ROZDZIAŁ SIEDMNASTY:
KIEŁKOWANIE ROZMAITYCH
ZASIEWÓW I ZŁUDZEŃ
Było już wpół do
dziewiątej wieczorem, kiedy Wokulski wracał do domu. Słońce
niedawno zaszło, lecz silny wzrok mógł już dopatrzeć
większe gwiazdy przebłyskujące na zlotawolazurowym niebie. Po
ulicach rozlegał się wesoły gwar przechodniów; w sercu
Wokulskiego zasiadł radosny spokój.
Przypominał sobie każdy ruch,
każdy uśmiech, każde spojrzenie i każdy wyraz panny
Izabeli, z podejrzliwą troskliwością wyszukując w nich
śladu niechęci albo dumy. Na próżno. Traktowała go
jak równego sobie i jak przyjaciela, zapraszała, aby ich
częściej odwiedzał, ba!... nawet żądała, aby
ją o co prosił...
"A gdybym się był w tej chwili
oświadczył - przyszło mu na myśl - to co?..."
I pilnie wpatrywał się w rysy jej
widma, które mu napełniało duszę; ale - znowu nie
dostrzegł ani śladu niechęci. Owszem - figlarny uśmiech.
"Odpowiedziałaby - myślał
- że za mało jeszcze się znamy, że powinienem
zasłużyć na nią... Tak... niezawodnie tak by
odpowiedziała" - powtarzał, ciągle przypominając sobie
niewątpliwe oznaki sympatii.
"W ogóle - mówił -
byłem niesprawiedliwie uprzedzony do wielkich panów. A oni są
przecie takimi jak i my ludźmi; może nawet mają więcej
subtelnych uczuć. Wiedząc, że jesteśmy goniącymi za
zyskiem gburami, unikają nas. Ale poznawszy w nas uczciwe serca,
przygarniają do siebie... Cóż to za rozkoszna żona
może być z takiej kobiety! Naturalnie, że powinienem na nią
zasłużyć. Jeszcze jak!..."
I pod wpływem tych myśli czuł,
że budzi się w nim jakaś wielka życzliwość,
która ogarnia naprzód dom Łęckich, potem dalszą
ich rodzinę, potem jego sklep i wszystkich ludzi, którzy w nim
pracowali, potem wszystkich kupców, którzy mieli z nim stosunki,
a nareszcie - cały kraj i całą ludzkość. Zdawało
się Wokulskiemu, że każdy uliczny przechodzień jest jego
krewnym, bliższym lub dalszym; wesołym lub smutnym. I niewiele
brakowało, ażeby stanąwszy na chodniku zaczepiał jak
żebrak ludzi i pytał: "Może który z was czego
potrzebuje?... Żądajcie, rozkazujcie, proszę was... w j e j
imieniu..."
"Podle mi dotychczas życie
schodziło - mówił sobie. - Byłem egoistą. Ochocki -
oto wspaniała dusza: chce przypiąć skrzydła ludzkości
i dla tej idei zapomina o własnym szczęściu. Sława,
naturalnie, jest głupstwem, ale praca dla pomyślności
ogółu - to grunt... - A potem dodał z uśmiechem: - Ta
kobieta już zrobiła ze mnie bogacza i człowieka z
reputacją, lecz jeżeli uprze się, zrobi ze mnie - czy ja wiem
co?... Chyba świętego męczennika, który swoją pracę,
nawet życie odda dla dobra innych... Naturalnie, że oddam, gdy ona
tego zechce!..."
Sklep jego był już zamknięty,
ale przez otwory okiennic wyglądało światło.
Coś jeszcze robią" -
pomyślał Wokulski.
Skręcił w bramę i przez tylne
drzwi wszedł do sklepu. Na progu zetknął się z
wychodzącym Ziębą, który pożegnał go niskim
ukłonem; w głębi zaś sklepu było jeszcze kilka
osób. Klejn wdrapywał się na drabinkę, ażeby
coś poprawić na półkach. Lisiecki ubierał się w
palto, za kantorem nad księgą siedział Rzecki, a przed, nim
stał jakiś człowiek płakał.
- Stary jedzie! - zawołał Lisiecki.
Rzecki przysłaniając oczy
ręką spojrzał na Wokulskiego; Klejn ukłonił mu
się parę razy ze szczytu drabinki, a płaczący człowiek
zwrócił się nagle i z głośnym jękiem
objął go za nogi.
- Co to jest?... - spytał zdziwiony
Wokulski poznając w płaczącym starego inkasenta Obermana. -
Zgubił czterysta kilkadziesiąt rubli - odparł Rzecki surowo. -
Naturalnie, że nie było nadużycia, głowę dam za to,
ale i firma tracić nie może, tym bardziej że pan Oberman ma u
nas kilkaset rubli oszczędności. Jedno więc z dwojga -
prawił rozdrażniony Rzecki - albo pan Oberman zapłaci, albo pan
Oberman straci miejsce... Piękne robilibyśmy interesa mając
wszystkich takich inkasentów jak pan Oberman...
- Zapłacę, panie -
mówił szlochając inkasent - zapłacę, ale niech mi
pan rozłoży choć na parę lat. Toż te pięćset
rubli, co mam u panów, to mój cały majątek.
Chłopiec skończył szkoły i chce uczyć się na
doktora, a i starość za pasem... Bóg i pan wie, co się człowiek
napracuje, nim zbierze taki grosz... Musiałbym się drugi raz urodzić,
ażeby znowu go zebrać...
Klejn i
Lisiecki, obaj ubrani, czekali na wyrok pryncypała.
- Tak -
odezwał się Wokulski - firma nie może tracić. Oberman
zapłaci.
- Słucham
pana - wyszeptał nieszczęśliwy inkasent.
Panowie Klejn i
Lisiecki pożegnali się i wyszli. Za nimi, wzdychając
zabierał się i Oberman do opuszczenia sklepu. Lecz gdy zostali tylko
we trzech, Wokulski dodał szybko:
- Oberman,
zapłacisz, a ja ci zwrócę...
Inkasent
rzucił mu się do nóg.
- Za
pozwoleniem!... za pozwoleniem - przerwał Wokulski podnosząc go. -
Jeżeli słówko powiesz komu o naszym układzie, cofnę
prezent, uważasz, Oberman?... Inaczej wszyscy zechcą gubić
pieniądze. Idź więc do domu i milcz...
- Rozumiem.
Niech Bóg zeszle na pana wszystko najlepsze-odparł inkasent i
wyszedł, na próżno starając się ukryć
radość.
- Już
zesłał najlepsze - rzekł Wokulski myśląc o pannie
Izabeli. Rzecki był niekontent.
- Wiesz,
mój Stachu - odezwał się, gdy zostali sami - że lepiej
zrobisz nie mieszając się do sklepu. Z góry wiedziałem,
że całej sumy nie każesz mu zwracać; ja sam nie
żądałbym tego., Ale ze sto rubli, tytułem kary, powinien
był gałgan zapłacić... Zresztą, pal diabli, można
mu było i wszystko darować: ale należało choć z
parę tygodni utrzymać w niepewności... Inaczej lepiej od razu zamknąć
budę.
Wokulski
śmiał się.
-
Lękałbym się - odparł - gniewu boskiego, gdybym w takim
dniu skrzywdził człowieka.
- W jakim
dniu?... - spytał Rzecki, szeroko otwierając oczy.
- Mniejsza o to.
Dziś dopiero widzę, że trzeba być litościwym.
-
Byłeś nim zawsze i aż zanadto - oburzył się pan
Ignacy-i przekonasz się, że dla ciebie ludzie takimi nie
będą.
- Już
są - rzekł Wokulski i podał mu rękę na
pożegnanie.
- Już
są?... - powtórzył pan Ignacy przedrzeźniając go. -
Już są!... Nie życzę ci, abyś potrzebował kiedy
wystawiać na próbę ich współczucia...
- Mam je bez
prób. Dobranoc.
- Masz!...
masz!:. Zobaczymy, jak ono będzie wyglądało w razie potrzeby.
Dobranoc, dobranoc... - mówił stary subiekt, z hałasem
chowając księgi.
Wokulski
szedł do swego mieszkania i myślał:
"Trzeba
nareszcie złożyć wizytę Krzeszowskiemu... Pójdę
jutro...W całym znaczeniu przyzwoity człowiek... przeprosił
pannę Izabelę. Jutro podziękuję mu i - niech mnie licho
weźmie - jeżeli nie spróbuję dopomóc. Choć z
takim próżniakiem i letkiewiczem ciężka sprawa...Ale
mniejsza o to, spróbuję... On przeprosił pannę
Izabelę, ja wydobędę go z długów." Uczucia
spokoju i niezachwianej pewności tak w tej chwili górowały nad
wszelkimi innymi w duszy Wokulskiego, że gdy wrócił do domu,
zamiast marzyć (co mu się zwykle zdarzało), wziął
się do roboty. Wydobył gruby kajet, już w większej
części zapisany, potem książkę z polsko-angielskimi
ćwiczeniami i zaczął pisać zdania wymawiając je
półgłosem i usiłując jak najdokładniej
naśladować nauczyciela swego, pana Wiliama Colinsa.
W
kilkuminutowych zaś przerwach myślał to o jutrzejszej wizycie u
barona Krzeszowskiego i o sposobie wydobycia go z długów, to o
Obermanie, którego wybawił z nieszczęścia.
"Jeżeli
błogosławieństwo ma jaką wartość -
mówił do siebie-cały kapitał
błogosławieństw Obermana, wraz ze składanym procentem,
ceduję jej..."
Potem
przyszło mu na myśl, że nie jest to zbyt świetnym prezentem
dla panny Izabeli - uszczęśliwić jednego tylko człowieka.
Całego świata - nie może; ale warto by z okazji bliższego
poznania się z panną Izabelą podźwignąć bodaj
kilka osób.
"Drugim
będzie Krzeszowski - myślał - ale ratować takich
zuchów - żadna zasługa... Aha!..." Uderzył się
ręką w czoło i porzuciwszy ćwiczenia angielskie
wydobył archiwum swoich korespondencyj prywatnych. Była to safianowa
okładka, gdzie podług dat umieszczał nadchodzące listy,
których spis znajdował się na początku.
"Aha! -
mówił - list mojej magdalenki i jej opiekunek, stronica
sześćset trzy..."
Znalazł
stronicę i z uwagą przeczytał dwa listy: jeden pisany elegancko,
drugi - jakby go kreśliła dziecinna ręka. W pierwszym
zawiadomiono go, że taka to a taka Maria, niegdyś dziewczyna
złego prowadzenia, obecnie nauczyła się szyć bielizny,
krawiectwa i odznacza się pobożnością,
posłuszeństwem, łagodnością i dobrymi obyczajami. W
drugim liście sama owa Maria... dziękowała mu za
dotychczasową pomoc i prosiła tylko o wyszukanie jakiego
zajęcia.
"Niech
już wielmożny i dobrotliwy pan - pisała - kiedy z łaski
Boga ma takie duże fundusze, na mnie grzeszną ich nie wydaje. Bo ja
teraz sama sobie poradzę, bylem miała o co ręce zaczepić, a
ludzi, co potrzebują gorzej niż ja, nieszczęśliwa,
zhańbiona, w Warszawie nie brak..."
Wokulskiemu
przykro się zrobiło, że podobna prośba kilka dni
czekała na odpowiedź. Natychmiast odpisał i zawołał
służącego.
- List ten -
rzekł - odeślesz rano do magdalenek...
- Żrobi
się - odparł służący usiłując zapanować
nad ziewaniem.
- Sprowadzisz mi
także furmana Wysockiego, tego z Tamki, wiesz?...
- O jeszcze nie
miałbym wiedzieć. Ale pan słyszał...
- Tylko
żeby mi tu przyszedł z rana...
- O!... czemu
nie. Ale pan słyszał, że Oberman zgubił wielkie
pieniądze? Był tu z wieczora i przysięgał, że
zabiję się albo zrobi sobie co złego, jeżeli pan nie
okaże nad nim litości. Ja mówię: "Nie
bądźcie głupi, nie żabijajcie się, poczekajcie... Nasz
stary ma miętkie szercze..."A on gada: "Ja se też tak
kalkuluję, ale zawsze będzie heca, bo mi choć trochę
strącą, a tu syn idzie na medyka, a tu starość chwyta
człowieka za poły..."
- Proszę
cię, idź spać - przerwał mu Wokulski.
-
Pójść pójdę - odparł z gniewem
służący - ale u pana to taka służba, że gorzej
niż w kryminale: nawet szpać nie można iść, kiedy
się chce...
Zabrał list
i wyszedł.
Na drugi
dzień około dziewiątej rano służący obudził
Wokulskiego, donosząc mu, że czeka Wysocki.
- Niech no
wejdzie. Po chwili wszedł furman. Był przyzwoicie ubrany, miał
czerstwą cerę i wesołe spojrzenie. Zbliżył się do
łóżka i ucałował Wokulskiemu ręce.
- Mój
Wysocki, podobno przy twoim mieszkaniu jest wolny pokój?
- A tak,
wielmożny panie, bo mi stryjek umarł, a jego bestie lokatory nie
chciały płacić, więcem wygnał. Na wódkę to
łobuz ma, a na komorne go nie stać...
- Ja
wynajmę od ciebie ten pokój - mówił Wokulski - tylko
trzeba go odczyścić... Furman patrzył na Wokulskiego zdziwiony.
- Będzie
tam mieszkać młoda szwaczka - mówił dalej Wokulski. -
Niech stołuje się u was, niech jej twoja żona pierze
bieliznę...Niech zobaczy czego jej brak? Na sprzęty i na
bieliznę ja dam pieniędzy... Potem będziecie uważali, czy
nie sprowadza kogo do domu...
- O ni! -
zawołał z ożywieniem furman. - Ile razy będzie
wielmożnemu panu potrzebna, ja ją sam zawiodę; ale żeby kto
zaś z miasta - to ni!... Z takiego interesu wielmożny pan
mógłby się tylko nabawić nieszczęścia...
-
Głupiś, mój Wysocki. Ja jej widywać nie potrzebuję.
Byle była porządna w domu, schludna, pracowita, to niech sobie
chodzi, gdzie chce. Tylko niech do niej nie chodzą. Więc rozumiesz:
trzeba w pokoju odświeżyć ściany, umyć
podłogę, kupić sprzęty tanie, ale nowe i dobre, znasz
się na tym?...
- I jak jeszcze.
Ilem się w życiu mebli nawoził...
- Dobrze. A
twoja żona niech zobaczy, co jej potrzeba z bielizny i odzienia, i da mi
znać.
- Rozumiem
wszystko, wielmożny panie - odparł Wysocki, znowu całując
go w rękę.
- Ale... A
cóż z twoim bratem?...
-
Niezgorzej, wielmożny panie. Siedzi, dziękować Bogu i
wielmożnemu panu, w Skierniewicach, ma grunt, najął parobka i
tera z niego wielki pan. Za parę lat jeszcze ziemi dokupi, bo stołuje
się u niego jeden dróżnik i stróż, i dwa
smarowniki. Nawet mu tera kolej pensji dodała...
Wokulski
pożegnał furmana i zaczął się ubierać.
"Chciałbym przespać ten czas, dopóki znowu jej nie
zobaczę" - myślał Wokulski.
Do sklepu nie
chciało mu się iść. Wziął jakąś
książkę i czytał postanawiając sobie między
pierwszą i drugą wybrać się do barona Krzeszowskiego.
O jedenastej w
przedpokoju rozległ się dzwonek i trzask otwieranych drzwi.
Wszedł służący.
- Jakaś
panna czeka...
- Proś do
sali - rzekł Wokulski.
W sali
zaszeleściła kobieca suknia. Wokulski, stanąwszy na progu,
zobaczył swoją magdalenkę. Zdumiały go nadzwyczajne zmiany
w niej. Dziewczyna była czarno ubrana, miała bladawą, ale
zdrową cerę i nieśmiałe spojrzenie. Spostrzegłszy
Wokulskiego zarumieniła się i zaczęła drżeć. -
Niech pani siądzie, panno Mario - odezwał się wskazując jej
krzesło.
Usiadła na
brzegu aksamitnego sprzętu, jeszcze mocniej zawstydzona. Powieki szybko
zamykały się jej i otwierały; patrzyła w ziemię, a na
rzęsach jej błysnęły krople łez. Inaczej
wyglądała przed dwoma miesiącami.
- Więc
już pani umie krawieczyznę, panno Mario?
- Tak.
- I gdzież
pani ma zamiar umieścić się?
-
Może by do jakiego magazynu albo w służbę... do Rosji...
-
Dlaczegóż tam?
- Tam
podobno łatwiej dostać robotę, a tu... któż mnie
przyjmie? - szepnęła.
- A gdyby
tu jaki skład brał u pani bieliznę, czy nie opłaciłoby
się zostać?
- O tak...
Ale tu trzeba mieć własną maszynę i mieszkanie; i
wszystko... Kto tego nie ma, musi iść w służbę.
Nawet
głos jej się zmienił. Wokulski pilnie przypatrywał się
jej, nareszcie rzekł:
- Zostanie pani
tymczasem w Warszawie. Mieszkać będzie pani na Tamce, przy rodzinie
furmana Wysockiego. To bardzo dobrzy ludzie. Pokój będzie pani
miała osobny, stołować się będzie pani u nich, a
maszyna i wszystko, co się okaże potrzebnym do szycia bielizny,
znajdzie się także. Rekomendacje do składu bielizny dam pani, a
po paru miesiącach zobaczymy, czy utrzyma się pani z tej roboty. -
Oto adres Wysockich. Proszę tam zaraz pójść, kupić z
Wysocką sprzęty, dopilnować, ażeby uporządkowali
pokój. Maszynę przyślę pani jutro... A oto pieniądze
na zagospodarowanie się. Pożyczam je; zwróci mi je pani
ratami, jak już zacznie iść robota.
Podał jej
kilkadziesiąt rubli zawiniętych w kartkę do Wysockiego. A kiedy
ona wahała się, czy ma brać, wcisnął jej zwitek w
rękę i rzekł:
- Proszę,
bardzo proszę natychmiast iść do Wysockich. Za parę dni on
przyniesie pani list do składu bielizny. W nagłym wypadku proszę
odwołać się do mnie. Żegnam panią...
Ukłonił
się i cofnął do swego gabinetu.
Dziewczyna
chwilę jeszcze postała na środku sali; potem otarła
łzy i wyszła pełna jakiegoś uroczystego zdziwienia.
"Zobaczymy,
jak powiedzie się jej w nowych warunkach" - rzekł do siebie
Wokulski i znowu zasiadł do czytania.
O pierwszej w południe
udał się Wokulski do barona Krzeszowskiego, po drodze wyrzucając
sobie, że tak późno składa wizytę swojemu
eks-przeciwnikowi.
"Mniejsza o
to - pocieszał się. - Nie mogłem go przecie nachodzić,
kiedy był chory. A bilet posłałem."
Zbliżywszy
się do domu, w którym lokował się baron, Wokulski
mimochodem zauważył, że ściany kamienicy mają tak
niezdrową barwę zielonawą, jak Maruszewicz
żółtawą, i że rolety w mieszkaniu Krzeszowskiego
są podniesione:
"Widać
już zdrów - myślał. - Nie wypada jednak od razu
pytać o jego długi. Zrobię to za drugą lub trzecią
wizytą; potem, spłacę lichwiarzy i biedny baron odetchnie. Nie
mogę być obojętnym dla człowieka, który
przeprosił pannę Izabelę..."
Wszedł
na piętro i zadzwonił. W mieszkaniu słychać było
kroki, ale nie śpieszono się z otwieraniem. Zadzwonił drugi raz.
Chodzenie, a nawet przesuwanie sprzętów odbywało się w
dalszym ciągu za drzwiami, ale znów nie otwierano.
Zniecierpliwiony, szarpnął dzwonek tak gwałtownie, że o
mało go nie urwał. Wówczas dopiero zbliżył się
ktoś do drzwi i począł flegmatycznie zdejmować
łańcuszek, kręcić kluczem i odciągać zasuwkę
mrucząc:
-
Widać swój... Żyd by tak nie dzwonił...
Nareszcie
otworzyły się drzwi i stanął w progu lokaj Konstanty. Na
widok Wokulskiego przymrużył oczy i wysunąwszy dolną
wargę spytał:
- A co
to?... Wokulski odgadł, że nie cieszy się łaskami wiernego
sługi, który był przy pojedynku.
- Pan
baron w domu? - spytał.
- Pan
baron leży chory i nikogo nie przyjmuje, bo teraz jest doktór.
Wokulski
wydobył swój bilet i dwa ruble.
-
Kiedyż mniej więcej można odwiedzić pana?
- Bardzo,
bardzo nie zaraz... - odparł trochę łagodniej Konstanty. - Bo
pan jest chory z postrzału i doktorzy kazali mu dziś - jutro
jechać do ciepłych krajów albo na wieś.
-
Więc przed wyjazdem nie można widzieć się?...
- O, wcale
nie można... - Doktorzy ostro nakazali nie przyjmować nikogo. Pan
ciągle w gorączce...
Dwa
stoliki do kart, z których jeden miał złamaną nogę,
a drugi gęsto zapisane sukno, tudzież kandelabry z niedopałkami
świec woskowych kazały powątpiewać o dokładności
patologicznych określeń Konstantego.
Mimo to
Wokulski jeszcze dodał mu rubla i odszedł, bynajmniej niezadowolony z
przyjęcia.
"Może
baron - myślał - po prostu nie chce mojej wizyty? Ha! w takim razie
niech płaci lichwiarzom i zabezpiecza się od nich aż czterema
sposobami zamknięć..." ,
Wrócił
do siebie.
Baron
istotnie miał zamiar wyjechać na wieś i nie był
zdrów, ale i nie tak chory. Rana w policzku goiła mu się
bardzo powoli; nie dlatego, ażeby miała być
ciężką, ale że organizm pacjenta był mocno
podszarpany. W chwili wizyty Wokulskiego baron był wprawdzie
obwiązany jak stara kobieta na mrozie, ale nie leżał w
łóżku, tylko siedział na fotelu i miał przy sobie
nie doktora, ale hrabiego Licińskiego.
Właśnie
narzekał przed hrabią na opłakany stan zdrowia.
- Niech
diabli wezmą - mówił - tak podłe życie! Ojciec
zostawił mi wprawdzie pół miliona rubli w dziedzictwie, ale
zarazem cztery choroby, z których każda warta milion... Co za
niewygoda bez binoklil...No i wyobraź sobie hrabia: pieniądze
rozeszły się, ale choroby zostały. Że zaś ja sam
dorobiłem sobie parę nowych chorób i trochę
długów, więc - sytuacja jasna: byłem się
szpilką zadrasnął, muszę posyłać po trumnę i
rejenta.
- Tek! -
odezwał się hrabia. - Nie sądzę jednak, ażebyś
pan w podobnej sytuacji rujnował się na rejentów.
-
Właściwie to mnie rujnują komornicy...
Baron,
opowiadając, niecierpliwie chwytał odgłosy dolatujące go z
przedpokoju, ale - nic nie mógł zmiarkować. Dopiero gdy
usłyszał zamykanie drzwi, zasuwanie zatrzasku i zakładanie
łańcucha, nagle wrzasnął:
-
Konstanty ...
Po chwili
wszedł służący nie zdradzając zbytecznego
pośpiechu.
- Kto
był?... Pewnie Goldcygier... Powiedziałem ci, ażebyś z tym
łotrem nie wdawał się w żadne rozprawy, tylko porwał
za łeb i zrzucił ze schodów. Wyobraź pan sobie -
zwrócił się do Licińskiego - ten podły Żyd
nachodzi mnie ze sfałszowanym wekslem na czterysta rubli I ma
bezczelność żądać zapłaty!...
- Trzeba
wytoczyć proces, tek...
- Ja nie
wytoczę... Nie jestem prokuratorem, który ma obowiązek ścigać
fałszerzy. Zresztą nie chcę dawać inicjatywy do gubienia
jakiegoś zapewne biedaka, który zabija się pracą nad
naśladowaniem cudzych podpisów... Czekam więc, ażeby
Goldcygier wystąpił z akcją, a dopiero wówczas nikogo nie
oskarżając przyznam, że to nie mój podpis.
- A
właśnie, że to nie był Goldcygier - odezwał się
Konstanty.
- Więc
kto?... Rządca... może krawiec?...
- Nie... Ten
pan... - rzekł służący i podał bilet Krzeszowskiemu. -
Porządny człowiek, alem go wygnał, kiedy tak pan baron
kazał...
- Co?.-
spytał zdziwiony hrabia spoglądając na bilet.
- Nie
kazałeś pan przyjmować Wokulskiego?...
- Tak -
potwierdził baron. - Licha figura, a przynajmniej... nie do towarzystwa...
Hrabia
Liciński z pewnym akcentem poprawił się na fotelu.
- Nie
spodziewałem się usłyszeć takiego zdania o tym panu... od
pana... Tek...
- Nie
bierz pan tego, co mówię, w jakimś hańbiącym
znaczeniu - pośpieszył objaśnić baron. - Pan Wokulski nie
zrobił nic podłego, tylko... takie małe świństewko, które
może uchodzić w handlu, ale nie w towarzystwie...
Hrabia z
fotelu, a Konstanty z progu uważnie przypatrywali się Krzeszowskiemu.
- Sam
hrabia osądź - mówił dalej baron. - Klacz moją
ustąpiłem pani Krzeszowskiej (przed Bogiem i ludźmi prawnie
zaślubionej mi małżonce) za osiemset rubli. Pani Krzeszowska na
złość mnie (nie wiem nawet za co!) postanowiła koniecznie
ją sprzedać. No i trafił się nabywca, pan Wokulski,
który korzystając z afektu kobiety postanowił zarobić na
klaczy... dwieście rubli!... dał bowiem za nią tylko
sześćset...
-
Miał prawo, tek - wtrącił hrabia.
- Eh!
Boże... Wiem, że miał prawo... Ale człowiek, który
dla pokazania się wyrzuca tysiące rubli, a gdzieś w kącie
zarabia na histeryczkach po dwadzieścia pięć procent, taki
człowiek nie jest smaczny... To nie dżentelmen... Zbrodni nie
popełnił, ale... jest tak nierówny w stosunkach, jak
ktoś, kto rozdając znajomym w prezencie dywany i szale
wyciągałby nieznajomym chustki do nosa. Zaprzeczy pan temu...
Hrabia
milczał i dopiero po chwili odezwał się:
- Tek!...
Czy to jednak pewne?
-
Najpewniejsze. Układy między panią Krzeszowską i tym panem
prowadził mój Maruszewicz i wiem to od niego.
- Tek. W
każdym razie pan Wokulski jest dobrym kupcem i naszą
spółkę poprowadzi...
-
Jeżeli was nie okpi... Tymczasem Konstanty, wciąż stojąc na
progu, zaczął z politowaniem kiwać głową, aż
zniecierpliwiony odezwał się:
- Eh!...
co też pan wygaduje... Tfy... zupełnie jak dziecko...
Hrabia
spojrzał na niego ciekawie, a baron wybuchnąt:
- A ty co,
błażnie, odzywasz się, kiedy cię nie pytają?...
-
Naturalnie, że się odzywam, bo pan i gada, i robi całkiem jak
dziecko...,ja jestem tylko lokaj, ale przecie wolałbym wierzyć
takiemu, co mi daje dwa ruble za wizytę, aniżeli takiemu, co ode mnie
po trzy ruble pożycza i wcale nie śpieszy się z oddawaniem. Ot,
co jest, dziś pan Wokulski dał mi dwa ruble, a pan Maruszewicz...
- Won!...
- wrzasnął baron chwytając za karafkę, na widok
której Konstanty uznał za pożyteczne oddzielić się
od swego pana grubością drzwi. - A to łotr fagas!... -
dodał baron, widocznie bardzo zirytowany.
- Pan ma
słabość do tego Maruszewicza? - spytał hrabia.
- Ale bo
to poczciwy chłopak... Z jakich on mnie sytuacji nie wyprowadzał...
ile daje mi dowodów nieledwie psiego przywiązania ...
- Tek!...
- mruknął zamyślony hrabia. Posiedział jeszcze kilka minut,
nic nie mówiąc, i nareszcie pożegnał barona.
Idąc
do domu hrabia Liciński kilka razy powracał myślą do
Wokulskiego. Uważał za rzecz naturalną, że kupiec zarabia
nawet na wyścigowym koniu; swoją drogą czuł jakiś
niesmak do podobnych operacyj, a już całkiem miał za złe
Wokulskiemu, że wdaje się z Maruszewiczem, figurą co najmniej
podejrzaną.
"Zwyczajnie,
zbogacony parweniusz! - mruknął hrabia. - Przedwcześnie
zachwycaliśmy się nim, chociaż... spółkę
może prowadzić...Rozumie się, przy pilnej kontroli z naszej
strony."
W
parę dni, około dziewiątej rano, Wokulski odebrał dwa
listy: jeden od pani Meliton, drugi od książęcego adwokata.
Niecierpliwie
otworzył pierwszy, w którym pani Meliton napisała tylko te
słowa: "Dziś w Łazienkach o zwykłej godzinie."
Przeczytał go parę razy, po czym z niechęcią
wziął się do listu adwokata, który zapraszał go
również dzisiaj na godzinę jedenastą rano na
konferencję w sprawie kupna domu Łęckich. Wokulski
głęboko odetchnął; miał czas.
Punkt o
jedenastej był w gabinecie mecenasa, gdzie już zastał starego
Szlangbauma. Mimo woli zauważył, że siwy Żyd bardzo
poważnie wygląda na tle brązowych sprzętów i
obić i że mecenasowi jest bardzo do twarzy w pantoflach z brązowego
safianu.
- Pan ma
szczęście, panie Wokulski - odezwał się Szlangbaum. -
Ledwie panu zachciało się kupić dom, a już domy idą w
górę. Ja powiadam, słowo daję, że pan w
pół roku odzyska swój nakład na tę kamienicę
i jeszcze co zarobi! A ja przy panu...
-
Myślisz pan? - odparł niedbale Wokulski.
- Ja nie
myślę - mówił Żyd - ja już zarabiam. Wczoraj
adwokat pani baronowej Krzeszowskiej pożyczył ode mnie
dziesięć tysięcy rubli do Nowego Roku i dał osiemset rubli
procentu.
-
Cóż to, i ona już nie ma pieniędzy? - spytał
Wokulski adwokata.
- Ma w
banku dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, ale na tym baron
położył areszt. Piękną napisali intercyzę, co?...
- zaśmiał się adwokat. - Mąż kładzie areszt na
pieniądzach będących niewątpliwą
własnością żony, z którą toczy proces o
separację... Ja, co prawda, takich intercyz nie pisywałem, cha,
cha!... - śmiał się adwokat ciągnąc dym z wielkiego
bursztyna.
- Na
cóż baronowa pożycza od pana te dziesięć
tysięcy, panie Szlangbaum? - rzekł Wokulski.
- Pan nie
wie? - odparł Żyd. - Domy idą w górę, i adwokat
wytłumaczył pani baronowej, że kamienicy pana Łęckiego
nie kupi taniej niż za siedemdziesiąt tysięcy rubli. Ona
wolałaby kupić ją za dziesięć tysięcy, no, ale co
zrobi?...
Mecenas
usiadł przed biurkiem i zabrał głos.
- Zatem,
szanowny panie Wokulski, kamienicę państwa Łęckich (lekko
schylił głowę) kupuje, w imieniu pańskim, nie ja, tylko
obecny tu (ukłonił się) pan S. Szlangbaum
-
Mogę kupić, czemu nie - szepnął Żyd. - Ale za
dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, nie taniej - wtrącił
Wokulski - i przez li-cy-ta-cję... - dodał z naciskiem.
- Czemu nie? To
nie moje pieniądze!.. Chce pan płacić, będzie pan miał
konkurentów do licytacji... Żebym ja miał tyle tysięcy,
ile tu w Warszawie, można wynająć do każdy interes bardzo
porządne osoby i katoliki, to ja bym był bogatszy od Rotszylda.
-Więc
będą porządni konkurenci - powtórzył mecenas. -
Doskonale. Teraz ja oddam panu Szlangbaumowi pieniądze...
- To
niepotrzebne - wtrącił Żyd.
- A
następnie spiszemy akcik, mocą którego pan S. Szlangbaum
zaciąga od wielmożnego S. Wokulskiego dług w kwocie
dziewięćdziesięciu tysięcy rubli i takowy zabezpiecza na
nowo nabytej przez siebie kamienicy. Gdyby zaś pan S. Szlangbaum do dnia 1
stycznia 1879 roku powyższej sumy nie zwrócił...
- I nie
wrócę.
- W takim razie
kupiona przez niego kamienica po jaśnie wielmożnych Łęckich
przechodzi na własność wielmożnego S. Wokulskiego. - W tej
chwili może przejść... Ja nawet do niej nie zajrzę - odparł
Żyd machając ręką.
- Wybornie! -
zawołał mecenas. - Na jutro będziemy mieli akcik, a za
tydzień... dziesięć dni, kamienicę. Bodajbyś pan tylko
nie stracił na niej z kilkunastu tysięcy rubli, szanowny panie
Stanisławie.
- Tylko zyskam -
odparł Wokulski i pożegnał mecenasa i Szlangbauma.
- Ale, ale... -
pochwycił mecenas odprowadziwszy Wokulskiego do salonu. - Nasi hrabiowie
tworzą spółkę, tylko nieco zmniejszają udziały
i żądają bardzo szczegółowej kontroli interesu.
- Mają
rację.
-
Szczególniej ostrożnym okazuje się hrabia Liciński. Nie
rozumiem, co się z nim stało...
- Daje
pieniądze, więc jest ostrożny. Dopóki dawał tylko
słowo, był śmielszy...
- Nie, nie,
nie!... - przerwał mu adwokat. - W tym coś jest i ja to
wyśledzę... Ktoś nam buty uszył...
- Nie wam, ale
mnie - uśmiechnął się Wokulski. - W rezultacie, wszystko mi
jedno i nawet wcale bym się nie gniewał, gdyby panowie ci nie
przystępowali do spółki...
Jeszcze raz
pożegnał adwokata i pobiegł do sklepu. Tam znalazło
się kilka ważnych interesów, które zatrzymały go
nadspodziewanie długo. Dopiero o wpół do drugiej był w
Łazienkach. Surowy chłód parku, zamiast uspokoić,
podniecał go. Biegł tak szybko, że chwilami przychodziło mu
na myśl: czy nie zwraca uwagi przechodniów? Wtedy zwalniał
kroku i czuł, że niecierpliwość piersi mu rozsadza.
"Już
ich pewno nie spotkam!" - powtarzał z rozpaczą.
Tuż nad
sadzawką, na tle zielonych klombów, spostrzegł popielaty
płaszczyk panny Izabeli. Stała nad brzegiem w towarzystwie hrabiny i
ojca i rzucała pierniki łabędziom, z których jeden nawet
wyszedł z wody na swoich brzydkich łapach i umieścił
się u stóp panny Izabeli.
Pierwszy
zobaczył go pan Tomasz.
-
Cóż za wypadek! - zawołał do Wokulskiego. - Pan o tej
porze w Łazienkach?..
Wokulski
ukłonił się paniom zauważywszy z rozkosznym zdziwieniem
rumieniec na twarzy panny Izabeli.
- Bywam
tu, ile razy przepracuję się... To jest dosyć często...
- Szanuj
siły, panie Wokulski... - ostrzegł go pan Tomasz; uroczyście
grożąc palcem... - A propos - dodał
półgłosem - wyobraź pan sobie, że za moją
kamienicę już baronowa Krzeszowska chce dać siedemdziesiąt
tysięcy rubli... Z pewnością wezmę sto tysięcy, a
może i sto dziesięć... Błogosławione są te
licytacje!...
- Tak
rzadko widuję pana, panie Wokulski - wtrąciła hrabina - że
muszę zaraz załatwić interes... - Do usług pani...
- Panie! -
zawołała z komiczną pokorą składając ręce -
proszę o sztukę perkalu dla moich sierot... Widzi pan, jak
nauczyłam się przymawiać o jałmużnę?
- Pani
hrabina raczy przyjąć dwie sztuki?...
- Tylko w
takim razie, jeżeli druga będzie sztuką grubego
płótna...
- O
ciociu, tego już za wiele!... - przerwała jej panna Izabela ze
śmiechem. - Jeżeli pan nie chce stracić majątku -
zwróciła się do Wokulskiego - niech pan stąd ucieka.
Zabieram pana w stronę Pomarańczarni, a ci państwo niech tu
odpoczywają...
- Belu, nie
boisz się?... - odezwała się ciotka.
- Chyba ciocia
nie wątpi, że w towarzystwie pana nie spotka mnie nic złego...
Wokulskiemu
uderzyła krew do głowy; na ustach hrabiny mignął
niedostrzegalny uśmiech. Była to jedna z tych chwil, kiedy natura
hamuje swoje wielkie siły i zawiesza odwieczne prace, ażeby
uwydatnić szczęście istot drobnych i znikomych.
Wiatr zaledwie
dyszał, i tylko po to, ażeby chłodzić śpiące w
gniazdach pisklęta i ułatwić lot owadom śpieszącym na
weselne gody. Liście drzew chwiały się tak delikatnie, jakby
poruszał je nie materialny podmuch, ale cicho prześlizgujące
się promienie światła. Tu i owdzie, w przesiąkłych
wilgocią gęstwinach, mieniły się barwne krople rosy jak
odpryski spadłej z nieba tęczy.
Zresztą
wszystko stało na miejscu: słońce i drzewa, snopy
światła i cienie, łabędzie na stawie, roje komarów
nad łabędziami, nawet połyskująca fala na lazurowej wodzie.
Wokulskiemu zdawało się; że w tej chwili odjechał z ziemi
bystry prąd czasu zostawiając tylko parę białych smug na
niebie - i od tej pory nie zmieni się już nic; wszystko zostanie tak
samo na wieki. Że on z panną Izabelą będzie wiecznie
chodził po oświetlonej łące, oboje otoczeni zielonymi
obłokami drzew, spośród których gdzieniegdzie, jak para
czarnych brylantów, błyskają ciekawe oczy ptaka. Że on
już zawsze będzie pełen niezmiernej ciszy, ona zawsze tak
rozmarzona i oblana rumieńcem, że przed nimi zawsze, jak teraz,
będą lecieć całujące się w powietrzu te oto dwa
białe motyle.
Byli w
połowie drogi do Pomarańczarni, kiedy panna Izabela, widać
już zakłopotana tym spokojem w naturze i między nimi,
poczęła mówić:
-Prawda, jaki
ładny dzień? W mieście upał, tu przyjemny
chłód. Bardzo lubię Łazienki o tej godzinie: mało
osób, więc każdy może znaleźć kącik
wyłącznie dla siebie. Pan lubi samotność?
- Nawykłem
do niej.
- Pan nie
był na Rossim?.. - dodała rumieniąc się jeszcze mocniej. -
Rossiego nie widział pan?... - powtórzyła patrząc mu w
oczy ze zdziwieniem.
- Nie
byłem, ale... będę...
- My z
ciocią byłyśmy już na dwu przedstawieniach.
-
Będę na każdym...
- Ach, jak
to dobrze! Przekona się pan, co to za wielki artysta. Szczególniej
znakomicie gra Romea, chociaż... już nie jest pierwszej
młodości... Ciocia i ja znamy go osobiście jeszcze z
Paryża... Bardzo miły człowiek, ale nade wszystko genialny
tragik... W jego grze najprawdziwszy realizm kojarzy się z
najpoetyczniejszym idealizmem...
- Musi
być istotnie wielkim - wtrącił Wokulski - jeżeli budzi w
pani tyle podziwu i sympatii.
- Ma pan
słuszność. Wiem, że w życiu nie zrobię nic
nadzwyczajnego, ale umiem przynajmniej oceniać ludzi niezwykłych...
Na każdym polu... nawet - na scenie... Niech pan sobie jednak wyobrazi,
że Warszawa nie ocenia go jak należy?...
- Czy
podobna?... Jest przecie cudzoziemcem...
- A pan
jest złośliwy - odparła z uśmiechem - ale policzę to
na karb Warszawy, nie Rossiego... Doprawdy, wstydzę się za nasze
miasto!... Ja gdybym była publicznością (ale
publicznością rodzaju męskiego!), zasypałabym go
wieńcami, a ręce spuchłyby mi od oklasków...Tu zaś
oklaski są dość skąpe, a o wieńcach nikt nie
myśli... My istotnie jesteśmy jeszcze barbarzyńcami...
- Oklaski
i wieńce są rzeczą tak drobną, że... na
najbliższym przedstawieniu Rossi może mieć ich raczej za wiele
aniżeli za mało-rzekł Wokulski.
- Jest pan
pewny? - spytała, wymownie patrząc mu w oczy.
-
Ależ... gwarantuję, że tak będzie...
-
Będę bardzo zadowolona, jeżeli spełni się pańskie
proroctwo; może już wrócimy do tamtych państwa?
-
Ktokolwiek robi pani przyjemność, zasługuje na najwyższe
uznanie...
- Za
pozwoleniem!- przerwała mu śmiejąc się. - W tej chwili
powiedział pan kompliment samemu sobie...
Zwrócili
się od Pomarańczarni z powrotem.
-
Wyobrażam sobie zdumienie Rossiego - mówiła dalej panna
Izabela - jeżeli spotkają go owacje. On już zwątpił i
- prawie żałuje, że przyjechał do Warszawy... Artyści
nie wyłączając największych są to szczególni
ludzie: bez sławy i hołdów nie mogą żyć, jak my
bez pokarmu i powietrza. Praca, choćby najpłodniejsza, ale cicha,
albo poświęcenie to nie dla nich. Oni koniecznie muszą
wysuwać się na pierwszy plan, zwracać na siebie spojrzenia
wszystkich, panować nad sercami tysięcy... Sam Rossi mówi,
że wolałby o rok wcześniej umrzeć na scenie wobec
pełnego i wzruszonego teatru aniżeli o rok później w
nielicznym otoczeniu. Jakie to dziwne!...
- Ma
rację, jeżeli pełny teatr jest dla niego najwyższym
szczęściem.
- Pan
sądzi, że są szczęścia, które warto
opłacić krótszym życiem? - spytała panna Izabela.
- I
nieszczęścia, których warto uniknąć w ten
sposób - odpowiedział Wokulski.
Panna
Izabela zamyśliła się i od tej pory szli oboje w milczeniu.
Tymczasem
siedząc nad sadzawką i w dalszym ciągu karmiąc
łabędzie hrabina rozmawiała z panem Tomaszem.
- Nie
uważasz - mówiła - że ten Wokulski jest jakby zajęty
Belą?..
- Nie
sądzę.
- Nawet
bardzo; dzisiejsi kupcy umieją robić śmiałe projekta.
- Od
projektu do wykonania ogromnie daleko - odparł nieco zirytowany pan
Tomasz. - Choćby jednakże nawet tak było, nic mnie to nie
obchodzi. Nad myślami pana Wokulskiego nie panuję, a o Belcię
jestem spokojny.
- Ja, w
rezultacie, nic mam nic przeciw temu - dodała hrabina.-Cokolwiek
nastąpi, oczywiście zgadzam się z wolą boską,
jeżeli zyskują na tym ubodzy... Ciągle zyskują... Moja
ochrona będzie niedługo pierwszą w mieście, i tylko dlatego,
że ten pan ma słabość do Belci...
-
Dajże spokój... Wracają!... - przerwał pan Tomasz.
Istotnie
panna Izabela z Wokulskim ukazali się na końcu drogi.
Pan Tomasz
przypatrzył im się z uwagą i dopiero teraz spostrzegł,
że dwoje tych ludzi harmonizują ze sobą wzrostem i ruchami. On,
o głowę wyższy i silnie zbudowany, stąpał jak
eks-wojskowy; ona, nieco drobniejsza, lecz kształtniejsza, posuwała
się jakby płynąc. Nawet biały cylinder i jasny paltot
Wokulskiego godził się z popielatym płaszczykiem panny Izabeli.
"Skąd mu ten biały cylinder?.. " - pomyślał pan
Tomasz z goryczą. Potem nasunęła mu się dziwna kombinacja:
że Wokulski jest to parweniusz, który za prawo noszenia
białego cylindra powinien by mu płacić przynajmniej
pięćdziesiąt procent od wypożyczonego kapitału. -
Aż sam wzruszył ramionami.
- Jak tam
pięknie, ciociu, w tamtych alejach! - zawołała
zbliżając się panna Izabela. - My z ciocią nigdy nie bywamy
w tamtej stronie. Łazienki tylko wtedy są przyjemne. kiedy można
chodzić po nich szybko i daleko.
- W takim
razie poproś pana Wokulskiego, ażeby ci częściej
towarzyszył - odpowiedziała hrabina tonem jakiejś osobliwej
słodyczy.
Wokulski
ukłonił się, panna Izabela nieznacznie
ściągnęła brwi, a pan Tomasz rzekł:
-
Może byśmy wrócili do domu...
- Ja myślę
- odparła hrabina.
- Pan
jeszcze zostaje, panie Wokulski?
- Tak. Czy
mogę panie odprowadzić do powozu?
- Prosimy. Belu,
podaj mi rękę.
Hrabina z
panną Izabelą poszły naprzód, za nimi pan Tomasz z
Wokulskim. Pan Tomasz czuł w sobie tyle goryczy, kwasu i ciężaru
na widok białego cylindra, że nie chcąc być niegrzecznym
zmuszał się do uśmiechu. A nareszcie, pragnąc w
jakiśkolwiek sposób zabawić Wokulskiego, znowu
zaczął mówić mu o swej kamienicy, z której ma
nadzieję otrzymać czterdzieści albo i pięćdziesiąt
tysięcy czystego zysku.
Cyfry te ze swej
strony źle podziałały na humor Wokulskiego, który
mówił sobie, że ponad trzydzieści tysięcy rubli
już nic nie jest w stanie dołożyć.
Dopiero gdy
podjechał powóz i pan Tomasz usadowiwszy damy i siebie zawołał:
"Ruszaj" w Wokulskim znikło uczucie niesmaku, a ocknął
się żal po pannie Izabeli.
"Tak
krótko!" - szepnął patrząc z westchnieniem na
łazienkowską szosę, na którą w tej chwili
wjechała zielona beczka straży polewająca drogę.
Poszedł
jeszcze w stronę Pomarańczarni, tą samą
ścieżką co pierwej, upatrując na miałkim piasku
śladu bucików panny Izabeli. Coś się tu zmieniło.
Wiatr dął silniej, zmącił wodę w sadzawce,
porozganiał motyle i ptaki, a za to napędził więcej
obłoków, które raz po raz przyćmiewały blask
słońca.
"Jak tu
nudno!" - szepnął i zawrócił do szosy.
Wsiadł do
swego powozu i przymknąwszy oczy nasycał się jego lekkim
kołysaniem. Zdawało mu się; że jak ptak siedzi na
gałęzi, którą wiatr chwieje w prawo i w lewo, do
góry i na dół, a potem nagle roześmiał się
przypomniawszy sobie, że to lekkie kołysanie kosztuje go około
tysiąca rubli rocznie.
"Głupiec
jestem, głupiec! - powtarzał. - Po co ja się pnę
między ludzi, którzy albo nie rozumieją moich ofiar, albo
śmieją się z niezgrabnych wysiłków. Na co mi ten
powóz?... Czy nie mógłbym jeździć
dorożką albo tym oto trajkoczącym omnibusem z
płóciennymi firanami?.. " Stanąwszy przed domem
przypomniał sobie obietnicę daną pannie Izabeli co do owacyj dla
Rossiego.
"Naturalnie,
że będzie miał owacje, ba! jeszcze jakie... Jutro
przedstawienie...
Nad wieczorem
posłał służącego do sklepu po Obermana. Siwy inkasent
przybiegł natychmiast, z trwogą pytając się w duszy: czy
Wokulski nie rozmyślił się i nie każe mu
zwrócić zgubionych pieniędzy?...
Ale Wokulski przywitał
go bardzo łaskawie i nawet zabrał do swego gabinetu, gdzie z
pół godziny rozmawiali. O czym.?...
Pytanie: o czym
Wokulski mógł rozmawiać z Obermanem, bardzo zaciekawiało
lokaja. Jużci, o zgubionych pieniądzach... Troskliwy sługa
przykładał kolejno oko i ucho do dziurki od klucza, dużo
widział, dużo słyszał, ale nic nie mógł
zrozumieć. Widział, że Wokulski daje Obermanowi całą
paczkę pięciorublówek i słyszał takie oto wyrazy:
- W Teatrze Wielkim... na balkonie i
paradyzie... woźnemu wieniec, bukiet przez orkiestrę... .,Co ta
besztyja, stary, już zaczyna handlować biletami do teatru czy co?..
Usłyszawszy w gabinecie szmer
ukłonów służący uciekł do przedpokoju, aby tam
przyłapać Obermana. Gdy zaś inkasent wyszedł, odezwał
się:
- Cóż, skończyło
się z pieniądzmi?... Dużom ja tu śliny żepszuł
ażeby stary pofolgował panu Obermanowi, i nareszcie wymogłem
nanim, że mi powiedział: "Zobaczymy, zrobi się, co się
da!." No i widzę, pan Oberman dobił dziś targu...
Cóż, stary w dobrym humorze!...
- Jak
zwykle - odparł inkasent.
-
Aleście się nagadali z nim. Musi, że o czymś więcej
niż o pieniądzach... Może i o teatrze, bo stary paszjami lubi
teatr...
Ale
Oberman spojrzał na niego wilczym okiem i wyszedł milcząc.
Służący w pierwszej chwili otworzył usta ze zdumienia, lecz
ochłonąwszy pogroził za nim pięścią.
-
Poczekaj!... - mruknął - żapłaczę ja ci... Wielki pan,
patrzcie go... Ukradł czterysta rubli i już nie chce gadać z
człowiekiem!.
|