ROZDZIAŁ JEDENASTY:
STARE MARZENIA I NOWE ZNAJOMOŚCI
Pani Meliton przeszła twardą
szkołę życia, w której nauczyła się nawet
lekceważyć powszechnie przyjęte opinie.
Za młodu mówiono jej powszechnie,
że panna ładna i dobra, choćby nie miała majątku,
może jednak wyjść za mąż. Była dobrą i
ładną, lecz za mąż nie wyszła. Później
mówiono również powszechnie, że wykształcona
nauczycielka zdobywa sobie miłość pupilów i szacunek ich
rodziców. Była wykształconą, nawet zamiłowaną
nauczycielką, lecz mimo to pupilki jej dokuczały, a ich rodzice
drwili z niej od pierwszego śniadania do kolacji. Potem czytała
dużo romansów, w których powszechnie dowodzono, że
zakochani książęta, hrabiowie i baronowie są ludźmi
szlachetnymi, którzy w zamian za serce mają zwyczaj oddawać
ubogim nauczycielkom rękę. Jakoż oddała serce młodemu
i szlachetnemu hrabiemu, lecz - nie pozyskała jego ręki.
Już po trzydziestym roku życia
wyszła za mąż za podstarzałego guwernera, Melitona, w tym
jedynie celu, ażeby moralnie podźwignąć człowieka,
który nieco się upijał. Nowożeniec jednak po ślubie
więcej pił aniżeli przed ślubem, a małżonkę,
dźwigającą go moralnie, czasami okładał kijem.
Gdy umarł, podobno na ulicy, pani
Meliton odprowadziwszy go na cmentarz i przekonawszy się, że jest
niezawodnie zakopany, wzięła na opiekę psa; znowu bowiem
powszechnie mówiono, że pies jest najwdzięczniejszym
stworzeniem. Istotnie, był wdzięcznym, dopóki nie
wściekł się i nie pokąsał służącej, co
samą panią Meliton przyprawiło o ciężką chorobę.
Pół roku leżała w
szpitalu, w osobnym gabinecie, samotna i zapomniana przez swoje pupilki, ich
rodziców i hrabiów, którym oddawała serce. Był
czas do rozmyślań. Toteż gdy wyszła stamtąd chuda,
stara, z posiwiałymi i przerzedzonymi włosami, znowu zaczęto
mówić powszechnie, że - choroba zmieniła ją do
niepoznania.
- Zmądrzałam - odpowiedziała
pani Meliton.
Nie była już nauczycielką, ale
rekomendowała nauczycielki; nie myślała o
zamążpójściu, ale swatała młode pary; nikomu
nie oddawała swego serca, ale we własnym mieszkaniu
ułatwiała schadzki zakochanym. Że zaś każdy i za
wszystko musiał jej płacić, więc miała trochę
pieniędzy i z nich żyła.
W początkach nowej kariery była
posępna i nawet cyniczna.
- Ksiądz - mówiła osobom
zaufanym - ma dochody ze ślubów, ja z zaręczyn. Hrabia...
bierze pieniądze za ułatwianie stosunków koniom, ja za
ułatwianie znajomości ludziom.
Z czasem jednak stała się
powściągliwszą w mowie, a niekiedy nawet moralizującą,
spostrzegłszy, że wygłaszanie zdań i opinii przyjętych
przez ogół wpływa na wzrost dochodów.
Pani Meliton od dawna znała się z
Wokulskim. A że lubiła widowiska publiczne i miała zwyczaj
wszystko śledzić, więc prędko zauważyła, że
Wokulski zbyt nabożnie przypatruje się pannie Izabeli. Zrobiwszy to
odkrycie wzruszyła ramionami; cóż ją mógł
obchodzić kupiec galanteryjny zakochany w pannie Łęckiej? Gdyby
upodobał sobie jakąś bogatą kupcównę albo
córkę fabrykanta, pani Meliton miałaby materiał do
swatów, Ale tak!...
Dopiero gdy Wokulski powrócił z
Bułgarii i przywiózł majątek, o którym opowiadano
cuda, pani Meliton sama zaczepiła go o pannę Izabelę
ofiarowując swoje usługi. I stanął milczący
układ: Wokulski płacił hojnie, a pani Meliton udzielała mu
wszelkich informacyj o rodzinie Łęckich i związanych z nimi
osobach wyższego świata. Za jej nawet pośrednictwem Wokulski
nabył weksle Łęckiego i srebra panny Izabeli.
Przy tej okazji pani Meliton odwiedziła
Wokulskiego w jego prywatnym mieszkaniu, ażeby mu powinszować.
- Bardzo rozsądnie przystępujesz
pan do rzeczy - mówiła.- Wprawdzie ze sreber i serwisu niewielka
będzie pociecha, ale skup weksli Łęckiego jest
arcydziełem... Znać kupca!...
Usłyszawszy taką pochwałę
Wokulski otworzył biurko, poszukał w nim i za chwilę
wydobył paczkę weksli.
- Te same? -
rzekł pokazując je pani Meliton.
- Tak.
Chciałabym mieć te pieniądze!... - odpowiedziała z
westchnieniem.
Wokulski
ujął paczkę w obie ręce i rozdarł ją.
- Znać
kupca?... spytał.
Pani Meliton
przypatrzyła mu się ciekawie i kiwając głową,
mruknęła :
- Szkoda pana.
-
Dlaczegóż to, jeżeli łaska?...
- Szkoda pana -
powtórzyła. - Sama jestem kobietą i wiem, że kobiet nie
zdobywa się ofiarami, tylko siłą.
- Czy tak?
- Siłą
piękności, zdrowia, pieniędzy...
- Rozumu... -
wtrącił Wokulski jej tonem.
- Rozumu nie
tyle, prędzej pięści - dodała pani Meliton z szyderczym
uśmiechem. - Znam dobrze moją płeć i nieraz miałam
okazję litować się nad naiwnością męską.
- Dla mnie niech
pani sobie nie zadaje tego trudu.
- Myślisz
pan, że nie będzie potrzebny? - spytała patrząc mu w oczy.
- Łaskawa
pani - odparł Wokulski - jeżeli panna Izabela jest taką, jak mi
się wydaje, to może mnie kiedyś oceni. A jeżeli nią
nie jest, zawsze będę miał czas rozczarować się...
- Zrób to
wcześniej, panie Wokulski, zrób wcześnie; - rzekła
podnosząc się z fotelu. - Bo wierz mi, łatwiej wyrzucić
tysiące rubli z kieszeni aniżeli jedno przywiązanie z serca.
Szczególniej, gdy się już zagnieździ. A nie zapomnij pan
- dodała - dobrze umieścić mój kapitalik. Nie darłbyś
paru tysięcy, gdybyś wiedział, jak ciężko nieraz
trzeba na nie pracować.
W maju i czerwcu
wizyty pani Meliton stały się częstszymi, ku zmartwieniu
Rzeckiego, który podejrzewał spisek. I nie mylił się.
Był spisek, ale przeciw pannie Izabeli; stara dama dostarczała
ważnych informacyj Wokulskiemu, ale dotyczących tylko panny Izabeli.
Zawiadamiała go mianowicie: w których dniach hrabina wybiera
się ze swoją siostrzenicą na spacer do Łazienek.
W takich
wypadkach pani Meliton wpadała do sklepu i zrealizowawszy sobie
wynagrodzenie w formie kilku lub kilkunastorublowego drobiazgu,
mówiła Rzeckiemu dzień i godzinę.
Dziwne to
bywały epoki dla Wokulskiego. Dowiedziawszy się, że jutro
będą panie w Łazienkach, już dziś tracił
spokojność. Obojętniał dla interesów, był
rozdrażniony; zdawało mu się, że czas stoi w miejscu i
że owe jutro nie nadejdzie nigdy. Noc miał pełną dzikich
marzeń; niekiedy w półśnie, półjawie
szeptał:
"Cóż
to jest w rezultacie?... nic!... Ach, jakież ze mnie bydlę..."
Lecz gdy
nadszedł ranek, bał się spojrzeć w okno, ażeby nie
zobaczyć zachmurzonego nieba, i znowu do południa czas
rozciągał mu się tak, że w jego ramach mógł
był pomieścić całe swoje życie, zatrute dziś
okropną goryczą.
"Czyliż
to może być miłość?..." - zapytywał sam
siebie z desperacją.
Rozgorączkowany,
już w południe kazał zaprzęgać i jechać. Co chwilę
zdawało mu się, że spotyka wracający powóz hrabiny,
to znowu, że jego rwące się z cugli konie idą zbyt wolno.
Znalazłszy
się w Łazienkach wyskakiwał z powozu i biegł nad
sadzawkę, gdzie zazwyczaj spacerowała hrabina lubiąca
karmić łabędzie. Przychodził zawczasu, a wtedy padał
gdzieś na ławkę, zalany zimnym potem, i siedział bez ruchu,
z oczyma skierowanymi w stronę pałacu, zapominając o
świecie.
Nareszcie na
końcu alei ukazały się dwie kobiece figury, czarna i szara.
Wokulskiemu krew uderzyła do głowy.
"One!...
Czy mnie choć zatrzymają?.. "
Podniósł
się z ławki i szedł naprzeciw nich jak lunatyk, bez tchu. Tak, to jest panna
Izabela; prowadzi ciotkę i o czymś z nią rozmawia.
Wokulski
przypatruje się jej i myśli:
"No i
cóż jest w niej nadzwyczajnego?... Kobieta jak inne... Zdaje mi
się, że bez potrzeby szaleję na jej rachunek..."
Ukłonił
się, panie się odkłoniły. Idzie dalej nie odwracając
głowy, ażeby się nie zdradzić. Nareszcie ogląda
się: obie panie znikły między zielonością.
"Wrócę
się - myśli - jeszcze raz spojrzę... Nie, nie wypada!"
I czuje w
tej chwili, że połyskująca woda sadzawki ciągnie go z
nieprzepartą siłą.
"Ach,
gdybym wiedział, że śmierć jest zapomnieniem... A jeżeli nie
jest?... Nie, w naturze nie ma miłosierdzia... Czy godzi się w
nędzne ludzkie serce wlać bezmiar tęsknoty, a nie dać nawet
tej pociechy, że śmierć jest nicością?"
Prawie w tym
samym czasie hrabina mówiła do panny Izabeli:
- Coraz bardziej
przekonywam się, Belu, że pieniądze nie dają
szczęścia. Ten Wokulski zrobił świetną jak dla niego
karierę, lecz cóż stąd?... Już nie pracuje w
sklepie, ale nudzi się w Łazienkach. Uważałaś,
jaką on ma znudzoną minę?
- Znudzoną?
- powtórzyła panna Izabela. - Mnie on wydaje się przede
wszystkim zabawnym.
- Nie
dostrzegłam tego - zdziwiła się hrabina.
- Więc...
nieprzyjemnym - poprawiła się panna Izabela.
Wokulski nie
miał odwagi wyjść z Łazienek. Chodził po drugiej
stronie sadzawki i z daleka przypatrywał się migającej
między drzewami szarej sukni. Dopiero później spostrzegł,
że przypatruje się aż dwom szarym sukniom, a trzeciej
niebieskiej i że żadna z nich - nie należy do panny Izabeli.
"Jestem
piramidalnie głupi" - pomyślał.
Ale nic mu to
nie pomogło.
Pewnego dnia, w
pierwszej połowie czerwca, pani Meliton dała znać Wokulskiemu,
że jutro w południe panna Izabela będzie na spacerze z
hrabiną i - z prezesową. Drobny ten wypadek mógł
mieć pierwszorzędne znaczenie.
Wokulski bowiem
od pamiętnej Wielkanocy parę razy odwiedzał prezesową i
poznał, że staruszka jest mu bardzo życzliwa. Zwykle
słuchał jej opowiadań o dawnych czasach, rozmawiał o swoim
stryju, nawet ostatecznie umówił się o nagrobek dla niego. W
toku tej wymiany myśli, nie wiadomo skąd, wplątało się
imię panny Izabeli tak nagle, że Wokulski nie mógł
ukryć wzruszenia; twarz mu się zmieniła, głos
stłumił się.
Staruszka
przyłożyła binokle do oczu i wpatrzywszy się w Wokulskiego
spytała :
- Czy mi
się tylko wydaje, czyli też panna Łęcka nie jest ci
obojętną.?
- Prawie nie
znam jej... Mówiłem z nią raz w życiu... -
tłumaczył się zmięszany Wokulski.
Prezesowa
wpadła w zamyślenie i kiwając głową,
szepnęła:
- Ha...
Wokulski
pożegnał ją, ale owe "ha!" utkwiło mu w
pamięci. W każdym razie był pewny, że w prezesowej nie ma
nieprzyjaciółki. I otóż w niecały tydzień po
tej rozmowie dowiedział się, że prezesowa jedzie z hrabiną
i z panną Izabelą na spacer do Łazienek. Czyżby
dowiedziała się, że panie go tam spotykają?... A może
chce ich zbliżyć?
Wokulski
spojrzał na zegarek; była trzecia po południu.
"Więc
to jutro - pomyślał - za godzin... dwadzieścia cztery... Nie,
nie tyle... Za ileż to?..."
Nie
mógł zrachować, ile godzin upłynie od trzeciej do
pierwszej w południe. Ogarnął go niepokój ; nie jadł
obiadu ; fantazja rwała się naprzód, ale trzeźwy rozum
hamował ją.
"Zobaczymy,
co będzie jutro. A nuż będzie deszcz albo która z
pań zachoruje?"
Wybiegł na
ulicę i błąkając się bez celu, powtarzał:
"No,
zobaczymy, co będzie jutro... A może mnie nie zatrzymają?..
Zresztą
panna Izabela jest sobie piękna panna, przypuśćmy, że nawet
niezwykle piękna, ale tylko panna, nie nadprzyrodzone zjawisko.
Tysiące równie ładnych chodzi po świecie, a ja też
nie myślę czepiać się zębami jednej spódnicy.
Odepchnie mnie?... Dobrze!... Z tym większym rozmachem padnę w
objęcia innej..."
Wieczorem
poszedł do teatru, lecz opuścił go po pierwszym akcie. Znowu
wałęsał się po mieście, a gdzie stąpił,
prześladowała go myśl jutrzejszego spaceru i niejasne
przeczucie, że jutro zbliży się do panny Izabeli.
Minęła
noc, ranek. O dwunastej kazał zaprząc powóz. Napisał
kartkę do sklepu, że przyjdzie później, i poszarpał
jedną parę rękawiczek. Nareszcie wszedł
służący.
"Konie
gotowe!" - błysnęło Wokulskiemu.
Wyciągnął
rękę po kapelusz.
-
Książę!... - zameldował służący.
Wokulskiemu
pociemniało w oczach.
- Proś.
Książę
wszedł.
- Dzień
dobry, panie Wokulski - zawołał. - Pan gdzieś
wyjeżdża? - Zapewne do składów albo na kolej. Ale nic z tego.
Aresztuję pana i zabieram do siebie. Będę nawet tak niegrzeczny,
że zakwateruję się do pańskiego powozu, bo dziś swego
nie wziąłem. Jestem jednak pewny, że wszystko to wybaczy mi pan
ze względu na doskonałe wiadomości.
- Raczy
książę spocząć?...
- Na
chwilkę. Niech pan sobie wyobrazi - mówił
książę siadając - że dopóty dokuczałem
naszym panom bratom... Czy dobrze powiedziałem?... Dopóty ich
prześladowałem, aż obiecali przyjść w kilku do mnie i
wysłuchać projektu pańskiej spółki. Natychmiast
więc pana zabieram, a raczej zabieram się z panem i - jedziemy do
mnie.
Wokulski
doznał takiego wrażenia jak człowiek, który spadł z
wysokości i uderzył piersiami o ziemię.
Pomieszanie
jego nie uszło uwagi księcia, który uśmiechnął
się przypisując to radości z jego wizyty i zaprosin. Przez
głowę mu nawet nie przeszło, że dla Wokulskiego może
być ważniejszym spacer do Łazienek aniżeli wszyscy
książęta i spółki.
- A
więc jesteśmy gotowi? - spytał książę
powstając z fotelu.
Sekundy
brakowało, ażeby Wokulski powiedział, że nie pojedzie i nie
chce żadnych spółek. Ale w tym samym momencie przebiegła
mu myśl:
"Spacer
- to dla mnie, spółka - dla niej."
Wziął
kapelusz i pojechał z księciem. Zdawało mu się, że
powóz nie jedzie po bruku, ale po jego własnym mózgu.
"Kobiet
nie zdobywa się ofiarami, tylko siłą, bodaj
pięści..."- przypomniał sobie zdanie pani Meliton. Pod
wpływem tego aforyzmu chciał porwać księcia za
kołnierz i wyrzucić go na ulicę. Ale trwało to tylko
chwilę.
Książę
przypatrywał mu się spod rzęs, a widząc, że Wokulski
to czerwienieje, to blednieje, myślał:
"Nie
spodziewałem się, że zrobię aż taką
przyjemność temu poczciwemu Wokulskiemu. Tak, trzeba zawsze
podawać rękę nowym ludziom..."
W swoim
towarzystwie książę nosił tytuł zagorzałego
patrioty, prawie szowinisty; poza towarzystwem cieszył się
opinią jednego z najlepszych obywateli. Bardzo lubił
mówić po polsku, a nawet treścią jego francuskich
rozmów były interesa publiczne.
Był arystokratą
od włosów do nagniotków, duszą, sercem, krwią.
Wierzył, że każde społeczeństwo składa się z
dwu materiałów: zwyczajnego tłumu i klas wybranych. Zwyczajny
tłum był dziełem natury i mógł nawet pochodzić
od małpy, jak to wbrew Pismu świętemu utrzymywał Darwin.
Lecz klasy wybrane miały jakiś wyższy początek i
pochodziły, jeżeli nie od bogów, to przynajmniej od pokrewnych
im bohaterów, jak Herkules, Prometeusz, od biedy - Orfeusz.
Książę
miał we Francji przyjaciela, hrabiego (w najwyższym stopniu dotkniętego
zarazą demokratyczną), który drwił sobie z nadziemskich
początków arystokracji.
-
Mój kuzynie - mówił - myślę, że nie zdajesz
sobie należycie sprawy z kwestii rodów. Cóż to są
wielkie rody? Są nimi takie, których przodkowie byli hetmanami,
senatorami, wojewodami, czyli po dzisiejszemu: marszałkami, członkami
izby wyższej lub prefektami departamentów. No - a przecie takich
panów znamy, nic w nich nadzwyczajnego... Jedzą, piją,
grają w karty, umizgają się do kobiet, zaciągają
długi - jak reszta śmiertelników, od których są
niekiedy głupsi.
Księciu
na twarz występowały chorobliwe rumieńce.
- Czy
spotkałeś kiedy, kuzynie - odparł - prefekta lub marszałka
z takim wyrazem majestatu, jaki widujemy na portretach naszych
przodków?...
-
Cóż w tym dziwnego - śmiał się zarażony hrabia.
- Malarze nadawali obrazom wyraz, o jakim nie śniło się
żadnemu z oryginałów; tak jak heraldycy i historycy opowiadali
o nich bajeczne legendy. To wszystko kłamstwa, mój kuzynie!... To
tylko kulisy i kostiumy, które z jednego Wojtka robią księcia,
a z innego parobka. W rzeczywistości jeden i drugi jest tylko lichym
aktorem.
- Z
szyderstwem, kuzynie, nie ma rozprawy! - wybuchał książę i
uciekał. Biegł do siebie, kładł się na szezlongu z
rękoma splecionymi pod głową i patrząc w sufit widział
przesuwające się na nim postacie nadludzkiego wzrostu, siły,
odwagi, rozumu, bezinteresowności. To byli - przodkowie jego i hrabiego;
tylko że hrabia zapierał się ich. Czyżby istniała w
nim jaka przymieszka krwi?...
Tłumem
zwyczajnych śmiertelników książę nie tylko nie
gardził, ale owszem: miał dla nich życzliwość, a nawet
stykał się z nimi i interesował ich potrzebami.
Wyobrażał sobie, że jest jednym z Prometeuszów, którzy
mają poniekąd honorowy obowiązek sprowadzić tym biednym
ludziom ogień z nieba na ziemię. Zresztą religia nakazywała
mu sympatię dla maluczkich i książę rumienił się
na samą myśl, że większa część towarzystwa
stanie kiedyś przed boskim sądem bez tego rodzaju zasługi.
Więc
aby uniknąć wstydu dla siebie, bywał i nawet zwoływał
do swego mieszkania rozmaite sesje, wydawał po dwadzieścia
pięć i po sto rubli na akcje rozmaitych przedsiębiorstw
publicznych, nade wszystko zaś - ciągle martwił się
nieszczęśliwym położeniem kraju; a każdą
mowę swoją kończył frazesem:
- Bo,
panowie, myślmy najpierw o tym, ażeby podźwignąć nasz
nieszczęśliwy kraj...
A gdy to
powiedział, czuł, że z serca spada mu jakiś
ciężar; tym większy, im więcej było
słuchaczów albo im więcej rubli wydał na akcje.
Zwołać
sesję, zachęcić do przedsiębiorstwa i cierpieć,
wciąż cierpieć nad nieszczęśliwym krajem, oto jego
zdaniem były obowiązki obywatela. Gdyby go jednak spytano, czy
zasadził kiedy drzewo, którego cień ochroniłby ludzi i
ziemię od spiekoty? albo czy kiedy usunął z drogi kamień
raniący koniom kopyta? - byłby szczerze zdziwiony.
Czuł
i myślał, pragnął i cierpiał - za miliony. Tylko - nic
nigdy nie zrobił użytecznego. Zdawało mu się, że
ciągłe frasowanie się całym krajem ma bez miary
wyższą wartość od utarcia nosa zasmolonemu dziecku.
W czerwcu
fizjognomia Warszawy ulega widocznej zmianie. Puste przedtem hotele
napełniają się i podwyższają ceny, na wielu domach
ukazują się ogłoszenia: "Apartament z meblami do
wynajęcia na kilka tygodni:" Wszystkie dorożki są
zajęte, wszyscy posłańcy biegają. Na ulicach, w ogrodach,
teatrach, w restauracjach, na wystawach, w sklepach i magazynach strojów
damskich widać figury nie spotykane w zwykłym czasie. Są nimi
tędzy i opaleni mężczyźni w granatowych czapkach z
daszkami, w zbyt obszernych butach, w ciasnych rękawiczkach, w garniturach
pomysłu prowincjonalnego krawca. Towarzyszą im gromadki dam, nie
odznaczających się pięknością ani warszawskim szykiem,
tudzież niemniej liczne gromadki niezręcznych dzieci, którym z
ust szeroko otwartych wygląda zdrowie.
Jedni z
wiejskich gości przyjeżdżają tu z wełną na
jarmark, drudzy na wyścigi, inni, ażeby zobaczyć wełnę
i wyścigi; ci dla spotkania się z sąsiadami, których na
miejscu mają o wiorstę drogi, tamci dla odświeżenia
się w stolicy mętnej wody i pyłu, a owi męczą się
przez kilkudniową podróż sami nie wiedząc po co.
Z
podobnego zjazdu skorzystał książę, ażeby
zbliżyć Wokulskiego z ziemiaństwem.
Książę
we własnym pałacu, na pierwszym piętrze, zajmował ogromne
mieszkanie. Część jego, złożona z gabinetu pana,
biblioteki i fajczarni, była miejscem męskich zebrań, na
których książę przedstawiał swoje lub cudze projekta
dotyczące spraw publicznych. Zdarzało się to po kilka razy w
roku. Ostatnia nawet sesja wiosenna była poświęcona kwestii
statków śrubowych na Wiśle, przy czym bardzo wyraźnie
zarysowały się trzy stronnictwa. Pierwsze, złożone z
księcia i jego osobistych przyjaciół, koniecznie domagało
się śrubowców, drugie zaś, mieszczańskie,
uznając w zasadzie piękność projektu, uważało go
jednak za przedwczesny i nie chciało dać na ten cel pieniędzy.
Trzecie stronnictwo składało się tylko z dwu osób:
pewnego technika, który twierdził, że śrubowce nie
mogą pływać po Wiśle, i pewnego głuchego magnata,
który na wszystkie odezwy, skierowane do jego kieszeni, stale
odpowiadał:
-
Proszę trochę głośniej, bo nic nie słychać...
Książę
z Wokulskim przyjechali o pierwszej, a w kwadrans po nich zaczęli
schodzić się i zjeżdżać inni uczestnicy sesji.
Książę witał każdego z uprzejmą
poufałością, prezentował Wokulskiego, a następnie
podkreślał przybysza na liście zaproszonych bardzo długim i
bardzo czerwonym ołówkiem.
Jednym z
pierwszych gości był pan Łęcki; wziął Wokulskiego
na stronę i jeszcze raz wypytał go o cel i znaczenie
spółki, do której należał już całą
duszą, ale nigdy nie mógł dobrze spamiętać, o co
chodzi. Tymczasem inni panowie przypatrywali się intruzowi i zniżonym
głosem robili o nim uwagi.
- Bycza
mina! - szepnął otyły marszałek wskazując okiem na
Wokulskiego. - Szczeć na głowie jeży mu się jak dzikowi,
pierś upadam do nóg, oko bystre... Ten by nie ustał na
polowaniu!
- I twarz,
panie... - dodał baron z fizjognomią Mefistofelesa.- Czoło, panie...
wąsik, panie... mała hiszpanka, panie. Wcale, panie... wcale... Rysy
trochę, panie... ale całość, panie...
- Zobaczymy,
jaki będzie w interesach - dorzucił nieco przygarbiony hrabia.
- Rzutki,
ryzykowny, t e k - odezwał się jakby z piwnicy drugi hrabia,
który siedział sztywnie na krześle, nosił bujne faworyty
i porcelanowymi oczyma patrzył tylko przed siebie jak Anglik z
"Tournal Amusant".
Książę
powstał z fotelu i chrząknął; zebrani umilkli, dzięki
czemu można było usłyszeć resztę opowiadania
marszałka:
- Wszyscy
patrzymy na las, a tu coś skwierczy pod kopytami. Wyobraź sobie pan
dobrodziej, że chart idący przy koniach na smyczy zdusił w
bruździe szaraka!...
To powiedziawszy
marszałek uderzył olbrzymią dłonią w udo, z
którego mógł był wyciąć sobie sekretarza i
jego pomocnika.
Książę
chrząknął drugi raz, marszałek zmieszał się i
niezwykle wielkim fularem otarł spocone czoło.
- Szanowni
panowie - odezwał się książę. - Poważyłem
się fatygować szanownych panów w pewnym... nader ważnym
interesie publicznym, który, jak to wszyscy czujemy, powinien zawsze
stać na straży naszych interesów publicznych... Chciałem
powiedzieć... naszych idei... to jest...
Książę
zdawał się być zakłopotany; wnet jednak
ochłonął i mówił dalej :
- Chodzi o
inte... to jest o plan, a raczej... o projekt zawiązania
spółki do ułatwiania handlu...
-
Zbożem - wtrącił ktoś z kąta.
-
Właściwie - ciągnął książę - chodzi nie
o handel zbożem, ale...
- Okowitą -
pośpieszył ten sam głos.
-
Ależ nie!... O handel, a raczej o ułatwienie handlu między
Rosją i zagranicą towarami, no.:. towarami... Miasto zaś nasze,
pożądane jest, ażeby się stało centrum takowego...
- A
jakież to towary? - spytał przygarbiony hrabia.
-
Stronę fachową kwestii raczy objaśnić nam łaskawie pan
Wokulski, człowiek... człowiek fachowy - zakończył
książę. - Pamiętajmy jednak, panowie, o obowiązkach,
jakie na nas wkłada troska o interesa publiczne i ten
nieszczęśliwy kraj...
- Jak Boga
kocham, zaraz daję dziesięć tysięcy rubli!... -
wrzasnął marszałek.
- Na co? -
spytał hrabia udający autentycznego Anglika.
- Wszystko
jedno!... - odparł wielkim głosem marszałek.- Powiedziałem:
rzucę w Warszawie pięćdziesiąt tysięcy rubli,
więc niech dziesięć pójdzie na cele dobroczynne, bo
kochany nasz książę mówi cudownie!... z rozumu i z serca,
jak Boga kocham...
-
Przepraszam - odezwał się Wokulski - ale nie chodzi tu o
spółkę dobroczynną, tylko o spółkę
zapewniającą zyski.
-
Otóż to!... - wtrącił hrabia zgarbiony.
- T e k!... -
potwierdził hrabia-Anglik.
- Co mnie za
zysk z dziesięciu tysięcy? - zaprotestował marszałek. - Z
torbami bym poszedł pod Ostrą Bramę przy takich zyskach.
Zgarbiony hrabia
wybuchnął:
- Proszę o
głos w kwestii : czy należy lekceważyć małe zyski!...
To nas gubi!... to, panowie - wołał pukając paznokciem w
poręcz fotelu.
- Hrabio -
przerwał słodko książę - pan Wokulski ma głos.
- T e k!... -
poparł go hrabia-Anglik czesząc bujne faworyty.
- Prosimy
więc szanownego pana Wokulskiego - odezwał się nowy głos -
ażeby ten publiczny interes, który nas zgromadził tu, do
gościnnych salonów księcia, raczył nam przedstawić z
właściwą mu jasnością i zwięzłością.
Wokulski
spojrzał na osobę przyznającą mu jasność i
zwięzłość. Był to znakomity adwokat, przyjaciel i
prawa ręka księcia; lubił mówić kwieciście,
wybijając takt ręką i przysłuchując się
własnym frazesom, które zawsze znajdował wybornymi.
- Tylko
żebyśmy zrozumieli wszyscy - mruknął ktoś w kącie
zajętym przez szlachtę, która nienawidziła magnatów.
- Wiadomo panom
- zaczął Wokulski - że Warszawa jest handlową stacją
między Europą zachodnią i wschodnią. Tu zbiera się i
przechodzi przez nasze ręce część towarów
francuskich i niemieckich przeznaczonych dla Rosji, z czego moglibyśmy
mieć pewne zyski, gdyby nasz handel...
- Nie
znajdował się w ręku Żydów - wtrącił
półgłosem ktoś od stołu, gdzie siedzieli kupcy i
przemysłowcy.
- Nie -
odparł Wokulski. - Zyski istniałyby wówczas, gdyby nasz handel
był prowadzony porządnie.
- Z Żydami
nie może być porządny...
- Dziś
jednak - przerwał adwokat księcia - szanowny pan Wokulski daje nam
możność podstawienia kapitałów
chrześcijańskich w miejsce kapitału starozakonnych...
- Pan Wokulski
sam wprowadza Żydów do handlu - bryznął oponent ze stanu
kupieckiego.
Zrobiło
się cicho.
- Ze sposobu
prowadzenia moich interesów nie zdaję sprawy przed nikim -
ciągnął dalej Wokulski. - Wskazuję panom drogę
uporządkowania handlu Warszawy z zagranicą, co stanowi pierwszą
połowę mego projektu i jedno źródło zysku dla
krajowych kapitałów. Drugim źródłem jest handel z
Rosją. Znajdują się tam towary poszukiwane u nas i tanie.
Spółka, która zajęłaby się nimi, mogłaby
mieć piętnaście do dwudziestu procentów rocznie od
wyłożonego kapitału. Na pierwszym miejscu stawiam tkaniny...
- To jest podkopywanie
naszego przemysłu - odezwał się oponent z grupy kupieckiej.
- Mnie nie
obchodzą fabrykanci, tylko konsumenci... - odpowiedział Wokulski.
Kupcy i
przemysłowcy poczęli szeptać między sobą w
sposób mało życzliwy dla Wokulskiego.
-
Otóż i dotarliśmy do interesu publicznego! zawołał
wzruszonym głosem książę. - Kwestia zarysowuje się
tak: czy projekta szanownego pana Wokulskiego są objawem pomyślnym
dla kraju?... Panie mecenasie... - zwrócił się
książę do adwokata, czując potrzebę wyręczenia
się nim w kłopotliwej nieco sytuacji.
- Szanowny pan
Wokulski - zabrał głos adwokat - z właściwą mu
gruntownością raczy nas objaśnić: czy sprowadzanie owych
tkanin, aż z tak daleka, nie przyniesie uszczerbku naszym fabrykom?
- Przede
wszystkim - rzekł Wokulski - owe nasze fabryki nie są naszymi, lecz
niemieckimi...
- Oho!... -
zawołał oponent z grupy kupców.
- Jestem
gotów - mówił Wokulski - natychmiast wyliczyć fabryki,
w których cała administracja i wszyscy lepiej płatni robotnicy
są Niemcami, których kapitał jest niemiecki, a rada
zarządzająca rezyduje w Niemczech; gdzie nareszcie robotnik nasz nie
ma możności ukształcić się wyżej w swoim fachu,
ale jest parobkiem źle płatnym, źle traktowanym i na dobitkę
germanizowanym...
- To jest
ważne!... - wtrącił hrabia zgarbiony.
- T e k... -
szepnął Anglik.
- Jak Boga
kocham, doświadczam emocji słuchając!... - zawołał
marszałek. - Nigdym nie myślał, że tak można
zabawić się przy podobnej rozmowie... Zaraz wrócę...
I
opuścił gabinet, aż uginała się pod jego stopami
podłoga.
- Czy mam
wyliczać nazwiska? - spytał Wokulski.
Grupa
kupców. i przemysłowców złożyła w tej chwili
dowód rzadkiej powściągliwości nie domagając
się nazwisk. Adwokat szybko podniósł się z Fotelu i
zatrzepotawszy rękoma zawołał:
-
Sądzę, że nad kwestią miejscowych fabryk możemy
przejść do porządku. Teraz szanowny pan Wokulski raczy nam, z
właściwą mu jędrnością, objaśnić: jakie
pozytywne korzyści z jego projektu odniesie...
- Nasz
nieszczęśliwy kraj - zakończył książę.
- Proszę
panów - mówił Wokulski - gdyby łokieć mego perkalu
kosztował tylko o dwa grosze taniej niż dziś, wówczas na
każdym milionie kupionych tu łokci ogół
oszczędziłby dziesięć tysięcy rubli...
-
Cóż to znaczy dziesięć tysięcy rubli?... -
spytał marszałek, który już powrócił do
gabinetu, ale jeszcze nie wpadł w tok rozpraw.
- To wiele
znaczy... bardzo wiele! - zawołał hrabia zgarbiony.- Raz nauczmy
się szanować zyski groszowe...
- T e k... Pens
jest ojcem gwinei... - dodał hrabia ucharakteryzowany na Anglika.
-
Dziesięć tysięcy rubli - ciągnął Wokulski - jest
to fundament dobrobytu dla dwudziestu rodzin co najmniej...
- Kropla w morzu
- mruknął jeden z kupców.
- Ale jest
jeszcze inny wzgląd - mówił Wokulski - obchodzący
wprawdzie tylko kapitalistów. Mam do dyspozycji towaru za trzy do czterech milionów
rubli rocznie...
- Upadam
do nóg!... - szepnął marszałek.
- To nie
jest mój majątek - wtrącił Wokulski - mój jest
znacznie skromniejszy...
-
Lubię takich!... - rzekł zgarbiony hrabia.
- T e k... -
dodał Anglik.
- Owe trzy
miliony rubli stanowią mój osobisty kredyt i przynoszą mi
bardzo mały procent jako pośrednikowi - mówił Wokulski.-
Oświadczam jednak, że o ile w miejsce kredytu podstawiłoby
się gotówkę, zysk z niej wynosiłby piętnaście
do dwudziestu procentów, a może więcej Otóż ten
punkt sprawy obchodzi panów, którzy składacie pieniądze
w bankach na niski procent. Pieniędzmi tymi obracają inni i zyski
ciągną dla siebie. Ja zaś ofiaruję panom
sposobność użycia ich bezpośredniego i powiększenia
własnych dochodów. Skończyłem.
- Pysznie! -
zawołał przygarbiony hrabia. - Czy jednak nie można by
dowiedzieć się szczegółów bliższych?
- O tych
mogę mówić tylko z moimi wspólnikami -
odpowiedział Wokulski:
- Jestem -
rzekł zgarbiony hrabia i podał mu rękę.
- T e k -
dodał pseudo-Anglik wyciągnąwszy do Wokulskiego dwa palce.
- Moi panowie! -
odezwał się wygolony mężczyzna z grupy szlachty
nienawidzącej magnatów. - Mówicie tu o handlu perkalami,
który n a s nic nie obchodzi... Ale, panowie!... -
ciągnął dalej płaczliwym głosem - m y mamy za to
zboże w spichlerzach, m y mamy okowitę w składach, na
której wyzyskują nas pośrednicy w sposób - że nie
powiem - niegodny...
Obejrzał
się po gabinecie. Grupa szlachty gardzącej magnatami dała mu
brawo.
Promieniejąca
dyskretną radością twarz księcia zajaśniała w tej
chwili blaskiem prawdziwego natchnienia.
- Ależ,
panowie! - zawołał - dziś mówimy o handlu tkaninami, lecz
jutro i pojutrze któż zabroni nam naradzić się nad innymi
kwestiami?... Proponuję więc...
- Jak Boga
kocham, cudnie mówi ten kochany książę -
zawołał marszałek.
-
Słuchamy... słuchamy!... - poparł go adwokat, silnie
okazując, że stara się pohamować zapał dla
księcia.
- A więc,
panowie - ciągnął wzruszony książę -
proponuję jeszcze następujące sesje: jedną w sprawie handlu
zbożem, drugą w sprawie handlu okowitą...
- A kredyt dla
rolników?... - spytał ktoś z nieprzejednanej szlachty.
- Trzecią w
sprawie kredytu dla rolników - mówił książę.-
Czwartą...
Tu
zaciął się.
- Czwartą i
piątą - pochwycił adwokat - poświęcimy rozważaniu
ogólnej ekonomicznej sytuacji...
- Naszego
nieszczęśliwego kraju - dokończył książę
prawie ze łzami w oczach.
- Panowie!... -
wrzasnął adwokat obcierając nos z akcentem rozrzewnienia. -
Uczcijmy naszego gospodarza, znakomitego obywatela, najzacniejszego z ludzi...
-
Dziesięć tysięcy rubli, jak Bo... - zawołał
marszałek.
- Przez
powstanie! - szybko dokończył adwokat.
- Brawo!...
niech żyje książę!... - zawołano przy akompaniamencie
łoskotu nóg i krzeseł.
Grupa szlachty
gardzącej arystokracją krzyczała najgłośniej.
Książę
zaczął ściskać swoich gości nie panując już
nad wzruszeniem; pomagał mu adwokat, wszystkich całował, a sam
bez ceremonii płakał. Kilka osób skupiło się przy
Wokulskim.
-
Przystępuję na początek z pięćdziesięcioma
tysiącami rubli mówił zgarbiony hrabia. - Na rok przyszły
zaś... zobaczymy...
-
Trzydzieści, panie... trzydzieści tysięcy rubli, panie...
Bardzo, panie... bardzo! - dodał baron z fizjognomią Mefistofelesa.
- I ja
trzydzieści tysięcy... t e k!... - dorzucił hrabia-Anglik
kiwając głową.
- A ja dam
dwa... trzy razy tyle, co... kochany książę. Jak Boga kocham!...
- rzekł marszałek.
Paru
oponentów z grupy kupieckiej również zbliżyło
się do Wokulskiego. Milczeli, lecz tkliwe ich spojrzenia stokroć
więcej miały wymowy aniżeli najczulsze słowa.
Z kolei
zbliżył się do Wokulskiego człowiek młody, mizerny, z
rzadkim zarostem na twarzy, ale z niewątpliwymi śladami
przedwczesnego zniszczenia w całej postaci. Wokulski spotykał go na
rozmaitych widowiskach, wreszcie i na ulicy, jeżdżącego najszybszymi
dorożkami.
- Jestem
Maruszewicz - rzekł zniszczony młody człowiek z miłym
uśmiechem. - Wybaczy pan, że prezentuję się tak obcesowo i
w dodatku przy pierwszej znajomości będę miał
prośbę...
-
Słucham pana.
Młodzieniec
wziął Wokulskiego pod ramię i zaprowadziwszy go do okna
mówił :
-
Kładę od razu karty na stół; z takimi ludźmi jak pan
nie można inaczej. Jestem niemajętny, mam dobre instynkta i
chciałbym znaleźć zajęcie. Pan tworzy
spółkę, czy nie mógłbym pracować pod
pańskim kierunkiem?...
Wokulski
przypatrywał mu się z uwagą. Propozycja, którą
słyszał, jakoś nie pasowała do wyniszczonej figury i
niepewnych spojrzeń młodzieńca. Wokulski uczuł niesmak,
mimo to spytał:
-
Cóż pan umie? jaki pański fach?
- Fachu,
uważa pan, jeszcze nie wybrałem, ale mam wielkie zdolności i
mogę podjąć się każdego zajęcia.
- A na
jaką pan liczy pensję?
-
Tysiąc... dwa tysiące rubli... - odparł zakłopotany
młodzieniec.
Wokulski
mimo woli potrząsnął głową.
-
Wątpię - odparł - czy będziemy mieli posady
odpowiadające pańskim wymaganiom. Niech pan jednak wstąpi kiedy
do mnie...
Na
środku gabinetu przygarbiony hrabia zabrał głos.
- A zatem
- mówił - szanowni panowie, w zasadzie przystępujemy do
spółki proponowanej przez pana Wokulskiego. Interes wydaje się
bardzo dobrym, a obecnie chodzi tylko o bliższe szczegóły i
spisanie aktu. Zapraszam więc panów, chcących zostać
uczestnikami, do mnie na jutro, o dziewiątej wieczorem...
-
Będę u ciebie, kochany hrabio, jak Boga kocham - odezwał
się otyły marszałek - i może jeszcze przyprowadzę ci z
paru Litwinów; no, ale powiedz, dlaczegóż to my mamy
zawiązywać spółki kupieckie?... Niechby już sami
kupcy...
-
Choćby dlatego - odparł hrabia gorąco - ażeby nie
mówiono, że nic nie robimy, tylko obcinamy kupony...
Książę
poprosił o głos.
-
Zresztą - rzekł - mamy na widoku jeszcze dwie spółki: do
handlu zbożem i - okowitą. Kto nie zechce należeć do
jednej, może należeć do drugiej... Nadto zaś prosimy
szanownego pana Wokulskiego, żeby w innych naszych naradach chciał
przyjąć udział...
- T e k!... -
wtrącił hrabia-Anglik.
- I z
właściwym mu talentem raczył oświetlać kwestie -
dokończył adwokat.
-
Wątpię, czy przydam się panom na co - odparł Wokulski.-
Miałem wprawdzie do czynienia ze zbożem i okowitą, ale w
wyjątkowych warunkach. Chodziło o duże ilości i
pośpiech, nie o ceny... Nie znam zresztą tutejszego handlu
zbożem...
- Będą
specjaliści, szanowny panie Wokulski - przerwał mu adwokat. - Oni nam
dostarczą szczegółów, które pan raczysz tylko
uporządkować i rozjaśnić z właściwą mu
genialnością...
- Prosimy. .
bardzo prosimy!... - wołali hrabiowie, a za nimi jeszcze
głośniej szlachta nienawidząca magnatów.
Była blisko
pląta po południu i zgromadzeni poczęli się
rozchodzić. W tej chwili Wokulski spostrzegł, że z dalszych
pokojów zbliża się do niego pan Łęcki w towarzystwie
młodzieńca, którego już widział obok panny Izabeli
podczas kwesty i na święconym u hrabiny. Obaj panowie zatrzymali
się przy nim.
- Pozwolisz,
panie Wokulski - odezwał się Łęcki - że
przedstawię ci pana Juliana Ochockiego. Nasz kuzyn... trochę
oryginał, ale...
- Dawno już
chciałem poznać się z panem i porozmawiać - rzekł
Ochocki ściskając go za rękę.
Wokulski w
milczeniu przypatrywał się. Młody człowiek nie
dosięgnął jeszcze lat trzydziestu i rzeczywiście
odznaczał się niezwykłą fizjognomią. Zdawało
się, że ma rysy Napoleona Pierwszego, przysłonięte
jakimś obłokiem marzycielstwa.
- W
którą stronę pan idzie? - spytał młody człowiek
Wokulskiego. - Mogę pana podprowadzić.
- Będzie
się pan fatygował...
- O, ja mam
dosyć czasu - odpowiedział młody człowiek.
"Czego on
chce ode mnie?" - pomyślał Wokulski, a głośno
rzekł:- Możemy pójść w stronę Łazienek...
- Owszem -
odparł Ochocki. - Wpadnę jeszcze na chwilę pożegnać
się z księżną i dogonię pana.
Ledwie
odszedł, pochwycił Wokulskiego adwokat.
- Winszuję
panu zupełnego triumfu - rzekł półgłosem. -
Książę formalnie zakochany w panu, obaj hrabiowie i baron
toż samo... Oryginały to są, jak pan widział, ale ludzie dobrych
chęci... Chcieliby coś robić, mają nawet rozum i
ukształcenie, ale... energii brak!... Choroba woli, panie: cała klasa
jest nią dotknięta... Wszystko mają: pieniądze,
tytuły, poważanie, nawet powodzenie u kobiet, więc niczego nie
pragną. Bez tej zaś sprężyny, panie Wokulski, muszą
być narzędziem w ręku ludzi nowych i ambitnych... My, panie, my
jeszcze wielu rzeczy pragniemy - dodał ciszej. - Ich szczęście,
że trafili na nas...
Ponieważ
Wokulski nie odpowiedział nic, więc adwokat począł
uważać go za bardzo przebiegłego dyplomatę i
żałował w duszy, że sam był zanadto szczery.
"Zresztą
- myślał adwokat, patrząc na Wokulskiego spod oka - choćby
powtórzył księciu naszą rozmowę, cóż mi
zrobi?... Powiem, że chciałem go wybadać..."
"O
jakie on mnie ambicje posądza?..." - zapytywał się w duchu
Wokulski.
Pożegnał
księcia, obiecał przychodzić odtąd na wszystkie sesje i
wyszedłszy na ulicę odesłał powóz do domu.
"Czego
chce ode mnie ten pan Ochocki? - myślał podejrzliwie.- Naturalnie, że idzie
mu o pannę Izabelę... Może ma zamiar odstraszyć mnie od
niej?... Głupi:.. Jeżeli ona go kocha, nie potrzebuje tracić
nawet słów; sam się usunę... Ale jeżeli go nie
kocha, niech się strzeże usuwać mnie od niej... Zdaje się,
że zrobię w życiu jedno kapitalne głupstwo, zapewne dla
panny Izabeli. Bodajby nie padło na niego; szkoda chłopaka..."
W bramie
rozległo się pośpieszne stąpanie; Wokulski
odwrócił się i zobaczył Ochockiego.
- Pan
czekał?... przepraszam!... - zawołał młody człowiek.
- Idziemy ku
Łazienkom? - spytał Wokulski.
- Owszem.
Jakiś czas
szli milcząc. Młody człowiek był zamyślony. Wokulski
zirytowany.
Postanowił
od razu chwycić byka za rogi.
- Pan jest
bliskim kuzynem państwa Łęckich? - zapytał.
- Trochę -
odpowiedział młody człowiek. - Matka moja była a ż
Łęcka - rzekł z ironią - ale ojciec tylko Ochocki. To
bardzo osłabia związki rodzinne... Pana Tomasza, który jest
dla mnie jakimś ciotecznym stryjem, nie znałbym do dziś dnia,
gdyby nie stracił majątku.
- Panna
Łęcka jest bardzo dystyngowaną osobą - rzekł Wokulski
patrząc przed siebie.
-
Dystyngowana?... - powtórzył Ochocki. - Powiedz pan: bogini!...
Kiedy rozmawiam z nią, zdaje mi się, że potrafiłaby mi
zapełnić całe życie. Przy niej jednej czuję
spokój i zapominam o trapiącej mnie tęsknocie. Ale
cóż!... Ja nie umiałbym siedzieć z nią cały
dzień w salonie ani ona ze mną w laboratorium...
Wokulski
stanął na ulicy.
- Pan zajmuje
się fizyką czy chemią?... - spytał zdziwiony.
- Ach, czym ja
się nie zajmuję!... - odparł Ochocki. - Fizyką, chemią
i technologią... Przecież skończyłem wydział
przyrodniczy w uniwersytecie i mechaniczny w politechnice... Zajmuję
się wszystkim; czytam i pracuję od rana do nocy, ale - nie robię
nic. Udało mi się trochę ulepszyć mikroskop, zbudować
jakiś nowy stos elektryczny, jakąś tam lampę...
Wokulski
zdumiewał się coraz więcej.
-
Więc to pan jest tym Ochockim, wynalazcą?...
- Ja -
odparł młody człowiek. - No, ale i cóż to znaczy?...
Razem nic. Kiedy pomyślę, że w dwudziestym ósmym roku
tylko tyle zrobiłem, ogarnia mnie desperacja. Mam ochotę albo
porozbijać swoje laboratorium i utonąć w życiu salonowym,
do którego mnie ciągną, albo - trzasnąć sobie w
łeb... Ogniwo Ochockiego albo - lampa elektryczna Ochockiego...
jakież to głupie!... Rwać się gdzieś od
dzieciństwa i utknąć na lampie - to okropne... Dobiegać
środka życia i nie znaleźć nawet śladu drogi, po której
by się iść chciało - cóż to za rozpacz!...
Młody
człowiek umilkł, a że byli w Ogrodzie Botanicznym, więc
zdjął kapelusz. Wokulski przypatrywał mu się z uwagą i
zrobił nowe odkrycie. Młody człowiek, aczkolwiek
wyglądał elegancko, nie był wcale elegantem; nawet nie
zdawał się troszczyć o swoją powierzchowność.
Miał
rozrzucone włosy, nieco zsunięty krawat, u kamizelki guzik nie
zapięty. Można było domyślać się, że
ktoś bardzo starannie czuwa nad jego bielizną i garderobą, z
którą jednak on sam postępuje niedbale, i właśnie to
niedbalstwo, przejawiające się w dziwnie szlachetnych formach,
nadawało mu oryginalny wdzięk. Każdy jego ruch był
mimowolny, rozrzucony, lecz piękny. Równie pięknym był
sposób patrzenia, słuchania, a raczej niesłuchania, nawet -
gubienia kapelusza.
Weszli na
wzgórze, skąd widać studnię zwaną Okraglakiem. Ze
wszystkich stron otaczali ich spacerujący, ale Ochocki nie
krępował się ich obecnością i wskazawszy kapeluszem
jedną z ławek, mówił:
-
Dużo czytałem, że szczęśliwy jest człowiek,
który ma wielkie aspiracje. To kłamstwo. Ja przecież mam
niepowszednie pragnienia, które jednak robią mnie śmiesznym i
zrażają do mnie najbliższych. Spojrzyj pan na tę
ławkę... Tu, w początkach czerwca, około dziesiątej
wieczorem, siedzieliśmy z kuzynką i z panną Florentyną.
Świecił jakiś księżyc i nawet jeszcze
śpiewały słowiki. Byłem rozmarzony. Nagle kuzynka odzywa
się: "Znasz, kuzynie, astronomię?" -
"Trochę."- "Więc powiedz mi, jaka to gwiazda?" -
"Nie wiem - odpowiedziałem - ale to jest pewne, że nigdy nie
dostaniemy się na nią. Człowiek jest przykuty do Ziemi jak
ostryga do skały..." W tej chwili - ciągnął dalej
Ochocki - zbudziła się we mnie moja idea czy mój
obłęd... Zapomniałem o pięknej kuzynce, a
zacząłem myśleć o machinach latających. A
ponieważ myśląc, muszę chodzić, więc wstałem
z ławki i bez pożegnania opuściłem kuzynkę!... Na
drugi dzień panna Flora nazwała mnie impertynentem, pan
Łęcki oryginałem, a kuzynka przez tydzień nie chciała
ze mną rozmawiać... I żebym jeszcze co wymyślił; ale
nic, literalnie nic, choć byłbym przysiągł, że nim z
tego pagórka zejdę do studni, urodzi mi się w głowie
przynajmniej ogólny szkic machiny latającej... Prawda, jakie to
głupie?...
"Więc
oni tu przepędzają wieczory przy księżycu i śpiewie
słowika?... - pomyślał Wokulski i poczuł straszny
ból w sercu. - Panna Izabela już kocha się w Ochockim, a
jeżeli się nie kocha, to tylko z winy jego dziwactw... No i ma
słuszność... piękny człowiek i niezwykły..."
-
Naturalnie - prawił dalej Ochocki - ani słówka nie
wspomniałem o tym mojej ciotce, która ile razy bodaj wpina mi
jakąś szpilkę w odzienie, ma zwyczaj powtarzać:
"Kochany Julku, staraj się podobać Izabeli, bo to żona
akurat dla ciebie... Mądra i piękna; ona jedna wyleczyłaby
cię z twoich przywidzeń..." A ja myślę: co to za żona
dla mnie?... Gdyby chociaż mogła być moim pomocnikiem, jeszcze pół
biedy... Ale gdzieżby ona dla laboratorium mogła opuścić
salon!... Ma rację, to jej właściwe otoczenie; ptak potrzebuje
powietrza, ryba wody... Ach, jaki piękny wieczór!... - dodał
po chwili. - Jestem dziś podniecony jak rzadko. Ale... co panu jest, panie
Wokulski?...
-
Trochę zmęczyłem się - odparł głucho Wokulski. -
Może byśmy siedli, choćby o! tu...
Usiedli na
stoku wzgórza, na granicy Łazienek. Ochocki oparł brodę
na kolanach i wpadł w zadumę, Wokulski przypatrywał mu się
z uczuciem, w którym podziw mieszał się z
nienawiścią.
"Głupi
czy przebiegły?... Po co on mi to wszystko opowiada?"-
myślał Wokulski.
Musiał
jednak przyznać, że gadulstwo Ochockiego miało te same cechy
szczerości i roztargnienia, jak jego ruchy i cała wreszcie osoba.
Spotkali się pierwszy raz i już Ochocki tak z nim rozmawiał, jak
gdyby znali się od dzieci.
"Skończę
z nim" - rzekł do siebie Wokulski i głęboko
odetchnąwszy spytał głośno:
- Zatem
żeni się pan, panie Ochocki?...
- Chybabym
zwariował - mruknął młody człowiek wzruszając ramionami.
- Jak
to?... Przecież kuzynka pańska podoba się panu?
- I nawet
bardzo, ale to jeszcze nie wszystko. Ożeniłbym się z nią,
gdybym miał pewność, że już nic w nauce nie
zrobię...
W sercu
Wokulskiego obok nienawiści i podziwu błysnęła
radość. W tej chwili Ochocki przetarł czoło jak zbudzony ze
snu i patrząc na Wokulskiego nagle rzekł:
- Ale,
ale... Nawet zapomniałem, że mam ważny interes do pana...
"Czego
on chce?..." - pomyślał Wokulski podziwiając w duszy
mądre spojrzenie swego rywala i nagłą zmianę tonu.
Zdawało się, że przez jego usta przemówił inny
człowiek.
-
Chcę zadać panu pytanie... nie... dwa pytania, bardzo poufne, a
może nawet drażliwe - mówił Ochocki. - Czy nie obrazi
się pan?..
-
Słucham - odparł Wokulski.
Gdyby
stał na szafocie, nie doznałby tak strasznych wrażeń jak w
tej chwili. Był pewny, że chodzi o pannę Izabelę i że
w tym samym miejscu zdecydują się jego losy.
- Pan
był przyrodnikiem? - spytał Ochocki.
- Tak.
- I w
dodatku przyrodnikiem entuzjastą. Wiem, co pan przeszedł, od dawna szanuję
pana z tego powodu... To za mało; powiem więcej... Od roku
wspomnienie o trudnościach, z jakimi szamotał się pan,
dodawało mi otuchy... Mówiłem sobie: zrobię przynajmniej
to, co ten człowiek, a ponieważ nie mam takich przeszkód,
więc - zajdę dalej od niego...
Wokulski
słuchając myślał, że marzy albo że rozmawia z
wariatem.
-
Skąd pan to wie?... - spytał Ochockiego.
- Od
doktora Szumana.
- Ach, od
Szumana. Ale do czego to wszystko prowadzi?...
- Zaraz
powiem - odparł Ochocki. - Byłeś pan przyrodnikiem
entuzjastą i... w rezultacie rzuciłeś pan nauki przyrodnicze.
Otóż w którym roku życia osłabnął
pański zapał w tym kierunku?...
Wokulski
poczuł jakby uderzenie toporem w głowę. Pytanie było tak
przykre i niespodziewane, że przez chwilę nie tylko nie umiał
odpowiedzieć; ale nawet zebrać myśli.
Ochocki
powtórzył, bystro przypatrując się swemu towarzyszowi.
- W
którym roku?... - rzekł Wokulski. - W zeszłym roku...
Dziś mam czterdziesty szósty rok...
- A zatem
ja do kompletnego ochłodzenia się mam jeszcze przeszło
piętnaście lat. To mi trochę dodaje odwagi... - rzekł jakby
do siebie Ochocki.
I znowu po
chwili dodał:
- To jedno
pytanie, a teraz drugie, ale - nie obraź się pan. W którym
roku życia zaczynają mężczyźnie obojętnieć
kobiety?...
Drugi
cios. Był moment, że Wokulski chciał schwycić
młodzieńca za gardło i udusić. Upamiętał się
jednak i odparł ze słabym uśmiechem:
-
Myślę, że one nigdy nie obojętnieją... Owszem, coraz
wydają się droższymi...
-
Żle! - szepnął Ochocki. - Ha, zobaczymy, kto mocniejszy.
- Kobiety,
panie Ochocki.
- Jak dla
kogo, panie - odpowiedział młody człowiek wpadając znowu w
zamyślenie.
I
zaczął mówić jakby do siebie.
- Kobiety,
ważna rzecz. Kochałem się już, zaraz, ileż to?... Cztery...
sześć... ze siedem, tak, siedem razy... Zabiera to dużo czasu i
napędza desperackie myśli... Głupia rzecz,
miłość... Poznajesz, kochasz, cierpisz... Potem jesteś
znudzony albo zdradzony... Tak, dwa razy byłem znudzony, a pięć
razy zdradzony... Potem znajdujesz nową kobietę, doskonalszą od
innych - a potem ona robi to samo, co mniej doskonałe... Ach, jakiż
podły gatunek zwierząt te baby!... Bawią się nami,
choć ograniczony ich mózg nawet nie jest w stanie nas
pojąć... No, prawda, że i tygrys może bawić się
człowiekiem... Podłe, ale miłe... Mniejsza o nie! A tymczasem
gdy raz opanuje człowieka idea, już go nie opuszcza i nie zdradza
nigdy...
Położył
rękę na ramieniu Wokulskiego i patrząc mu w oczy jakimś
rozstrzelonym i rozmarzonym wzrokiem spytał:
- Wszakże
pan myślał kiedyś o machinach latających?... Nie o kierowaniu
balonami, które są lżejsze od powietrza, bo to
błazeństwo, ale - o locie machiny ciężkiej,
napełnionej i obwarowanej jak pancernik?... Czy pan rozumie, jaki
nastąpiłby przewrót w świecie po podobnym wynalazku?...
Nie ma fortec, armii, granic... Znikają narody, lecz za to w nadziemskich
budowlach przychodzą na świat istoty podobne do aniołów
lub starożytnych bogów... Już ujarzmiliśmy wiatr,
ciepło, światło, piorun... Czy więc nie sądzisz pan,
że nadeszła pora nam samym wyzwolić się z oków
ciężkości?... To idea leżąca dziś w duchu
czasu... Inni już pracują nad nią; mnie ona dopiero nasyca, ale
od stóp do głów... Co mnie ciotka z jej radami i prawidłami
dobrego tonu!... Co mnie żeniaczka, kobiety, a nawet mikroskopy, stosy i
lampy elektryczne?... Oszaleję albo... przypnę ludzkości
skrzydła...
- A
gdybyś pan je nawet przypiął, to co?... - spytał Wokulski.
-
Sława, jakiej nie dosięgnął jeszcze żaden
człowiek - odparł Ochocki. - To moja żona, to moja kobieta...
Bądź pan zdrów, muszę iść...
Uścisnął
Wokulskiemu rękę, zbiegł ze wzgórza i zniknął
między drzewami.
Na
Ogród Botaniczny i na Łazienki zapadał już mrok.
"Wariat
czy geniusz?... - szepnął Wokulski, czując, że sam jest w
najwyższym stopniu rozstrojony. - A jeżeli geniusz?..."
Wstał
i poszedł w głąb ogrodu, między spacerujących ludzi.
Zdawało mu się, że nad pagórkiem, z którego
uciekł, unosi się jakaś święta groza.
W Ogrodzie
Botanicznym było prawie ciasno; na każdej ulicy tłoczyły
się kolumny, gromady, a przynajmniej szeregi spacerujących;
każda ławka uginała się pod ciżbą osób.
Zastępowano Wokulskiemu drogę, deptano po piętach,
potrącano łokciami; rozmawiano i śmiano się ze wszystkich
stron. Wzdłuż Alei Ujazdowskiej, pod murem Belwederskiego ogrodu, pod
sztachetami od strony szpitala, na ulicach najmniej uczęszczanych, nawet
na zagrodzonych ścieżkach, wszędzie było pełno i
wesoło. Im więcej ciemniało w naturze, tym gęściej i
hałaśliwiej robiło się między ludźmi.
"Zaczyna
mi już braknąć miejsca na świecie!..." -
szepnął.
Przeszedł
do Łazienek i tu znalazł spokojniejsze ustronie. Na niebie
zaiskrzyło się kilka gwiazd, przez powietrze, od Alei,
ciągnął szmer przechodniów, a od stawu wilgoć.
Czasem nad głową przeleciał mu huczny chrabąszcz albo cicho
przemknął nietoperz; w głębi parku kwilił
żałośnie jakiś ptak, na próżno wzywający
towarzysza; na stawie rozlegał się daleki plusk wioseł i
śmiechy młodych kobiet.
Naprzeciw
zobaczył parę ludzi pochylonych ku sobie i szepczących.
Ustąpili mu z drogi i ukryli się w cieniu drzew. Opanował go
żal i szyderstwo.
"Oto
są szczęśliwi zakochani! - pomyślał. - Szepczą i
uciekają jak złodzieje... Pięknie urządzony świat,
co?... Ciekawym, o ile byłoby lepiej, gdyby władał nim
Lucyper?... A gdyby mi zastąpił drogę jaki bandyta i zabił
w tym kącie?..."
I
wyobrażał sobie, jaki to przyjemny musi być chłód
noża wbitego w rozgorączkowane serce.
"Na
nieszczęście - westchnął - dziś nie wolno zabijać
innych, tylko siebie można; byle od razu i dobrze. No!..."
Wspomnienie
o tak niezawodnym środku ucieczki uspokoiło go. Stopniowo
pogrążał się w jakimś uroczystym nastroju;
zdawało mu się, że nadchodzi moment, w którym powinien
zrobić rachunek sumienia czy też ogólny bilans życia.
"Gdybym
był najwyższym sędzią - myślał - i gdyby spytano
mnie, kto jest wart panny Izabeli: Ochocki czy Wokulski, musiałbym
przyznać, że - Ochocki... O osiemnaście lat młodszy ode
mnie (osiemnaście lat!...) i taki piękny... W dwudziestym
ósmym roku życia skończył dwa fakultety (ja w tym wieku
ledwie zaczynałem się uczyć...) i już zrobił trzy
wynalazki (ja żadnego!). A nad to wszystko jest naczyniem, w którym
wylęga się wielka idea... Dziwaczna to rzecz: machina latająca,
ale faktem jest, że on znalazł dla niej genialny i jedynie
możliwy punkt wyjścia. Machina latająca musi być
cięższa, nie zaś jak balon lżejsza od powietrza; boć
wszystko, co prawidłowo lata, począwszy od muchy, skończywszy na
olbrzymim sępie, jest od powietrza cięższe. Ma prawdziwy punkt
wyjścia, ma twórczy umysł, czego dowiódł bodajby swoim
mikroskopem i lampą; któż wie zatem, czy nie uda mu się
zbudować machiny latającej? A w takim razie będzie większym
dla ludzkości od Newtona i Napoleona, razem wziętych... I ja mam z
nim współzawodniczyć?... A jeżeli stanie kiedy kwestia:
który z nas dwu powinien się usunąć, czyliż
będę się wahał?... Cóż to za piekło
powiedzieć sobie, że muszę moją nicość
złożyć na ofiarę człowiekowi ostatecznie takiemu jak
ja, śmiertelnemu, ulegającemu chorobom i omyłkom, a nade
wszystko - tak naiwnemu... Boć to jeszcze dzieciak, co on mi nie
wygadywał?..."
Dziwny
traf. Gdy Wokulski był subiektem w sklepie kolonialnym, marzył o
perpetum mobile, machinie, która by się sama poruszała. Gdy
zaś wstąpiwszy do Szkoły Przygotowawczej poznał, że
taka machina jest niedorzecznością, wówczas najtajniejszym i
najulubieńszym jego pragnieniem było - wynaleźć
sposób kierowania balonami. To, co dla Wokulskiego było tylko
fantastycznym cieniem, błąkającym się po fałszywych
drogach, w Ochockim przybrało już formę praktycznego
zagadnienia.
"Cóż
to za okrucieństwo losów! - myślał z goryczą. - Dwom
ludziom dano prawie te same aspiracje, tylko jeden urodził się o
osiemnaście lat wcześniej, drugi później; jeden w
nędzy, drugi w dostatku; jeden nie mógł wdrapać się
na pierwsze piętro wiedzy, drugi lekkim krokiem przeszedł dwa
piętra... Jego nie zepchną z drogi burze polityczne, tak jak mnie;
jemu nie przeszkodzi miłość, którą traktuje jak
zabawkę; podczas gdy dla mnie, który sześć lat
spędziłem na pustyni, uczucie to jest niebem i zbawieniem... Więcej
nawet!... No i on triumfuje nade mną na każdym polu, choć przecież
ja mam te same uczucia, tę samą świadomość
położenia, a pracę z pewnością większą...
Wokulski
dobrze znał ludzi i często porównywał się z nimi.
Lecz gdziekolwiek był, wszędzie widział się trochę
lepszym od innych. Czy jako subiekt, który spędzał noce nad
książką, czy jako student, który przez nędzę
szedł do wiedzy, czy jako żołnierz pod deszczem kul, czy jako
wygnaniec, który w śniegiem zasypanej lepiance pracował nad
nauką - zawsze miał w duszy ideę sięgającą poza
kilka lat naprzód.- Inni żyli z dnia na dzień, dla swego
żołądka albo kieszeni.
I dopiero
dziś spotkał człowieka wyższego od siebie, wariata,
który chce budować machiny latające!...
"A ja
czy dzisiaj nie mam idei, dla której pracuję przeszło rok,
zdobyłem majątek, pomagam ludziom i zmuszam ich do szacunku?..."
"Tak,
ale miłość to uczucie osobiste; wszystkie zasługi
towarzyszące jej są jak ryby zaplątane w odmęt morskiego
cyklonu. Gdyby na świecie zniknęła jedna kobieta, a w tobie
pamięć o niej, czymże byś został?... Zwyczajnym
kapitalistą, który z nudów grywa w karty w resursie. A
tymczasem Ochocki ma ideę, która będzie rwała go zawsze
naprzód, chyba że umysł mu zagaśnie..."
"Dobrze,
a jeżeli on nic nie zrobi i zamiast zbudować machinę
latającą pójdzie do szpitala wariatów?... Ja tymczasem
faktycznie coś zrobię, a mikroskop, stos czy nawet lampa elektryczna
z pewnością nie znaczą więcej od setek ludzi, którym
ja daję byt. Skądże więc we mnie ta
ultrachrześcijańska pokora?... Co kto zrobi, jeszcze nie wiadomo. Ja
tymczasem jestem dziś człowiek czynu, a on marzyciel... Zaczekajmy z
rok..."
Rok!
Wokulski wstrząsnął się. Zdawało mu się, że
w końcu drogi nazwanej rokiem widzi tylko niezmierną
otchłań, która pochłania wszystko, ale nie mieści w
sobie nic...
"Więc
nic?... nic!...
Instynktownie
rozejrzał się. Był w głębi Łazienkowskiego parku,
na jakiejś ulicy, do której żaden szmer nie dolatywał.
Nawet gęstwina ogromnych drzew stała cicho.
-
Która godzina? - zapytał go nagle jakiś głos
zachrypnięty.
-
Godzina?...
Wokulski
przetarł oczy. Przed nim, z mroku, wynurzył się obdarty
człowiek.
- Kiedy
grzecznie pytają, to trzeba grzecznie odpowiadać - rzekł
człowiek i podszedł bliżej.
- Zabij
mnie, to sam zobaczysz - odparł Wokulski.
Obdarty
człowiek cofnął się. Na lewo od drogi widać było
parę ludzkich cieni.
-
Głupcy! - zawołał Wokulski idąc naprzód - mam
złoty zegarek i kilkaset rubli gotówką... Bronić się
nie będę, no!...
Cienie
usunęły się między drzewa i któryś rzekł
zniżonym głosem:
- Taki to,
psiakrew, zejdzie, gdzie go nie posieją...
-
Bydlęta!... tchórze!... - krzyczał Wokulski prawie
nieprzytomny.
Odpowiedział
mu tętent uciekających.
Wokulski
zebrał myśli.
"Gdzie
ja jestem?...Jużci, w Łazienkach, ale w którym
miejscu?...Trzeba iść w drugą stronę"
Obrócił
się parę razy i już nie wiedział, dokąd idzie. Serce
zaczęło mu bić gwałtownie, zimny pot wystąpił na
czoło, pierwszy raz w życiu uczuł obawę nocy i
zbłąkania...
Przez parę minut biegł bez celu,
prawie bez tchu; dzikie myśli wirowały mu w głowie. Wreszcie na
lewo zobaczył mur, a dalej budynek.
"Aha, Pomarańczarnia...
Potem doszedł do jakiegoś mostka,
odpoczął i oparłszy się na barierze myślał :
"Więc do tego doszedłem?...
Niebezpieczny rywal... rozbite nerwy... Zdaje mi się, że już
dziś mógłbym napisać ostatni akt tej komedii!..."
Prosta droga doprowadziła go do stawu,
później do łazienkowskiego pałacu. We dwadzieścia
minut był w Alejach Ujazdowskich i siadł w
przejeżdżającą dorożkę; w kwadrans
później znalazł się we własnym mieszkaniu.
Na widok świateł i ulicznego ruchu
odzyskał wesołość; nawet uśmiechał się i
szeptał:
"Cóż znowu za
przywidzenia?... Jakiś Ochocki... samobójstwo!... Ach,
głupota... Dostałem się przecież między
arystokrację, a co będzie dalej - zobaczymy..."
Gdy wszedł do gabinetu,
służący oddał mu list pisany na jego własnym papierze
przez panią Meliton.
- Ta pani była tu dziś dwa
raży - rzekł wierny sługa. - Raż o piąty, drugi raz o
ószmy...
|