ROZDZIAŁ TRZYNASTY:
WIELKOPAŃSKIE ZABAWY
Nareszcie nadszedł dzień
wyścigów, pogodny, ale nie gorący; właśnie jak
potrzeba. Wokulski zerwał się o piątej i natychmiast
pojechał odwiedzić swoją klacz. Przyjęła go
dość obojętnie, ale była zdrowa, a pan Miller pełen
otuchy:
- Co?... -
śmiał się trącając Wokulskiego w ramię. - Palisz
się pan, co?... Ocknął się w panu sportsmen!... My, panie,
przez cały czas wyścigów jesteśmy w gorączce. Nasz
zakładzik o pięćdziesiąt rubli stoi, co?... Jakbym je
miął w kieszeni; mógłbyś je pan natychmiast
zapłacić.
-
Zapłacę z największą przyjemnością - odparł
Wokulski i myślał: "Czy klacz wygra?... czy go panna Izabela
kiedy pokocha? czy się coś nie stanie?... A jeżeli klacz
złamie nogę!..."
Ranne
godziny wlokły mu się, jakby do nich zaprzężono woły.
Wokulski na chwilę tylko wpadł do sklepu, przy obiedzie nie
mógł jeść, potem poszedł do Saskiego Ogrodu
ciągle myśląc: "Czy klacz wygra i czy go panna Izabela
pokocha?..." Przemógł się jednak i wyjechał z domu
dopiero około piątej.
W Alejach
Ujazdowskich był już taki natłok powozów i dorożek,
że miejscami należało jechać stępa, przy rogatce
zaś utworzył się formalny zator i musiał czekać z
kwadrans, pożerany niecierpliwością, zanim ostatecznie
powóz jego wydostał się na mokotowskie pola. Na skręcie
drogi Wokulski wychylił się i przez mgłę
żółtawego kurzu, który gęsto osiadał mu twarz
i odzienie, przypatrywał się wyścigowemu polu. Plac wydawał
mu się dzisiaj nieskończenie wielkim i przykrym, jakby nad nim
unosiło się widmo niepewności Z daleka przed sobą
widział długi sznur ludzi uszykowanych w półkole,
które ciągle zwiększało się dopływającymi
gromadami.
Nareszcie
dojechał na miejsce i znowu upłynęło z dziesięć
minut, nim służący powrócił z kasy z biletem.
Dokoła powozu tłoczyła się ciżba bezpłatnych
widzów i huczał gwar tysiąca głosów, a Wokulskiemu
zdawało się, że wszyscy mówią tylko o jego klaczy i
drwią z kupca, który bawi się w wyścigi.
Nareszcie
powóz puszczono wewnątrz toru. Wokulski zeskoczył na
ziemię i pobiegł do swej klaczy usiłując zachować
powierzchowność obojętnego widza.
Po
długim szukaniu znalazł ją na środku wyścigowego
placu, a przy niej panów Millera i Szulca tudzież dżokeja z
wielkim cygarem w ustach, w czapce żółtej z niebieskim i w
paltocie narzuconym na ramiona. Jego klacz wobec ogromnego placu i
niezliczonych tłumów wydała mu się tak małą i
mizerną, że zdesperowany chciał wszystko rzucić i
wracać do domu. Ale panowie Miller i Szulc mieli fizjognomie
jaśniejące nadzieją.
-
Nareszcie jest pan - zawołał dyrektor maneżu i wskazując
oczyma na dżokeja dodał: - Zapoznam panów: pan Yung,
najznakomitszy w kraju dżokej - pan Wokulski.
Dżokej
podniósł dwa palce do żółto-niebieskiej czapki, a
wyjąwszy drugą ręką cygaro z ust plunął przez
zęby.
Wokulski
przyznał w duchu, że tak chudego i tak małego człowieka
jeszcze w życiu nie widział. Zauważył przy tym, że
dżokej ogląda go jak konia: ode łba do pęcin, i wykonywa
krzywymi nogami ruchy, jakby miał zamiar wsiąść i
przejechać się na nim.
-
Niechże pan powie, panie Yung, czy nie wygramy? - spytał dyrektor.
- Och! -
odpowiedział dżokej.
- Tamte
dwa konie są niezłe, ale nasza klacz znakomita - mówił
dyrektor.
- Och! -
potwierdził dżokej.
Wokulski
odprowadził go na stronę i rzekł:
-
Jeżeli wygramy, będę panu winien pięćdziesiąt
rubli ponad umowę.
- Och! -
odparł dżokej, a przypatrzywszy się Wokulskiemu dodał:
- Pan jest
czysty krew sportsmen, ale jeszcze pan trochu gorączkuje. Na przyszły
rok będzie spokojniejszy.
Znowu
plunął na długość konia i poszedł w stronę
trybuny, a Wokulski, pożegnawszy panów Millera i Szulca,
popieściwszy klaczkę, wrócił do swego powozu.
Teraz
zaczął szukać panny Izabeli.
Obszedł
długi łańcuch powozów ustawionych wzdłuż toru,
przypatrywał się koniom, służbie, zaglądał pod
parasolki damom, ale panny Izabeli nie dostrzegł.,
"Może
nie przyjedzie?" - szepnął i zdawało mu się, że
cały ten plac napełniony ludźmi zapada wraz z nim pod
ziemię. Miał też po co wyrzucać tyle pieniędzy,
jeżeli jej tu nie będzie! A może pani Meliton, stara
intrygantka, okłamała go na spółkę z
Maruszewiczem?...
Wszedł
na schodki wiodące do trybuny sędziów i oglądał
się na wszystkie strony. Na próżno. Gdy schodził
stamtąd, zatamowali mu drogę dwaj tyłem stojący panowie, z
których jeden, wysoki, z wszelkimi cechami sportsmena, mówił
podniesionym głosem:
-
Czytając od dziesięciu lat, jak łają nas za zbytki,
już chciałem poprawić się i sprzedać stajnię.
Tymczasem widzę, że człowiek, który wczoraj dorobił
się majątku, dziś puszcza konia na wyścigach... Ha!
myślę, toście wy takie ptaszki?... Nas moralizujecie, a gdy
się uda, robicie to samo?.. Otóż nie poprawię się,
nie sprzedam stajni, nie...
Jego
towarzysz spostrzegłszy Wokulskiego trącił mówcę,
który nagle urwał. Korzystając z chwili Wokulski chciał ich
minąć, ale wysoki pan zatrzymał go.
-
Przepraszam - odezwał się dotykając kapelusza - że
ośmieliłem się robić tego rodzaju uwagi... Jestem
Wrzesiński... . - Z przyjemnością słuchałem ich -
odpowiedział z uśmiechem Wokulski - ponieważ w duchu
mówię sobie to samo. Zresztą - staję na wyścigach
pierwszy i ostatni raz w życiu.
Podali
sobie ręce z wysokim sportsmenem, który gdy Wokulski
odsunął się na parę kroków, mruknął:
- Dziarski
chłop...
Teraz
dopiero Wokulski kupił program i z uczuciem jakby wstydu czytał,
że w trzeciej gonitwie biega klacz Sułtanka po Alim i Klarze,
należąca do X. X., jeżdżona przez dżokeja Yunga w
żółtej kurtce z niebieskimi rękawami. Nagroda trzysta
rubli; koń wygrywający ma być na miejscu sprzedany.
"Oszalałem!"
- mruknął Wokulski dążąc w stronę galerii.
Myślał, że chyba tam jest panna Izabela, i projektował,
że natychmiast wróci do domu, jeżeli jej nie znajdzie.
Opanował
go pesymizm. Kobiety wydawały mu się brzydkimi, ich barwne stroje
dzikimi, ich kokieteria wstrętną. Mężczyźni byli głupi,
tłum ordynaryjny, muzyka wrzaskliwa. Wchodząc na galerię
śmiał się z jej skrzypiących schodów i starych
ścian, na których było widać ślady deszczowych
zacieków. Znajomi kłaniali mu się, kobiety
uśmiechały się do niego, tu i owdzie szeptano: "Patrz! patrz!..."
Ale on nie uważał. Stanął na najwyższej ławie
galerii i ponad pstrym a huczącym tłumem patrzył przez
lornetę na drogę, aż hen pod rogatkę, widząc tylko
kłęby żółtego kurzu.
"Co
te galerie robią przez cały rok?" - myślał. I
przywidziało mu się, że na próchniejących
ławach zasiadają tu co noc wszyscy zmarli bankruci, pokutujące
kokoty, wszelkiego stanu próżniacy i utracjusze, których
wypędzono nawet z piekła, i przy smutnym blasku gwiazd przypatrują
się wyścigom szkieletów koni, które poginęły
na tym torze. Zdawało mu się, że nawet w tej chwili widzi przed
sobą zbutwiałe stroje i czuje zapach stęchlizny.
Zbudził
go okrzyk tłumu, dzwonek i brawo... To odbył się pierwszy
wyścig. Nagle spojrzał na tor i zobaczył
wjeżdżający do szranków powóz hrabiny. Siedziały
hrabina z prezesową, a na przodzie pan Łęcki z
córką.
Wokulski
sam nie wiedział, kiedy zbiegł z galerii i kiedy wszedł do
koła. Kogoś potrącił, ktoś pytał go o bilet...
Pędził prosto przed siebie i od razu wpadł na powóz.
Lokaj hrabiny ukłonił mu się z kozła, a pan Łęcki
zawołał:
-
Otóż i pan Wokulski!...
Wokulski
przywitał się z paniami, przy czym prezesowa znacząco
ścisnęła go za rękę, a pan Łęcki
spytał:
- Czy
naprawdę kupiłeś, panie Stanisławie, klacz Krzeszowskiego?
- Tak
jest.
- No,
wiesz co, żeś mu spłatał figla, a mojej córce
zrobiłeś miłą niespodziankę...
Panna
Izabela zwróciła się do niego z uśmiechem.
-
Założyłam się z ciocią - rzekła - że baron
nie utrzyma swojej klaczy do wyścigów i wygrałam, a drugi raz
założyłam się z panią prezesową, że klacz
wygra...
Wokulski
okrążył powóz i zbliżył się do panny
Izabeli, która mówiła dalej:
-
Naprawdę to przyjechałyśmy tylko na ten wyścig: pani
prezesowa i ja. Bo ciocia udaje, że gniewa się na wyścigi...
Ach, panie, pan musi wygrać...
-
Jeżeli pani zechce, wygram - odparł Wokulski patrząc na nią
ze zdumieniem... Nigdy nie wydała mu się tak piękną jak
teraz w wybuchu niecierpliwości. Nigdy też nie marzył,
ażeby rozmawiała z nim tak łaskawie.
Spojrzał
po obecnych. Prezesowa była wesoła, hrabina uśmiechnięta,
pan Łęcki promieniejący. Na koźle lokaj hrabiny
półgłosem zakładał się z furmanem, że
Wokulski wygra. Dokoła nich kipiały śmiech i radość.
Radował się tłum, galerie, powozy; kobiety w barwnych strojach
były piękne jak kwiaty i ożywione jak ptaki. Muzyka grała
fałszywie, ale raźnie; konie rżały, sportsmeni
zakładali się, przekupnie zachwalali piwo, pomarańcze i
pierniki. Radowało się słońce, niebo i ziemia, a Wokulski
poczuł się w tak dziwnym nastroju, że chciałby wszystko i
wszystkich porwać w objęcia.
Odbył
się drugi wyścig, muzyka znowu zagrała. Wokulski pobiegł do
trybuny, a spotkawszy Yunga, który z siodłem w ręku
powracał w tej chwili od wagi, szepnął mu:
- Panie
Yung, musimy wygrać... Sto rubli nad umowę... Niech bodaj klacz
padnie...
- Och!...
- jęknął dżokej przypatrując mu się z odcieniem
chłodnego podziwu.
Wokulski
kazał dojechać swemu powozowi bliżej hrabiny i
wrócił do pań. Uderzyło go to, że przy nich nikt nie
stał. Wprawdzie marszałek i baron zbliżyli się do ich
powozu, ale obojętnie przyjęci przez pannę Izabelę niebawem
odsunęli się. Lecz młodzież kłaniała się z
daleka i omijała.
"Rozumiem
- pomyślał Wokulski. - Oziębiła ich wiadomość o
licytacji domu. A teraz - dodał w duchu, patrząc na pannę
Izabelę- przekonaj się, kto naprawdę kocha ciebie, nie
twój majątek."
Zadzwoniono
na trzeci wyścig. Panna Izabela stanęła na siedzeniu; na twarz
jej wystąpiły rumieńce. O parę kroków od niej
przejechał na Sułtance Yung z miną człowieka, który
się nudzi.
- Spraw
się dobrze, ty śliczna!... - zawołała panna Izabela.
Wokulski
wskoczył do swego powozu i otworzył lornetę. Był tak
pochłonięty wyścigiem, że na chwilę zapomniał o
pannie Izabeli. Sekundy rozciągały mu się w godziny;
zdawało mu się, że jest przywiązany do trzech koni
mających się ścigać i że każdy ich ruch
niepotrzebny szarpie mu ciało. Uważał, że jego klacz nie ma
dość ognia i że Yung jest zanadto obojętny. Mimo woli
słyszał rozmowy otaczających go:
- Yung
weźmie..,
- Ale...
Przypatrz się pan temu gniademu...
-
Dałbym dziesięć rubli, żeby Wokulski wygrał...
Utarłby nosa hrabiom...
-
Krzeszowski wściekłby się...
Dzwonek.
Trzy konie z miejsca ruszyły cwałem.
- Yung na
przodzie...
- To
właśnie głupstwo...
- Już
minęli zakręt...
- Pierwszy
zakręt, a gniady tuż za nim.
- Drugi...
Znowu wysunął się...
- Ale
gniady idzie...
-
Pąsowa kurtka w tyle...
- Trzeci
zakręt... Ależ Yung nic sobie z nich nie robi...
- Gniady
dopędza...
- Patrzcie!...
patrzcie!... Pąsowy bierze gniadego...
- Gniady na
końcu... Przegrałeś pan...
- Pąsowy
bierze Yunga...
- Nie
weźmie, już ćwiczy konia...
- Ale...
ale... Brawo Yung!... Brawo Wokulski!... Klacz idzie jak woda!... Brawo!...
- Brawo!...
brawo!.:.
Dzwonek. Yung
wygrał. Wysoki sportsmen wziął klacz za uzdę i
zaprowadziwszy przed trybunę sędziów zawołał:
-
Sułtanka!... Jeździec Yung!... Właściciel anonim...
- Co to
anonim... Wokulski... Brawo Wokulski!... - wrzeszczał tłum.
-
Właściciel pan Wokulski! - powtórzył wysoki
dżentelmen i odesłał klacz na licytację.
Wśród
tłumu zbudził się szalony zapał dla Wokulskiego. Jeszcze
żaden wyścig tak nie rozruszał widzów: cieszono się,
że warszawski kupiec pobił dwu hrabiów.
Wokulski
zbliżył się do powozu hrabiny. Pan Łęcki i damy
starsze winszowały mu; panna Izabela milczała.
W tej
chwili przybiegł wysoki sportsmen.
- Panie
Wokulski - rzekł - oto są pieniądze. Trzysta rubli nagrody,
ośmset za klacz, którą ja kupiłem...
Wokulski z
paczką banknotów zwrócił się do panny Izabeli:
- Czy
pozwoli pani, ażebym na jej ręce złożył to dla ochrony
pań?...
Panna
Izabela przyjęła paczkę z uśmiechem i prześlicznym
spojrzeniem.
Wtem
ktoś potrącił Wokulskiego. Był to baron Krzeszowski. Blady
z gniewu zbliżył się do powozu i wyciągając
rękę do panny Izabeli zawołał po francusku:
-
Cieszę się, kuzynko, że twoi wielbiciele triumfują... Przykro mi tylko, że
na mój koszt... Witam panie! - dodał kłaniając się
hrabinie i prezesowej.
Twarz hrabiny
powlokła się chmurą; pan Łęcki był
zakłopotany, panna Izabela zbladła. Baron w impertynencki
sposób osadził spadające mu binokle i ciągle patrząc
na pannę Izabelę mówił:
- Tak jest...
Mam szczególniejsze szczęście do wielbicieli kuzynki...
- Baronie... -
wtrąciła prezesowa.
- Przecież
nie mówię nic złego... Mówię tylko, że mam
szczęście do...
Stojący za
nim Wokulski dotknął jego ramienia.
-
Słówko, panie baronie - rzekł.
- Ach, to pan -
odparł baron przypatrując mu się. Odeszli na bok.
- Pan mnie
potrącił, panie baronie...
- Bardzo
przepraszam...
- To mi nie
wystarcza...
- Czyżby
pan chciał satysfakcji? - spytał baron.
-
Właśnie.
- W takim razie
służę - rzekł baron szukając biletu. - Ach, do licha!
Nie wziąłem biletów... Może pan ma notatnik z
ołówkiem, panie Wokulski?...
Wokulski
podał mu bilet i notatnik, w którym baron zapisał adres i
swoje nazwisko nie omieszkawszy zrobić przy nim zakrętu.
- Miło mi
będzie - dodał kłaniając się Wokulskiemu -
dokończyć rachunku za moją Sułtankę...
- Postaram
się zadowolić pana barona.
Rozstali
się wymieniając najpiękniejsze ukłony.
-
Rzeczywiście, awantura! - rzekł zmartwiony pan Łęcki,
który widział wymianę grzeczności.
Zirytowana
hrabina kazała jechać do domu nie czekając końca
wyścigów. Wokulski ledwo miał czas dopaść powozu i
pożegnać się z damami. Nim konie ruszyły, panna Izabela
wychyliła się i podając Wokulskiemu końce palców
szepnęła:
-Mersi,
monsieur...
Wokulski
osłupiał z radości. Był jeszcze na jednym wyścigu nie
widząc, co się koło niego dzieje, i korzystając z pauzy
opuścił tor.
Prosto z
wyścigów Wokulski pojechał do Szumana.
Doktór
siedział przy otwartym oknie, w watowanym obdartym szlafroku, i robił
korektę trzydziestostronicowej broszurki etnograficznej, do napisania
której użył przeszło tysiąca obserwacyj i czterech
lat czasu.
Była
to rozprawa o kolorze i formie włosów ludności
zamieszkującej Królestwo Polskie. Uczony doktór
głośno twierdził, że praca ta rozejdzie się
najwyżej w kilkunastu egzemplarzach, ale po cichu - kazał odbić
ich cztery tysiące i był pewnym drugiej edycji. Pomimo drwin ze swej
ulubionej specjalności i narzekań, iż nikogo nie interesuje, w
głębi duszy Szuman wierzył, że w świecie
ucywilizowanym nie ma człowieka, którego by w najwyższym
stopniu nie interesowała kwestia koloru włosów i stosunki
długości ich średnic. I w tej właśnie chwili
zastanawiał się, czyby na czele rozprawy nie należało
napisać aforyzmu: "Pokaż mi twoje włosy, a powiem ci, kim
jesteś."
Gdy
Wokulski wszedł do jego pokoju i zmęczony upadł na kanapę,
doktór zaczął:
- Co to za
profany z tych korektorów... Mam tu paręset cyfr o trzech znakach
dziesiętnych i wyobraź sobie, połowa jest błędna...
Oni myślą, że jakaś tysiączna albo nawet setna
część milimetra nic nie znaczy, a nie wiedzą, laiki,
że tam właśnie mieści się cały sens. Niech mnie
diabli porwą, jeżeli w Polsce byłoby możliwym nie tylko
wynalezienie, ale nawet drukowanie tablic logarytmicznych. Dobry Polak poci
się już przy drugiej cyfrze dziesiętnej, przy piątej
dostaje gorączki, a przy siódmej zabija go apopleksja...
Cóż u ciebie słychać?
- Mam
pojedynek - odparł Wokulski.
Doktór
zerwał się z fotelu i tak prędko przybiegł do kanapy,
że rozrzucone poły szlafroka robiły go podobnym do nietoperza.
- Co?...
pojedynek?! - krzyknął z błyszczącymi oczyma. - I może
myślisz, że pojadę z tobą w roli lekarza?... -
Będę patrzył, jak dwu dudków strzela sobie we łby, i
może jeszcze będę musiał którego z nich
opatrywać?... Ani myślę mieszać się do tych błazeństw!...
- wrzeszczał chwytając się za głowę. - Zresztą
nie jestem chirurgiem i od dawna pożegnałem się z
medycyną...
- Toteż nie
będziesz lekarzem, tylko sekundantem.
- A... to
co innego - odparł doktór bez zająknienia. - Z kimże?...
- Z
baronem Krzeszowskim.
- Dobrze
strzela! - mruknął doktór wysuwając dolną
wargę.- O cóż to?
-
Potrącił mnie na wyścigach.
- Na
wyści...?. - A cóżeś ty robił na wyścigach?...
-
Puszczałem konia i nawet wziąłem nagrodę.
Szuman
-uderzył się ręką w tył głowy i nagle
rozsunąwszy Wokulskiemu jedną i drugą powiekę
zaczął mu pilnie badać oczy.
-
Myślisz, żem zwariował? - spytał go Wokulski.
- Jeszcze
nie. Czy to - dodał po chwili - ma być żart, czy serio?
-
Zupełnie serio. Nie chcę absolutnie żadnych układów
i proszę o ostre warunki.
Doktór
wrócił do swego biurka, usiadł, oparł brodę na
ręku i rzekł po namyśle:
-
Spódnica, co?... Nawet koguty biją się tylko...
-
Szuman... strzeż się!... - przerwał mu Wokulski zduszonym
głosem, prostując się na kanapie.
Doktór
znowu przypatrzył mu się badawczo.
-
Więc już tak?... - mruknął. - Dobrze. Będę twoim
sekundantem. Masz rozbić łeb, rozbij go przy mnie; może ci co
pomogę...
-
Przyślę ci tu zaraz Rzeckiego - odezwał się Wokulski
ściskając go za rękę.
Od doktora
udał się do swego sklepu, krótko rozmówił się
z panem Ignacym i wróciwszy do mieszkania położył
się przed dziesiątą. Znowu spał jak kamień. Dla jego
lwiej natury potrzebne były silne wzruszenia; przy nich dopiero dusza
szarpana namiętnością odzyskiwała równowagę.
Na drugi
dzień, około piątej po południu, Rzecki z Szumanem jechali
już do hrabiego-Anglika, który był świadkiem
Krzeszowskiego. Obaj przyjaciele Wokulskiego milczeli w drodze; raz tylko
odezwał się pan Ignacy:
- I
cóż doktór na to wszystko?
- To co
już raz powiedziałem - odparł Szuman. - Zbliżamy się
do piątego aktu. Jest to albo koniec dzielnego człowieka, albo
początek całego szeregu głupstw...
-
Najgorszych, bo politycznych - wtrącił Rzecki.
Doktór
wzruszył ramionami i patrzył na drugą stronę dorożki;
pan Ignacy ze swoją wieczna polityką wydawał mu się
nieznośnym.
Hrabia-Anglik
czekał na nich w towarzystwie innego dżentelmena, który
nieustannie wyglądał przez okno na obłoki i co kilka minut
poruszał krtanią w taki sposób, jakby coś
przełykał z trudnością. Miał minę nieprzytomnego;
w rzeczywistości był niepospolitym człowiekiem, jako
myśliwiec na lwy i głęboki znawca egipskich
starożytności.
W
gabinecie hrabiego-Anglika stał na środku stół przykryty
zielonym suknem i otoczony czterema wysokimi krzesłami; na stole
leżały cztery arkusze papieru, cztery ołówki, dwa
pióra i kałamarz tak wielkich rozmiarów, jakby był
przeznaczony do sitzbadów.
Gdy
wszyscy usiedli, hrabia zabrał głos.
-
Proszę panów - rzekł - baron Krzeszowski przyznaje, że
mógł potrącić pana Wokulskiego, ponieważ jest
roztargniony, człek. W konsekwencji zaś, na nasze
żądanie...
Tu hrabia
spojrzał na swego towarzysza, który z uroczystą miną
coś przełknął.
- Na nasze
żądanie - ciągnął hrabia - baron jest gotów...
przeprosić nawet listownie pana Wokulskiego, którego wszyscy
szanujemy - tek... Cóż panowie na to?
- Nie mamy
upoważnienia do żadnych kroków pojednawczych odparł
Rzecki, w którym ocknął się były oficer
węgierski.
Uczony
egiptolog szeroko otworzył oczy i przełknął dwa razy, raz
po raz.
Na twarzy
hrabiego mignęło zdumienie; w tej chwili jednak opanował
się i odpowiedział tonem suchej grzeczności:
- W takim
razie słuchamy warunków...
- Niech panowie
raczą je podać - odparł Rzecki.
- O!
bardzo prosimy panów - rzekł hrabia.
Rzecki
odchrząknął.
- W takim
razie ośmielę się proponować... przeciwnicy stają o
dwadzieścia pięć kroków, idą naprzód po
pięć kroków...
- Tek.
-
Pistolety gwintowane z muszami... Strzały do pierwszej krwi...-
zakończył Rzecki ciszej.
- Tek.
- Termin,
jeżeli można, jutro przed południem...
- Tek.
Rzecki
ukłonił się, nie wstając z krzesła. Hrabia
wziął arkusz papieru i wśród ogólnego milczenia
przygotował protokół, który Szuman natychmiast
przepisał. Oba dokumenty poświadczono i niespełna w trzy
kwadranse interes był gotowy. Świadkowie Wokulskiego pożegnali
gospodarza i jego towarzysza, który znowu zatopił się w
rozpatrywaniu obłoków.
Gdy
już byli na ulicy, Rzecki odezwał się do Szumana:
- Bardzo
mili ludzie ci panowie z arystokracji...
- Niech
ich diabli porwą!... Niech was wszystkich diabli porwą z waszymi
głupimi przesądami!... - wrzeszczał doktór wywijając
kułakiem.
Wieczorem
pan Ignacy sprowadziwszy pistolety wstąpił do Wokulskiego.
Zastał go samotnego przy herbacie. Rzecki nalał sobie herbaty i
odezwał się:
-
Uważasz, Stachu, to są ludzie wysoce honorowi. Baron, który
jak wiesz, jest bardzo roztargniony, gotów cię przeprosić...
-
Żadnych przeprosin.
Rzecki
umilkł. Pił herbatę i tarł czoło. Po długiej
pauzie rzekł:
-
Naturalnie, zapewneś pomyślał o interesach... na wypadek...
- Nie
spotka mnie żaden wypadek - odparł z gniewem Wokulski.
Pan Ignacy
posiedział jeszcze z kwadrans w milczeniu. Herbata nie smakowała mu,
głowa go bolała. Dokończył szklanki i spojrzawszy na
zegarek, opuścił mieszkanie przyjaciela mówiąc na
pożegnanie:
- Jutro
wyjedziemy o wpół do ósmej rano.
- Dobrze.
Gdy pan Ignacy
wyszedł, Wokulski usiadł do biurka, na arkusiku listowego papieru
napisał kilkadziesiąt wierszy, a na kopercie położył
adres Rzeckiego. Zdawało mu się, że wciąż słyszy
niemiły głos barona:
"Cieszę
się, kuzynko, że triumfują twoi wielbiciele... Przykro mi tylko,
że na mój kószt..."
A gdziekolwiek
spojrzał, widział piękną twarz panny Izabeli oblaną
rumieńcem wstydu.
W sercu
gotowała mu się głucha wściekłość.
Czuł, że jego ręce stają się jak żelazne sztaby,
a ciało nabiera tak dziwnej tęgości, że chyba nie ma kuli,
która by uderzywszy go nie odskoczyła. Przemknął mu przez
głowę wyraz: śmierć, i na chwilę
uśmiechnął się. Wiedział, że śmierć nie
rzuca się na odważnych; staje tylko naprzeciw nich jak zły pies
i patrzy zielonymi oczyma: czy nie zmrużą powieki?
Tej samej nocy;
jak każdej zresztą innej nocy, baron grał w karty. Maruszewicz,
który również był w klubie, przypominał mu o
dwunastej, o pierwszej i o drugiej, ażeby szedł spać, gdyż
z rana zbudzi go o siódmej ; roztargniony baron odpowiadał:
"Zaraz! Zaraz!...", ale przesiedział do trzeciej, o
której to godzinie odezwał się jeden z jego partnerów:
- Basta!
baronie. Prześpij się choć parę godzin, bo będą
ci drżały ręce i spudłujesz.
Słowa te, a
jeszcze bardziej opuszczenie stolika przez partnerów,
otrzeźwiły barona. Wyszedł z klubu, wrócił do domu i
swemu kamerdynerowi, Konstantemu, kazał zbudzić się o
siódmej rano.
- Pewnie
jaśnie pan robi jakieś głupstwo... - mruknął
obrażony sługa. - Cóż tam znowu?... - pytał gniewnie,
rozbierając barona:
- A, ty
błaźnie jakiś - oburzył się baron - myślisz,
że ja będę się przed tobą tłumaczył? - Mam
pojedynek, no?... bo mi się tak podoba. O dziewiątej rano
będę się strzelał z jakimś szewcem czy fryzjerem,
no?... Może mi zabronisz?...
- A niech
się jaśnie pan strzela nawet ze starym diabłem!- odparł
Konstanty. - Tylkom ciekawy, kto weksle jaśnie pana zapłaci?... A
komorne... a utrzymanie domu?... Dlatego, że jaśnie pan co
kwartał ma ciekawość na Powązki, to gospodarz nasyła
nam rejentów, a ja boję się, żebym z głodu nie
umarł... Dobra służba!...
-
Pójdziesz mi ty!... - wrzasnął baron i pochwyciwszy kamasz
rzucił nim za cofającym się kamerdynerem. Kamasz trafił w
ścianę i o mało nie zwalił brązowego posążka
Sobieskiego.
Załatwiwszy
się z wiernym sługą, baron legł na łóżku i
począł zastanawiać się nad swoim opłakanym
położeniem.
"Trzeba
szczęścia - wzdychał - ażeby mieć pojedynek z
kupczykiem. Jeżeli ja go trafię, będę jak myśliwiec,
który wyszedł na niedźwiedzie, a zabił chłopu
cielną krowę. Jeżeli on mnie trafi, wyjdzie na to, jak gdyby
mnie zwalił batem dorożkarz. Jeżeli z obu stron pudło...
Nie, mamy przecież strzelać się do krwi. Niech mnie
roztratują, jeżeli nie wolałbym tego osła przeprosić,
choćby w kancelarii rejenta, ubrawszy się na tę
uroczystość we frak i biały krawat. Ach, podłe czasy
liberalne!... Mój ojciec kazałby takiego zucha oćwiczyć
swoim psiarczykom, a ja muszę dawać mu satysfakcję, jak gdybym
sam sprzedawał cynamon... Niechże już raz przyjdzie ta
głupia rewolucja socjalna i wytłucze albo nas, albo
liberałów..."
Począł
usypiać i marzył, że Wokulski zabił go. Widział, jak
jego trupa dwu posłańców niesie do mieszkania żony, jak
żona mdleje i rzuca mu się na zakrwawione piersi... Jak płaci
wszystkie jego długi i asygnuje tysiąc rubli na pogrzeb i... jak on
zmartwychwstaje i zabiera owe tysiąc rubli na drobne wydatki...
Błogi
uśmiech zaigrał na zniszczonej twarzy barona i - zasnął jak
dziecię.
O siódmej
ledwie go zbudzili Konstanty i Maruszewicz. Baron w żaden sposób
nie chciał wstawać mrucząc, że woli być
zhańbionym i niehonorowym aniżeli zrywać się tak
wcześnie. Dopiero widok karafki z zimną wodą upamiętał
go. Baron wyskoczył z łóżka, uderzył Konstantego,
zwymyślał Maruszewicza, a w duchu przysiągł, że
Wokulskiego zabije.
Lecz gdy
już był ubrany, wyszedł na ulicę, zobaczył
piękną pogodę i wyobraził sobie, że widzi
wschód słońca, nienawiść do Wokulskiego
osłabła w nim i postanowił tylko przestrzelić mu nogę.
"A tak!...
- dodał po chwili. - Drasnę go, a on będzie kulał do
końca życia i będzie opowiadał: tę
śmiertelną ranę otrzymałem w pojedynku z baronem
Krzeszowskim!... To mnie urządzi... Co oni mi narobili, ci moi kochani
sekundanci?... Jeżeli już jakiś kupczyk gwałtem chce do
mnie strzelać, niech strzela przynajmniej wtedy, kiedy idę na spacer,
ale nie w pojedynku... Straszne położenie!... Wyobrażam sobie,
jak moja droga małżonka będzie opowiadać, że biję
się z kupcami..."
Zajechały
powozy. Do jednego wsiadł baron z hrabią-Anglikiem, do drugiego
milczący egiptolog z pistoletami i chirurgiem. Ruszyli w stronę
Bielan, a w parę minut popędził za nimi lokaj barona, Konstanty,
w dorożce. Wierny sługa klął na czym świat stoi i
obiecywał, że w dwójnasób policzy swemu panu koszta tej
wycieczki. Był jednak niespokojny.
W lasku
bielańskim baron i trzej jego towarzysze znaleźli już
partię przeciwną i dwoma grupami udali się w gęstwinę
tuż nad brzegiem Wisły. Doktór Szuman był zirytowany,
Rzecki sztywny, Wokulski posępny. Baron gładząc swój
rzadki zarost przypatrywał mu się z uwagą i myślał:
"On musi
dobrze karmić się, ten kupczyk. Wyglądam przy nim jak
austriackie cygaro przy byku. Niech mnie diabli wezmą, jeżeli nie
strzelę temu błaznowi nad głową albo... wcale nie
strzelę... Tak będzie najlepiej..."
Ale wnet
przypomniał sobie, że pojedynek ma doprowadzić do pierwszej
krwi. Wtedy baron rozzłościł się i nieodwołalnie
postanowił zabić Wokulskiego z miejsca.
"Niech raz
te łyki oduczą się wyzywać nas..." - mówił
sobie baron.
O
kilkadziesiąt kroków od niego Wokulski chodził między
dwoma sosnami tam i na powrót jak wahadło. Teraz nie
myślał o pannie Izabeli; słuchał świergotu
ptaków, którym kipiał cały las, i pluskania Wisły
podmywającej brzegi. Na tle odgłosów spokojnego
szczęścia natury dziwnie odbijało szczękanie stempli w
pistoletach i trzask odwodzonych kurków. W Wokulskim obudziło
się drapieżne zwierzę; cały świat zniknął mu
sprzed oczu, a został tylko jeden człowiek, baron, którego
trupa miał zawlec do nóg obrażonej panny Izabeli.
Postawiono ich
na mecie. Baron był ciągle zakłopotany niepewnością,
co zrobić z kupczykiem, i ostatecznie zdecydował się
przestrzelić mu rękę. Na twarzy Wokulskiego malowała
się tak dzika zajadłość, że zdumiony hrabia-Anglik
pomyślał:
"Tu chyba
nie chodzi ani o klacz, ani o potrącenie na wyścigach!..."
Milczący
dotychczas egiptolog zakomenderował, przeciwnicy wycelowawszy pistolety
ruszyli. Baron zmierzył Wokulskiemu w prawy obojczyk i zniżając
pistolet, delikatnie przycisnął cyngiel. W ostatniej chwili
pochyliły mu się binokle; pistolet zboczył na włos,
wypalił i - kula przeleciała o kilka cali od ramienia Wokulskiego.
Baron
zasłonił twarz lufą i patrząc spoza niej myślał:
Nie trafi
osioł... Mierzy w głowę..."
Nagle uczuł
mocne uderzenie w skroń; zaszumiało mu w uszach, czarne płatki
przeleciały przed oczyma... Wypuścił broń z ręki i
przyklęknął.
- W
głowę!... - krzyknął ktoś.
Wokulski
rzucił pistolet na ziemię i zeszedł z mety. Wszyscy pobiegli do
klęczącego barona, który jednakże zamiast umierać,
mówił wrzaskliwym głosem:
-
Szczególny wypadek! Mam dziurę w twarzy, ząb wybity, a kuli
nie widać... Przecie jej nie połknąłem...
Wtedy egiptolog
podniósł i obejrzał starannie pistolet barona.
- A!... -
zawołał - to jasne... Kula w pistolet, a zamek w szczękę...
Pistolet zdezelowany; bardzo interesujący strzał...
- Czy pan
Wokulski jest zadowolony? - spytał hrabia-Anglik.
- Tak.
Baronowi
chirurg obandażował twarz. Spomiędzy drzew nadbiegł
wystraszony Konstanty,
- A co! -
mówił. - Przepowiadałem, że się jaśnie pan
doigra.
- Milcz,
błaźnie!... - wybełkotał baron. - Jedź mi zaraz do
pani baronowej i powiedz kucharce, że jestem ciężko ranny...
-
Proszę - rzekł uroczyście hrabia-Anglik - ażeby przeciwnicy
podali sobie ręce.
Wokulski
zbliżył się do barona i uścisnął go.
-
Piękny strzał, panie Wokulski - mówił z
trudnością baron, mocno potrząsając Wokulskiego za
rękę. - Zastanwia mnie, że człowiek pańskiego fachu...
Ale może pana to obraża?...
- Wcale
nie!
-
Otóż, że człowiek pańskiego fachu, bardzo
zresztą szanownego, tak dobrze strzela... Gdzie moje binokle?... Ach,
są... Panie Wokulski, proszę o słówko na
osobności...
Oparł
się na ramieniu Wokulskiego i odeszli kilkanaście kroków w
las.
- Jestem
oszpecony - mówił baron - wyglądam jak stara małpa chora
na fluksję. Nie chcę z panem drugiej awantury, bo widzę, że
masz szczęście... Więc powiedz mi pan: za co właściwie
zostałem kaleką?... Bo nie za potrącenie... - dodał
patrząc mu w oczy.
-
Obraziłeś pan kobietę... - odparł cicho Wokulski.
Baron
cofnął się o krok.
- Ach... c'est
ca!... - rzekł. - Rozumiem... Jeszcze raz przepraszam pana, a tam...
wiem, co mi należy zrobić...
- I pan mi
przebacz, baronie - odpowiedział Wokulski.
- Mała
rzecz... bardzo proszę... nic nie szkodzi - mówił baron
targając go za rękę. - Nie powinienem być oszpecony, a co
do zęba... Gdzie mój ząb, doktorze?... proszę
zawińąć go w papierek... A co do zęba, od dawna . już
powinienem wprawić sobie nowe. Nie uwierzysz pan, panie Wokulski, jak mam
popsute zęby...
Pożegnali
się wszyscy bardzo zadowoleni, Baron dziwił się, skąd
człowiek tego fachu tak dobrze strzela, hrabia-Anglik więcej niż
kiedykolwiek był podobny do marionetki, a egiptolog znowu zaczął
obserwować obłoki. W drugiej zaś partii - Wokulski był
zamyślony, Rzecki zachwycony odwagą i uprzejmością barona,
a tylko Szuman zły. I dopiero gdy ich kareta zjechała z górki
obok klasztoru kamedułów, doktór spojrzał na
Wokulskiego i mruknął:
- A to
bydlęta!... I że ja na takich błaznów nie
sprowadziłem policji...
W trzy dni
po dziwnym pojedynku siedział Wokulski zamknięty w gabinecie z
niejakim panem Wiliamem Colins. Służący, którego od dawna
intrygowały te konferencje odbywające się po kilka razy na
tydzień, ścierał kurze w pokoju obocznym i od czasu do czasu
przysuwał bądź oko, bądź ucho do dziurki od klucza.
Widział na stole jakieś książki i to, że jego pan
coś pisze na kajecie; słyszał, że gość zadaje
Wokulskicmu jakieś pytania, na które on odpowiada czasem
głośno i od razu, czasem półgłosem i
nieśmiało... Ale o czym by rozmawiali w tak niezwykły
sposób? lokaj nie mógł odgadnąć, ponieważ
rozmowa toczyła się w obcym języku.
"Jużci,
to nie po niemieczku - mruczał służący - bo przecie wiem,
że się mówi po niemiecku: bite majn her... I nie po francuszku, bo
nie mówią mąsie, bążur, jendi... I nie po
żydowszku, i nie po nijakiemu, więc po jakiemu.?... Musi stary
wymyślać teraz fajn spekulację, kiedy gada tak, że go sam
diabeł nie zrozumie... i wspólnika znalazł... Niech go
wątroba!...
Wtem
zadzwoniono. Czujny sługa odsunął się na palcach ode drzwi
gabinetu, z hałasem wszedł do przedpokoju i po chwili
wróciwszy zapukał do pana.
- Czego chcesz?
- niecierpliwie zapytał go Wokulski wychylając głowę
spomiędzy drzwi.
- Przyszedł
ten pan, czo już u nas bywał - odparł służący i
zapuścił wzrok do pracowni. Ale oprócz kajetu na stole i
rudych faworytów na obliczu pana Colinsa nie dopatrzył nic
szczególnego.
-
Dlaczegóż nie powiedziałeś, że mnie nie ma w domu? -
spytał gniewnie Wokulski.
-
Żapomniałem - odparł służący marszcząc brwi
i machając ręką.
-
Prośże go, ośle, do sali - rzekł Wokulski i
zatrzasnął drzwi gabinetu.
Niebawem w sali
ukazał się Maruszewicz. Już był zmieszany, a zmieszał
się jeszcze bardziej, poznawszy, że Wokulski wita go z
wyraźną niechęcią.
- Przepraszam...
może przeszkadzam... może ważne zajęcia...
- Nie mam w tej
chwili żadnego zajęcia - odpowiedział pochmurnie Wokulski i
lekko zarumienił się. Maruszewicz dostrzegł to. Był pewny,
że w mieszkaniu albo kluje się coś, albo - jest kobieta. W
każdym razie odzyskał odwagę, którą zresztą
miał zawsze wobec ludzi zakłopotanych.
-
Chwileczkę tylko zabiorę szanownemu panu - mówił już
śmielej zniszczony młody człowiek, wdzięcznie
wywijając laseczką i kapeluszem. - Chwileczkę.
- Słucham -
rzekł Wokulski. Usiadł z impetem na fotelu i wskazał
gościowi drugi.
-
Przychodzę przeprosić drogiego pana - mówił z
afektacją Maruszewicz - że nie mogę służyć mu w
sprawie licytacji domu państwa Łęckich...
- A pan
skąd wiesz o tej licytacji?.. - nie na żarty zdziwił się
Wokulski.
- Nie
domyśla się pan? - zapytał z całą swobodą
przyjemny młody człowiek nieznacznie mrugając okiem, bo jeszcze
nie był pewnym swego. - Nie domyśla się drogi pan?.. To ten
poczciwy Szlangbaum...
Nagle
zamilkł, jakby w otwartych ustach ugrzązł mu nie dokończony
frazes, a lewa ręka z laseczką i prawa z kapeluszem opadły na
poręcze fotelu. Tymczasem Wokulski nawet nie poruszył się, tylko
utopił w nim jasne spojrzenie. Śledził nieznacznie fale
przebiegające po obliczu Maruszewicza, jak myśliwy śledzi ugor,
po którym przebiegają płochliwe zające. Przypatrywał
się młodzieńcowi i myślał:
"Ach,
więc to on jest tym porządnym katolikiem, którego Szlangbaum
wynajmuje do licytacji za piętnaście rubelków, ale nie radzi
dawać mu wadium do ręki?... Oho!... I przy odbiorze ośmiuset
rubli za klacz Krzeszowskiego był jakiś zmieszany... Aha!... I
wiadomość o nabyciu przeze mnie klaczy on rozgłosił... Służy od
razu dwom bogom: baronowi i jego małżonce... Tak, ale on za dużo
wie o moich interesach... Szlangbaum popełnił
nieostrożność."
Tak
rozmyślał Wokulski i spokojnym wzrokiem przypatrywał się
Maruszewiczowi. Zniszczony zaś młody człowiek, który w
dodatku był bardzo nerwowy, wił się pod jego spojrzeniem jak
gołąbek pod wzrokiem okularnika. Naprzód nieco pobladł,
potem chciał oprzeć znużone oczy na jakimś obojętnym
przedmiocie, którego na próżno szukał po suficie i
ścianach pokoju, a nareszcie, oblany zimnym potem, uczuł, że nie
może wyrwać swego błędnego wzroku spod wpływu
Wokulskiego. Zdawało mu się, że chmurny kupiec kleszczami
pochwycił mu duszę i że niepodobna mu się oprzeć.
Więc jeszcze parę razy ruszył głową i nareszcie z
całym zaufaniem utonął w spojrzeniu Wokulskiego.
- Panie -
rzekł słodkim głosem. - Widzę, że z panem muszę
grać w otwarte karty... Więc powiem od razu...
- Niech się
pan nie fatyguje, panie Maruszewicz. Ja już wiem, co potrzebuję
wiedzieć.
- Bo pan
dobrodziej złudzony plotkami wyrobił sobie o mnie nieprzychylną
opinią... A tymczasem ja, słowo honoru, mam jak najlepsze
skłonności...
- Niech pan
wierzy, panie Maruszewicz, że moich opinii nie opieram na plotkach.
Wstał z
fotelu i spojrzał w inną stronę, co pozwoliło Maruszewiczowi
nieco oprzytomnieć. Młody człowiek szybko pożegnał
Wokulskiego, opuścił mieszkanie i pędem biegnąc przez
schody, myślał:
"No,
słyszał kto?... Taki kramarz chce mi imponować! Była
chwila, słowo honoru, że chciałem go uderzyć kijem...
Impertynent, słowo honoru... Gotów pomyśleć, że ja
się go boję, słowo honoru... O Boże, jak ciężko
karzesz mnie za lekkomyślność!... Podli lichwiarze
nasyłają mi komornika, za parę dni muszę spłacić
dług honorowy, a ten kupczyk, ten... łajdak!... Ja bym tylko
chciał wiedzieć: co się takiemu zdaje, co on sobie o mnie
wyobraża?.Nic, tylko to.Ale, słowo honoru, on musiał kogoś
zamordować, bo takiego spojrzenia nie może mieć człowiek
przyzwoity. Naturalnie, przecie o mało nie zabił Krzeszowskiego. Ach,
nędzny zuchwalec!... on śmiał w taki sposób patrzeć
na mnie... na mnie, jak Boga kocham!..."
Mimo to na
drugi dzień przyjechał znowu z wizytą do Wokulskicgo, a nie
znalazłszy go w mieszkaniu, kazał dorożkarzowi stanąć
przed sklepem.
W sklepie
przywitał go pan Ignacy rozkładając ręce w taki
sposób, jakby cały sklep oddawał mu do rozporządzenia.
Wewnętrzny głos jednak mówił staremu subiektowi, że
gość ten nie kupi przedmiotu droższego nad pięć rubli
i kto wie, czy jeszcze nie każe zapisać sobie na rachunek.
- Pan
Wokulski?... - spytał Maruszewicz nie zdejmując kapelusza z
głowy.
- W tej
chwili nadejdzie - odpowiedział pan Ignacy z niskim ukłonem.
- W tej
chwili, to znaczy?...
-
Najpóźniej za kwadransik - odparł Rzecki.
-
Zaczekam. Każ pan wynieść rubla dorożkarzowi -
mówił młody człowiek, niedbale rzucając się na
krzesło. Nogi mu jednakże zastygły na myśl, że stary
subiekt może nie kazać wynieść rubla dorożkarzowi. Ale
Rzecki polecenie spełnił, choć już nie kłaniał
się gościowi.
W
parę minut wszedł Wokulski.
Maruszewicz
zobaczywszy wstrętną figurę kupczyka, doświadczył tak
rozmaitych uczuć, że nie tylko nie wiedział, co mówi, ale
nawet o czym myśli. Pamiętał tylko, że Wokulski
zaprowadził go do gabinetu za sklepem, gdzie znajdowała się
żelazna kasa, i powiedział sobie, że uczucia,jakich doznaje na
widok Wokulskiego, są lekceważeniem pomieszanym ze wzgardą.
Później przypomniał sobie, że afekta te starał
się zamaskować wyszukaną grzecznością, która
nawet w jego oczach wyglądała na pokorę.
- Co pan
każe? - spytał go Wokulski, gdy już usiedli. (Maruszewicz nie
umiałby ściśle oznaczyć chwili aktu zajmowania miejsca w
przestrzeni) Mimo to zaczął, niekiedy zacinając się:
-
Chciałem szanownemu panu dać dowód życzliwości...
Pani baronowa Krzeszowska, jak pan wie, chce kupić dom państwa
Łęckich... Otóż jej małżonek, baron,
położył veto na pewnej części jej funduszów,
bez których kupno nie może mieć miejsca... Otóż...
dziś... baron chwilowo znajduje się w kłopocie... Brak mu...
brak mu tysiąca rubli... chciałby zaciągnąć
pożyczkę, bez której... bez której, pojmuje pan, nie
będzie mógł dość energicznie opierać się
woli żony...
Maruszewicz
otarł pot z czoła widząc, że Wokulski znowu przypatruje mu
się badawczo.
-
Więc to baron potrzebuje pieniędzy?
- Tak -
szybko odparł młody człowiek.
- Tysiąca
rubli nie dam, ale tak trzysta... czterysta... I to na kwit z podpisem
barona.
-
Czterysta! - powtórzył machinalnie młody człowiek i nagle
dodał: - Za godzinę przywiozę kwit barona... Pan tu będzie?
-
Będę...
Maruszewicz
opuścił gabinet i za godzinę istotnie wrócił z
kwitem podpisanym przez barona Krzeszowskiego. Wokulski przeczytawszy dokument
włożył go do kasy i w zamian dał Maruszewiczowi czterysta
rubli.
- Baron
postara się w jak najkrótszym czasie... - mruczał Maruszewicz.
- Nic
pilnego - odpowiedział Wokulski. - Podobno baron chory?
- Tak...
trochę... Jutro lub pojutrze wyjeżdża... Zwróci w
najkrótszym...
Wokulski
pożegnał go bardzo obojętnym ruchem głowy.
Młody
człowiek prędko opuścił sklep, zapomniawszy nawet
zwrócić Rzeckiemu rubla wziętego na dorożkę. Gdy
zaś znalazł się na ulicy, odetchnął i począł
myśleć:
"Ach,
podły kupczyk!... Ośmielił się dać mi czterysta rubli
zamiast tysiąca... Boże, jak srogo karzesz mnie za
lekkomyślność... Bylem się odegrał, słowo honoru,
cisnę mu w oczy te czterysta rubli i tamtych dwieście... Boże,
jak nisko upadłem...
Przyszli
mu na myśl kelnerzy różnych restauracyj, markierzy
bilardów i szwajcarzy hotelowi, od których również
bardzo rozmaitymi sposobami wydobywał pieniądze. Ale żaden z
nich nie wydał mu się tak wstrętnym i godnym pogardy jak
Wokulski.
"Słowo
honoru - myślał - dobrowolnie wlazłem mu w te obrzydliwe
łapy... Boże, jak karzesz mnie za
lekkomyślność..."
Lecz
Wokulski po odejściu Maruszewicza był kontent.
"Zdaje
mi się - myślał - że jest to hultaj dużej ręki, a
przy czym sprytny. Chciał ode mnie posady, lecz sam ją znalazł:
śledzi mnie i donosi innym. Mógłby mi narobić
kłopotu, gdyby nie te czterysta rubli, które wziął,
jestem pewny, za sfałszowanym podpisem. Krzeszowski przy całym swoim
bzikostwie i próżniactwie jest człowiek uczciwy... (Czy
próżniak może być uczciwym?...) W żadnym razie nie
poświęciłby interesów czy kaprysów swojej
żony za pożyczkę wziętą ode mnie..."
Zrobiło
mu się przykro; oparł głowę na rękach i
przymknąwszy oczy marzył dalej:
"Co
ja jednak wyrabiam?... Świadomie pomagam hultajowi do zrobienia
łotrostwa. Gdybym dziś umarł, pieniądze te musiałby masie
zwrócić Krzeszowski... Nie, to Maruszewicz poszedłby do
kozy... No, to go nie minie..."
Po chwili
ogarnął go jeszcze czarniejszy pesymizm.
"Cztery
dni temu o mało nie zabiłem człowieka, dziś dla drugiego
postawiłem most do więzienia i - wszystko dla niej za jedno:
merci... No, dla niej także zrobiłem majątek, daję
pracę kilkuset ludziom, pomnożę bogactwa kraju... Czymże
byłbym bez niej? Małym, galanteryjnym kupcem. A dziś
mówią o mnie w całej Warszawie, ba!... Odrobina węgla
porusza okręt dźwigający dolę kilkuset ludzi, a
miłość porusza mnie. A jeżeli mnie spali tak, że
zostanę tylko garścią popiołu?... O Boże jaki to
nędzny świat... Ma rację Ochocki. Kobieta jest podłym
zwierzęciem: bawi się tym, czego nawet nie może
zrozumieć..."
Był
tak pogrążony w bolesnych medytacjach, że nie usłyszał
otwierania drzwi do pokoju i szybkich kroków za sobą. Dopiero
ocknął się poczuwszy dotknięcie czyjejś ręki.
Odwrócił głowę i zobaczył mecenasa z dużą
teką pod pachą i posępnym wyrazem na twarzy.
Wokulski
zerwał się zmieszany, posadził gościa na fotelu ; znakomity
adwokat ostrożnie położył swoją rękę na
stole i szybko pocierając sobie jednym palcem kark rzekł
półgłosem:
- Panie...
panie... panie Wokulski! Kochany panie Stanisławie!... Co to... co to -
wyrabiasz pan dobrodziej?... Protestuję... replikuję... zakładam
apelację od wielmożnego pana Wokulskiego, letkiewicza, do kochanego
pana Stanisława, który z chłopca sklepowego został
uczonym i miał nam zreformować handel zagraniczny. Panie... panie
Stanisławie - tak nie można
To
mówiąc pocierał sobie kark z obu stron i krzywił
się, jakby miał pełne usta chininy.
Wokulski
spuścił oczy i mruczał; adwokat mówił dalej:
- Panie drogi -
jednym słowem - źle słychać. Hrabia Sanocki, pamięta
pan, ten stronnik groszowych oszczędności, chce zupełnie
wycofać się ze spółki... A wie pan dlaczego? Dla dwu
powodów: naprzód, bawisz się pan w wyścigi, a po
wtóre - bijesz go pan na wyścigach. Razem z pańską
klaczą ścigał się jego koń i - przegrał. Hrabia
jest bardzo zmartwiony i mruczy: "Po diabła mam składać
kapitały? Czy po to, ażeby kupcom dawać możność ścigania
się ze mną i chwytania mi nagród sprzed nosa?..."
Na
próżno przekonywałem go - ciągnął
odpocząwszy adwokat że przecież wyścigi są takim
dobrym interesem jak każdy inny, a nawet lepszym, gdyż w ciągu
kilku dni na ośmiuset rublach zarobiłeś pan trzysta; ale hrabia
od razu zamknął mi usta:
"Wokulski -
odparł - całą wygraną i wartość konia oddał
damom na ochronkę, a oprócz tego Bóg wie ile
zapłacił Yungowi i Millerowi..."
- Czy mi nawet
tego robić nie wolno! - wtrącił Wokulski.
- Wolno, panie,
wolno - potakiwał słodko znakomity adwokat.- Wolno robić, ale
robiąc to - powtarzasz pan tylko stare grzechy, zresztą daleko lepiej
spełniane przez innych. Ani zaś ja, ani książę, ani ci
hrabiowie nie po to zbliżyli się do pana, ażebyś
odgrzewał dawne potrawy, tylko - ażebyś wskazał nam nowe
drogi.
- Więc
niech się cofną od spółki - odburknął Wokulski
- ja ich nie wabię...
- I cofną
się - mówił adwokat trzęsąc ręką -
zrób no pan tylko jeszcze jeden błąd...
- Albożem
narobił ich tak wiele!...
- Pyszny pan
jesteś - złościł się mecenas uderzając
ręką w kolano. -- A pan wiesz, co mówi hrabia Liciński,
ten niby-Anglik, ten: "t e k"?. On mówi: "Wokulski jest
to skończony dżentelmen, strzela jak Nemrod, ale... to żaden
kierownik interesu kupieckiego. Bo dzisiaj rzuci miliony w
przedsiębiorstwo, a jutro wyzwie kogo na pojedynek i wszystko
narazi..."
Wokulski aż
cofnął się z fotelem. Ten zarzut nawet nie przyszedł mu do
głowy. Mecenas spostrzegłszy wrażenie postanowił kuć
żelazo, póki gorące,
- Jeżeli
tedy, kochany panie Stanisławie, nie chcesz zmarnować tak
pięknie rozpoczętej sprawy, więc już nie brnij dalej. A
nade wszystko nie kupuj kamienicy Łęckich. Bo gdy włożysz w
nią dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, daruj, ale
spółka rozwieje się jak dym z fajki. Ludzie widząc,
że umieszczasz duży kapitał na sześć lub siedem
procent, stracą wiarę do owych procentów, jakieś im obiecywał,
a nawet... Pojmujesz... Gotowi podejrzewać...
Wokulski
zerwał się od stołu.
- Nie chcę
żadnych spółek!... - krzyknął. - Nie żądam
od nikogo łaski, raczej wyświadczam ją innym. Kto mi nie ufa,
niech sprawdzi cały interes... Przekona się, żem go nie
mistyfikował, ale - i nie będzie moim wspólnikiem. Hrabiowie i
książęta nie mają monopolu na fantazje... Ja mam także
moje fantazje i nie lubię, ażeby mi się wtrącano...
- Powoli...
powoli... uspokój się, kochany panie Stanisławie -
mitygował adwokat, na powrót sadowiąc go na fotelu. -
Więc nie cofasz się od kupna?...
- Nie; ta
kamienica ma dla mnie większą wartość aniżeli
spółka z panami całego świata.
- Dobrze...
dobrze... Więc może byś na pewien czas podstawił kogo
zamiast siebie. W razie ostatecznym nawet ja pożyczę ci firmy, a o
zabezpieczenie własności nie ma kłopotu. Najważniejsza
rzecz- nie zniechęcać ludzi, którzy już są.
Arystokracja, raz zasmakowawszy w interesach publicznych, może do nich
przylgnie, a za rok, za pół roku pan staniesz się i nominalnym
właścicielem kamienicy. Cóż, zgoda?
- Niech i tak
będzie - odparł Wokulski.
- Tak -
mówił adwokat - tak będzie najlepiej. Gdybyś pan sam
kupił ten budynek, znalazłbyś się w fałszywej pozycji
nawet wobec państwa Łęckich. Zazwyczaj nie lubimy tych, którzy
coś po nas dziedziczą, to jedno. A po wtóre - kto
zaręczy, że nie zaczęłyby snuć im się
różne kombinacje po głowach?... Nużby pomyśleli:
kupił za drogo albo za tanio?... Jeżeli za drogo - jak śmie
robić nam łaskę, a jeżeli za tanio, to - wyzyskał nas...
Ostatnich
wyrazów adwokata Wokulski prawie nie słyszał
pochłonięty innymi myślami, które go jeszcze mocniej
opanowały po odejściu gościa.
"Jużci
- mówi do siebie - adwokat ma rację. Ludzie mnie sądzą i
nawet wyrokują: ale że robią to poza moimi plecami, więc
nie wiem o niczym. Dziś dopiero przychodzi mi na myśl wiele
szczegółów. Już od tygodnia kupcy związani ze
mną mają kwaśne miny, a przeciwnicy- triumfują. W sklepie
także coś jest... Ignacy chodzi smutny, Szlangbaum zamyślony.
Lisiecki stał się opryskliwszy niż dawniej, jakby
przypuszczał, że niedługo wylecę z budy. Klejn ma minę
żałosną (socjalista! gniewa się na wyścigi i
pojedynki...), a frant Zięba już zaczyna kręcić się
przy Szlangbaumie... Może przeczuwa w nim przyszłego
właściciela sklepu?... Ach, wy kochani ludzie!..."
Stanął
na progu gabinetu i kiwnął na Rzeckiego; stary subiekt istotnie
był jakiś niewyraźny i swemu pryncypałowi nie patrzył
w oczy.
Wokulski
wskazał mu krzesło i przeszedłszy się parę razy po
ciasnym pokoju, rzekł:
-
Stary!... Powiedz otwarcie: co mówią o mnie?
Rzecki
rozłożył ręce.
- Ach,
Boże, co mówią...
- Gadaj
prosto z mostu - zachęcał go Wokulski.
- Prosto z
mostu?... Dobrze. Jedni mówią, że zaczynasz wariować...
-
Brawo!...
- Drudzy,
że... drudzy, że chcesz zrobić szwindel...
- Niech
mnie...
- A
wszyscy - że zbankrutujesz, i to w niedługim czasie.
- Jak
wyżej - wtrącił Wokulski - a ty, Ignacy, co sam myślisz?
- Ja
myślę - odparł bez wahania - że wklepałeś
się w jakąś grubą awanturę... z której nie
wyjdziesz cały... Chyba że cofniesz się w porę, na co
zresztą masz dosyć rozumu.
Wokulski
wybuchnął.
- Nie
cofnę się! - zawołał. - Człowiek spragniony nie cofa
się od krynicy. Mam zginąć, niech zginę pijąc... Czego
wy zresztą chcecie ode mnie?... Od dzieciństwa żyłem jak
ptak spętany: w służbach, w więzieniach, a choćby i w
tym nieszczęsnym małżeństwie, do którego
zaprzedałem się... A dziś, kiedy rozwinęły mi się
skrzydła, zaczynacie na mnie wrzeszczeć jak swojskie gęsi na
dziką, która zerwała się do lotu... Co mi tam jakiś
głupi sklep albo spółka!... Ja chcę żyć, ja
chcę...
W tej
chwili zapukano do drzwi gabinetu. Ukazał się Mikołaj,
służący Łęckiego, z listem. Wokulski gorączkowo pochwycił pismo,
rozerwał kopertę i przeczytał:
"Szanowny Panie! Córka moja
koniecznie życzy sobie bliżej poznać Pana. Wola kobiety jest
świętą: ja więc proszę Pana na jutro do nas, na obiad
(około szóstej), a Pan - nawet nie próbuj wymawiać
się. Proszę przyjąć zapewnienie wysokiego szacunku.
T. Łęcki"
Wokulski tak osłabł, że
musiał usiąść. Przeczytał list drugi, trzeci, czwarty
raz... Nareszcie oprzytomniawszy odpisał panu Łęckiemu, a
Mikołajowi dał pięć rubli.
Pan Ignacy wybiegł tymczasem na
parę minut do sklepu, a gdy Mikołaj wyszedł na ulicę,
wrócił do Wokulskiego i rzekł, jakby na nowo zaczynając
rozmowę:
- Zawsze jednak, kochany Stachu, rozejrzyj
się w sytuacji, a może sam się cofniesz...
Wokulski cicho gwiżdżąc
zasadził kapelusz i oparłszy rękę na ramieniu starego
przyjaciela, odparł:
- Posłuchaj. Gdyby mi się ziemia
rozstąpiła pod nogami... rozumiesz?... Gdyby mi niebo miało
zawalić się na łeb - nie cofnę się, rozumiesz?... Za
takie szczęście oddam życie...
- Za jakie szczęście?.. -
spytał Ignacy.
Ale Wokulski już wyszedł przez
tylne drzwi.
|