała na krześle. Mizerny Klejn wybierał laski
młodzieńcowi, który na widok panny Izabeli szybko uzbroił
się w binokle - a pachnący heliotropem Mraczewski palił wzrokiem
i sztyletował wąsikami dwie rumiane panienki, które
towarzyszyły damie i oglądały toaletowe cacka.
Na prawo
ode drzwi, za kantorkiem, siedział Wokulski schylony nad rachunkami.
Gdy panna
Izabela weszła, młodzieniec oglądający laski poprawił
kołnierzyk na szyi, dwie panienki spojrzały na siebie, pan Lisiecki
urwał w połowie swój okrągły frazes o stylu
kandelabrów, ale zatrzymał okrągłą pozę, a
nawet dama słuchająca jego wykładu ciężko
odwróciła się na krześle. Przez chwilę sklep
zaległa cisza, którą dopiero panna Izabela przerwała
odezwawszy się pięknym kontraltem:
- Czy
zastałyśmy pana Mraczewskiego?...
- Panie
Mraczewski!... - pochwycił pan Ignacy.
Mraczewski
już stał przy pannie Izabeli, zarumieniony jak wiśnia,
pachnący jak kadzielnica, z pochyloną głową, jak kita
wodnej trzciny.
-
Przyszłyśmy prosić pana o rękawiczki.
- Numerek
pięć i pół - odparł Mraczewski i już
trzymał pudełko, które mu nieco drżało w rękach
pod wpływem spojrzenia panny Izabeli.
-
Otóż nie... - przerwała panna ze śmiechem. -
Pięć i trzy czwarte... Już pan zapomniał!...
- Pani,
są rzeczy, których się nigdy nie zapomina. Jeżeli jednak
rozkazuje pani pięć i trzy czwarte, będę
służył w nadziei, że niebawem znowu zaszczyci nas pani
swoją obecnością. Bo rękawiczki pięć i trzy
czwarte - dodał z lekkim westchnieniem, podsuwając jej kilka innych
pudełek - stanowczo zsuną się z rączek...
- Geniusz!
- cicho szepnął pan Ignacy mrugając na Lisieckiego, który
pogardliwie ruszył ustami.
Dama
siedząca na krześle zwróciła się do
kandelabrów, dwie panny do toaletki z oliwkowego drzewa,
młodzieniec w binoklach począł znowu wybierać laski i -
rzeczy w sklepie przeszły do spokojnego trybu. Tylko rozgorączkowany
Mraczewski zeskakiwał i wbiegał na drabinkę, wysuwał
szuflady i wydobywał coraz nowe pudełka tłumacząc pannie
Izabeli po polsku i po francusku, że nie może nosić innych
rękawiczek, tylko pięć i pół, ani używać
innych perfum, tylko oryginalnych Atkinsona, ani ozdabiać swego stolika
innymi drobiazgami, jak paryskimi.
Wokulski
pochylił się nad kantorkiem tak, że żyły
nabrzmiały mu na czole i - wciąż rachował w myśli:
" 29
a 36 - to 65, a 15 to 80, a 78 - to... to..."
Tu
urwał i spod oka spojrzał w stronę panny Izabeli
rozmawiającej z Mraczewskim. Oboje stali zwróceni do niego profilem;
dostrzegł więc pałający wzrok subiekta przykuty do panny
Izabeli, na co ona w sposób demonstracyjny odpowiadała
uśmiechem i spojrzeniami łagodnej zachęty
" 29
a 36 - to 65, a 15..." - liczył w myśli Wokulski, lecz nagle
pióro prysło mu w ręku. Nie podnosząc głowy
wydobył nową stalówkę z szuflady, a jednocześnie,
nie wiadomo jakim sposobem, z rachunku wypadło mu pytanie:
" I
ja mam niby to ją kochać?... Głupstwo! Przez rok cierpiałem
na jakąś chorobę mózgową, a zdawało mi
się, że jestem zakochany...29 a 36... 29 a 36... Nigdym nie
przypuszczał, ażeby mogła mi być tak dalece
obojętną... Jak ona patrzy na tego osła... No, jest to widocznie
osoba, która kokietuje nawet subiektów, a czy tego samego nie robi
z furmanami i lokajami!... Pierwszy raz czuję spokój... o
Boże... A tak go bardzo pragnąłem..."
Do sklepu
weszło jeszcze parę osób, do których niechętnie
zwrócił się Mraczewski, powoli wiążąc paczki.
Panna
Izabela zbliżyła się do Wokulskiego i wskazując w jego
stronę parasolką rzekła dobitnie:
- Floro,
bądź łaskawa zapłacić temu panu. Wracamy do domu.
- Kasa
jest tu - odezwał się Rzecki podbiegając do panny Florentyny.
Wziął od niej pieniądze i oboje cofnęli się w
głąb sklepu.
Panna
Izabela z wolna podsunęła się tuż do kantorka, za
którym siedział Wokulski. Była bardzo blada. Zdawało
się, że widok tego człowieka wywiera na nią wpływ
magnetyczny.
- Czy
mówię z panem Wokulskim?
Wokulski
powstał z krzesła i odparł obojętnie:
- Jestem
do usług.
-
Wszakże to pan kupił nasz serwis i srebra? - mówiła
zdławionym głosem.
- Ja, pani.
Teraz panna
Izabela zawahała się. Po chwili jednak słaby rumieniec
wrócił jej na twarz. Ciągnęła dalej:
- Zapewne pan
sprzeda te przedmioty?
- W tym celu je
kupiłem.
Rumieniec panny
Izabeli wzmocnił się.
- Przyszły
nabywca w Warszawie mieszka? - pytała dalej.
- Rzeczy tych
nie sprzedam tutaj, lecz za granicą. Tam... dadzą mi wyższą
cenę - dodał spostrzegłszy w jej oczach zapytanie.
- Pan spodziewa
się dużo zyskać?
- Dlatego,
ażeby zyskać, kupiłem.
- Czy i dlatego
mój ojciec nie wie, że srebra te są w pańskim ręku?
- rzekła ironicznie.
Wokulskiemu
drgnęły usta.
- Serwis i
srebra nabyłem od jubilera. Sekretu z tego nie robię. Osób
trzecich do sprawy nie mieszam, ponieważ to nie jest w zwyczajach
handlowych.
Pomimo tak
szorstkich odpowiedzi panna Izabela odetchnęła. Nawet oczy jej nieco
pociemniały i straciły połysk nienawiści.
- A gdyby
mój ojciec namyśliwszy się chciał odkupić te
przedmioty, za jaką cenę odstąpiłby je pan teraz?
- Za jaką
kupiłem. Rozumie się z doliczeniem procentu w stosunku...
sześć... do ośmiu od sta rocznie...
- I
wyrzekłby się pan spodziewanego zysku?... Dlaczegóż to?..
- przerwała mu z pośpiechem.
- Dlatego,
proszę pani, że handel opiera się nie na zyskach spodziewanych,
ale na ciągłym obrocie gotówki.
-
Żegnam pana i... dziękuję za wyjaśnienia - rzekła
panna Izabela widząc, że jej towarzyszka już kończy
rachunki.
Wokulski
ukłonił się i znowu usiadł do swej księgi.
Gdy lokaj
zabrał paczki i panie zajęły miejsca w powozie, panna Florentyna
odezwała się tonem wyrzutu:
-
Mówiłaś z tym człowiekiem, Belu?...
- Tak i
nie żałuję tego. On wszystko skłamał, ale...
- Co
znaczy to: a l e?... - z niepokojem zapytała panna Florentyna.
- Nie
pytaj mnie. Nic do mnie nie mów, jeżeli nie chcesz, ażebym
rozpłakała się na ulicy...
A po chwili
dodała po francusku:
-
Zresztą, może zrobiłam źle przyjeżdżając
tutaj, ale... wszystko mi jedno!...
-
Myślę, Belciu - rzekła, z powagą sznurując usta, jej
towarzyszka - że należałoby pomówić o tym z ojcem
albo z ciotką.
- Chcesz
powiedzieć - przerwała panna Izabela - że muszę
pomówić z marszałkiem albo z baronem? Na to zawsze będzie
czas; dziś nie mam jeszcze odwagi.
Przerwała
się rozmowa. Panie milcząc wróciły do domu; panna Izabela
cały dzień była rozdrażniona.
Po
wyjściu panny Izabeli ze sklepu Wokulski wziął się znowu do
rachunków i bez błędu zsumował dwie duże kolumny
cyfr. W połowie trzeciej zatrzymał się i dziwił się
temu spokojowi, jaki zapanował w jego duszy. Po całorocznej
gorączce i tęsknocie przerywanej wybuchami szału skąd naraz
ta obojętność? Gdyby można było jakiegoś
człowieka nagle przerzucić z balowej sali do lasu albo z dusznego
więzienia na chłodne obszerne pole, nie doznałby innych
wrażeń ani głębszego zdumienia.
"Widocznie
przez rok ulegałem częściowemu obłąkaniu" -
myślał Wokulski. - Nie było niebezpieczeństwa, nie
było ofiary, której nie poniósłbym dla tej osoby, i
ledwiem ją zobaczył, już nic mnie nie obchodzi.
A jak ona
rozmawiała ze mną. Ile tam było pogardy dla marnego
kupca..." Zapłać temu panu!..." Paradne są te wielkie
damy; próżniak, szuler, nawet złodziej, byle miał
nazwisko, stanowi dla nich dobre towarzystwo, choćby fizjognomią
zamiast ojca przypominał lokaja swej matki. Ale kupiec - jest pariasem...
Co mnie to wreszcie obchodzi; gnijcie sobie w spokoju!"
Znowu
dodał jedną kolumnę nie uważając nawet, co się
dzieje w sklepie.
"Skąd
ona wie - myślał dalej - że ja kupiłem serwis i srebra?...
A jak wybadywała, czym nie zapłacił więcej niż warte!
Z przyjemnością ofiarowałbym im ten pamiątkowy drobiazg.
Winienem jej dozgonną wdzięczność, bo gdyby nie szał
dla niej, nie dorobiłbym się majątku i spleśniałbym za
kantorkiem. A teraz może mi smutno będzie bez tych żalów,
rozpaczy i nadziei... Głupie życie!... Po ziemi gonimy marę,
którą każdy nosi we własnym sercu, i dopiero gdy stamtąd
ucieknie, poznajemy, że to był obłęd... No, nigdy bym nie
przypuszczał, że mogą istnieć tak cudowne kuracje. Przed
godziną byłem pełen trucizny, a w tej chwili jestem tak spokojny
i - jakiś pusty, jakby uciekła ze mnie dusza i wnętrzności,
a została tylko skóra i odzież. Co ja teraz będę
robił? czym będę żył?... Chyba pojadę na
wystawę do Paryża, a potem w Alpy..."
W tej
chwili zbliżył się do niego na palcach Rzecki i
szepnął:
- Pyszny
jest ten Mraczewski, co? Jak on umie rozmawiać z kobietami!
- Jak fryzjerczyk,
którego uzuchwalono - odpowiedział Wokulski nie odrywając oczu
od księgi.
- Nasze
klientki zrobiły go takim - odpowiedział stary subiekt, lecz
widząc, że przeszkadza pryncypałowi, cofnął się.
Wokulski znowu wpadł w zadumę. Nieznacznie spojrzał na
Mraczewskiego i dopiero w tej chwili zauważył, że młody
człowiek ma coś szczególnego w fizjognomii.
" Tak
- myślał - on jest bezczelnie głupi i zapewne dlatego podoba
się kobietom."
Śmiać
mu się chciało i ze spojrzeń panny Izabeli, wysyłanych pod
adresem pięknego młodzieńca, i z własnych przywidzeń,
które dziś tak nagle go opuściły.
Wtem
drgnął; usłyszał imię panny Izabeli i spostrzegł,
że w sklepie nie ma nikogo z gości.
- No, ale
dzisiaj toś się pan nie ukrywał ze swoimi amorami -
mówił ze smutnym uśmiechem Klejn do Mraczewskiego.
- Ale bo
jak ona na mnie patrzyła, to ach!... - westchnął Mraczewski,
jedną rękę kładąc na piersi, drugą
podkręcając wąsika. - Jestem pewny - mówił - że
za parę dni otrzymam wonny bilecik. Potem - pierwsza schadzka, potem:
" dla pana łamię zasady, w jakich mnie wychowano ", a
potem: " czy nie gardzisz mną?" Chwila wcześniej jest
bardzo rozkoszną, ale w chwilę później człowiek jest
tak zakłopotany...
- Co pan
blagujesz! - przerwał mu Lisiecki. - Znamy przecie pańskie konkiety:
nazywają się Matyldami, którym pan imponujesz porcją
pieczeni i kuflem piwa.
- Matyldy
są na co dzień, damy na święta. Ale Iza będzie
największym świętem. Słowo honoru daję, że nie
znam kobiety, która by na mnie tak piekielne robiła
wrażenie... No, ale bo też i ona lgnie do mnie!
Trzasnęły
drzwi i do sklepu wszedł jegomość szpakowaty;
zażądał breloku do zegarka, a krzyczał i stukał
laską tak mocno, jakby miał zamiar kupić całą
japońszczyznę.
Wokulski
słuchał przechwałek Mraczewskiego bez ruchu.
Doświadczał wrażenia, jakby mu na głowę i na piersi
spadały ciężary.
- W rezultacie
nic mnie to nie obchodzi - szepnął.
Po szpakowatym
jegomości weszła do sklepu dama żądająca parasola,
później pan w średnim wieku chcący nabyć kapelusz,
potem młody człowiek żądający cygarnicy, nareszcie
trzy panny, z których jedna kazała podać sobie rękawiczki
Szolca, ale koniecznie Szolca, bo innych nie używa.
Wokulski
złożył księgę, z wolna podniósł się z
fotelu i sięgnąwszy po kapelusz stojący na kantorku
skierował się ku drzwiom. Czuł brak oddechu i jakby rozsadzanie
czaszki.
Pan Ignacy
zabiegł mu drogę.
- Wychodzisz?...
Może zajrzysz do tamtego sklepu - rzekł.
- Nigdzie nie
zajrzę, jestem zmęczony - odpowiedział Wokulski nie patrząc
mu w oczy.
Gdy
wyszedł, Lisiecki trącił Rzeckiego w ramię.
- Coś stary jakby. zaczynał
robić bokami - szepnął.
- No -
odparł pan Ignacy - puszczenie w ruch takiego interesu jak moskiewski to
nie chy-chy. Rozumie się.
- Po cóż
się w to wdaje?
- Po to, żeby
miał nam z czego pensje podwyższać - surowo odpowiedział
pan Ignacy.
- A
niechże sobie zakłada sto nowych interesów, nawet w Irkucku,
byle tak co roku podwyższał - rzekł Lisiecki. - Ja z nim
się o to spierać nie będę. Ale swoją drogą
uważam, że jest diabelnie zmieniony, osobliwie dzisiaj. Żydzi,
panie, Żydzi - dodał - jak zwąchają jego projekta,
dadzą mu łupnia.
- Co tam
Żydzi...
-
Żydzi, mówię, Zydzi!... Wszystkich trzymają za łeb i
nie pozwolą, ażeby im bruździł jakiś Wokulski, nie
Żyd ani nawet meches.
- Wokulski
zwiąże się ze szlachtą - odpowiedział Ignacy - a i tam
są kapitały.
- Kto wie,
co gorsze: Żyd czy szlachcic - wtrącił mimochodem Klejn i
podniósł brwi w sposób bardzo żałosny.
|