ROZDZIAŁ ÓSMY:
MEDYTACJE
Znalazłszy się na ulicy Wokulski
stanął na chodniku, jakby namyślając się, dokąd
iść. Nie ciągnęło go nic w żadną
stronę. Dopiero gdy przypadkiem spojrzał w prawo, na swój nowo
wykończony sklep, przed którym już zatrzymywali się
ludzie, odwrócił się ze wstrętem i poszedł w lewo.
"Dziwna rzecz, jak mnie to wszystko
mało obchodzi" - rzekł do siebie. Potem myślał o tych
kilkunastu ludziach, którym już daje zajęcie, i o tych
kilkudziesięciu, którzy od pierwszego maja mieli dostać u
niego zajęcie, o tych setkach, dla których w ciągu roku miał
stworzyć nowe źródła pracy, i o tych tysiącach,
którzy dzięki jego tanim towarom mogliby sobie poprawić
nędzny byt - i - czuł, że ci wszyscy ludzie i ich rodziny nic go
w tej chwili nie interesują.
"Sklep odstapię, nie
zawiążę spółki i wyjadę za granicę" -
myślał.
"A zawód, jaki zrobisz ludziom,
którzy w tobie położyli nadzieję?..."
"Zawód?...
Alboż mnie samego nie spotkał zawód?..."
Wokulski
idąc, poczuł jakąś niewygodę; lecz dopiero
zastanowiwszy się osądził, że męczy go
ciągłe ustępowanie z drogi; przeszedł więc na
drugą stronę ulicy, gdzie ruch był mniejszy.
"A jednak
ten Mraczewski jest infamis! - myślał. - Jak można
mówić takie rzeczy w sklepie? 'Za parę dni otrzymam bilecik, a
potem - schadzka!'... Ha, sama sobie winna, nie trzeba kokietować
błaznów... Zresztą - wszystko mi jedno".
Czuł w
duszy dziwną pustkę, a na samym jej dnie coś jakby kroplę
piekącej goryczy. Żadnych sił, żadnych pragnień, nic,
tylko tę kroplę tak małą, że jej niepodobna
dojrzeć, a tak gorzką, że cały świat można by
nią zatruć.
"Chwilowa
apatia, wyczerpanie, brak wrażeń... Za dużo myślę o
interesach" - mówił.
Stanął
i patrzył. Dzień przedświąteczny i ładna pogoda
wywabiły mnóstwo ludzi na bruk miejski. Sznur powozów i
pstrokaty falujący tłum między Kopernikiem i Zygmuntem
wyglądał jak stado ptaków, które właśnie w
tej chwili unosiły się nad miastem dążąc ku
północy.
"Szczególna
rzecz - mówił. - Każdy ptak w górze i każdy
człowiek na ziemi wyobraża sobie, że idzie tam, dokąd chce.
I dopiero ktoś stojący na boku widzi, że wszystkich razem pcha
naprzód jakiś fatalny prąd, mocniejszy od ich przewidywań
i pragnień. Może nawet ten sam, który unosi smugę iskier
wydmuchniętych przez lokomotywę podczas nocy?... Błyszczą
przez mgnienie oka, aby zagasnąć na całą
wieczność, i to nazywa się życiem.
Mijają
ludzkie pokolenia
Jak fale, gdy
wiatr morzem zmęci;
I nie masz
godów ich pamięci,
I nie masz
bólów ich wspomnienia.
Gdzie ja to
czytałem?... Wszystko jedno."
Nieustanny
turkot i szmer wydał się Wokulskiemu nieznośnym, a
wewnętrzna pustka straszliwą. Chciał czymś się
zająć i przypomniał sobie, że jeden z zagranicznych
kapitalistów pytał go o zdanie w kwestii bulwarów nad
Wisłą. Zdanie już miał wyrobione: Warszawa całym swoim
ogromem ciąży i zsuwa się ku Wiśle. Gdyby brzeg rzeki
obwarować bulwarami, powstałaby tam najpiękniejsza
część miasta: gmachy, sklepy, aleje...
"Trzeba
spojrzeć, jak by to wyglądało" - szepnął Wokulski
i skręcił na ulicę Karową.
Przy bramie
wiodącej tam zobaczył bosego, przewiązanego sznurami tragarza,
który pił wodę prosto z wodotrysku; zachlapał się od
stóp do głów, ale miał bardzo zadowoloną minę
i śmiejące się oczy.
"
Jużci, ten ma, czego pragnął. Ja, ledwiem zbliżył
się do źródła, widzę, że nie tylko ono
znikło, ale nawet wysychają moje pragnienia. Pomimo to mnie
zazdroszczą, a nad nim każą się litować. Co za
potworne nieporozumienie!"
Na Karowej
odetchnął. Zdawało mu się, że jest jedną z plew,
które już odrzucił młyn wielkomiejskiego życia, i
że powoli spływa sobie gdzieś na dół tym rynsztokiem
zaciśniętym odwiecznymi murami.
"
Cóż bulwary?... - myślał. - Postoją jakiś czas,
a potem będą walić się, zarośnięte zielskiem i
odrapane, jak te oto ściany. Ludzie, którzy je budowali z
wielką pracą, mieli także na celu zdrowie, bezpieczeństwo,
majątek, a może zabawy i pieszczoty. I gdzie oni są?...
Zostały po nich spękane mury, jak skorupa po ślimaku dawnej
epoki. A cały pożytek z tego stosu cegieł i tysiąca innych
stosów będzie, że przyszły geolog nazwie je
skałą ludzkiego wyrobu, jak my dziś koralowe rafy albo
kredę nazywamy skałami wyrobu pierwotniaków.
I
cóż ma z trudu swego człowiek?...
I z prac tych,
które wszczął pod słońcem?...
Znikomość
- jego dzieła gońcem,
A żywot
jego mgnieniem powiek.
Gdziem ja to
czytał, gdzie?... Mniejsza o to."
Zatrzymał
się w połowie drogi i patrzył na ciągnącą
się u jego stóp dzielnicę między Nowym Zjazdem i Tamką.
Uderzyło go podobieństwo do drabiny, której jeden bok stanowi
ulica Dobra, drugi - linia od Garbarskiej do Topieli, a kilkanaście
uliczek poprzecznych formują jakby szczeble.
" Nigdzie
nie wejdziemy po tej leżącej drabinie - myślał. - To chory
kąt, dziki kąt."
I
rozważał pełen goryczy, że ten płat ziemi nadrzecznej,
zasypany śmieciem z całego miasta, nie urodzi nic nad parterowe i
jednopiętrowe domki barwy czekoladowej i jasnożółtej,
ciemnozielonej i pomarańczowej. Nic, oprócz białych i czarnych
parkanów, otaczających puste place, skąd gdzieniegdzie
wyskakuje kilkupiętrowa kamienica jak sosna, która ocalała z
wyciętego lasu, przestraszona własną samotnością.
" Nic,
nic!..." - powtarzał tułając się po uliczkach, gdzie
widać było rudery zapadnięte niżej bruku, z dachami
porosłymi mchem, lokale z okiennicami dniem i nocą zamkniętymi
na sztaby, drzwi zabite gwoździami, naprzód i w tył
powychylane ściany, okna łatane papierem albo zatkane łachmanem.
Szedł,
przez brudne szyby zaglądał do mieszkań i nasycał się
widokiem szaf bez drzwi, krzeseł na trzech nogach, kanap z wydartym
siedzeniem, zegarów o jednej skazówce, z porozbijanymi
cyferblatami. Szedł i cicho śmiał się na widok
wyrobników wiecznie czekających na robotę,
rzemieślników, którzy trudnią się tylko łataniem
starej odzieży, przekupek, których całym majątkiem jest
kosz zeschłych ciastek - na widok obdartych mężczyzn, mizernych
dzieci i kobiet niezwykle brudnych.
" Oto
miniatura kraju - myślał - w którym wszystko dąży do
spodlenia i wytępienia rasy. Jedni giną z niedostatku, drudzy z
rozpusty. Praca odejmuje sobie od ust, ażeby karmić
niedołęgów; miłosierdzie hoduje bezczelnych
próżniaków, a ubóstwo nie mogące zdobyć
się na sprzęty otacza się wiecznie głodnymi dziećmi,
których największą zaletą jest wczesna śmierć.
Tu nie poradzi
jednostka z inicjatywą, bo wszystko sprzysięgło się,
ażeby ją spętać i zużyć w pustej walce - o
nic."
Potem w wielkich
konturach przyszła mu na myśl jego własna historia. Kiedy
dzieckiem będąc łaknął wiedzy - oddano go do sklepu z
restauracją. Kiedy zabijał się nocną pracą,
będąc subiektem - wszyscy szydzili z niego, zacząwszy od
kuchcików, skończywszy na upijającej się w sklepie
inteligencji. Kiedy nareszcie dostał się do uniwersytetu -
prześladowano go porcjami, które niedawno podawał
gościom.
Odetchnął
dopiero na Syberii. Tam mógł pracować, tam zdobył uznanie
i przyjaźń Czerskich, Czekanowskich, Dybowskich. Wrócił
do kraju prawie uczonym, lecz gdy w tym kierunku szukał zajęcia, zakrzyczano
go i odesłano do handlu...
" To
taki piękny kawałek chleba w tak ciężkich czasach!"
No i
wrócił do handlu, a wtedy zawołano, że się
sprzedał i żyje na łasce żony, z pracy Minclów.
Traf
zdarzył, iż po kilku latach żona umarła zostawiając mu
dość spory majątek. Pochowawszy ją Wokulski
odsunął się nieco od sklepu, a znowu zbliżył się
do książek. I może z galanteryjnego kupca zostałby na dobre
uczonym przyrodnikiem, gdyby znalazłszy się raz w teatrze nie
zobaczył panny Izabeli.
Siedziała
w loży z ojcem i panną Florentyną, ubrana w białą
suknię. Nie patrzyła na scenę, która w tej chwili
skupiała uwagę wszystkich, ale gdzieś przed siebie, nie wiadomo
gdzie i na co. Może myślała o Apollinie?...
Wokulski
przypatrywał się jej cały czas.
Zrobiła
na nim szczególne wrażenie. Zdawało mu się, że
już kiedyś ją widział i że ją dobrze zna.
Wpatrzył się lepiej w jej rozmarzone oczy i nie wiadomo skąd
przypomniał sobie niezmierny spokój syberyjskich pustyń, gdzie
bywa niekiedy tak cicho, że prawie słychać szelest duchów
wracających ku zachodowi. Dopiero później przyszło mu na
myśl, że on nigdzie i nigdy jej nie widział, ale - że jest
tak coś - jakby na nią od dawna czekał.
"
Tyżeś to czy nie ty?..." - pytał się w duchu, nie
mogąc od niej oczu oderwać.
Odtąd
mało pamiętał o sklepie i o swoich książkach, lecz
ciągle szukał okazji do widywania panny Izabeli w teatrze, na
koncertach lub na odczytach. Uczuć swoich nie nazwałby
miłością i w ogóle nie był pewny, czy dla oznaczenia
ich istnieje w ludzkim języku odpowiedni wyraz. Czuł tylko, że
stała się ona jakimś mistycznym punktem, w którym
zbiegają się wszystkie jego wspomnienia, pragnienia i nadzieje,
ogniskiem, bez którego życie nie miałoby stylu, a nawet sensu.
Służba w sklepie kolonialnym, uniwersytet, Syberia, ożenienie się
z wdową po Minclu, a w końcu mimowolne pójście do teatru,
gdy wcale nie miał chęci - wszystko to były ścieżki i
etapy, którymi los prowadził go do zobaczenia panny Izabeli.
Od tej
pory czas miał dla niego dwie fazy. Kiedy patrzył na pannę
Izabelę, czuł się absolutnie spokojnym i jakby większym;
nie widząc - myślał o niej i tęsknił. Niekiedy
zdawało mu się, że w jego uczuciach tkwi jakaś omyłka
i że panna Izabela nie jest żadnym środkiem jego duszy, ale
zwykłą, a może nawet bardzo pospolitą panną na
wydaniu. A wówczas przychodził mu do głowy dziwaczny projekt:
"
Zapoznam się z nią i wprost zapytam: czy ty jesteś tym, na co
przez całe życie czekałem?... Jeżeli nie jesteś,
odejdę bez pretensji i żalu..."
W
chwilę później spostrzegał, że projekt ten zdradza
umysłowe zboczenie. Kwestię więc: czym jest, a czym nie jest,
odłożył na bok, a postanowił, bądź co
bądź, zapoznać się z panną Izabelą.
Wtedy
przekonał się, że między jego znajomymi nie ma
człowieka, który mógłby go wprowadzić do domu
Łęckich. Co gorsze: pan Łęcki i panna byli klientami jego
sklepu, lecz taki stosunek, zamiast ułatwić, utrudniał raczej
znajomość.
Stopniowo
sformułował sobie warunki zapoznania się z panną
Izabelą. Ażeby mógł nic więcej, tylko szczerze
rozmówić się z nią, należało:
Nie
być kupcem albo być bardzo bogatym kupcem.
Być
co najmniej szlachcicem i posiadać stosunki w sferach arystokratycznych.
Nade
wszystko zaś mieć dużo pieniędzy.
Wylegitymowanie
się ze szlachectwa nie było rzeczą trudną.
W maju
roku zeszłego Wokulski wziął się do tej sprawy,
którą jego wyjazd do Bułgarii o tyle przyspieszył,
że już w grudniu miał dyplom. Z majątkiem było
znacznie trudniej; w tym przecie dopomógł mu los.
W
początkach wojny wschodniej przejeżdżał przez Warszawę
bogaty moskiewski kupiec, Suzin, przyjaciel Wokulskiego jeszcze z Syberii.
Odwiedził Wokulskiego i gwałtem zachęcał go do
przyjęcia udziału w dostawach dla wojska.
- Zbierz
pieniędzy, Stanisławie Piotrowiczu, ile się da -
mówił - a uczciwe słowo, zrobisz okrągły
milionik!...
Następnie
półgłosem wyłożył mu swoje plany.
Wokulski
wysłuchał jego projektów. Do wykonania jednych nie chciał
należeć, inne przyjął, lecz wahał się. Żal
mu było opuścić miasto, w którym przynajmniej
widywał pannę Izabelę. Ale gdy w czerwcu ona wyjechała do
ciotki, a Suzin począł naglić go depeszami, Wokulski
zdecydował się i podniósł całą
gotówkę po żonie w ilości rs trzydzieści
tysięcy, którą nieboszczka trzymała nietykalną w
banku.
Na kilka
dni przed wyjazdem zaszedł do znajomego lekarza Szumana, z którym
pomimo obustronnej życzliwości widywali się nieczęsto.
Lekarz, Żyd, stary kawaler, żółty, mały; z
czarną brodą, miał reputację dziwaka. Posiadając
majątek leczył darmo i o tyle tylko, o ile było mu to potrzebnym
do studiów etnograficznych; przyjaciołom zaś swoim raz na
zawsze dał jedną receptę:
"
Używaj wszystkich środków, od najmniejszej dozy oleju do
największej dozy strychniny, a coś ci z tego pomoże, nawet na -
nosaciznę."
Gdy
Wokulski zadzwonił do mieszkania lekarza, ten właśnie był
zajęty gatunkowaniem włosów rozmaitych osobników rasy
słowiańskiej, germańskiej i semickiej i przy pomocy mikroskopu
mierzył dłuższe i krótsze średnice ich
przekrojów.
- A,
jesteś?... - rzekł do Wokulskiego odwracając głowę. -
Nałóż sobie fajkę, jeżeli chcesz, i kładź
się na kanapie, jeżeli się zmieścisz.
Gość
zapalił fajkę i położył się, jak mu kazano,
doktór robił swoje. Przez pewien czas obaj milczeli, wreszcie
odezwał się Wokulski:
- Powiedz
mi: czy medycyna zna taki stan umysłu, w którym człowiekowi
wydaje się, że jego rozproszone dotychczas wiadomości i...
uczucia złączyły się jakby w jeden organizm?
- Owszem.
Przy ciągłej pracy umysłowej i dobrym odżywianiu mogą
wytworzyć się w mózgu nowe komórki albo -
skojarzyć się między sobą dawne. No i wówczas z
rozmaitych departamentów mózgu i z rozmaitych dziedzin wiedzy
tworzy się jedna całość.
- A co
znaczy taki stan umysłu, w którym człowiek obojętnieje
dla śmierci, ale za to poczyna tęsknić do legend o życiu
wiecznym?..
-
Obojętność dla śmierci - odpowiedział doktór -
jest cechą umysłów dojrzałych, a pociąg do
życia wiecznego - zapowiedzią nadchodzącej starości.
Znowu
umilkli. Gość palił fajkę, gospodarz kręcił
się nad mikroskopem.
- Czy
myślisz - spytał Wokulski - że można... kochać
kobietę w sposób idealny, nie pożądając jej?
-
Naturalnie. Jest to jedna z masek, w którą lubi przebierać
się instynkt utrwalenia gatunku.
- Instynkt
- gatunek - instynkt utrwalenia czegoś i - utrwalenia gatunku!... -
powtórzył Wokulski. - Trzy wyrazy, a cztery głupstwa.
-
Zrób szóste - odpowiedział doktór, nie odejmując
oka od szkła - i ożeń się.
-
Szóste?... - rzekł Wokulski podnosząc się na kanapie. - A
gdzież piąte?
-
Piąte już zrobiłeś: zakochałeś się.
- Ja?... W
moim wieku?..
-
Czterdzieści pięć lat - to epoka ostatniej miłości,
najgorszej - odpowiedział doktór.
- Znawcy
mówią, że pierwsza miłość jest najgorsza - szepnął
Wokulski.
-
Nieprawda. Po pierwszej czeka cię sto innych, ale po setnej pierwszej -
już nic. Żeń się; jedyny to ratunek na twoją
chorobę.
-
Dlaczegożeś ty się nie ożenił?
- Bo mi
narzeczona umarła - odpowiedział doktór pochyliwszy się
na tył fotelu i patrząc w sufit. - Więc zrobiłem, com
mógł: otrułem się chloroformem. Było to na
prowincji. Ale Bóg zesłał dobrego kolegę, który
wysadził drzwi i uratował mnie. Najpodlejszy rodzaj
miłosierdzia!... Ja zapłaciłem za drzwi zepsute, a kolega
odziedziczył moją praktykę ogłosiwszy, żem wariat...
Znowu
wrócił do włosów i mikroskopu.
- A jaki z
tego sens moralny dla ostatniej miłości? - spytał Wokulski.
- Ten,
że samobójcom nie należy przeszkadzać - odpowiedział
doktór.
Wokulski
poleżał jeszeze z kwadrans, potem podniósł się,
postawił w kącie fajkę i schyliwszy się nad doktorem
ucałował go.
- Bywaj
zdrów, Michale.
Doktór
zerwał się od stołu.
- No?..
-
Wyjeżdżam do Bułgarii.
- Po co?
-
Zostanę wojskowym dostawcą. .Muszę zrobić duży
majątek!... - odparł Wokulski.
- Albo?...
- Albo...
nie wrócę.
Doktór
popatrzył mu w oczy i mocno ścisnął go za rękę.
- Sit
tibi terra levis - rzekł
spokojnie. Odprowadził go do drzwi i znowu wziął się do
swojej roboty.
Już
Wokulski był na schodach, gdy doktór wybiegł za nim i
zawołał wychylając się przez poręcz:
-
Gdybyś jednak wrócił, nie zapomnij przywieźć mi
włosów: bułgarskich, tureckich i tak dalej, od obu płci.
Tylko pamiętaj: w oddzielnych pakietach z notatkami. Wiesz przecie, jak to
robić...
...Wokulski
ocknął się z tych dawnych wspomnień. Nie ma doktora ani jego
mieszkania i nawet ich od dziesięciu miesięcy nie widział. Tu
jest błotnista ulica Radna, tam Browarna. Na górze spoza nagich
drzew wyglądają żółte gmachy uniwersyteckie; na dole
parterowe domki, puste place i parkany, a niżej - Wisła.
Obok niego
stał jakiś człowiek w wypłowiałej kapocie z rudawym
zarostem. Zdjął czapkę i pocałował Wokulskiego w
rękę. Wokulski przypatrzył mu się uważniej.
-
Wysocki?... - rzekł - Co ty tu robisz?
- Tu
mieszkamy, wielmożny panie, w tym domu - odpowiedział człowiek
wskazując na niską lepiankę.
- Dlaczego nie
przyjeżdżasz po transporta? - pytał Wokulski.
- Czym
przyjadę, panie, kiedy jeszcze na Nowy Rok koń mi padł.
-
Cóż robisz?
- A ot tak
- razem nic. Zimowaliśmy u brata, co jest dróżnikiem na
Wiedeńskiej Kolei. Ale i jemu bieda, bo go ze Skierniewic przenieśli
pod Częstochowę. W Skierniewicach ma trzy morgi i
żył jak bogacz, a dzisiaj i on kiepski, i grunt wynędznieje bez
dozoru.
- No, a z
wami co teraz?
- Kobieta
niby trochę pierze, ale takim, co nie bardzo mają czym
płacić, a ja - ot tak... Marniejemy, panie... nie pierwsi i nie
ostatni. Jeszcze póki wielkiego postu, to człowiek krzepi się
mówiący: dzisiaj pościsz za dusze zmarłe, jutro - na
pamiątkę, że Chrystus Pan nic nie jadł, pojutrze na
intencję, ażeby Bóg złe odmienił. Zaś po
świętach nie będzie nawet sposobu i dzieciom
wytłumaczyć, na jaką intencję nie jedzą...
Ale i
wielmożny pan coś markotnie wygląda? Taki już widać
czas nastał, że wszyscy muszą zginąć -
westchnął ubogi człowiek.
Wokulski
zamyślił się.
- Komorne
wasze zapłacone? - spytał.
- Nawet
nie ma, panie, co płacić, bo nas i tak wypędzą.
- A
dlaczego nie przyszedłeś do sklepu, do pana Rzeckiego? - spytał
Wokulski.
- Nie
śmiałem, panie. Koń odszedł, wóz u Żyda, kubrak
na mnie jak na dziadzie... Z czymże było przyjść i jeszcze
ludziom głowę zaprzątać?...
Wokulski
wydobył portmonetkę.
Masz tu -
rzekł - dziesięć rubli na święta. Jutro w
południe przyjdziesz do sklepu i dostaniesz kartkę na Pragę. Tam
u handlarza wybierzesz sobie konia, a po świętach
przyjeżdżaj do roboty. U mnie zarobisz ze trzy ruble na dzień,
więc dług spłacisz łatwo. Zresztą dasz sobie
radę.
Ubogi
człowiek dotknąwszy pieniędzy zaczął się
trząść. Uważnie słuchał Wokulskiego, a łzy
spływały mu po wychudzonej twarzy.
- Czy panu
powiedział kto - zapytał po chwili - że z nami jest... ot
tak?... Bo już nam ktoś - dodał szeptem - przysyłał
siostrę miłosierdzia, będzie z miesiąc. Mówiła,
że muszę być ladaco, i dała nam kartkę na pud
węgla z Żelaznej ulicy. Czy może pan tak sam z siebie?...
- Idź
do domu, a jutro bądź w sklepie - odparł Wokulski.
-
Idę, panie - odpowiedział człowiek kłaniając się
do ziemi.
Odszedł,
lecz przystawał na drodze; widocznie rozmyślał nad
niespodziewanym szezęściem.
W tej
chwili Wokulskiego tknęło szczególne przeczucie.
-
Wysocki!... - zawołał. - A twemu bratu jak na imię?
- Kasper -
odpowiedział człowiek wracając pędem.
- Przy
jakiej mieszka stacji?
- Przy
Częstochowie, panie.
- Idź
do domu. Może Kaspra przeniosą do Skierniewic.
Ale ten zamiast
iść, zbliżył się.
- Przepraszam,
wielmożny panie - rzekł nieśmiało - ale jak mnie kto
zaczepi: skąd mam tyle pieniędzy?...
- Powiedz,
że na rachunek wziąłeś ode mnie.
- Rozumiem,
panie... Bóg... niech Bóg...
Ale Wokulski
już nie słuchał; szedł w stronę Wisły
myśląc:
"
Jakże oni szczęśliwi, ci wszyscy, w których tylko
głód wywołuje apatię, a jedynym cierpieniem jest zimno. I
jak łatwo ich uszczęśliwić!.. Nawet moim skromnym
majątkiem mógłbym wydźwignąć parę
tysięcy rodzin. Nieprawdopodobne, a przecież - tak jest."
Wokulski
doszedł do brzegu Wisły i zdumiał się. Na kilkumorgowej
przestrzeni wznosił się tu pagórek najobrzydliwszych
śmieci, cuchnących, nieomal ruszających się pod
słońcem, a o kilkadziesiąt kroków dalej leżały
zbiorniki wody, którą piła Warszawa.
" O, tutaj
- myślał - jest ognisko wszelkiej zarazy. Co człowiek dziś
wyrzuci ze swego mieszkania, jutro wypije; później przenosi
się na Powązki i z drugiej znowu strony miasta razi bliźnich
pozostalych przy życiu.
Bulwar tutaj,
kanały i woda źródlana na górze i - można by
ocalić rokrocznie kilka tysięcy ludzi od śmierci, a
kilkadziesiąt tysięcy od chorób... Niewielka praca, a zysk
nieobliczony; natura umie wynagradzać."
Na stoku i w
szczelinach obmierzłego wzgórza spostrzegł niby postacie
ludzkie. Było tu kilku drzemiących na słońcu pijaków
czy złodziei, dwie śmieciarki i jedna kochająca się para,
złożona z trędowatej kobiety i suchotniczego
mężczyzny, który nie miał nosa. Zdawało się,
że to nie ludzie, ale widma ukrytych tutaj chorób, które
odziały się w wykopane w tym miejscu szmaty. Wszystkie te indywidua
zwietrzyły obcego człowieka; nawet śpiący podnieśli
głowy i z wyrazem zdziczałych psów przypatrywali się
gościowi.
Wokulski
uśmiechnął się.
" Gdybm tu
przyszedł w nocy, na pewno wyleczyliby mnie z melancholii Jutro już
spoczywałbym pod tymi śmieciami, które - wreszcie - są
tak wygodnym grobem jak każdy inny. Na górze zrobiłby się
wrzask, ścigano by i wyklinano tych poczciwców, a oni - może
wyświadczyliby mi łaskę.
O, bo nie
znają, w snach mogilnych
Drzemiący,
ciężkich trosk żywota
I duch się
ich już nie szamota
W
pragnieniach - tęsknych a bezsilnych...
Ależ
ja zaczynam być naprawdę sentymentalny?... muszę mieć nerwy
dobrze rozbite. Bulwar jednak nie wytępiłby takich oto
Mohikanów; przenieśliby się na Pragę albo za Pragę,
uprawialiby w dalszym ciągu swoje rzemiosło, kochaliby się jak
ta dwójeczka, ba, nawet mnożyliby się. Co za piękne,
ojczyzno, będziesz miała potomstwo, urodzone i wychowane na tym
śmietniku, z matki okrytej wysypką i beznosego ojca!...
Moje dzieci
byłyby inne; po niej wzięłyby piękność, po mnie
siłę... No, ale ich nie będzie. W tym kraju tylko choroba,
nędza i zbrodnia znajdują weselne łożnice, nawet
przytułki dla potomstwa.
Strach, co
się tu stanie za kilka generacji... A przecie jest proste lekarstwo: praca
obowiązkowa - słusznie wynagradzana. Ona jedna może
wzmocnić lepsze indywidua, a bez krzyku wytępić złe i...
mielibyśmy ludność dzielną, jak dziś mamy
zagłodzoną lub chorą."
A potem,
nie wiadomo z jakiej racji, pomyślał:
"
Cóż z tego, że trochę kokietuje?... Kokieteria u kobiet jest jak
barwa i zapach u kwiatów. Taka już ich natura, że każdemu
chcą się podobać, nawet Mraczewskim...
Dla wszystkich
kokieteria, a dla mnie: 'zapłać temu panu!...' Może ona
myśli, że ja oszukałem ich na kupnie srebra?... To byłoby
kapitalne!"
Nad samym
brzegiem Wisły leżał stos belek. Wokulski uczuł
znużenie, siadł i patrzył. W spokojnej powierzchni wody
odbijała się Saska Kępa, już zieleniejąca, i praskie
domy z czerwonymi dachami; na środku rzeki stała nieruchoma berlinka.
Nie większym wydawał się ten okręt, który
zeszłego lata widział Wokulski na Morzu Czarnym, unieruchomiony z
powodu zepsucia się machin.
"
Leciał jak ptak i nagle utknął; zabrakło w nim motoru.
Spytałem się wówczas: a może i ja kiedyś stanę
w biegu? - no, i stanąłem. Jakież to pospolite
sprężyny wywołują ruch w świecie: trochę
węgla ożywia okręt, trochę serca - człowieka..."
W tej chwili
żółtawy, za wczesny motyl przeleciał mu nad
głową w stronę miasta.
" Ciekawym,
skąd on się wziął? - myślał Wokulski. - Natura
miewa kaprysy i - analogie - dodał. - Motyle istnieją także w
rodzaju ludzkim: piękna barwa, latanie nad powierzchnią życia,
karmienie się słodyczami, bez których giną - oto ich zajęcie.
A ty,
robaku, nurtuj ziemię i przerabiaj ją na grunt zdolny do siewu. Oni
bawią się, ty pracuj; dla nich istnieje wolna przestrzeń i
światło, a ty ciesz się jednym tylko przywilejem: zrastania
się, jeżeli cię rozdepcze ktoś nieuważny.
I
tobież to wzdychać do motyla, głupi?... I dziwić się,
że ma wstręt do ciebie?... Jakiż łącznik może
istnieć między mną i nią?..
No,
gąsienica jest także podobna do robaka, póki nie zostanie
motylem. Ach, więc to ty masz zostać motylem, kupcze galanteryjny?...
Dlaczegóż by nie? Ciągle doskonalenie się jest prawem
świata, a ileż to kupieckich rodów w Anglii zostało
lordowskimi mościami.
W
Anglii!... Tam jeszcze istnieje epoka twórcza w
społeczeństwie; tam wszystko doskonali się i wstępuje na
wyższe szczeble. Owszem, tam nawet ci wyżsi przyciągają do
siebie nowe siły. Lecz u nas wyższa warstwa zakrzepła jak woda
na mrozie i nie tylko wytworzyła osobny gatunek, który nie
łączy się z resztą, ma do niej wstręt fizyczny, ale
jeszcze własną. martwotą krępuje wszelki ruch z dołu.
Co się tu łudzić: ona i ja to dwa różne gatunki
istot, naprawdę jak motyl i robak. Mam dla jej skrzydeł
opuszczać swoją norę i innych robaków?... To są moi
- ci, którzy leżą tam na śmietniku, i może dlatego
są nędzni, a będą jeszcze nędzniejsi, że ja
chcę wydawać po trzydzieści tysięcy rubli rocznie na
zabawę w motyla. Głupi handlarzu, podły człowieku!...
Trzydzieści
tysięcy rubli znaczą tyle, co sześćdziesiąt drobnych
warsztatów albo sklepików, z których żyją
całe rodziny. I to ja mam byt ich zniszczyć, wyssać z nich
ludzkie, dusze i wypędzić na ten śmietnik?...
No dobrze,
ale gdyby nie ona, czy miałbym dziś majątek?... Kto wie, co się
stanie ze mną i z tymi pieniędzmi bez niej? Może
właśnie dopiero przy niej nabiorą one twórczych
własności; może choć kilkanaście rodzin z nich
skorzysta?..."
Wokulski
odwrócił się i nagle zobaczył na ziemi swój
własny cień. Potem przypomniał sobie, że ten cień
chodzi przed nim, za nim albo obok niego zawsze i wszędzie, jak myśl
o tamtej kobiecie chodziła za nim wszędzie i zawsze, na jawie i we
śnie, mieszając się do wszystkich jego celów,
planów i czynów.
" Nie
mogę wyrzec się jej" - szepnął rozkładając
ręce, jakby tłumaczył się komuś.
Wstał
z belek i wrócił do miasta.
Idąc
przez ulicę Obożną przypomniał sobie furmana Wysockiego,
któremu koń padł, i zdawało mu się, że widzi
cały szereg wozów, przed którymi leżą padłe
konie, cały szereg rozpaczających nad nimi furmanów, a przy
każdym gromadę mizernych dzieci i żonę, która pierze
bieliznę takim, co płacić nie mogą.
"
Koń?.. " - szepnął Wokulski i czegoś serce mu się
ścisnęło.
Raz w marcu
przechodząc Aleją Jerozolimską zobaczył tłum ludzi,
czarny wóz węglarski stojący w poprzek drogi pod bramą, a
o parę kroków dalej wyprzężonego konia.
- Co
się to stało?
- Koń
złamał nogę - odparł wesoło jeden z
przechodniów, który miał fiołkowy szalik na szyi i
trzymał ręce w kieszeniach.
Wokulski
mimochodem spojrzał na delikwenta. Chudy koń z wytartymi bokami
stał przywiązany do młodego drzewka unosząc w
górę tylną nogę. Stał cicho, patrzył
wywróconym okiem na Wokulskiego i gryzł z bólu
gałązkę okrytą szronem.
"
Dlaczego dziś dopiero przypomniał mi się ten koń? -
myślał Wokulski - dlaczego ogarnia mnie taki żal?"
Szedł
Oboźną pod górę, rozmarzony, i czuł, że w
ciągu kilku godzin, które spędził w nadrzecznej
dzielnicy, zaszła w nim jakaś zmiana. Dawniej - dziesięć
lat temu, rok temu, wczoraj jeszcze, przechodząc ulicami nie spotykał
na nich nic szczególnego. Snuli się ludzie, jeździły
dorożki, sklepy otwierały gościnne objęcia dla przechodniów.
Ale teraz przybył mu jakby nowy zmysł. Każdy obdarty
człowiek wydawał mu się istotą wołającą o
ratunek tym głośniej, że nic nie mówił, tylko
rzucał trwożne spojrzenia jak ów koń ze złamaną
nogą. Każda uboga kobieta wydawała mu się praczką,
która wyżartymi od mydła rękami powstrzymuje rodzinę
nad brzegiem nędzy i upadku. Każde mizerne dziecko wydawało mu
się skazanym na śmierć przedwczesną albo na spędzanie
dni i nocy w śmietniku przy ulicy Dobrej.
I nie
tylko obchodzili go ludzie. Czuł zmęczenie koni ciągnących
ciężkie wozy i ból ich karków tartych do krwi przez
chomąto. Czuł obawę psa, który szczekał na ulicy
zgubiwszy pana, i rozpacz chudej suki z obwisłymi wymionami, która
na próżno biegała od rynsztoka do rynsztoka szukając
strawy dla siebie i szczeniąt. I jeszcze, na domiar cierpień,
bolały go drzewa obdarte z kory, bruki podobne do powybijanych
zębów, wilgoć na ścianach, połamane sprzęty i
podarta odzież.
Zdawało
mu się, że każda taka rzecz jest chora albo zraniona, że
skarży się: " Patrz, jak cierpię...", i że tylko
on słyszy i rozumie jej skargi. A ta szczególna zdolność
odczuwania cudzego bólu urodziła się w nim dopiero dziś,
przed godziną.
Rzecz
dziwna! przecie miał już ustaloną opinię hojnego
filantropa. Członkowie Towarzystwa Dobroczynności we frakach
składali mu podziękowania za ofiarę dla wiecznie
łaknącej instytucji; hrabina Karolowa we wszystkich salonach
opowiadała o pieniądzach, które złożył na jej
ochronę; jego służba i subiekci sławili go za
podwyższenie im pensji. Ale Wokulskiemu rzeczy te nie sprawiały
żadnej przyjemności, tak jak on sam nie przywiązywał do
nich żadnej wagi. Rzucał tysiące rubli do kas urzędowych
dobroczyńców, ażeby kupić za to rozgłos nie
pytając, co się zrobi z pieniędzmi.
I dopiero
dziś, kiedy dziesięcioma rublami wydobył człowieka z
niedoli, kiedy nikt nie mógł głosić przed światem o
jego szlachetności, dopiero dziś poznał, co to jest ofiara.
Dopiero dziś przed jego zdumionym okiem stanęła nowa, nie znana
dotychczas część świata - nędza, której trzeba
pomagać.
"
Tak, alboż ja dawniej nie widywałem
nędzy?..."szepnął Wokulski.
I przypomniał
sobie całe szeregi ludzi obdartych, mizernych, a szukających pracy,
chudych koni, głodnych psów, drzew z obdartą korą i
połamanymi gałęźmi. Wszystko to przecie spotykał bez
wrażenia. I dopiero gdy wielki ból osobisty zaorał mu i
zbronował duszę, na tym gruncie użyźnionym krwią
własną i skropionym niewidzialnymi dla świata łzami
wyrosła osobliwa roślina: współczucie powszechne,
ogarniające wszystko - ludzi, zwierzęta, nawet przedmioty,
które nazywają martwymi.
Doktór
powiedziałby, że utworzyła mi się nowa komórka w
mózgu albo że połączyło się kilka dawnych"
- pomyślał.
"
Tak, ale co dalej?..."
Dotychczas
bowiem miał tylko jeden cel: zbliżyć się do panny Izabeli.
Dziś przybył mu drugi: wydobyć z niedostatku Wysockiego.
"
Mała rzecz!..."
"
Przenieść jego brata pod Skierniewice..." - dodał
jakiś głos.
"
Drobnostka."
Ale poza
tymi dwoma ludźmi stanęło zaraz kilku innych, za nimi jeszcze
kilku, potem olbrzymi tłum borykający się z wszelkiego rodzaju
nędzą i wreszcie - cały ocean cierpień powszechnych,
które wedle sił należało zmniejszyć, a przynajmniej
powściągnąć od dalszego rozlewu.
"
Przywidzenia... abstrakcje... zdenerwowanie!" - szepnął
Wokulski.
To
była jedna droga. Na końcu bowiem drugiej widział cel realny i
jasno określony - pannę Izabelę.
" Nie
jestem Chrystusem, ażeby poświęcać się za
całą ludzkość."
"
Więc na początek zapomnij o Wysockich" - odparł głos
wewnętrzny.
" No,
głupstwo! Jakkolwiek jestem dziś rozkołysany, ależ nie
mogę być śmieszny - myślał Wokulski. - Zrobię, co
się da i komu można, lecz osobistego szczęścia nie
wyrzeknę się, to darmo..."
W tej
chwili stanął przed drzwiami swego sklepu i wszedł tam.
W sklepie
zastał Wokulski tylko jedną osobę. Była to dama wysoka, w
czarnych szatach, nieokreślonego wieku. Przed nią leżał
stos neseserek: drewnianych, skórzanych, pluszowych i metalowych,
prostych i ozdobnych, najdroższych i najtańszych, a wszyscy subiekci
byli na służbie. Klejn podawał coraz nowe neseserki, Mraczewski
chwalił towar, a Lisiecki akompaniował mu ruchami ręki i brody.
Tylko pan Ignacy wybiegł naprzeciw pryncypała.
- Z
Paryża przyszedł transport - rzekł do Wokulskiego. -
Myślę, że trzeba odebrać jutro.
- Jak
chcesz.
- Z Moskwy
obstalunki za dziesięć tysięcy rubli, na początek maja.
-
Spodziewałem się.
- Z
Radomia za dwieście rubli, ale furman upomina się na jutro.
Wokulski
ruszył ramionami.
- Trzeba
raz zerwać z tym kramarstwem - odezwał się po chwili. - Interes
żaden, a wymagania ogromne.
-
Zerwać z naszymi kupcami?... - spytał zdziwiony Rzecki.
-
Zerwać z Żydami - wtrącił półgłosem
Lisiecki. - Bardzo dobrze robi szef wycofując się z tych parszywych
stosunków. Nieraz aż wstyd wydawać reszty, tak pieniądze
zalatują cebulą.
Wokulski
nic nie odpowiedział. Usiadł do swej księgi i udawał,
że rachuje, ale naprawdę nie robił nic, nie miał siły.
Przypomniał sobie tylko swoje niedawne marzenia o
uszczęśliwieniu ludzkości i osądził, że musi
być mocno zdenerwowany.
"
Rozigrał się we mnie sentymentalizm i fantazja - myślał. -
Zły to znak. Mogę ośmieszyć się,
zrujnować..."
I
machinalnie przypatrywał się niezwykłej fizjognomii damy,
która wybierała neseserki. Była ubrana skromnie, miała
gładko uczesane włosy. Na jej twarzy białej i razem
żółtej malował się głęboki smutek; spoza
ust przyciętych wyglądała złość, a ze
spuszczonych oczu błyskał czasami gniew, niekiedy pokora.
Mówiła
głosem cichym i łagodnym, a targowała się jak stu
skąpców. To było za drogie, tamto za tanie; tu plusz
stracił barwę, tam zaraz odlezie skórka, a owdzie ukazuje
się rdza na okuciach. Lisiecki już cofnął się od niej
rozgniewany, Klejn odpoczywał, a tylko Mraczewski rozmawiał z
nią jak z osobą znajomą.
W tej
chwili otworzyły się drzwi sklepu i ukazał się w nich
jeszcze oryginalniejszy jegomość. Lisiecki powiedział o nim,
że jest podobny do suchotnika, któremu w trumnie zaczęły
odrastać wąsy i faworyty. Wokulski zauważył, że
gość ma gapiowato otwarte usta, a za ciemnymi binoklami nosi
duże oczy, z których przeglądało jeszcze większe
roztargnienie.
Gość
wszedł kończąc rozmowę z kimś na ulicy, lecz wnet
cofnął się, aby swego towarzysza pożegnać. Potem znowu
wszedł i znowu cofnął się zadzierając do góry
głowę, jakby czytał szyld. Nareszcie wszedł na dobre, ale
drzwi za sobą nie zamknął. Wypadkowo spojrzał na damę
i - spadły mu z nosa ciemne binokle.
- A...
a... a!... - zawołał.
Ale dama
gwałtownie odwróciła się od niego do neseserek i
upadła na krzesło.
Do
przybysza wybiegł Mraczewski i uśmiechając się dwuznacznie,
zapytał:
- Pan
baron rozkaże?...
- Spinki,
uważa pan, spinki zwyczajne, złote albo stalowe... Tylko, rozumie
pan, muszą być w kształcie czapki dżokejskiej i - z
biczem...
Mraczewski
otworzył gablotkę ze spinkami.
- Wody...
- odezwała się dama słabym głosem.
Rzecki
nalał jej wody z karafki i podał z oznakami współczucia.
- Pani
dobrodziejce słabo?... Może by doktora...
- Już
mi lepiej - odparła.
Baron
oglądał spinki, ostentacyjnie odwracając się tyłem do
damy.
- A
może, czy nie sądzi pan, byłyby lepsze spinki w formie
podków? - pytał Mraczewskiego.
-
Myślę, że panu baronowi potrzebne są i te, i te. Sportsmeni
noszą tylko oznaki sportsmeńskie, ale lubią odmianę.
- Powiedz mi pan
- odezwała się nagle dama do Klejna - na co podkowy ludziom,
którzy nie mają za co utrzymywać koni?...
-
Otóż, proszę pana - mówił baron - wybrać mi
jeszcze parę drobiazgów w formie podkowy...
- Może by
popielniczkę? - zapytał Mraczewski.
- Dobrze,
popielniczkę - odparł baron.
- Może
gustowny kałamarz z siodłem, dżokejką, szpicrutą?
- Proszę o
gustowny kałamarz z siodłem i dżokejką...
- Powiedz mi pan
- mówiła dama do Klejna podniesionym głosem - czy wam nie
wstyd zwozić tak kosztowne drobiazgi, kiedy kraj jest zrujnowany?... Czy
nie wstyd kupować konie wyścigowe...
- Drogi panie -
zawołał niemniej głośno baron do Mraczewskiego - zapakuj
wszystkie te garnitury, popielniczkę, kałamarz i odeszlij mi do domu.
Macie prześliczny wybór towarów... Serdecznie
dziękuję...Adieu!...
I wybiegł
ze sklepu, wracając się parę razy i spoglądając na
szyld nad drzwiami.
Po odejściu
oryginalnego barona w sklepie zapanowało milczenie. Rzecki patrzył na
drzwi, Klejn na Rzeckiego, a Lisiecki na Mraczewskiego, który
znajdując się z tyłu damy krzywił się w sposób
bardzo dwuznaczny.
Dama z wolna
podniosła się z krzesła i zbliżyła się do
kantorka, za którym siedział Wokulski.
- Czy mogę
spytać - rzekła drżącym głosem - ile panu winien jest
ten pan, który dopiero co wyszedł?...
- Rachunki tego
pana ze mną, szanowna pani, gdyby je miał, należą tylko do
niego i do mnie - odpowiedział Wokulski kłaniając się.
- Panie -
ciągnęła dalej rozdrażniona dama - jestem Krzeszowska, a
ten pan jest moim mężem. Długi jego obchodzą mnie,
ponieważ on zagarnął mój majątek, o który w
tej chwili toczy się między nami proces...
- Daruje pani -
przerwał Wokulski - ale stosunki między małżonkami do mnie
nie należą.
- Ach, więc
tak?... Zapewne, że dla kupca jest to najwygodniej. Adieu.
I
opuściła sklep trzaskając drzwiami.
W kilka minut po
jej odejściu wbiegł do sklepu baron. Parę razy wyjrzał na
ulicę, a następnie zbliżył się do Wokulskiego.
- Najmocniej
przepraszam - rzekł usiłując utrzymać binokle na nosie -
ale jako stały gość pański, ośmielę się w
zaufaniu zapytać: co mówiła dama, która wyszła
przed chwilą?... Bardzo przepraszam za moją
śmiałość, ale w zaufaniu...
- Nic nie
mówiła, co by kwalifikowało się do powtórzenia -
odparł Wokulski.
- Bo
uważa pan, jest to, niestety! moja żona... Pan wie, kto jestem... Baron
Krzeszowski... Bardzo zacna kobieta, bardzo światła, ale skutkiem
śmierci naszej córki trochę zdenerwowana i niekiedy... Pojmuje
pan?... Więc nic?..
- Nic.
Baron
ukłonił się i już we drzwiach skrzyżował
spojrzenia z Mraczewskim, który mrugnął na niego.
- Więc
tak?... - rzekł baron, ostro patrząc na Wokulskiego.
I wybiegł
na ulicę. Mraczewski skamieniał i oblał się rumieńcem
powyżej włosów. Wokulski trochę pobladł, lecz
spokojnie usiadł do rachunków.
-
Cóż to za oryginalne diabły, panie Mraczewski? - spytał
Lisiecki.
- A to cała
historia! - odparł Mraczewski przypatrując się spod oka
Wokulskiemu. - Jest to baron Krzeszowski, wielki dziwak, i jego żona,
trochę narwana. Nawet skuzynowani ze mną, ale cóż!... -
westchnął spoglądając w lustro. - Ja nie mam
pieniędzy, więc muszę być w handlu; oni jeszcze mają,
więc są moimi kundmanami...
- Mają bez
pracy!... - wtrącił Klejn. - Ładny porządek świata,
co?
- No, no...
już mnie pan do swoich porządków nie nawracaj odparł
Mraczewski. - Otóż pan baron i pani baronowa od roku prowadzą
ze sobą wojnę. On chce rozwodu, na co ona się nie zgadza; ona
chce przepędzić go od zarządu swoim majątkiem, na co on się
nie zgadza. Ona nie pozwala mu trzymać koni, szczególniej jednego
wyścigowca; a on nie pozwala jej kupić kamienicy po
Łęckich, w której pani Krzeszowska mieszka i gdzie
straciła córkę. Oryginały!... Bawią ludzi
wymyślając jedno na drugie...
Opowiadał
lekkim tonem i kręcił się po sklepie z miną panicza,
który przyszedł tu na chwilkę, ale zaraz wyjdzie. Wokulski
mienił się siedząc na fotelu; już nie mógł
znieść głosu Mraczewskiego.
" Kuzyn
Krzeszowskich... - myślał. - Dostanie bilet miłosny od panny
Izabeli... A infamis!..."
I
przemógłszy się wrócił do swej księgi. Do sklepu
znowu poczęli wchodzić goście, wybierać towary,
targować się, płacić. Ale Wokulski widział tylko ich
cienie, pogrążony w pracy. A im dłuższe sumował
kolumny, im większe wypadały mu sumy, tym bardziej czuł, że
w sercu kipi mu jakiś gniew bezimienny. O co?... na kogo?... mniejsza.
Dosyć, że ktoś za to zapłaci, pierwszy z brzegu.
Około
siódmej sklep już stanowczo wyludnił się, subiekci
rozmawiali, Wokulski wciąż rachował. Wtem znowu
usłyszał nieznośny głos Mraczewskiego, który
mówił aroganckim tonem:
- Co mi pan,
panie Klejn, będzie zawracał głowę!... Wszyscy
socjaliści są złodzieje, bo chcieliby dzielić się
cudzym, i - szubrawcy, bo mają na dwu jedną parę butów i
nie wierzą w chustki do nosa.
- Nie
mówiłbyś pan tak - odparł smutnie Klejn - gdybyś
przeczytał choć z parę broszurek, nawet niedużych.
-
Błazeństwo... - przerwał Mraczewski włożywszy
ręce w kieszenie. - Będę czytał broszury, które
chcą zniszczyć rodzinę, wiarę i własność!...
No, takich głupich nie znajdziesz pan w Warszawie.
Wokulski
zamknął księgę i włożył ją do kantorka.
W tej chwili znowu weszły do sklepu trzy panie żądając
rękawiczek.
Targ z nimi
przeciągnął się z kwadrans. Wokulski siedział na
fotelu i patrzył w okno; gdy zaś damy wyszły, odezwał
się tonem bardzo spokojnym:
- Panie Mraczewski.
- Co pan
każe?... - spytał piękny młodzieniec biegnąc do
kantorka krokiem kontredansowym.
- Od jutra niech
pan postara się o inne miejsce - rzekł krótko Wokulski.
Mraczewski
osłupiał.
- Dlaczego,
panie szefie?... Dlaczego?...
- Dlatego,
że u mnie już pan nie ma miejsca.
- Jakiż
powód?:.. Przecie chyba nic złego nie zrobiłem? Gdzież
pójdę, jeżeli pan tak nagle pozbawi mnie posady?
-
Świadectwo dostanie pan dobre - odparł Wokulski. - Pan Rzecki
wypłaci panu pensję za następny kwartał, wreszcie - za
pięć miesięcy... A powód jest ten, że ja i pan nie
pasujemy do siebie... Zupełnie nie pasujemy. - Mój Ignacy,
zrób z panem Mraczewskim rachunek do pierwszego października.
To powiedziawszy
Wokulski wstał z fotelu i wyszedł na ulicę.
Dymisja
Mraczewskiego zrobiła takie wrażenie, że subiekci nie
przemówili między sobą ani słowa, a pan Rzecki kazał
zamknąć sklep, chociaż nie było jeszcze ósmej.
Pobiegł zaraz do mieszkania Wokulskiego, lecz go tam nie zastał.
Przyszedł drugi raz o jedenastej w nocy, lecz w oknach było ciemno, i
pan Ignacy wrócił do siebie zgnębiony.
Na drugi
dzień w Wielki Czwartek, Mraczewski już nie pokazał się w
sklepie. Pozostali koledzy jego byli smutni i czasem naradzali się
między sobą po cichu.
Około
pierwszej przyszedł Wokulski. Lecz nim usiadł do kantorka,
otworzyły się drzwi i zwykłym wahającym się krokiem
wbiegł pan Krzeszowski zadając sobie wiele trudu nad osadzeniem
binokli na nosie.
- Panie Wokulski
- zawołał roztargniony gość, prawie ode drzwi. - W tej
chwili dowiaduję się... Jestem Krzeszowski... Dowiaduję
się, że ten biedny Mraczewski z mojej winy otrzymał
dymisję. Ależ, panie Wokulski, ja wczoraj bynajmniej nie miałem
pretensji do pana... Ja szanuję dyskrecję, jaką okazał pan
w sprawie mojej i mojej żony... Ja wiem, że pan jej odpowiedział,
jak przystało na dżentelmena...
- Panie baronie
- odparł Wokulski - ja nie prosiłem pana o świadectwo
przyzwoitości. Poza obrębem tego - co pan każe?...
-
Przyszedłem prosić o przebaczenie biednemu Mraczewskiemu,
który nawet...
- Do pana
Mraczewskiego nie mam żadnej pretensji, nawet tej, ażeby do mnie
wracał.
Baron
przygryzł wargi. Chwilę milczał, jakby odurzony szorstką
odmową ; na koniec ukłonił się i cicho powiedziawszy:
" Przepraszam..." opuścił sklep.
Panowie Klejn i
Lisiecki cofnęli się za szafy i po krótkiej naradzie
wrócili do sklepu, od czasu do czasu rzucając na siebie smutne,
lecz wymowne spojrzenia.
Około
trzeciej po południu ukazała się pani Krzeszowska. Zdawało
się, że jest bledsza, żółciejsza i jeszcze czarniej
ubrana niż wczoraj. Lękliwie obejrzała się po sklepie, a
spostrzegłszy Wokulskiego zbliżyła się do kantorka.
- Panie -
rzekła cicho - dziś dowiedziałam się, że pewien
młody człowiek, Mraczewski, z mojej winy stracił u pana miejsce.
Jego nieszczęśliwa matka...
- Pan Mraczewski
już nie jest u mnie i nie będzie - odparł Wokulski z
ukłonem. - Czym więc mogę pani służyć?...
Pani Krzeszowska
miała widocznie ułożoną dłuższą mowę.
Na nieszczęście spojrzała Wokulskiemu w oczy i... z wyrazem:
" Przepraszam..." wyszła ze sklepu.
Panowie Klejn i
Lisiecki mrugnęli na siebie wymowniej niż dotychczas, lecz
poprzestali na jednomyślnym wzruszeniu ramionami.
Dopiero
około piątej po południu zbliżył się do
Wokulskiego Rzecki. Oparł ręce na kantorku i rzekł
półgłosem:
- Matka tego
Mraczewskiego, Staśku, jest bardzo biedna kobieta...
-
Zapłać mu pensję do końca roku - odparł Wokulski.
-
Myślę... Stasiu, myślę, że nie można aż tak
karać człowieka za to, że ma inne niż my przekonania
polityczne...
- Polityczne?... - powtórzył
Wokulski takim tonem, że panu Ignacemu przeszedł mróz po
kościach...
- Zresztą, powiem ci -
ciągnął dalej pan Ignacy - szkoda takiego subiekta. Chłopak
piękny, kobiety go pasjami lubią...
- Piękny? - odparł Wokulski. -
Więc niech pójdzie na utrzymanie, jeżeli taki piękny.
Pan Ignacy cofnął się. Panowie
Lisiecki i Klejn już nawet nie spoglądali na siebie.
W godzinę później
przyszedł do sklepu niejaki pan Zięba, którego Wokulski
przedstawił jako nowego subiekta.
Pan Zięba miał około lat
trzydziestu ; był może tak przystojny jak Mraczewski, ale
wyglądał nierównie poważniej i taktowniej. Nim sklep
zamknięto, już zaznajomił się, a nawet zdobył
przyjaźń swoich kolegów. Pan Rzecki odkrył w nim
zagorzałego bonapartystę; pan Lisiecki wyznał, że on sam
obok Zięby jest bardzo bladym antysemitą, a pan Klejn doszedł do
wniosku, że Zięba musi być co najmniej biskupem socjalizmu.
Słowem,
wszyscy byli kontenci, a pan Zięba spokojny.
|