ROZDZIAŁ CZTERNASTY:
DZIEWICZE MARZENIA
Od Wielkiejnocy panna Izabela często
myślała o Wokulskim, a we wszystkich medytacjach uderzał ją
niezwykły szczegół: człowiek ten przedstawiał
się coraz inaczej.
Panna Izabela miała dużo
znajomości i niemały spryt do charakteryzowania ludzi.
Otóż każdy z jej dotychczasowych znajomych posiadał
tę własność, że można go było
streścić w jednym zdaniu. Książę był to patriota,
jego adwokat - bardzo zręczny, hrabia Liciński pozował na
Anglika, jej ciotka była dumną, prezesową - dobrą, Ochocki
- dziwakiem, a Krzeszowski - karciarzem. Słowem: człowiek - była
to jakaś zaleta albo wada, niekiedy zasługa, najczęściej
tytuł lub majątek, który miał głowę, ręce
i nogi i ubierał się więcej albo mniej modnie.
Dopiero w Wokulskim poznała nie tylko
nową osobistość, ale niespodziewane zjawisko. Jego niepodobna
było określić jednym wyrazem, a nawet stoma zdaniami. Nie
był też do nikogo podobny, a jeżeli w ogóle można go
było z czymś porównywać, to chyba z jakąś
okolicą, przez którą jedzie się cały dzień i
gdzie spotyka się równiny i góry, lasy i łąki,
wody i pustynie, wsie i miasta. I gdzie jeszcze, spoza mgieł horyzontu,
wynurzają się jakieś niejasne widoki, już niepodobne do
żadnej rzeczy znanej. Ogarniało ją zdumienie i pytała
się: czy to jest gra podnieconej imaginacji, czy naprawdę istota nadludzka,
a przynajmniej - poza salonowa?
Wtedy zaczęła sobie
rejestrować doznane wrażenia.
Pierwszy raz - wcale go nie widziała,
czuła tylko zbliżający się jakiś ogromny cień.
Był ktoś, który rzucił
parę tysięcy rubli na dobroczynność i na ochronę jej
ciotki; potem ktoś grał z jej ojcem w karty w resursie i co
dzień przegrywał; potem ktoś, który wykupił weksle
jej ojca (może to nie Wokulski?...), następnie jej serwis, a
następnie dostarczył różnych rzeczy do przyozdobienia
grobu Pańskiego.
Ten ktoś był to zuchwały
dorobkiewicz, który od roku ścigał ją spojrzeniami w
teatrach i na koncertach. Był to cyniczny brutal, który
dorobił się majątku na podejrzanych spekulacjach po to,
ażeby kupić sobie reputację u ludzi, a ją, pannę
Izabelę Łęcką, u jej ojca!...
Z tej epoki pamiętała tylko jego
grubo ciosaną figurę, czerwone ręce i szorstkie obejście,
które obok grzeczności innych kupców wydawało się
nieznośnym, a na tle wachlarzy, sakwojażów, parasoli, lasek i
tym podobnych galanteryj - po prostu śmieszne. Był to przebiegły
i bezczelny kupczyk, który w swoim sklepie pozował na upadłego
ministra. Był wstrętny, nawet śmiertelnie nienawistny, gdyż
poważył się udzielać im zasiłki w formie kupna serwisu
albo przegranych w karty do ojca.
Dziś jeszcze myśląc o tym,
panna Izabela szarpała na sobie suknię. Niekiedy rzuciwszy się
na szezlong biła pięściami sprężyny i szeptała:
- Nikczemnik!... nikczemnik!...
Sam widok niedoli, w jaką staczał
się jej dom, już napełniał ją rozpaczą. A
cóż dopiero, gdy ktoś wdarł się za zasłonę
jej najskrytszych tajemnic i śmiał opatrywać rany, które
ukryłaby przed samym Bogiem. Wszystko mogłaby przebaczyć,
oprócz tego ciosu, jaki zadano jej dumie.
Tu zaszła zmiana dekoracji.
Wystąpił inny człowiek, który bez cienia dwuznacznej
myśli powiedział jej w oczy, że kupił serwis, żeby
zrobić na nim interes. A zatem on czuł, że panny Izabeli
Łęckiej wspierać nie wolno, i gdyby to nawet zrobił, nie
tylko nie szukałby rozgłosu albo wdzięczności, ale nawet -
nie śmiałby myśleć o tym.
Ten sam człowiek wypędził ze
sklepu Mraczewskiego, który poważył się
złośliwie o niej mówić. Na próżno wrogowie
panny Izabeli, baron i baronowa Krzeszowscy, wstawiali się za tym
młodzieńcem; na próżno odezwała się za nim
hrabina ciotka, która rzadko dziękowała, a jeszcze rzadziej
prosiła. Wokulski nie ustąpił... Lecz jedno słówko
jej, panny Izabeli, pokonało nieugiętego człowieka; nie tylko
cofnął się, ale nawet dał Mraczewskiemu lepszą
posadę. Nie robi się takich ustępstw dla kobiety, której
się nie czci.
Szkoda tylko, że prawie w tej samej
chwili w jej czcicielu odezwał się pyszny dorobkiewicz, który
na kwestyjną tacę rzucił rulon
półimperiałów. Ach, jakież to było
kupieckie!... I jak on nic nie rozumie po angielsku, nie ma wyobrażenia o
języku, który jest modnym!...
Trzecia faza. Zobaczyła Wokulskiego w
salonie ciotki w pierwszy dzień Wielkiejnocy i spostrzegła, że
on o całą głowę przerasta towarzystwo.
Najarystokratyczniejsi ludzie ubiegali się o znajomość z nim, a
on, ten brutalny parweniusz, odrzynał się od nich jak ogień od
dymu. Chodził niezręcznie, ale śmiało, jakby salon ten
był jego niezaprzeczoną własnością i posępnie
słuchał komplimentów, którymi go zasypywano. Potem
wezwała go do siebie najczcigodniejsza z matron, prezesowa, i po kilku
minutach rozmowy z nim rzewnie zapłakała... Czyżby ten z
czerwonymi rękoma parweniusz?...
Teraz dopiero spostrzegła panna Izabela,
że Wokulski ma twarz niepospolitą. Rysy wyraziste i stanowcze,
włos jakby najeżony gniewem, mały wąs, ślad
bródki, kształty posągowe, wejrzenie jasne i przejmujące...
Gdyby ten człowiek zamiast sklepu posiadał duże dobra ziemskie -
byłby bardzo przystojnym; gdyby urodził się księciem -
byłby imponująco piękny. W każdym razie przypominał
Trostiego, pułkownika strzelców, i - naprawdę - posąg
gladiatora zwycięzcy.
W tym czasie od panny Izabeli odsunęli
się prawie wszyscy.
Wprawdzie starsi panowie jeszcze obsypywali
ją grzecznościami z powodu piękności i elegancji, za to
młodzi, szczególnie utytułowani lub majętni, traktowali
ją chłodno a krótko; gdy zaś, zmęczona samotnością
i banalnymi frazesami, nieco żywiej odezwała się do
którego, patrzył na nią z wyraźnym przestrachem jakby
lękając się, że ona chwyci go za szyję i natychmiast
pociągnie do ołtarza.
Świat salonów kochała panna
Izabela na śmierć i życie, wyjść z niego mogła
tylko do grobu, ale z każdym rokiem, a nawet miesiącem, mocniej
gardziła ludźmi; pojąć nie mogła, ażeby
kobietę, tak jak ona piękną, dobrą i dobrze wychowaną,
świat opuszczał dlatego tylko, że nie ma majątku!.,.
"Cóż to za ludzie, Boże
miłosierny!..." - szeptała nieraz, patrząc spoza firanek na
przejeżdżające powozy elegantów, którzy pod
rozmaitymi pozorami odwracali głowę od jej okien, ażeby się
nie kłaniać. Czyżby sądzili, że ona wygląda
ich?...
A przecież istotnie ona do nich
wyglądała!...
Wówczas gorące łzy
napływały jej do oczu; gryzła z gniewu piękne usta i
szarpiąc taśmy zasłaniała okna firankami.
"Cóż to za ludzie!...
Cóż to za ludzie!..." - powtarzała, wstydząc
się jednak sama przed sobą rzucić na nich jakiś ostrzejszy
epitet, gdyż należeli do świata. Nikczemnikiem, według jej
wyobrażeń, można było nazwać tylko Wokulskiego.
Na domiar szyderstwa losu z całej
niegdyś falangi zostało jej tylko dwu wielbicieli. Ochockim nie
łudziła się: on więcej zajmował się
jakąś latającą maszyną (co za obłęd!) aniżeli
nią. Za to asystowali jej, zresztą nie narzucając się
zbytecznie, marszałek i baron. Marszałek nasuwał jej na
myśl zabitego i oparzonego wieprza, jakie czasem spotykała w
rzeźniczych furgonach na ulicy; baron znowu wydawał się jej
podobnym do niewyprawionej skóry, których całe stosy
można widywać na wozach. Obaj stanowili dziś ostatnie jej
otoczenie, nawet skrzydła, jeżeli jak mówiono, była
naprawdę aniołem!... Okropna kombinacja dwu tych starców
prześladowała pannę Izabelę dniem i nocą. Czasem zdawało
się jej, że jest potępiona i że już za życia
rozpoczęło się dla niej piekło.
W podobnych chwilach jak topielec,
który zwraca oczy do światła na dalekim brzegu, panna Izabela
myślała o Wokulskim. I w bezmiarze goryczy doznawała cienia ulgi
wiedząc, że jednak szaleje za nią człowiek niepospolity, o
którym dużo mówiono w towarzystwie. Wtedy przychodzili jej
na myśl sławni podróżnicy albo zbogaceni
przemysłowcy amerykańscy, którzy przez szereg lat
ciężko pracowali w kopalniach, a których od czasu do czasu z
daleka pokazywano jej na paryskich salonach.
"Widzi pani tego - szczebiotała
jakaś hrabianka, niedawno wypuszczona z klasztoru, pochylając
wachlarz w pewnym kierunku - widzi pani tego pana, który wygląda,
na woźnicę omnibusów... To podobno jakiś wielki człowiek,
który coś odkrył, tylko nie wiem co: kopalnię złota
czy też biegun północny... Nawet nie pamiętam, jak
się nazywa, ale zapewnił mnie jeden margrabia z akademii, że ten
pan mieszkał dziesięć lat pod biegunem, nie... mieszkał pod
ziemią... Okropny człowiek!... Ja będąc na jego miejscu
umarłabym z samego strachu... A pani czy także by umarła?...
Gdyby Wokulski był takim
podróżnikiem, a przynajmniej górnikiem, który
zrobił miliony, dziesięć lat mieszkając pod ziemią!...
Ale on był tylko kupcem, w dodatku - galanteryjnym!... Nie umiał
nawet po angielsku, co chwilę odzywał się w nim dorobkiewicz,
który w młodym wieku restauracyjnym gościom przynosił
jedzenie z kuchni. Taki człowiek, co najwyżej, mógł by
być dobrym doradcą, nawet nieocenionym przyjacielem (w gabinecie, gdy
nie ma gości). Nawet... mężem, boć spotykają ludzi
straszne nieszczęścia. Ale kochankiem... No, to byłoby po prostu
śmieszne... W razie potrzeby najarystokratyczniejsze damy kąpią
się w błotnych wannach; lecz bawić się w błocie
mógłby tylko szaleniec.
Czwarta faza. Panna Izabela kilka razy
spotkała Wokulskiego w Łazienkach i nawet raczyła
odpowiadać na jego ukłony. Między zielonymi drzewami i obok
posągów grubianin ten wydał jej się znowu innym aniżeli
za kontuarem sklepu. Gdybyż on miał dobra ziemskie, z parkiem,
pałacem, sadzawką?... Prawda, że dorobkiewicz, ale podobno
szlachcic, synowiec oficera... Przy marszałku i baronie wygląda jak
Apollo, arystokracja coraz więcej mówi o nim, a ten wybuch łez
prezesowej?...
Nadto prezesowa w oczywisty sposób
popierała Wokulskiego u swojej przyjaciółki hrabiny i jej
siostrzenicy, panny Izabeli. Parogodzinne spacery z ciotką po
Łazienkach były tak nudne, a pogadanki o modach, ochronach i
projektowanych w świecie małżeństwach tak dokuczliwe,
iż panna Izabela miała nawet trochę żalu do Wokulskiego,
że nie zbliża się do nich w czasie spaceru i choć z
kwadrans nie porozmawia. Dla osoby z towarzystwa ciekawą jest rozmowa z
tego rodzaju ludźmi, a pannie Izabeli chłopi na przykład
wydawali się nawet zabawnymi swym odrębnym językiem i
logiką.
Chociaż kupiec galanteryjny, a do tego
jeżdżący własnym powozem, nie musi być tak zabawny jak
chłop...
Bądź co bądź panna
Izabela nie doznała przykrej niespodzianki usłyszawszy pewnego dnia
od prezesowej, że pojedzie z nią i z hrabiną do Łazienek i
- że zatrzyma Wokulskiego.
- Nudzimy się, niech więc nas bawi
- mówiła staruszka.
Gdy zaś około pierwszej
wjeżdżając do łazienkowskiego parku prezesowa ze
znaczącym uśmiechem rzekła do panny Izabeli:
- Mam przeczucie, że go tu gdzieś
spotkamy...
Panna Izabela lekko zarumieniła się
i postanowiła wcale nie rozmawiać z Wokulskim, a przynajmniej
traktować go z góry, ażeby sobie nic nie wyobrażał.
O miłości, naturalnie, w owym "wyobrażaniu sobie" mowy
być nie mogło. Panna Izabela jednak nie życzyła sobie nawet
poufałej życzliwości.
"I ogień jest przyjemny,
szczególnie w zimie - myślała - ale... w pewnym
oddaleniu."
Tymczasem
Wokulskiego nie było w Łazienkach.
"Jak
to, on nie czekał? - mówiła do siebie panna Izabela - chyba
jest chory..."
Nie
sądziła, ażeby Wokulski miał jakiś pilniejszy interes
na świecie aniżeli widzenie się z nią; gdyby się
zaś spóźnił, postanowiła nie tylko traktować go
z góry, ale nawet okazać mu niezadowolenie.
"Jeżeli
punktualność - mówiła sobie dalej - jest grzecznością
królów, to już co najmniej powinna być obowiązkiem
kupców!.. "
Upłynęło
pół godziny, godzina, dwie - należało wracać do
domu, a Wokulski nie przychodził ; nareszcie panie wsiadły do karety:
hrabina zimna jak zwykle, prezesowa nieco roztargniona, a panna Izabela
rozgniewana. Oburzenie nie zmniejszyło się, gdy wieczorem ojciec
powiedział jej, że od południa był na sesji u księcia,
gdzie Wokulski przedstawił projekt olbrzymiej spółki handlowej
i w zblazowanych magnatach obudził formalny zapał,
- Od dawna
przeczuwałem - zakończył pan Łęcki - że przy
pomocy tego człowieka uwolnię się od troskliwości mojej
familii i znowu stanę, jak powinienem!
- Ale do
spółki, ojcze, potrzeba pieniędzy - odparła panna Izabela
lekko wzruszając ramionami.
- Dlatego
też pozwalam sprzedać naszą kamienicę; wprawdzie długi
pochłoną ze sześćdziesiąt tysięcy rubli, ale
zawsze zostanie mi jeszcze - co najmniej - czterdzieści.
- Ciotka
mówiła, że za kamienicę nikt nie da więcej nad
sześćdziesiąt...
- Ach,
ciotka!... - oburzył się pan Tomasz. - Ona zawsze mówi to, co
mogłoby mnie zmartwić albo poniżyć.
Sześćdziesiąt tysięcy daje Krzeszowska, która
utopiłaby nas w łyżce wody... mieszczanka!... Ale rozumie
się, ciotka jej potakuje, bo tu chodzi o mój dom, o moje
stanowisko...
Zarumienił
się i zaczął sapać; lecz nie chcąc gniewać
się przy córce, pocałował ją w czoło i
poszedł do swego gabinetu.
"A
może ojciec ma rację?... - myślała panna Izabela. -
Może on naprawdę jest praktyczniejszy od wszystkich, którzy go
tak surowo sądzą? Przecież ojciec pierwszy poznał się
na tym... Wokulskim...
A jednak
cóż za gbur z tego człowieka. Nie przyszedł do
Łazienek, choć prezesowa z pewnością musiała go
zaangażować. Zresztą może i lepiej: pięknie byśmy
wyglądały, gdyby spotkał nas kto znajomy na spacerze z kupcem
galanteryjnym!"
Przez
parę dni następnych panna Izabela słyszała tylko o
Wokulskim. Salony rozbrzmiewały jego nazwiskiem. Marszałek
przysięgał, że Wokulski musi pochodzić ze starożytnego
rodu, a baron, znawca męskiej piękności (po pół dnia
spędzał przed lustrem), twierdził, że Wokulski jest -
"wcale... wcale..." Hrabia Sanocki zakładał się,
że jest to pierwszy rozumny człowiek w kraju - hrabia Liciński
głosił, że ten kupiec wzorował się na angielskich
przemysłowcach, a książę - tylko zacierał ręce i uśmiechając
się mówił: "Aha?..."
Nawet
Ochocki, odwiedziwszy któregoś dnia pannę Izabelę,
opowiedział jej, że byli z Wokulskim na spacerze w Łazienkach.
- O
czymżeście rozmawiali?... - zapytała zdziwiona. - Bo chyba nie o
machinach latających...
- Bah! - odmruknął
zamyślony kuzynek. - Wokulski jest chyba jedynym człowiekiem w
Warszawie, z którym można o tym mówić. To numer...
"Jedyny
rozumny... jedyny kupiec... jedyny, który może dogadać
się z Ochockim?.. - myślała panna Izabela. - Czymże jest
naprawdę ten człowiek?... Ach! już wiem..."
Zdawało
jej się, że odgadła Wokulskiego. Jest to ambitny spekulant,
który chcąc wedrzeć się do salonów
pomyślał o ożenieniu się z nią,
zubożałą panną znakomitego rodu. Nie w innym też celu
skarbił sobie względy jej ojca, hrabiny ciotki i całej
arystokracji. Przekonawszy się jednak, że i bez niej wciśnie
się między wielkich panów, nagle ostygnął w
miłości i... nawet nie przyszedł do Łazienek!...
"Winszuję
mu - mówiła sobie. - Ma wszystkie zalety potrzebne do zrobienia
kariery: niebrzydki, zdolny, energiczny, a nade wszystko bezczelny i
nikczemny... Jak on śmiał udawać zakochanego we mnie i z
jaką łatwością... Doprawdy, że ci parweniusze
zdystansują nas nawet w obłudzie... Cóż to za
nędznik!..."
Oburzona
chciała zapowiedzieć Mikołajowi, ażeby nigdy nie
wpuścił Wokulskiego za próg salonu... Najwyżej do
gabinetu pana, gdyby do nich przyszedł z interesem. Lecz przypomniawszy
sobie, że Wokulski wcale nie zapraszał się do nich, zarumieniła
się ze wstydu.
Wtem
dowiedziała się od pani Meliton o nowym zatargu barona Krzeszowskiego
z żoną i o tym, że baronowa kupiła od niego klacz za
osiemset rubli, ale - że pewnie ją zwróci, gdyż za kilka
dni ma odbyć się wyścig, a baron porobił duże
zakłady.
-
Może nawet państwo baronowie pogodzą się przy tej okazji
zauważyła pani Meliton.
- Ach,
cóż bym dała za to, ażeby baron nie dostał klaczy i
przegrał zakłady!.. - zawołała panna Izabela.
W
parę zaś dni dowiedziała się pod wielkim sekretem od panny
Florentyny, że baron nie odzyska swojej klaczy, gdyż kupił
ją Wokulski...
Tajemnica
była jeszcze tak zachowywaną, że kiedy panna Izabela poszła
z wizytą do ciotki, zastała hrabinę i prezesowę
naradzające się nad pogodzeniem państwa Krzeszowskich za
pomocą owej klaczy.
- Nic z
tego nie będzie - wtrąciła ze śmiechem panna Izabela.- Baron nie dostanie swojej
klaczy.
- Może
założysz się? - spytała chłodno hrabina.
- Owszem,
jeżeli wygram od cioci tę bransoletę z szafirów...
Zakład
stanął, dzięki czemu hrabina i panna Izabela były wysoce
zainteresowane w wyścigach.
Przez
chwilę panna Izabela lękała się: powiedziano jej, że
baron daje Wokulskiemu czterysta rubli odstępnego i że hrabia
Liciński podjął się między nimi pośrednictwa.
Nawet szeptano w salonie hrabiny, że Wokulski nie dla pieniędzy, ale
dla hrabiego musi zgodzić się na ten układ. A wówczas
panna Izabela pomyślała:
"Zgodzi
się, jeżeli jest chciwym parweniuszem, ale nie zgodzi się,
jeżeli..."
Nie
śmiała dokończyć frazesu. Wyręczył ją
Wokulski. Nie sprzedał klaczy i sam puścił ją w szranki.
"On
jednakże nie jest tak nikczemnym" - rzekła do siebie.
I pod
wpływem tej idei rozmawiała z Wokulskim na wyścigach bardzo
łaskawie.
Jednakże
nawet za ten drobny objaw życzliwości panna Izabela robiła sobie
w duchu wymówki:
"Po co on
ma wiedzieć, że nas interesuje jego wyścig?.., Nie więcej
od innych. A po co ja mu powiedziałam, że <<musi
wygrać...>>? Albo co znaczyła jego odpowiedź:
<<wygram, jeżeli pani zechce...>>? On już zapomina, kim
jest. Ale mniejsza, jeżeli za parę grzecznych słówek
Krzeszowski rozchoruje się ze złości."
Krzeszowskiego
nienawidziła panna Izabela. Kiedyś umizgał się do niej, a
odtrącony, mścił się. Wiedziała, że nazywał
ją za oczy - starzejącą się panną, która
wyjdzie za swego lokaja. Tego było dosyć, ażeby
pamiętać mu całe życie. Lecz baron, nie poprzestając
na nieszczęsnym frazesie, nawet wobec niej zachowywał się
cynicznie, drwiąc z jej starych wielbicieli i robiąc aluzje do ich
majątkowej ruiny. Że zaś i panna Izabela od niechcenia
przypominała mu jego żonę, mieszczankę, z którą
połączył się dla pieniędzy, a nic od niej nie
mógł wydobyć, więc toczyła się między nimi
walka ostra, czasami nawet przykra.
Dzień
wyścigów był dla panny Izabeli triumfem, dla barona -
klęską i wstydem. Wprawdzie przyjechał na plac i udawał
bardzo wesołego, ale w sercu kipiał mu gniew. Gdy zaś jeszcze
zobaczył, że Wokulski nagrodę i cenę konia
złożył na ręce panny Izabeli, stracił władzę
nad sobą i przybiegłszy do powozu zrobił skandal.
Dla panny
Izabeli impertynenckie spojrzenia barona i otwarte nazwanie Wokulskiego jej
wielbicielem były strasznym ciosem. Zabiłaby barona, gdyby to
uchodziło dobrze wychowanym kobietom. Cierpienie jej było tym
dokuczliwsze, że hrabina słuchała jego wybuchu spokojnie,
prezesowa z zakłopotaniem, a ojciec nie odzywał się nawet, od
dawna uważając Krzeszowskiego za wariata, którego należy
nie drażnić, ale traktować pobłażliwie.
W takiej chwili
(kiedy już zaczęto spoglądać na nich z innych
powozów) przyszedł pannie Izabeli na pomoc Wokulski. I nie tylko
przerwał baronowi tok jego niezadowoleń, ale wyzwał go na
pojedynek. O tym żadne z nich nie wątpiło; prezesowa wprost
zlękła się o swego faworyta, a hrabina zrobiła uwagę,
że Wokulski nie mógł postąpić inaczej, ponieważ
baron zbliżając się do powozu potrącił go i nie
przeprosił.
- Więc sami
powiedzcie - mówiła wzruszonym głosem prezesowa - czy godzi
się pojedynkować o taką drobnostkę? Wszyscy przecież
wiemy, że Krzeszowski jest roztargniony i
półgłówek... Najlepszy dowód w tym, co nam
nagadał...
- To prawda -
odezwał się pan Tomasz - ależ Wokulski nie ma obowiązku
wiedzieć o tym, a upomnieć się musiał.
- Pogodzą
się! - wtrąciła niedbale hrabina i kazała jechać do
domu.
Wtedy to panna
Izabela dopuściła się najgorszego wykroczenia przeciw swoim
pojęciom i... w znaczący sposób ścisnęła
Wokulskiego za rękę.
Już
dojeżdżając do rogatek, nie mogła sobie tego darować.
"Jak
można było zrobić coś podobnego?... Co sobie taki
człowiek pomyśli?..." - mówiła w duchu. Ale wnet
ocknęło się w niej uczucie sprawiedliwości i musiała
przyznać, że t e n człowiek nie jest byle jakim.
"Ażeby
zrobić mi przyjemność (bo z pewnością nie miał
innych powodów), podstawił baronowi nogę kupując konia...
Całą wygraną (stanowczy dowód bezinteresowności) złożył
na ochronę, i to na moje ręce (baron widział to). A nade
wszystko, jakby odgadując moje myśli, wyzwał go na pojedynek...
No, dzisiejsze pojedynki kończą się zwykle szampanem; ale zawsze
baron przekona się, że jeszcze nie jestem tak starą... Nie, w
tym Wokulskim jest coś... Szkoda tylko, że jest galanteryjnym kupcem.
Przyjemnie byłoby mieć takiego wielbiciela, gdyby... gdyby
zajmował inne stanowisko w świecie."
Wróciwszy
do domu, panna Izabela opowiedziała pannie Florentynie o wyścigowych
przygodach, a w godzinę - już nie myślała o nich. Gdy
zaś ojciec późno w nocy doniósł jej, że
Krzeszowski wybrał na sekundanta hrabiego Licińskiego, który
bezwarunkowo żąda, ażeby Wokulski został przeproszony przez
barona, panna Izabela zrobiła pogardliwy grymas ustami.
"Szczęśliwy
człowiek! - myślała. - Mnie obrażają, a jego
będą przepraszać. Ja, gdyby ktoś przy mnie obraził
ukochaną, nie pozwoliłabym się przeprosić. On, naturalnie,
zgodzi się..."
Gdy już
położyła się do łóżka i zaczęła
usypiać, nagle przyszła jej nowa myśl:
"A
jeżeli Wokulski nie zechce przeprosin?... Przecież ten sam hrabia
Liciński układał się z nim o klacz i nic nie
wskórał!... Ach, Boże, co też mi się snuje po
głowie" - odpowiedziała sobie wzruszając ramionami i
zasnęła.
Na drugi
dzień do południa ojciec, ona i panna Florentyna byli pewni, że
Wokulski pogodzi się z baronem i że nawet inaczej nie wypada mu
postąpić. Dopiero po południu pan Tomasz wyszedł na miasto
i wrócił na obiad bardzo zakłopotany.
-
Cóż to, ojcze? - spytała go panna Izabela, uderzona wyrazem
jego twarzy.
- Fatalna
historia! - odparł pan Tomasz rzucając się na skórzany
fotel. - Wokulski odrzucił przeproszenie, a jego sekundanci postawili
ostre warunki.
- I
kiedyż to?... - spytała ciszej.
- Jutro
przed dziewiątą - odpowiedział pan Tomasz i otarł pot z
czoła. - Fatalna historia - ciągnął dalej. - Między
naszymi wspólnikami popłoch, bo Krzeszowski strzela doskonale...
Gdyby zaś ten człowiek zginął, wszystkie moje rachuby na
nic. Straciłbym w nim prawą rękę... jedynego możliwego
wykonawcę moich planów... Jemu jednemu powierzyłbym
kapitały i jestem pewny, że miałbym co najmniej osiem
tysięcy rubli rocznie... Los prześladuje mnie nie na żarty!...
Zły
humor pana domu źle oddziałał na innych; obiadu nikt nie
jadł. Po obiedzie pan Tomasz zamknął się w gabinecie i
chodził wielkimi krokami, co było dowodem niezwykłego
wzruszenia.
Panna
Izabela także poszła do swego gabinetu i jak zwykle w chwilach
zdenerwowania położyła się na szezlongu. Opanowały
ją posępne myśli.
"Krótko
trwał mój triumf - mówiła sobie. - Krzeszowski
naprawdę dobrze strzela... Jeżeli zabije jedynego człowieka, który
dziś ujmuje się za mną, to co? Pojedynek jest istotnie
barbarzyńskim zabytkiem. Bo Wokulski (biorąc go ze strony moralnej)
więcej jest wart od Krzeszowskiego, a jednak... może
zginąć!... Ostatni człowiek, w którym pokładał
nadzieję mój ojciec."
Tu odezwała
się w pannie Izabeli rodowa pycha.
"No -
mój ojciec nie potrzebuje przecież łaski Wokulskiego;
powierzyłby mu swój kapitał, otoczyłby go protekcją,
a on płaciłby mu procenta; w każdym razie szkoda go..."
Przyszedł
jej na myśl stary rządca ich niegdyś majątku, który
służył u nich trzydzieści lat i którego bardzo
lubiła, bardzo mu ufała; może Wokulski obojgu im
zastąpiłby nieboszczyka, a jej rozsądnego powiernika i -
zginie!...
Jakiś
czas leżała z zamkniętymi oczyma nie myśląc o niczym;
potem przyszły jej do głowy niesłychanie dziwne kombinacje.
"Co
za szczególny traf! - mówiła w sobie. - Jutro walczyć
będą z jej powodu dwaj ludzie, którzy ją śmiertelnie
obrazili: Krzeszowski złośliwymi drwinami, Wokulski - ofiarami, jakie
ośmielił się ponosić dla niej. Ona mu już prawie
przebaczyła i kupno serwisu, i owe weksle, i owe przegrane w karty do
ojca, z ktorych przez parę tygodni utrzymywał się cały
dom... (Nie, jeszcze mu nie przebaczyła i nie przebaczy nigdy!...) Ale choćby
nawet, to jednak - za jej obrazę ujęła się
sprawiedliwość boska... I kto jutro zginie?... Może obaj. W
każdym razie ten, który poważył się pannie Izabeli
Łęckiej ofiarować pomoc pieniężną. Człowiek
taki, jak kochanek Kleopatry, żyć nie może..."
Tak
myślała zanosząc się od płaczu; żal jej było
oddanego sługi, a może powiernika; ale korzyła się przed
wyrokami Opatrzności, która nie przebacza obrazy wyrządzonej
pannie Łęckiej.
Gdyby
Wokulski mógł w tej chwili zajrzeć w jej duszę,
uciekłby z przestrachem i uleczyłby się ze swego
obłędu.
Swoją
drogą panna Izabela nie spała przez całą noc. Ciągle
stał jej przed oczyma obraz jakiegoś francuskiego malarza
przedstawiający pojedynek. Pod grupą zielonych drzew dwaj czarno
ubrani mężczyźni mierzyli do siebie z pistoletów.
Potem
(czego już nie było na obrazie) jeden z nich padł uderzony
kulą w głowę. Był to Wokulski. Panna Izabela nawet nie
poszła na jego pogrzeb nie chcąc zdradzić się ze
wzruszeniem. Ale w nocy parę razy płakała. Żal jej było
tego nadzwyczajnego parweniusza, tego wiernego niewolnika, który swoje
zbrodnie względem niej odpokutował śmiercią dla niej.
Zasnęła
dopiero o siódmej rano i spała jak drewno do południa. Przed
samą dwunastą obudziło ją nerwowe pukanie do drzwi
sypialni.
- Kto tam?
- Ja -
odpowiedział jej ojciec radosnym głosem. - Wokulski nietknięty,
baron raniony w twarz!
- Czy
tak?...
Miała
migrenę, więc została w łóżku do czwartej po
południu. Była kontenta, że baron został ranny, a
zdziwiona, że opłakany przez nią Wokulski nie zginął.
Wstawszy
tak późno panna Izabela wyszła przed obiadem na krótki
spacer w Aleje.
Widok
pogodnego nieba, pięknych drzew, przelatujących ptaków i
wesołych ludzi zatarł ślady jej nocnych przywidzeń; gdy
zaś jeszcze z kilku przejeżdżających powozów
spostrzeżono ją i powitano, w sercu jej ocknęło się
zadowolenie.
"Jednakże
Pan Bóg jest łaskawy - myślała - gdy ocalił
człowieka, który może się nam przydać. Ojciec tak
liczy na niego, a i ja nabieram ufności. O ileż mniej w życiu
doznałabym zawodów mając rozumnego i energicznego
przyjaciela."
Słówko
"przyjaciel" nie podobało się jej. Przyjacielem panny
Izabeli mógłby być człowiek co najmniej posiadający
majątek ziemski. Ale kupiec galanteryjny kwalifikował się tylko
na doradcę i wykonawcę.
Po
powrocie do domu zaraz poznała, że jej ojciec jest w wybornym
humorze.
- Wiesz -
mówił - byłem z powinszowaniem u Wokulskiego. To dzielny
człowiek, istotny dżentelmen! Już ani myśli o pojedynku i
nawet zdaje się żałować barona. Nic nie pomoże,
szlachecka krew musi się odezwać, bez względu na
kondycję...
A potem
odprowadziwszy córkę do gabinetu i rzuciwszy parę razy okiem w
zwierciadło dodał:
- No i
powiedz sama, czy można nie ufać w opiekę boską?
Śmierć tego człowieka byłaby dla mnie ciężkim
ciosem - i - został uratowany! Muszę z nim zawiązać
bliższe stosunki, a wtedy zobaczymy, kto wyjdzie lepiej: czy
książę na swoim wielkim adwokacie, czy ja na moim Wokulskim. Jak
sądzisz?
- To samo
myślałam przed chwilą - odpowiedziała panna Izabela
uderzona zgodnością przeczuć jej własnych i ojca -
papuś koniecznie powinien mieć przy sobie zdolnego i zaufanego
człowieka.
-
Który w dodatku sam garnie się do mnie - dodał pan Tomasz.-
Bystry człowiek! on to pojmuje, że więcej zrobi i lepszą
zyska reputację pomagając dźwigać się dawnemu rodowi,
aniżeli gdyby sam wyrywał się naprzód. Bardzo rozumny
człowiek - powtórzył pan Tomasz. - Choć chwilowo
zdobył sobie księcia i całą arystokrację, mnie jednak
okazuje najwięcej przywiązania. I nie będzie tego
żałował, gdy odzyskam stanowisko...
Panna
Izabela patrzyła na cacka ustawione na biurku i myślała, że
jednak ojciec łudzi się trochę, sądząc, iż
Wokulski garnie się do niego. Nie prostowała jednak omyłki, a na
odwrót, przyznawała w duchu, że należy trochę
więcej zbliżyć się z tym kupcem i przebaczyć mu jego
stanowisko społeczne. Adwokat... kupiec... to prawie na jedno wychodzi:
jeżeli zaś adwokat może być poufałym księcia,
dlaczegóż by... kupiec (ach, jakie to niesmaczne!) nie
mógł zostać powiernikiem domu Łęckich?
Obiad,
wieczór i kilka dni następnych zeszły pannie Izabeli bardzo
przyjemnie. Zastanowiła ją jedna okoliczność, że w
ciągu tak krótkiego czasu odwiedziło ich więcej
osób aniżeli dawniej w ciągu miesiąca. Bywały
godziny, że w pustym niegdyś salonie teraz rozlegał się
gwar śmiechów i rozmów, aż wypoczęte meble
dziwiły się natłokowi, a w kuchni szeptano, że pan
Łęcki musiał odebrać jakieś wielkie pieniądze.
Nawet damy, które jeszcze na wyścigach nie mogły poznać
panny Izabeli, przyszły teraz do niej z wizytami; młodzi zaś
panowie, aczkolwiek nie przychodziłi, poznawali ją na ulicy i
kłaniali się z szacunkiem.
I pan
Tomasz miewał teraz gości. Odwiedził go hrabia Sanocki
zaklinając, ażeby Wokulski przestał już bawić się
wyścigami i pojedynkami, a zajął się
spółką. Był hrabia Liciński i opowiadał dziwy o
dżentelmenerii Wokulskiego. Lecz nade wszystko przyjeżdżał
tu parę razy książę z prośbą do pana Tomasza,
ażeby Wokulski bez względu na zajście z baronem nie
zniechęcał się do arystokracji i pamiętał o
nieszczęśliwym kraju.
- I niech
mu też kuzyn - zakończył książę - wyperswaduje
pojedynki. To niepotrzebne; to dobre dla ludzi młodych, ale nie dla
poważnych i zasłużonych obywateli...
Pan Tomasz
był zachwycony, szczególnie gdy pomyślał, że
wszystkie te owacje spotykają go w przeddzień sprzedaży domu;
rok temu bliskość podobnego wypadku odstraszała ludzi...
"Zaczynam
odzyskiwać należne mi stanowisko" - szepnął pan Tomasz
i nagle obejrzał się. Zdawało mu się, że za nim stoi
Wokulski. Więc dla uspokojenia się powtórzył parę
razy:
"Wynagrodzę
go... wynagrodzę... może być pewnym mego poparcia"
Trzeciego
dnia po pojedynku Wokulskiego pannie Izabeli przyniesiono kosztowne
pudełko i list, który ją wstrząsnął.
Poznała pismo barona.
"Kochana
kuzyneczko! Jeżeli przebaczysz mi moje nieszczęsne ożenienie, ja
w zamian daruję ci moją małżonkę, która
już mnie samemu dokuczyła. Jako zaś materialny symbol zawartego
między nami pokoju na zawsze, posyłam ci ząb, który mi
wystrzelił W-ny Wokulski, zdaje mi się - za to, co
ośmieliłem się powiedzieć ci na wyścigach. Upewniam
cię, kochana kuzynko, że jest to ten sam ząb, którym
cię dotychczas gryzłem i już gryźć nigdy nie
będę. Możesz go wyrzucić na ulicę, lecz
pudełeczko racz zachować na pamiątkę. Przyjmij ten drobiazg
od człowieka dziś trochę chorego i wierzaj - nie najgorszego, a
będę miał nadzieję, że kiedyś zapomnisz mi moich
niedorzecznych złośliwości. Kochający cię i pełen
głębokiego szacunku kuzyn Krzeszowski.
P. S.
Jeżeli mego zęba nie wyrzucisz za okno, przyszlij mi go na
powrót, abym mógł ofiarować go mojej niezapomnianej
małżonce. Będzie miała martwić się czym przez
kilka dni, co podobno biedaczce jest zalecone przez doktorów. Ten
zaś pan Wokulski jest bardzo miłym i dystyngowanym człowiekiem i
wyznaję, że serdecznie go polubiłem, choć mi taką
zrobił krzywdę."
W
kosztownym pudełku znajdował się istotnie ząb owinięty
w bibułkę.
Panna
Izabela po krótkim namyśle odpisała bardzo życzliwy list
baronowi oświadczając, że już nie gniewa się i że
przyjmuje pudełeczko, a ząb z należytą czcią
odsyła jego właścicielowi.
Tu
już nie można było wątpić, że tylko dzięki
Wokulskiemu baron pojednał się z nią i prosił o
przebaczenie. Panna Izabela nieledwie roztkliwiła się swoim triumfem,
a dla Wokulskiego uczuła jakby wdzięczność.
Zamknęła się w swoim gabinecie i poczęła marzyć.
Marzyła,
że Wokulski sprzedał swój sklep, a kupił dobra ziemskie,
lecz pozostał naczelnikiem spółki handlowej przynoszącej
ogromne zyski. Cała arystokracja przyjmowała go u siebie, ona
zaś, panna Izabela, zrobiła go swoim powiernikiem. On
podźwignął ich majątek i podniósł go do dawnej
świetności; on spełniał wszystkie jej zlecenia; on
narażał się, ile razy była tego potrzeba. On wreszcie wyszukał jej męża,
odpowiedniego znakomitości domu Łęckich.
Wszystko to robił, ponieważ
kochał ją miłością idealną, więcej niż
własne życie. I czuł się zupełnie
szczęśliwym, jeżeli uśmiechnęła się do
niego, życzliwiej spojrzała albo po jakiejś wyjątkowej
zasłudze serdecznie uścisnęła go za rękę. Gdy
zaś Pan Bóg dał jej dzieci, on wyszukiwał im bony i nauczycieli,
powiększał ich majątek, a nareszcie, gdy ona zmarła (w tym
miejscu łzy zakręciły się w pięknych oczach panny
Izabeli), on zastrzelił się na jej grobie... Nie, przez
delikatność, którą ona w nim rozwinęła,
zastrzelił się o kilka grobów dalej.
Wejście ojca przerwało ciąg
jej fantazji.
- Podobno pisał do ciebie Krzeszowski? -
zapytał ciekawie pan Tomasz.
Córka wskazała mu list
leżący na biurku i złote pudełko. Pan Tomasz
kręcił głową Czytając list, a nareszcie rzekł:
- Zawsze
wariat, chociaż dobry chłopak. Ale... Wokulski oddał ci
rzeczywistą przysługę: zwyciężyłaś
śmiertelnego wroga.
- Myślę,
ojcze, że należałoby tego pana zaprosić kiedy na obiad...
Chciałabym go poznać bliżej.
-
Właśnie od kilku dni miałem cię o to samo prosić!... -
odpowiedział uradowany pan Tomasz - niepodobna trzymać się na
zbyt etykietalnej stopie z człowiekiem tak użytecznym.
-
Naturalnie - wtrąciła panna Izabela - przecież nawet wierną
służbę dopuszczamy do niejakiej poufałości. Uwielbiam
twój rozum i takt, Belu!... - zawołał pan Tomasz i zachwycony,
pocałował ją naprzód w rękę, potem w
czoło.
|