ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY:
KŁADKI, NA KTÓRYCH
SPOTYKAJĄ SIĘ LUDZIE RÓŻNYCH ŚWIATÓW
W Wielki Piątek z rana Wokulski
przypomniał sobie, że dziś i jutro hrabina Karolowa i panna
Izabela będą kwestowały przy grobach.
"Trzeba tam pójść i
coś dać - pomyślał i wyjął z kasy pięć
złotych półimperiałów. - Chociaż - dodał
po chwili - posłałem im już dywany, ptaszki
śpiewające, pozytywkę, nawet fontannę!... To chyba
wystarczy na zbawienie jednej duszy. Nie pójdę."
Po południu jednak zrobił sobie
uwagę, że może hrabina Karolowa liczy na niego. A w takim razie
nie wypada cofać się lub złożyć tylko pięć
półimperiałów. Wydobył więc z kasy jeszcze
pięć i wszystkie zawinął w bibułkę.
"Co prawda - mówił do siebie
- będzie tam panna Izabela, a tej nie można ofiarowywać
dziesięciu półimperiałów."
Więc rozwinął swój
rulon, znowu dołożył dziesięć sztuk złota i
jeszcze namyślał się: " Iść czy nie
iść?..."
"Nie - powiedział - nie
będę należał do tej jarmarcznej dobroczynności."
Rzucił
rulon do kasy i w piątek nie poszedł na groby.
Ale w
Wielką Sobotę sprawa przedstawiła mu się całkiem z
nowego punktu.
"Oszalałem!
- mówił. - Więc jeżeli nie pójdę do
kościoła, gdzież ją spotkam?... Jeżeli nie
pieniędzmi, czym zwrócę na siebie jej uwagę?.. Tracę
rozsądek..."
Lecz
jeszcze wahał się i dopiero około drugiej po południu, gdy
Rzecki z powodu święta kazał już sklep zamykać,
Wokulski wziął z kasy dwadzieścia pięć
półimperiałów i poszedł w stronę
kościoła.
Nie
wszedł tam jednak od razu ; coś go zatrzymywało. Chciał
zobaczyć pannę Izabelę, a jednocześnie lękał
się tego i wstydził się swoich
półimperiałów.
"Rzucić
stos złota!... Jakie to imponujące w papierowych czasach i - jakie to
dorobkiewiczowskie... No, ale co robić, jeżeli one właśnie
na pieniądze czekają?... Może nawet będzie za
mało?..."
Chodził
tam i na powrót po ulicy naprzeciw kościóła nie
mogąc od niego oczu oderwać.
"Już
idę - myślał. - Zaraz... jeszcze chwilkę... Ach, co
się ze mną stało!..." - dodał czując, że
jego rozdarta dusza nawet na tak prosty czyn nie może zdobyć się
bez wahań.
Teraz
przypomniat sobie: jak on dawno nie był w kościele.
"Kiedyż
to?... Na ślubie raz... Na pogrzebie żony drugi raz..."
Lecz i w
tym, i w tamtym wypadku nie wiedział dobrze, co się koło niego
dzieje; więc patrzył w tej chwili na kościół jak na
rzecz zupełnie nową dla siebie.
"Co
to jest za ogromny gmach, który zamiast kominów ma wieże, w
którym nikt nie mieszka, tylko śpią prochy dawno
zmarłych?... Na co ta strata miejsca i murów, komu dniem i
nocą pali się światło, w jakim celu schodzą się
tłumy ludzi?...
Na targ
idą po żywność, do sklepów po towary, do teatru po
zabawę, ale po co tutaj?..."
Mimo woli
porównywał drobny wzrost stojących pod kościołem
pobożnych z olbrzymimi rozmiarami świętego budynku i
przyszła mu myśl szczególna. Że jak kiedyś na ziemi
pracowały potężne sily dźwigając z płaskiego
lądu łańcuchy gór, tak kiedyś w ludzkości
istniała inna niezmierna siła, która wydźwignęła
tego rodzaju budowle. Patrząc na podobne gmachy można by
sądzić, że w głębi naszej planety mieszkali
olbrzymowie, którzy wydzierając się gdzieś w
górę, podważali skorupę ziemską i zostawiali
ślady tych ruchów w formie imponujących jaskiń.
"Dokąd
oni wydzierali się? Do innego, podobno wyższego świata. A
jeżeli morskie przypływy dowodzą, że księżyc nie
jest złudnym blaskiem, tylko realną rzeczywistością,
dlaczego te dziwne budynki nie miałyby stwierdzać rzeczywistości
innego świata?... Czyliż on słabiej pociąga za sobą
dusze ludzkie aniżeli księżyc fale - oceanu?..."
Wszedł
do kościoła i zaraz na wstępie znowu uderzył go nowy widok.
Kilka żebraczek i żebraków błagało o
jałmużnę, którą Bóg zwróci
litościwym w życiu przyszłym. Jedni z pobożnych
całowali nogi Chrystusa umęczonego przez państwo rzymskie, inni
w progu upadłszy na kolana wznosili do góry ręce i oczy, jakby
zapatrzeni w nadziemską wizję. Kościół
pogrążony był w ciemności, której nie
mógł rozproszyć blask kilkunastu świec
płonących w srebrnych kandelabrach. Tu i ówdzie na posadzce
świątyni widać było niewyraźne cienie ludzi
leżących krzyżem albo zgiętych ku ziemi, jakby kryli
się ze swoją pobożnością pełną pokory.
Patrząc na te ciała nieruchome można było myśleć,
że na chwilę opuściły je dusze i uciekły do
jakiegoś lepszego świata.
"Rozumiem
teraz - pomyślał Wokulski - dlaczego odwiedzanie
kościołów umacnia wiarę. Tu wszystko urządzone jest
tak, że przypomina wieczność."
Od
pogrążonych w modlitwie cieniów wzrok jego pobiegł ku
światłu. I zobaczył w różnych punktach
świątyni stoły okryte dywanami, na nich tace pełne
bankocetli, srebra i złota, a dokoła nich damy siedzące na
wygodnych fotelach, odziane w jedwab, pióra i aksamity, otoczone wesołą
młodzieżą. Najpobożniejsze pukały na
przechodniów, wszystkie rozmawiały i bawiły się jak na
raucie.
Zdawało
się Wokulskiemu, że w tej chwili widzi przed sobą trzy
światy. Jeden (dawno już zeszedł z ziemi), który
modlił się i dźwigał na chwałę Boga
potężne gmachy. Drugi, ubogi i pokorny, który umiał
modlić się, lecz wznosił tylko lepianki, i - trzeci,
który dla siebie murował pałace, ale już zapomniał o
modlitwie i z domów bożych zrobił miejsce schadzek; jak
niefrasobliwe ptaki, które budują gniazda i zawodzą
pieśni na grobach poległych bohaterów.
"A
czymże ja jestem, zarówno obcy im wszystkim?..."
"Może
jesteś okiem żelaznego przetaka, w który rzucę ich
wszystkich, aby oddzielić stęchłe plewy od ziarna" -
odpowiedział mu jakiś głos.
Wokulski
obejrzał się. " Przywidzenie chorej wyobraźni."
Jednocześnie przy czwartym stole, w głębi kościoła,
spostrzegł hrabinę Karolową i pannę Izabelę. Obie
również siedziały nad tacą z pieniędzmi i
trzymały w rękach książki, zapewne do nabożeństwa.
Za krzesłem hrabiny stał służący w czarnej liberii.
Wokulski
poszedł ku nim potrącając klęczących i omijając
inne stoły, przy których pukano na niego zawzięcie.
Zbliżył się do tacy i ukłoniwszy się hrabinie,
położył swój rulon imperiałów.
"Boże
- pomyślał - jak ja głupio muszę wyglądać z tymi
pieniędzmi."
Hrabina
odłożyła książkę.
- Witam
cię, panie Wokulski - rzekła. - Wiesz, myślałam, że
już nie przyjdziesz, i powiem ci, że nawet było mi trochę
przykro.
-
Mówiłam cioci, że przyjdzie, i do tego z workiem złota
odezwała się po angielsku panna Izabela.
Hrabinie
wystąpił na czoło rumieniec i gęsty pot. Zlękła
się słów siostrzenicy przypuszczając, że Wokulski
rozumie po angielsku.
-
Proszę cię, panie Wokulski - rzekła prędko -
siądź tu na chwilę, bo delegowany nas opuścił.
Pozwolisz, że ułożę twoje imperiały na wierzchu, dla
zawstydzenia tych panów, którzy wolą wydawać
pieniądze na szampana...
-
Ależ niech się ciocia uspokoi - wtrąciła panna Izabela
znowu po angielsku. - On z pewnością nie rozumie...
Tym razem
i Wokulski zarumienił się.
-
Proszę cię, Belu - rzekła hrabina tonem uroczystym - pan
Wokulski... który tak hojną ofiarę złożył na
naszą ochronę...
-
Słyszałam - odpowiedziała panna Izabela po polsku, na znak
powitania przymykając powieki.
- Pani
hrabina - rzekł trochę żartobliwie Wokulski - chce mnie
pozbawić zasługi w życiu przyszłym, chwaląc
postępki, które zresztą mogłem spełniać w
widokach zysku.
-
Domyślałam się tego - szepnęła panna Izabela po
angielsku.
Hrabina o
mało nie zemdlała czując, że Wokulski musi
domyślać się znaczenia słów jej siostrzenicy,
choćby nie znał żadnego języka.
-
Możesz, panie Wokulski - rzekła z gorączkowym pośpiechem -
możesz łatwo zdobyć sobie zasługę w życiu
przyszłym, choćby... przebaczając urazy...
- Zawsze
je przebaczam - odparł nieco zdziwiony.
-
Pozwól sobie powiedzieć, że nie zawsze -
ciągnęła hrabina. - Jestem stara kobieta i twoja
przyjaciółka, panie Wokulski - dodała z naciskiem - więc
zrobisz mi pewne ustępstwo...
- Czekam
na rozkazy pani.
- Onegdaj
dałeś dymisję jednemu z twoich... urzędników,
niejakiemu Mraczewskiemu...
- Za
cóż to?... - nagle odezwała się panna Izabela.
- Nie wiem
- rzekła hrabina. - Podobno chodziło o różnicę
przekonań politycznych czy coś w tym guście...
-
Więc ten młody człowiek ma przekonania?... - zawołała
panna Izabela. - To ciekawe!...
Powiedziała
to w sposób tak zabawny, że Wokulski poczuł, jak ustępuje
mu z serca niechęć do Mraczewskiego.
- Nie o
przekonania chodziło, pani hrabino - odezwał się - ale o
nietaktowne uwagi o osobach, które odwiedzają nasz magazyn.
-
Może te osoby same postępują nietaktownie - wtrąciła
panna Izabela.
- Im
wolno, one za to płacą - odpowiedział spokojnie Wokulski. - Nam
nie.
Silny
rumieniec wystąpił na twarz panny Izabeli. Wzięła
książkę i zaczęła czytać.
- Ale
swoją drogą dasz się ubłagać, panie Wokulski -
rzekła hrabina. - Znam matkę tego chłopca, i wierz mi, że
przykro patrzeć na jej rozpacz...
Wokulski
zamyślił się.
- Dobrze -
odpowiedział - dam mu posadę, ale w Moskwie.
- A jego
biedna matka?... - zapytała hrabina tonem proszącym.
-
Więc podwyższę mu o dwieście... o trzysta rubli pensję
- odparł.
W tej
chwili zbliżyło się do stołu kilkoro dzieci, którym
hrabina zaczęła rozdawać obrazki. Wokulski wstał z fotelu i
aby nie przeszkadzać pobożnym zajęciom, przeszedł na
stronę panny Izabeli.
Panna
Izabela podniosła oczy od książki i dziwnym wzrokiem
patrząc na Wokulskiego spytała:
- Pan nigdy nie
cofa swoich postanowień?
- Nie -
odpowiedział. Ale w tej chwili spuścił oczy.
- A gdybym
poprosiła za tym młodym człowiekiem?...
Wokulski
spojrzał na nią zdumiony.
- W takim razie
odpowiedziałbym, że pan Mraczewski stracił miejsce,
ponieważ niestosownie odzywał się o osobach, które
zaszczyciły go trochę łaskawszym tonem w rozmowie... Jeżeli
jednak pani każe...
Teraz panna
Izabela spuściła oczy, zmieszana w wysokim stopniu.
- A... a!...
wszystko mi jedno w rezultacie, gdzie osiedli się ten młody
człowiek. Niech jedzie i do Moskwy.
- Tam też
pojedzie - odparł Wokulski. - Moje uszanowanie paniom - dodał
kłaniając się.
Hrabina
podała mu rękę.
-
Dziękuję ci, panie Wokulski, za pamięć i proszę,
ażebyś przyszedł do mnie na święcone. Bardzo cię
proszę, panie Wokulski - dodała z naciskiem.
Nagle
spostrzegłszy jakiś ruch na środku kościoła
zwróciła się do służącego:
-
Idźże, mój Ksawery, do pani prezesowej i proś, ażeby
nam.pozwoliła swego powozu. Powiedz, że nam koń zachorował.
- Na kiedy
jaśnie pani rozkaże? - spytał służący.
- Tak... za
półtorej godziny. Prawda, Belu, że nie posiedzimy
tu.dłużej?
Służący
podszedł do stołu przy drzwiach.
- Więc do
jutra, panie Wokulski - rzekła hrabina. - Spotkasz u mnie wielu znajomych.
Będzie kilku panów z Towarzystwa Dobroczynności...
"Aha!.."
- pomyślał Wokulski żegnając hrabinę. Czuł dla
niej w tej chwili taką wdzięczność, że na jej
ochronę oddałby połowę majątku.
Panna Izabela z
daleka kiwnęła mu głową i znowu spojrzała w
sposób, który wydał mu się bardzo niezwykłym. A
gdy Wokulski zniknął w cieniach kościoła, rzekła do
hrabiny:
- Cioteczka
kokietuje tego pana. Ej! ciociu, to zaczyna być podejrzane...
- Twój
ojciec ma słuszność - odparła hrabina - ten człowiek
może być użytecznym. Zresztą za granicą podobne
stosunki należą do dobrego tonu.
- A jeżeli
te stosunki przewrócą mu w głowie?... - spytała panna
Izabela.
- W takim razie
dowiódłby, że ma słabą głowę -
odpowiedziała krótko hrabina biorąc się do
książki nabożnej.
Wokulski nie opuścił
kościoła, ale w pobliżu drzwi skręcił w boczną
nawę. Tuż przy grobie Chrystusa, naprzeciw stolika hrabiny, stał
w kącie pusty konfesjonał. Wokulski wszedł do niego,
przymknął drzwiczki i niewidzialny, przypatrywał się pannie
Izabeli.
Trzymała w
ręku książkę spoglądając od czasu do czasu na
drzwi kościelne. Na twarzy jej malowało się zmęczenie i
nuda. Czasami do stolika zbliżały się dzieci po obrazki; panna
Izabela niektórym podawała je sama z takim ruchem, jakby
chciała powiedzieć: ach, kiedyż się to skończy!...
"I to
wszystko robi się nie przez pobożność ani przez
miłość do dzieci, ale dla rozgłosu i w celu wyjścia za
mąż - pomyślał Wokulski. - No i ja także - dodał
- niemało robię dla reklamy i ożenienia się. Świat
ładnie urządzony! Zamiast po prostu pytać się: kochasz mnie
czy nie kochasz? albo: chcesz mnie czy nie chcesz? ja wyrzucam setki rubli, a
ona kilka godzin nudzi się na wystawie i udaje pobożną.
A jeżeli
odpowiedziałaby, że mnie kocha? Wszystkie te ceremonie mają
dobrą stronę: dają czas i możność zaznajomienia
się.
Żle to
jednak nie umieć po angielsku... Dzíś wiedziałbym, co o
mnie myśli: bo jestem pewny, że o mnie mówiła do swej
ciotki. Trzeba nauczyć się...
Albo weźmy
takie głupstwo jak powóz... Gdybym miał powóz,
mógłbym ją teraz odesłać do domu z ciotką, i
znowu zawiązałby się między nami jeden węzeł...
Tak, powóz przyda mi się w każdym razie. Przysporzy z
tysiąc rubli wydatków na rok, ale cóż zrobię? Muszę
być gotowym na wszystkich punktach.
Powóz...
angielszczyzna... przeszło dwieście rubli na jedną
kwestę!... I to robię ja, który tym pogardzam...
Właściwie jednak - na cóż będę wydawał
pieniądze, jeżeli nie na zapewnienie sobie szczęścia? Co
mnie obchodzą jakieś teorie oszczędności, gdy czuję
ból w sercu?"
Dalszy bieg
myśli przerwała mu smutna, brzęcząca melodia. Była to
muzyka szkatułki grającej, po której nastąpił
świegot sztucznych ptaków; a gdy one milkły, rozlegał
się cichy szelest fontanny, szept modlitw i westchnienia pobożnych.
W nawie, u
konfesjonału, u drzwi kaplicy grobowej, widać było zgięte
postacie klęczących. Niektórzy czołgali się do
krucyfiksu na podłodze i ucałowawszy go kładli na tacy drobne
pieniądze wydobyte z chustki do nosa.
W
głębi kaplicy, w powodzi światła, leżał
biały Chrystus otoczony kwiatami. Zdawało się Wokulskiemu,
że pod wpływem migotliwych płomyków twarz jego
ożywia się przybierając wyraz groźby albo litości i
łaski. Kiedy pozytywka wygrywała Łucję z Lamermooru
albo kiedy ze środka kościoła doleciał stukot
pieniędzy i francuskie wykrzykniki, oblicze Chrystusa ciemniało. Ale
kiedy do krucyfiksu zbliżył się jaki biedak i opowiadał
Ukrzyżowanemu swoje strapienia, Chrystus otwierał martwe usta i w
szmerze fontanny powtarzał błogosławieństwa i obietnice...
"Błogosławieni
cisi... Błogosławieni smutni..."
Do tacy podeszła
młoda, uróżowana dziewczyna. Położyła
srebrną czterdziestówkę, ale nie śmiała
dotknąć krzyża. Klęczący obok z niechęcią
patrzyli na jej aksamitny kaftanik i jaskrawy kapelusz. Ale gdy Chrystus
szepnął: " Kto z was jest bez grzechu, niech rzuci na nią
kamieniem", padła na posadzkę i ucałowała jego nogi
jak niegdyś Maria Magdalena.
"Błogosławieni,
którzy łakną sprawiedliwości... Błogosławieni,
którzy płaczą..."
Z
głębokim wzruszeniem przypatrywał się Wokulski
pogrążonemu w kościelnym mroku tłumowi, który z tak
cierpliwą wiarą od osiemnastu wieków oczekuje spełnienia
się boskich obietnic.
"Kiedyż
to będzie!..." - pomyślał.
"Pośle
Syn Człowieczy anioły swoje, a oni zbiorą wszystkie zgorszenia i
tych, którzy nieprawość czynią, jako zbiera się
kąkol i pali się go ogniem."
Machinalnie
spojrzał na środek kościoła. Przy bliższym stoliku
hrabina drzemała, a panna Izabela ziewała, przy dalszym trzy nie
znane mu damy zaśmiewały się z opowiadań jakiegoś
wykwintnego młodzieńca.
"Inny
świat... inny świat!... - myślał Wokulski. - Co za
fatalność popycha mnie w tamtą stronę?"
W tej chwili
tuż obok konfesjonału stanęła, a potem uklękła
osoba młoda, ubrana bardzo starannie, z małą dziewczynką.
Wokulski
przypatrzył się jej i dostrzegł, że jest niezwykle
piękna. Uderzył go nade wszystko wyraz jej twarzy, jakby do tego
grobu przyszła nie z modlitwą, ale z zapytaniem i skargą.
Przeżegnała
się, lecz zobaczywszy tacę wydobyła woreczek z pieniędzmi.
- Idź,
Helusiu - rzekła półgłosem do dziecka -
połóż to na tacy i pocałuj Pana Jezusa.
- Gdzie,
proszę mamy, pocałować?
- W
rączkę i w nóżkę...
- I w
buzię?
- W buzię
nie można.
- Ech, co
tam!... - Pobiegła do tacy i pochyliła się nad krzyżem.
- A widzi
mama - zawołała powracając - pocałowałam i Pan Jezus
nic nie powiedział.
- Niech Helusia
będzie grzeczna - odparła matka. - Lepiej uklęknij i zmów
paciorek.
- Jaki
paciorek?
- Trzy
Ojcze nasz, trzy Zdrowaś...
- Taki
duży paciorek?... a ja taka malutka...
- No, to
zmów jedno Zdrowaś... Tylko uklęknij... Patrz się tam...
- Już
patrzę. Zdrowaś, Maria, łaski pełna... Czy to, proszę
mamy, ptaszki śpiewają?
- Ptaszki
sztuczne. Mów paciorek.
- Jakie to
sztuczne?
-
Zmów pierwej paciorek.
- Kiedy
nie pamiętam, gdzie skończyłam...
-
Więc mów za mamą: Zdrowaś, Maria...
-
Śmierci naszej. Amen - dokończyła dziewczynka. - A z czego
robią się sztuczne ptaszki?
- Heluniu,
bądź cicho, bo nigdy cię nie pocałuję -
szepnęła strapiona matka. - Masz tu książkę i
oglądaj obrazki, jak Pan Jezus był męczony.
Dziewczynka
usiadła z książką na stopniach konfesjonału i
ucichła.
"Co
to za miła dziecina! - myślał Wokulski. - Gdyby była
moją, zdaje się, że odzyskałbym równowagę
umysłu, którą dziś tracę z dnia na dzień. I
matka prześliczna kobieta. Jakie włosy, profil, oczy... Prosi Boga,
ażeby zmartwychwstało ich szczęście... Piękna i
nieszczęśliwa ; musi być wdową.
Ot, gdybym
ją był spotkał rok temu.
I
jestże tu ład na świecie?... O krok od siebie staje dwoje ludzi
nieszczęśliwych; jedno szuka miłości i rodziny, drugie
może walczy z biedą i brakiem opieki. Każde znalazłoby w
drugim to, czego potrzebuje, no - i nie zejdą się... Jedno przychodzi
błagać Boga o miłosierdzie, drugie wyrzuca pieniądze dla
stosunków. Kto wie, czy paręset rubli nie byłoby dla tej
kobiety szczęściem? Ale ona ich nie dostanie; Bóg w tych czasach nie
słucha modlitwy uciśnionych.
A gdyby
jednak dowiedzieć się, kto ona jest?... Może bym potrafił
jej dopomóc. Dlaczego wzniosłe obietnice Chrystusa nie mają
być spełnione; choćby przez takich jak ja niedowiarków,
skoro pobożni zajmują się czym innym?"
W tej
chwili Wokulskiemu zrobiło się gorąco... Do stolika hrabiny
zbliżył się elegancki młodzieniec i coś
położył na tacy. Na jego widok panna Izabela zarumieniła
się i oczy jej nabrały tego dziwnego wyrazu, który zawsze tak
zastanawiał Wokulskiego.
Na
wezwanie hrabiny elegant siadł na tym samym fotelu, który niedawno
zajmował Wokulski, i zawiązała się żywa rozmowa.
Wokulski nie słyszał jej treści, tylko czuł, że w
mózgu wypala mu się obraz tego towarzystwa. Kosztowny dywan,
srebrna taca zasypana na wierzchu garścią imperiałów, dwa
świeczniki, dziesięć płomyków, hrabina odziana w
grubą żałobę, młody człowiek zapatrzony w
pannę Izabelę i ona - rozpromieniona.Nawet ten szczegół
nie uszedł jego uwagi, że od blasku płomyków hrabinie
świecą się policzki, młodemu człowiekowi koniec nosa,
a pannie Izabeli oczy.
"Czy
oni kochają się? - myślał. - Więc
dlaczegóż by się nie pobrali?... - Może on nie ma
pieniędzy... Lecz w takim razie co znaczą jej spojrzenia?... Podobne
rzucała dziś na mnie. Prawda, że panna na wydaniu musi mieć
kilku albo i kilkunastu wielbicieli i wabić wszystkich, ażeby...
sprzedać się najwięcej ofiarującemu!"
Przyszedł
delegowany. Hrabina podniosła się z fotelu, to samo zrobiła
panna Izabela i przystojny młodzieniec, i wszyscy troje z wielkim
szelestem poszli ku drzwiom zatrzymując się przy innych stolikach.
Każdy z asystującej tam młodzieży gorąco witał
pannę Izabelę, a ona każdego obdarzała tymi samymi,
zupełnie tymi samymi spojrzeniami, które Wokulskiemu zachwiały
rozum. Wreszcie wszystko ucichło: hrabina i panna Izabela
opuściły kościół.
Wokulski
ocknął się i spojrzał bliżej siebie. Pięknej pani z
dzieckiem już nie było.
"Jaka
szkoda!" - szepnął i uczuł lekkie ściśnięcie
serca.
Natomiast obok
krzyża leżącego na ziemi wciąż klęczała
młoda dziewczyna w aksamitnym kaftaniku i jaskrawym kapeluszu. Gdy
zwróciła oczy na oświetlony grób, jej także
błysnęło coś na wyróżowanych policzkach.
Jeszcze raz ucałowała nogi Chrystusowi, ciężko
podniosła się i wyszła.
"Błogosławieni,
którzy płaczą... Niechże przynajmniej tobie zmarły
Chrystus dotrzyma obietnicy" - pomyślał Wokulski i wyszedł
za nią.
W kruchcie
spostrzegł, że dziewczyna rozdaje jałmużnę dziadom. I
opanowała go okrutna boleść na myśl, że z dwu kobiet,
z których jedna chce się sprzedać za majątek, a druga
już się sprzedaje z nędzy, ta druga, okryta hańbą,
wobec jakiegoś wyższego trybunału może byłaby
Iepszą i czystszą.
Na ulicy
zrównał się z nią i zapytał:
- Dokąd
idziesz?
Na jej twarzy
znać było ślady łez. Podniosła na Wokulskiego
apatyczne wejrzenie i odparła:
- Mogę
pójść z panem.
- Tak
mówisz?... Więc chodź.
Nie było
jeszcze piątej, dzień duży; kilku przechodniów
obejrzało się za nimi.
"Trzeba
być kompletnym błaznem, ażeby robić coś podobnego -
pomyślał Wokulski idąc w stronę sklepu. - Mniejsza o
skandal, ale co, u diabła, za projekta snują mi się po
łbie? Apostolstwo?... Szczyt głupoty.
Wreszcie -
wszystko mi jedno; jestem tylko wykonawcą cudzej woli."
Wszedł w
bramę domu, w którym znajdował się sklep, i
skręcił do pokoju Rzeckiego, a za nim dziewczyna. Pan Ignacy był
u siebie i zobaczywszy szczególną parę,
rozłożył ręce z podziwu.
- Czy
możesz wyjść na kilka minut? - zapytał go Wokulski.
Pan Ignacy nie
odpowiedział nic. Wziął klucz od tylnych drzwi sklepu i
opuścił pokój.
- Dwu? -
szepnęła dziewczyna wyjmując szpilkę z kapelusza.
- Za pozwoleniem
- przerwał jej Wokulski. - Dopiero co byłaś w kościeIe,
wszak prawda, moja pani?
- Pan mnie
widział?
-
Modliłaś się i płakałaś. Czy mogę
wiedzieć, z jakiego powodu?
Dziewczyna
zdziwiła się i wzruszając ramionami odparła:
- Czy pan
jest ksiądz, że się o to pyta?
A
przypatrzywszy się uważniej Wokulskiemu dodała:
- Ech!
także zawracanie głowy... Dowcipny!
Zabierała
się do odejścia, ale zatrzymał ją Wokulski.
-
Poczekaj. Jest ktoś, który chciałby ci dopomóc,
więc nie spiesz się i odpowiadaj szczerze...
Znowu
przypatrzyła mu się. Nagle oczy jej zaśmiały się, a na
twarz wystąpił rumieniec.
- Wiem -
zawołała - pan pewnie od tego starego pana!... On kilka razy
obiecywał, że mnie weźmie... Czy on bardzo bogaty?... Pewnie,
że bardzo... Jeździ powozem i siada w pierwszych rzędach w
teatrze.
-
Posłuchaj mnie - przerwał - i odpowiadaj: czegoś
płakała w kościele?
- A bo,
widzi pan... - zaczęła dziewczyna i opowiedziała tak
cyniczną historię jakiegoś sporu z gospodynią, że
słuchając jej Wokulski pobladł.
"Oto
zwierzę!" - szepnął.
-
Poszłam na groby - mówiła dalej dziewczyna -
myślałam, że się trochę rozerwę. Gdzie tam, com
wspomniała o starej, to aż mi łzy pociekły ze
złości. Zaczęłam prosić Pana Boga, ażeby albo
starą choroba zatłukła, albo żebym ja od niej wyszła.
I widać Bóg wysłuchał, kiedy ten pan chce mnie
zabrać.
Wokulski
siedział bez ruchu. Wreszcie zapytał:
- Ile masz
lat?
-
Mówi się, że szesnaście, ale naprawdę mam
dziewiętnaście.
- Chcesz
stamtąd wyjść?
- A -
choćby do piekła. Już mi tak dokuczyli... Ale...
-
Cóż?
- Pewno nic z
tego nie będzie... Wyjdę dziś, to po świętach
sprowadzą mnie i zapłacą jak wtedy w karnawale, com
później tydzień leżała.
- Nie
sprowadzą.
- Akurat! Mam
przecie dług...
- Duży?
Oho!... z
pięćdziesiąt rubli. Nie wiem nawet, skąd się
wziął, bo za wszystko płacę podwójnie. Ale jest... U
nas tak zawsze. A jeszcze jak usłyszą, że tamten pan ma
pieniądze, to powiedzą, że ich okradłam, i narachują,
ile im się podoba.
Wokulski
czuł, że opuszcza go odwaga.
- Powiedz mi,
czy ty zechcesz pracować?
- A co
będę miała do roboty?
- Nauczysz
się szyć.
- To na
nic. Byłam przecie w szwalni. Ale z ośmiu rubli na miesiąc nikt
nie wyżyje. Wreszcie - jestem tyle jeszcze warta, że mogę nikogo
nie obszywać.
Wokulski
podniósł głowę.
- Nie
chcesz wyjść stamtąd!
- Ale
chcę!
-
Więc decyduj się natychmiast. Albo weźmiesz się do roboty,
bo darmo nikt na świecie chleba nie jada...
- I to
nieprawda - przerwała. - Ten stary pan nic przecie nie robi, a
pieniądze ma. Nieraz też mówił, że mnie już o
nic głowa nie zaboli...
- Nie
pójdziesz do żadnego pana, tylko do magdalenek. Albo wracaj na miejsce.
- Magdalenki
mnie nie wezmą. Trzeba zapłacić dług i mieć
poręczenie...
- Wszystko
będzie załatwione, jeżeli tam pójdziesz.
- Jakże ja
do nich pójdę?
- Dam ci list,
który zaraz odniesiesz, i tam zostaniesz. Chcesz czy nie chcesz?..
- Ha, niech pan
da list. Zobaczę, jak mi tam będzie.
Usiadła
i oglądała się po pokoju.
Wokulski
napisał list, opowiedział, gdzie ma iść, i w końcu
dodał:
- Masz
wóz i przewóz. Będziesz dobra i pracowita, będzie ci
dobrze; ale jeżeli nie skorzystasz z okazji, rób, co ci się
podoba. Możesz iść.
Dziewczyna
roześmiała się.
- To stara
będzie się wściekać... To jej narobię... Cha...
Cha!... Ale... może pan tylko naciąga?
- Idź
- odpowiedział Wokulski wskazując drzwi.
Jeszcze
raz przypatrzyła mu się z uwagą i wyszła wzruszając
ramionami.
W
chwilę po jej odejściu ukazał się pan Ignacy.
-
Cóż to za znajomość? - spytał kwaśno.
-
Prawda!... - rzekł zamyślony Wokulski. - Nie widziałem jeszcze
podobnego bydlęcia, chociaż znam dużo bydląt.
- W samej
Warszawie jest ich tysiące - odparł Rzecki.
- Wiem.
Tępienie ich do niczego nie doprowadzi, bo ciągle się
odradzają, więc wniosek, że prędzej czy później
społeczeristwo musi się przebudować od fundamentów do
szczytu. Albo zgnije.
- Aha!... -
szepnął Rzecki. - Domyślałem się tego.
Wokulski
pożegnał go. Doświadczał takich uczuć, jak chory na
gorączkę, którego oblano zimną wodą.
"Nim jednak
przebuduje się społeczność - myślał - widzę,
że sfera mojej filantropii bardzo się uszczupli. Majątek
mój nie wystarczyłby na uszlachetnianie instynktów
nieludzkich. Wolę ziewające kwestarki niżeli modlące
się i płaczące potwory."
Obraz panny
Izabeli ukazał mu się otoczony jaśniejszym niż kiedykolwiek
blaskiem. Krew biła mu do głowy i upokarzał się w duchu na
myśl, że z podobnym stworzeniem mógł ją
zestawić!
"Wolęż
ja wyrzucać pieniądze na powozy i konie aniżeli na tego rodzaju
- nieszczęścia!..."
W Wielką
Niedzielę Wokulski najętym powozem zajechał przed mieszkanie
hrabiny. Zastał już długi szereg ekwipażów bardzo
rozmaitego dostojeństwa. Były tam eleganckie dorożki
obsługujące złotą młodzież i dorożki
zwyczajne, wzięte na godziny przez emerytów; stare karety, stare
konie, stara uprząż i służba w wytartej liberii, i nowe,
prosto z Wiednia powoziki, przy których lokaje mieli kwiaty w
butonierkach, a furmani opierali bat na biodrze, jak marszałkowską
buławę. Nie brakło i fantastycznych kozaków, odzianych w
spodnie tak szerokie, jakby tam właśnie ich panowie umieścili
swoją ambicję.
Dostrzegł
też mimochodem, że w gronie zebranych woźniców
służba wielkich panów zachowywała się w
sposób pełen godności, bankierscy chcieli rej wodzić, za
co im wymyślano, a dorożkarze byli najrezolutniejsi. Furmani zaś
powozów najętych trzymali się blisko siebie, gardzący
resztą i przez nią pogardzani.
Gdy Wokulski
wszedł do przysionka, siwy szwajcar w czerwonej wstędze
ukłonił mu się głęboko i otworzył drzwi do
kontramarkarni, gdzie dżentelmen w czarnym fraku zdjął z niego
palto. Jednocześnie zaś zabiegł mu drogę Józef,
lokaj hrabiny, który dobrze znał Wokulskiego ; przenosił
bowiem z jego sklepu do kościoła pozytywkę i
śpiewające ptaszki.
- Jaśnie
pani czeka - rzekł Józef.
Wokulski
sięgnął do kamizelki i dał mu pięć rubli
czując, że poczyna sobie jak parweniusz.
"Ach,
jakiż ja jestem głupi! - myślał. - Nie, nie jestem;
głupi. Jestem tylko dorobkiewicz, który w tym państwie musi
opłacać się każdemu na każdym kroku. No, nawracanie
jawnogrzesznic kosztuje więcej."
Szedł po
marmurowych schodach ozdobionych kwiatami, a Józef przed nim. Na
pierwszej kondygnacji miał kapelusz na głowie, na drugiej
zdjął go nie wiedząc, czy robi stosownie, czy niestosownie.
"W
rezultacie mógłbym między nich wszystkich wejść w
kapeluszu na głowie" - rzekł do siebie.
Dostrzegł,
że Józef mimo swego wieku, więcej niż średniego,
biegł po schodach jak łania i na górze gdzieś się
podział, a Wokulski został sam, nie wiedząc, dokąd
udać się i komu się zameldować. Była to krótka
chwila, lecz w Wokulskim gniew zakipiał.
"Jakimi to
oni formami obwarowali się, co? - pomyślał. - A... gdybym to
mógł wszystko zwalić!..."
I
przywidziało mu się w ciągu kilkunastu sekund, że
między nim a tym czcigodnym światem form wykwintnych musi się
stoczyć walka, w której albo ten świat runie, albo - on
zginie.
"Więc
dobrze, zginę... Ale zostawię po sobie pamiątkę!..."
"Zostawisz
przebaczenie i litość" - szepnął mu jakiś
głos.
"Czyżem
ja aż tak nikczemny!"
"Nie,
jesteś aż tak szlachetny"
Ocknął
się - przy nim stał pan Tomasz Łęcki.
- Witam
cię, panie Stanisławie - rzekł z właściwą mu
majestatycznością. - Witam cię tym goręcej, że
przybycie twoje do nas łączy się z bardzo miłym wypadkiem w
rodzinie...
"Czyżby
zaręczyła się panna Izabela?..." - pomyślał
Wokulski i pociemniało mu w oczach.
- Wyobraź
pan sobie, że z okazji twego tu przybycia... Słyszysz, panie
Stanisławie?... Z okazji twojej wizyty u nas ja pogodziłem się z
panią Joanną, z moją siostrą... Ale pan
zbladłeś?... Znajdziesz tu wielu znajomych.... Nie wyobrażaj
sobie, że arystokracja jest tak straszną...
Wokulski
otrząsnął się.
- Panie
Łęcki - odparł chłodno - w moim namiocie pod Plewną
bywali więksi panowie. I byli dla mnie tyle łaśkawi, że
niełatwo wzruszę się widokiem nawet tak wielkich, jakich... nie
znajdę w Warszawie.
- A...
A!... - szepnął pan Tomasz i ukłonił mu się. Wokulski
zdumiał się.
"Oto
fagas! -.przemknęło mu przez głowę. - I ja... ja!...
miałbym z takimi ludźmi robić sobie ceremonie?.."
Pan
Łęcki wziął go pod rękę i w sposób bardzo
uroczysty wprowadził do pierwszego salonu, gdzie byli sami
mężczyźni.
- Widzisz
pan: hrabia... - zaczął pan Tomasz.
- Znam -
odparł Wokulski, a w duchu dodał: - "Winien mi ze trzysta
rubli..."
-
Bankier... - objaśniał dalej pan Tomasz. Ale nim powiedział
nazwisko, bankier sam zbliżył się do nich i przywitawszy
Wokulskiego rzekł:
-
Bój się pan Boga, z Paryża ogromnie ekscytują nas o te
bulwary... Czy pan im odpowiedziałeś?
- Pierwej
chciałem porozumieć się z panem - odparł Wokulski.
-
Więc zejdźmy się gdzie. Kiedy pan jesteś w domu?
- Nie mam
stałej godziny, wolę być u pana.
- To
wstąp pan do mnie we środę na śniadanie i raz
skończmy.
Pożegnali
się. Pan Tomasz czulej przycisnął ramię Wokulskiego.
-
Jenerał... - zaczął.
Jenerał
ujrzawszy Wokulskiego podał mu rękę i przywitali się jak
starzy znajomi.
Pan Tomasz
stawał się coraz tkliwszym dla Wokulskiego i zaczynał
dziwić się widząc, że kupiec galanteryjny zna
najwybitniejsze osobistości w mieście, a nie zna tylko tych,
którzy odznaczali się tytułem albo majątkiem, nic
zresztą nie robiąc.
Przy
wejściu do drugiego salonu, gdzie było kilka dam, zastąpiła
im drogę hrabina Karolowa. Koło niej przesunął się
służący Józef.
"Rozstawili
pikiety - pomyślał Wokulski - ażeby nie skompromitować
dorobkiewicza. Grzecznie to z ich strony, ale..."
-
Jakże się cieszę, panie Wokulski - rzekła hrabina
odbierając go panu Tomaszowi - jakże się cieszę, że
spełniłeś moją prośbę... Jest tu
właśnie osoba, która pragnie poznać się z panem.
W
pierwszym salonie ukazanie się Wokulskiego zrobiło pewną
sensację.
- Jenerale
- mówił hrabia - hrabina zaczyna nam sprowadzać kupców
galanteryjnych. Ten Wokulski...
- On taki kupiec
jak ja i pan - odparł jenerał.
- Mój
książę - mówił inny hrabia - skąd
wziął się tu ten jakiś Wokulski?
-
Zaprosiła go gospodyni - odparł książę.
- Nie mam
przesądu co do kupców - ciągnął dalej hrabia - ale
ten Wokulski, który zajmował się dostawą w czasie wojny i
zrobił na niej majątek...
- Tak...
tak... - przerwał książę. - Ten rodzaj majątków
bywa zwykle niepewny, ale za Wokulskiego ręczę. Hrabina
mówiła ze mną, a ja zapytywałem oficerów,
którzy byli na wojnie, między innymi mojego siostrzeńca.
Otóż o Wokulskim było jedno zdanie, że dostawa,
której się on dotknął, była uczciwa. Nawet żołnierze,
ile razy dostali dobry chleb, mówili, że musiał być
pieczony z mąki od Wokulskiego. Więcej hrabiemu powiem -
ciągnął książę - że Wokulski, który
swoją rzetelnością zwrócił na siebie uwagę
osób najwyżej położonych; miewał bardzo ponętne
propozycje. W styczniu tego oto roku dawano mu dwakroć sto tysięcy
rubli tylko za firmę do pewnego przedsiębiorstwa i nie
przyjął...
Hrabia
uśmiechnął się i rzekł:
-
Miałby więcej o dwakroć sto tysięcy rubli...
-
Miałby, ale nie byłby dziś tutaj - odparł
książę i kiwnąwszy głową hrabiemu odszedł.
- Stary
wariat - szepnął hrabia, pogardliwie spoglądając za
księciem.
W trzecim
salonie, dokąd wszedł z hrabiną Wokulski, znajdował
się bufet tudzież mnóstwo większych i mniejszych
stolików, przy których dwójkami, trójkami, nawet
czwórkami siedzieli zaproszeni. Kilku służących
roznosiło potrawy i wina, a dyrygowała nimi panna Izabela, widocznie
zastępując gospodynię. Miała na sobie bladoniebieską
suknię i wielkie perły na szyi. Była tak piękna i tak
majestatyczna w ruchach, że Wokulski patrząc na nią
skamieniał.
"Nawet
marzyć o niej nie mogę!..." - pomyślał z rozpaczą.
Jednocześnie
we framudze okna spostrzegł młodego człowieka, który
był wczoraj na grobach, a dziś siedział sam przy małym
stoliczku nie spuszczając oka z panny Izabeli.
"Naturalnie,
że ją kocha!" - myślał Wokulski i doznał takiego
wrażenia, jakby owionął go chłód grobu.
"Jestem
zgubiony" - dodał w duchu.
Wszystko to
trwało kilka sekund.
- Czy widzisz
pan tę staruszkę między biskupem i jenerałem? -
odezwała się hrabina. - Jest to prezesowa Zasławska, moja
najlepsza przyjaciółka, która koniecznie chce pana
poznać. Jest panem bardzo zajęta - ciągnęła hrabina z
uśmiechem - jest bezdzietna i ma parę ładnych wnuczek.
Zróbże pan dobry wybór!... Tymczasem przypatrz się jej,
a gdy ci panowie odejdą, przedstawię pana. A...
książę...
- Witam pana -
odezwał się książę do Wokulskiego. - Kuzynka
pozwoli?...
- Bardzo
proszę - odparła hrabina. - Macie tu panowie wolny stolik... Ja
opuszczę was na chwilę...
Odeszła.
-
Siądźmy, panie Wokulski - mówił książę. -
Wybornie zdarzyło się, ponieważ mam do pana ważny interes. Wyobraź
pan sobie, że pańskie projekta wywołały wielki popłoch
między naszymi bawełnianymi fabrykantami... Wszak dobrze
powiedziałem - bawełnianymi?...
Oni
utrzymują, że pan chce zabić nasz przemysł... Czy istotnie
konkurencja, którą pan stwarza, jest tak groźna?...
- Mam wprawdzie
- odparł Wokulski - u moskiewskich fabrykantów kredyt do
wysokości trzech, nawet czterech milionów rubli, ale jeszcze nie
wiem, czy pójdą ich wyroby.
- Straszna!...
straszna cyfra! - szepnął książę. - Czy nie widzisz
pan w niej istotnego niebezpieczeństwa dla naszych fabryk?
- Ach, nie.
Widzę tylko nieznaczne zmniejszenie ich kolosalnych dochodów, co
zresztą mnie nie obchodzi. Ja mam obowiązek dbać tylko o
własny zysk i o taniość dla nabywców; nasz zaś towar
będzie tańszy.
- Czy jednak
rozważyłeś pan tę kwestię jako obywatel?... -
rzekł książę ściskając go za rękę- My
już tak niewiele mamy do stracenia...
- Mnie się
zdaje, że jest to dość po obywatelsku dostarczyć
konsumentom tańszego towaru i złamać monopol fabrykantów,
którzy zresztą tyle mają z nami wspólnego, że
wyzyskują naszych konsumentów i robotników.
- Tak pan
sądzisz?... Nie pomyślałem o tym. Mnie zresztą nie
obchodzą fabrykanci, ale kraj, nasz kraj, biedny kraj...
- Czym
można panom służyć? - odezwała się nagle,
zbliżywszy się do nich, panna Izabela.
Książę
i Wokulski powstali.
- Jakże
jesteś dziś piękna, kuzynko - rzekł książe
ściskając ją za rękę. - Żałuję
doprawdy, że nie jestem moim własnym synem... Chociaż -
może to i lepiej! Bo gdybyś mnie odrzuciła, co jest prawdopodobne,
byłbym bardzo nieszczęśliwy... Ach, przepraszam!... -
spostrzegł się książę. - Pozwolisz, kuzynko,
przedstawić sobie pana Wokulskiego. Dzielny człowiek, dzielny
obywatel... to ci wystarczy, wszak prawda?..
- Miałam
już przyjemność... - szepnęła panna Izabela
odpowiadając na ukłon.
Wokulski
spojrzał jej w oczy i dostrzegł takie przerażenie, taki smutek,
że go znowu opanowała desperacja.
"Po com ja
tu wchodził?..." - pomyślał.
Spojrzał na
framugę okna i znowu zobaczył młodego człowieka,
który ciągle siedział sam nad nietkniętym talerzem
zasłaniając oczy ręką.
"Ach, po
com ja tu przyszedł, nieszczęśliwy..." - myślał
Wokulski czując taki ból, jakby mu serce wyrywano kleszczami.
- Może pan
choć wina pozwoli? - pytała panna Izabela przypatrując mu
się ze zdziwieniem.
- Co pani
każe - odparł machinalnie.
- Musimy
się lepiej poznać, panie Wokulski - mówił
książę. - Musisz pan zbliżyć się do naszej sfery,
w której, wierz mi, są rozumy i szlachetne serca, ale - brak
inicjatywy...
- Jestem
dorobkiewiczem, nie mam tytułu... - odparł Wokulski chcąc
cośkolwiek odpowiedzieć.
-
Przeciwnie, masz pan... jeden tytuł: pracę, drugi:
uczciwość, trzeci: zdolności, czwarty: energię... Tych
tytułów nam potrzeba do odrodzenia kraju, to nam daj, a przyjmiemy
cię jak... brata...
Zbliżyła
się hrabina.
- Pozwoli
książę?... - rzekła. - Panie Wokulski...
Podała
mu rękę i poszli oboje do fotelu prezesowej.
- Oto
jest, prezesowo, pan Stanisław Wokulski - odezwała się hrabina
do staruszki ubranej w ciemną suknię i kosztowne koronki.
- Siądź,
proszę cię - rzekła prezesowa wskazując mu krzesło
obok. - Stanisław ci na imię, tak?.. A z którychże to
Wokulskich?...
- Z
tych... nie znanych nikomu - odparł - a najmniej chyba pani.
- A nie
służyłże twój ojciec w wojsku?
- Ojciec
nie, tylko stryj.
- I
gdzież to on służył, nie pamiętasz?... Czy nie było mu na
imię także Stanisław?
- Tak,
Stanisław. Był porucznikiem, a później kapitanem w
siódmym pułku liniowym...
- W pierwszej
brygadzie, drugiej dywizji - przerwała prezesowa. - Widzisz, moje dziecko,
że nie jesteś mi tak nie znany... Żyjeż on jeszcze?...
- Umarł
przed pięcioma laty.
Prezesowej
zaczęły drżeć ręce. Otworzyła mały flakonik
i powąchała go.
- Umarł,
powiadasz?... Wieczny mu odpoczynek!... Umarł... A nie zostałaż
ci jaka po nim pamiątka?
- Złoty
krzyż...
- Tak,
złoty krzyż... I nicże więcej?
- Miniatura
stryja z roku 1828, malowana na kości słoniowej.
Prezesowa coraz
częściej podnosiła flakonik; ręce drżały jej
coraz silniej.
-
Miniatura... - powtórzyła. - A wieszże, kto ją
malował?.. I nicże więcej nie zostało?.
- Była
jeszcze paczka papierów i jakaś druga miniatura...
- Coże
siç z nimi dzieje?... - nalegała coraz niespokojniej prezesowa.
- Te przedmioty
stryj sam opieczętował na kilka dni przed śmiercią i
kazał włożyć je do swojej trumny.
- A... a!... -
szepnęła staruszka i rzewnie się rozpłakała.
W sali
zrobił się ruch. Przybiegła zatrwożona panna Izabela, potem
hrabina, wzięły prezesową pod ręce i z wolna
wyprowadziły do dalszych pokojów. W jednej chwili na Wokulskiego
zwróciły się wszystkie oczy. Zaczęto z cicha
szeptać.
Widząc,
że wszyscy na niego patrzą i o nim mówią, Wokulski
zmieszał się. Ażeby jednak pokazać obecnym, że ta
osobliwa popularność nic go nie obchodzi, wypił jeden po drugim
dwa kieliszki wina stojące na stoliku i wtedy spostrzegł, że
jeden kieliszek, z winem węgierskim, należał do jenerała, a
drugi, z czerwonym, do biskupa.
"Ładnie
się urządzam - rzekł do siebie. - Gotowi jeszcze
powiedzieć, że zrobiłem afront staruszce, ażeby wypić
wino jej sąsiadom..."
Wstał z
zamiarem wyjścia i zrobiło mu się gorąco na myśl o
defiladzie przez dwa salony, w których czekają go rózgi
spojrzeń i szeptów. Ale zabiegł mu drogę
książę mówiąc:
- Pewnie
rozmawialiście państwo z prezesową o bardzo dawnych czasach,
kiedy aż do łez doszło. Prawda, że zgadłem?...
Wracając do tematu, który nam przerwano, czy nie sądzisz pan,
że dobrze byłoby założyć w kraju polską
fabrykę tanich tkanin?...
Wokulski
potrząsnął głową.
-
Wątpię, ażeby się to udało - odparł. - Trudno
myśleć o wielkich fabrykach tym, którzy nie mogą
zdobyć się na małe ulepszenia w już istniejących...
- Mianowicie?...
-
Mówię o młynach - ciągnął Wokulski. - Za
parę lat będziemy sprowadzali nawet mąkę, bo nasi
młynarze nie chcą zastąpić kamieni - walcami.
- Pierwszy raz
słyszę!... Siądźmy tu - mówił
książę ciągnąc go do obszernej framugi - i opowiedz
pan, co to znaczy?
W salonach
tymczasem rozmawiano.
- Jakaś
zagadkowa figura ten pan - mówiła po francusku dama w brylantach do
damy w strusim piórze. - Pierwszy raz widziałam prezesową
płaczącą.
- Naturalnie,
historia miłosna - odpowiedziała dama z piórem. - W
każdym razie zrobił ktoś złośliwego figla hrabinie i
prezesowej wprowadzając tego jegomościa.
- Przypuszczasz
pani, że...
- Jestem pewna -
odparła wzruszając ramionami. - Niech pani wreszcie spojrzy na niego.
Maniery
bardzo złe, ale cóż to za fizjognomia, jaka duma!...
Szlachetnej rasy nie ukryje się nawet pod łachmanami.
-
Zadziwiające!... - mówiła dama w brylantach. - Bo i ten jego
majątek, jakoby zrobiony w Bułgarii...
-
Naturalnie. To zarazem tłumaczy, dlaczego prezesowa pomimo bogactw tak
mało wydaje na siebie.
- I
książę bardzo na niego łaskaw...
- Przez
litość, czy nie za mało?... Niech tylko pani spojrzy na nich
obu...
-
Sądziłabym, że nie ma ani śladu podobieństwa.
- Zapewne,
ale... ta duma, pewność siebie... Z jaką oni swobodą
rozmawiają...
Przy innym
stoliku naradzali się trzej panowie.
- No, hrabina
zrobiła zamach stanu - mówił brunet z grzywką.
- I udał
się jej. Ten Wokulski trochę sztywny, ale ma w sobie coś -
odpowiedział pan siwy.
- W każdym
razie kupiec...
- Czymże
kupiec gorszy od bankierów?
- Kupiec
galanteryjny, sprzedaje portmonetki - nalegał brunet.
- My czasami
sprzedajemy herby... - wtrącił trzeci, szczupły staruszek z
siwymi faworytami.
- Jeszcze zechce
ożenić się tutaj...
- Tym lepiej dla
panien.
- Ja bym mu sam
oddał córkę. Człowiek, słyszę, porządny,
bogaty, posagu nie strwoni...
Koło nich
szybko przeszła hrabina.
- Panie Wokulski
- rzekła wyciągając wachlarz w kierunku framugi.
Wokulski
przybiegł do niej. Podała mu rękę i we dwoje opuścili
salon. Osamotnionego księcia zaraz otoczyli mężczyźni;
niektórzy prosili go, ażeby zapoznał ich z Wokulskim.
- Warto,
warto!... - mówił zadowolony książę. - Takiego nie
było jeszcze między nami. Gdybyśmy dawniej zbliżyli
się do nich, nasz nieszczęśliwy kraj wyglądałby
inaczej.
Usłyszała
to mijająca ich właśnie panna Izabela i - pobladła.
Przystąpił do niej młody człowiek z wczorajszej kwesty.
-
Zmęczyła się pani? - rzekł.
- Trochę -
odpowiedziała ze smutnym uśmiechem. - Przychodzi mi do głowy
dziwne pytanie - dodała po chwili - czy ja też potrafiłabym
walczyć?...
- Czy z sercem?
- zapytał. - Nie warto...
Panna Izabela
wzruszyła ramionami.
- Ach,
gdzież znowu z sercem. Myślę o prawdziwej walce z silnym
nieprzyjacielem.
Ścisnęła
go za rękę i opuściła salon.
Wokulski
prowadzony przez hrabinę minął długi szereg pokojów.
W jednym z nich, z dala od zaproszonych gości, rozlegały się
śpiewy i dźwięki fortepianu. Gdy weszli tam, uderzył go
szczególny widok. Jakiś młody człowiek grał na
fortepianie; z dwu bardzo przystojnych dam, stojących przy nim, jedna
udawała skrzypce, druga klarnet; przy tej zaś muzyce
tańczyło kilka par, między którymi znajdował
się tylko jeden mężczyzna.
- Oj! wy
zbytnicy! - zgromiła ich hrabina.
Odpowiedzieli
wybuchem śmiechu, nie przerywając zabawy.
Minęli i
ten pokój i weszli na schody.
- Ot, widzisz -
rzekła hrabina - to jest najwyższa arystokracja. Zamiast
siedzieć w salonie, uciekli tutaj dokazywać.
"Jaki oni
mają rozum!" - pomyślał Wokulski.
I zdawało
mu się, że między tymi ludźmi życie upływa
prościej i weselej aniżeli między nadętym
mieszczaństwem albo arystokratyzującą szlachtą.
Na górze,
w pokoju odciętym od zgiełku i nieco przyćmionym, siedziała
w fotelu prezesowa.
- Zostawiam was
tu, moi państwo - rzekła hrabina. - Nagadajcie się, bo ja
muszę wracać.
-
Dziękuję ci, Joasiu - odpowiedziała prezesowa. -
Siądźże, proszę cię - zwróciła się do
Wokulskiego.
A gdy
zostali sami, dodała:
- Nawet nie
wiesz, ile obudziłeś we mnie wspomnień.
Teraz dopiero
Wokulski spostrzegł, że między tą damą a jego stryjem
musiał istnieć jakiś niezwykły stosunek. Opanowało go
niespokojne zdumienie.
"Dzięki
Bogu - pomyślał - że jestem legalnym dzieckiem moich
rodziców."
- Proszę
cię - zaczęła prezesowa - mówisz, że stryj
twój umarł. Gdzieże on, biedak, pochowany?
- W
Zasławiu, gdzie mieszkał od powrotu z emigracji.
Prezesowa znowu
podniosła chustkę do oczu.
- Doprawdy?...
Ach, ja niewdzięczna!... Byłżeś kiedy u niego?... Nie
mówiłże ci nic... Nie oprowadzał cię?...
Wszakże tam, na górze, są ruiny zamku, prawda?
Stojąż one jeszcze?
- Tam
właśnie, do zamku, stryj co dzień chodził na spacer i
całe godziny przesiadywaliśmy z nim na dużym kamieniu...
-
Patrzajże?... Znam ten kamień ; siedzieliśmy wtedy oboje na nim
i patrzyliśmy to na rzekę, to na obłoki, których bieg
niepowrotny uczył nas, że tak ucieka szczęście. Czuję
to dopiero dzisiaj. A studnia jestże w zamku i zawsze głęboka?
- Bardzo
głęboka. Tylko trafić do niej trudno, bo wejście
zamaskowały gruzy. Dopiero stryj mi ją pokazał.
- Wieszże
ty - mówiła prezesowa - że w chwili ostatniego z nim
pożegnania myśleliśmy: czyby się do tej studni nie
rzucić? Nikt by nas tam nie odszukał i na wieki zostalibyśmy
razem. Zwyczajnie - szalona młodość...
Otarła oczy
i ciągnęła dalej:
- Bardzo...
bardzo lubiłam go; a myślę, że i on mnie trochę...
kiedy tak pamiętał wszystko. Ale on był ubożuchny
oficer, a ja na nieszczęście bogata, i do tego jeszcze bliska krewna
dwu jenerałów. No i rozdzielono nas... Może też
byliśmy zanadto cnotliwi... Ale cicho!... cicho!... - dodała
śmiejąc się i płacząc. - Takie rzeczy wolno
mówić kobietom dopiero w siódmym krzyżyku.
Łkanie
przerwało jej mowę. Powąchała swój flakonik,
odpoczęła i zaczęła znowu:
-
Bywają wielkie zbrodnie na świecie, ale chyba największą
jest zabić miłość. Tyle lat upłynęło, prawie
pół wieku ; wszystko przeszło: majątek, tytuły,
młodość, szczęście... Sam tylko żal nie
przeszedł i pozostał, mówię ci, taki świeży,
jakby to było wczoraj. Ach, gdyby nie wiara, że jest inny świat,
w którym podobno wynagrodzą tutejsze krzywdy, kto wie, czy nie
przeklęłoby się i życia, i jego konwenansów... Ale
ty mnie nie rozumiesz, bo wy dziś macie mocniejsze głowy, lecz
zimniejsze aniżeli my serca.
Wokulski
siedział ze spuszczonymi oczyma. Coś dławiło go,
szarpało za piersi. Wpił sobie paznokcie w ręce i
myślał, ażeby jak najprędzej stąd wyjść i
już nie słuchać skarg, które odnawiały w nim
najboleśniejsze rany.
- A
maż on, biedaczysko, jaki nagrobek? - spytała po chwili prezesowa.
Wokulski
zarumienił się. Nigdy nie przychodziło mu do głowy,
ażeby zmarli potrzebowali czegoś więcej nad grudę ziemi.
- Nie ma -
ciągnęła prezesowa widząc jego zakłopotanie. - Nie
tobie dziwię się, moje dziecko, żeś o nagrobku nie
pamiętał, ale sobie wyrzucam, żem zapomniała o
człowieku.
Zadumała
się i nagle, położywszy na jego ramieniu swoją
wychudłą i drżącą rękę, rzekła
zniżonym głosem:
- Mam do
ciebie prośbę... Powiedz, że ją spełnisz...
- Z
pewnością - odparł Wokulski.
-
Pozwól, ażebym ja mu postawiła nagrobek. Ale że sama
jechać tam nie mogę, więc ty mnie wyręczysz. Weź
stąd kamieniarza, niechaj rozłupie ten kamień, wiesz, ten, na
którym siadywaliśmy na górze, pod zamkiem, i niech
jedną połowę ustawią na jego grobie. Cokolwiek będzie
kosztować, zapłacisz, a zwrócę ci razem z dozgonną
wdzięcznością. Zrobiszże to?
-
Zrobię.
To dobrze,
dziękuję ci... Myślę, że mu przyjemniej będzie
spoczywać pod kamieniem, który słyszał nasze rozmowy i
patrzył na łzy. Ach, jak ciężko wspominać... A napis,
wieszże jaki? - mówiła dalej. - Kiedyśmy się
rozłączali, zostawił mi parę strofek z Mickiewicza. Pewnie
czytałeś je kiedy.
Jak
cień tym dłuższy, gdy padnie z daleka,
Tym
szerzej koło żałobne roztoczy,
Tak
pamięć o mnie: im dalej ucieka,
Tym grubszym
kirem twą duszę zamroczy...
O, prawda to!...
I studnię, która miała nas połączyć ;
chciałabym upamiętnić w jakiś sposób...
Wokulski
wstrząsnął się i patrzył gdzieś szeroko otwartymi
oczyma.
- Co tobie? -
zapytała prezesowa.
- Nic -
odparł z uśmiechem. - Śmierć zajrzała mi w oczy.
- Nie dziw
się: krąży koło mnie starej, zatem muszą ją
widzieć moi sąsiedzi. Więc zrobisz, o co cię proszę?
- Tak.
-
Bądźże u mnie po świętach i... często
przychodź. Może się trochę ponudzisz, ale może i ja,
niedołężna, przydam ci się na co. A teraz idź już
na dół, idź...
Wokulski
pocałował ją w rękę, ona go parę razy w
głowę; potem dotknęła dzwonka. Wszedł
służący.
-
Sprowadźże pana do sali - rzekła.
Wokulski
był odurzony. Nie wiedział, którędy idzie, nie
zdawał sobie sprawy z tego, o czym rozmawiali z prezesową. Czuł
tylko, że znajduje się w jakimś odmęcie dużych komnat,
starodawnych portretów, cichych stąpań, nieokreślonej
woni. Otaczały go kosztowne meble, ludzie pełni delikatności, o
jakiej nigdy nie marzył, a nad tym wszystkim, jak poemat, unosiły się
wspomnienia starej arystokratki, przesiąknięte westchnieniami i
łzami.
"Cóż
to za świat?... Co to za świat?..."
A jednak
jeszcze mu czegoś brakło. Chciał choć raz spojrzeć na
pannę Izabelę.
"No,
w sali ją zobaczę..."
Lokaj
otworzył drzwi do sali. Znowu wszystkie głowy zwróciły
się w jego stronę i ucichły rozmowy jak szum odlatującego
ptactwa. Nastała chwila ciszy, w której wszyscy patrzyli na
Wokulskiego, a on nie widział nikogo, tylko rozgorączkowanym
spojrzeniem szukał bladoniebieskiej sukni.
"Tu jej nie
ma" - pomyślał.
- No, tylko
patrzcie, jak on sobie nic z was nie robi!... - szepnął
śmiejąc się staruszek z siwymi faworytami.
"Musi
być w drugiej sali" - mówił do siebie Wokulski.
Spostrzegł
hrabinę i zbliżył się do niej.
-
Cóż, skończyliście państwo konferencję? -
spytała hrabina. - Prawda, jaka to miła osoba, prezesowa?... Ma pan w
niej wielką przyjaciółkę, nie większą jednak
aniżeli we mnie. Zaraz przedstawię pana... Pan Wokulski!... -
dodała zwracając się do damy w brylantach.
- A ja
zaraz przystępuję do interesu - rzekła dama patrząc na
niego z góry. - Nasze sierotki potrzebują kilku sztuk
płótna...
Hrabina
lekko zarumieniła się.
- Tylko
kilku?... - powtórzył Wokulski i spojrzał na brylanty
wyniosłej damy, reprezentujące wartość kilkuset sztuk
najcieńszego płótna. - Po świętach - dodał -
będę miał honor na ręce pani hrabiny przysłać
płótno...
Ukłonił
się, jakby chciał odchodzić.
- Chcesz
nas pan pożegnać? - spytała trochę zmieszana hrabina.
-
Ależ to impertynent! - rzekła dama w brylantach do swej towarzyszki w
strusim piórze.
-
Żegnam panią hrabinę i dziękuję za zaszczyt, jaki mi
pani raczyła wyrządzić!... - mówił Wokulski
całując gospodynię w rękę.
- Tylko do
widzenia, panie Wokulski, wszak prawda?... Dużo będziemy mieli
interesów ze sobą.
I w drugim
salonie nie było panny Izabeli. Wokulski uczuł niepokój.
"Przecież
muszę na nią spojrzeć... Kto wie, jak prędko spotkamy
się w podobnych warunkach"
- A,
jesteś pan - zawołał książę. - Już wiem,
jaki ułożyliście spisek z panem Łęckim.
Spółka do handlu ze Wschodem - wyborna myśl! Musicie i mnie do
niej przyjąć... Musimy poznać się bliżej... - A
widząc, że Wokulski milczy, dodał: - Prawda, jakim ja nudny,
panie Wokulski? Ale to nic nie pomoże; musicie zbliżyć się
do nas, pan i panu podobni i - razem idźmy. Wasze firmy są także
herbami, nasze herby są także firmami, które gwarantują
rzetelność w prowadzeniu interesów...
Ściskali
się za ręce i Wokulski coś odpowiedział, ale co?... - nie
było mu wiadome. Niepokój jego wzrastał; na próżno
szukał panny Izabeli.
"-
Chyba jest dalej" - szepnął, z trwogą idąc do
ostatniego salonu.
Tu
pochwycił go pan Łęcki z oznakami niebywałej
tkliwości.
- Już
pan wychodzisz? Więc do widzenia, drogi panie. Po świętach u
mnie pierwsza sesja i w imię boże zaczynajmy.
"Nie
ma jej!" - myślał Wokulski, żegnając się z panem
Tomaszem.
- Ale
wiesz pan - szepnął Łęcki - zrobiłeś szalony
efekt. Hrabina nie posiada się z radości, książę
mówi tylko o tobie... A jeszcze ten wypadek z prezesową... No...
cudownie! Nie można było marzyć o zdobyciu lepszej pozycji...
Wokulski
stał już w progu. Jeszcze raz szklanymi oczyma powiódł po
sali i - wyszedł z desperacją w sercu.
"Może
wypadałoby wrócić i pożegnać ją?...
Przecież zastępowała miejsce gospodyni..." -
myślał, powoli schodząc ze schodów.
Nagle
drgnął słysząc szelest sukni w wielkiej galerii.
"Ona..."
Podniósł
głowę i zobaczył damę w brylantach.
Ktoś
podał mu palto. Wokulski wyszedł na ulicę zatoczywszy się
jak pijany.
"Cóż
mi po świetnej pozycji, jeżeli jej tam nie ma?"
- Konie pana
Wokulskiego! - zawołał z sieni szwajcar, pobożnie
ściskając trzyrublówkę. Łzami zaszłe oczy i
nieco zachrypnięty głos świadczyły, że obywatel ten
nawet na trudnym posterunku czci jednak pierwszy dzień Wielkiejnocy.
- Konie pana
Wokulskiego!... Konie Wokulskiego!... Wokulski, zajeżdżaj!... -
powtórzyli stojący furmani.
Środkiem Alei
z wolna toczyły się dwa szeregi dorożek i powozów w
stronę Belwederu i od Belwederu. Ktoś z jadących spostrzegł
na chodniku Wokulskiego i ukłonił mu się.
"Kolega!"
- szepnął Wokulski i zarumienił się.
Gdy sprowadzono
mu powóz, zrazu chciał wsiąść, lecz
rozmyślił się.
- Wracaj,
bracie, do domu - rzekł do furmana dając mu na piwo.
Powóz
odjechał ku miastu. Wokulski zmieszał się z przechodniami i
poszedł w stronę Ujazdowskiego placu. Szedł z wolna i
przypatrywał się jadącym. Wielu spomiędzy nich znał
osobiście. Oto rymarz, który dostarcza mu wyrobów
skórzanych, jedzie na spacer z żoną, grubą jak beczka
cukru, i wcale ładną córką, z którą chciano
go swatać. Oto syn rzeźnika, który do sklepu, niegdyś
Hopfera, dostarczał wędlin. Oto bogaty cieśla z liczną rodziną.
Wdowa po dystylatorze, również mająca duży majątek i
również gotowa oddać rękę Wokulskiemu. Tu garbarz,
tam dwaj subiekci bławatni, dalej krawiec męski, mularz, jubiler,
piekarz, a oto - jego współzawodnik, kupiec galanteryjny, w
zwykłej dorożce.
Większa
ich część nie widziała Wokulskiego, niektórzy jednak
spostrzegli go i kłaniali mu się; lecz byli i tacy, którzy
spostrzegłszy go nie kłaniali się, a nawet uśmiechali
się złośliwie. Z całego mnóstwa tych kupców,
przemysłowców i rzemieślników, równych mu
stanowiskiem, niekiedy bogatszych od niego i dawniej znanych w Warszawie, on
tylko jeden był dziś na święconym u hrabiny. Żaden z
tamtych, on tylko jeden!..
"Mam
nieprawdopodobne szczęście - myślał. - W pół
roku zrobiłem majątek krociowy, za parę lat mogę mieć
milion... Nawet prędzej... Dziś już mam wstęp na salony, a
za rok?... Niektórym z tych, co przed chwilą ocierali się o
mnie, przed siedemnastu laty mogłem usługiwać w sklepie, a nie
usługiwałem chyba dlatego, że żaden nie wstąpiłby
tam. Z komórki przy sklepie do buduaru hrabiny, co za skok!... Czy aby
ja nie za prędko awansuję?" - dodał z tajemną
trwogą w sercu.
Był
już na rozległym placu Ujazdowskim, w którego południowej
części znajdowały się zabawy ludowe. Pomieszane
dźwięki katarynek, odgłosy trąb i zgiełk
kilkunastutysięcznego tłumu ogarniał go jak fala
nadpływającej powodzi. Widział jak na dłoni długi
szereg huśtawek, kolyszących się w prawo i w lewo niby ogromne
wahadła o potężnym rozmachu. Potem drugi szereg - szybko
kręcących się namiotów, z dachami w
różnokolorowe pasy. Potem trzeci szereg - bud zielonych, czerwonych
i żółtych, gdzie przy wejściu jaśniały potworne
malowidła, a na dachu ukazywali się jaskrawo odziani pajace albo
olbrzymie lalki. A we środku placu - dwa wysokie słupy, na
które teraz właśnie wspinali się amatorowie frakowych
garniturów i kilkurublowych zegarków.
Wśród
tych wszystkich czasowych a brudnych budynków roił się
rozbawiony tłum.
Wokulskiemu
przypomniały się lata dziecinne. Jakże mu wtedy,
wygłodzonemu, smakowała bułka i serdelek! Jak
wyobrażał sobie siadłszy na konia w karuzeli, że jest
wielkim wojownikiem! Jak szalonego doznawał upojenia wylatując do
góry na huśtawce! Co to była za rozkosz pomyśleć,
że dziś nic nie robi i jutro nic nie będzie robił - za
cały rok. A z czym da się porównać ta pewność,
że dziś położy się spać o dziesiątej i
jutro, gdyby chciał, wstanie także o dziesiątej
przeleżawszy dwanaście godzin z rzędu!
"I to
ja byłem, ja?... - mówił do siebie zdumiony. - Mnie tak
cieszyły rzeczy, które w tej chwili tylko wstręt
budzą?... Tyle tysięcy otacza mnie rozradowanych biedaków, a
ja, bogacz przy nich, cóż mam?... Niepokój i nudy, nudy i
niepokój... Właśnie kiedy mógłbym posiadać
to, co kiedyś było moim marzeniem, nie mam nic, bo dawne pragnienia
wygasły. A tak wierzyłem w swoje wyjątkowe
szczęście!..."
W tej
chwili potężny krzyk wydarł się z tłumu. Wokulski
ocknął się i na szczycie słupa zobaczył
jakąś ludzką figurę.
"Aha,
triumfator!" - rzekł do siebie Wokulski, ledwie trzymając
się na nogach pod naciskiem tłumu, który biegł,
klaskał, wiwatował, wskazywał palcami bohatera, pytał o
jego nazwisko. Zdawało się, że zdobywcę frakowego garnituru
na rękach zaniosą do miasta, wtem - zapał ostygł. Ludzie
biegli wolniej, nawet zatrzymywali się, okrzyki cichły, wreszcie zupełnie
umilkły. Chwilowy triumfator zsunął się ze szczytu i w
parę minut zapomniano o nim.
"Przestroga
dla mnie?..." - szepnął Wokulski ocierając pot z
czoła.
Plac i
rozbawione tłumy obmierzły mu do reszty. Zawrócił do
miasta.
Środkiem
Alei wciąż toczyły się dorożki i powozy. W jednym
Wokulski zobaczył bladoniebieską suknię.
"Panna
Izabela?.."
Serce
poczęło mu bić gwałtownie.
"Nie,
nie ona."
O
paręset kroków dalej spostrzegł jakąś
piękną twarz kobiecą i dystyngowane ruchy.
"Ona?...
Nie. Skądżeby wreszcie ona?"
I tak
szedł przez całe Aleje, plac Aleksandra, przez Nowy Świat
ciągle upatrując kogoś i ciągle doznając zawodu.
"Więc
to jest moje szczęście?... Kto wie, czy śmierć jest takim
złem, jak wyobrażają sobie ludzie."
I pierwszy
raz uczuł tęsknotę do twardego, nieprzespanego snu,
którego nie niepokoiłyby żadne pragnienia, nawet żadne
nadzieje.
W tym
samym czasie panna Izabela, wróciwszy od ciotki do domu, prawie z
przedpokoju zawołała do panny Florentyny:
- Wiesz?... był na przyjęciu...
- Kto?
- No ten, Wokulski...
- Dlaczegoż być nie miał,
skoro go zaproszono - odparła panna Florentyna.
- Ależ to zuchwalstwo... Ależ to
niesłychane... i jeszcze, wyobraź sobie, ciotka jest nim oczarowana,
książę nieledwie mu się narzuca, a wszyscy chórem
uważają go za jakąś znakomitość... I ty nic na to?...
Panna
Florentyna uśmiechnęła się smutnie.
- Znam to.
Bohater sezonu. W zimie był takim pan Kazimierz, a przed kilkunastu laty
nawet... ja - dodała cicho.
-
Ależ uważaj, kim on jest?... Kupiec... kupiec...
- Moja
Belu - odpowiedziała panna Florentyna - pamiętam sezony, kiedy nasz
świat zachwycał się nawet cyrkowcami. Przejdzie i to.
-
Boję się tego człowieka - szepnęła panna Izabela.
|