ROZDZIAŁ OŚMNASTY:
ZDUMIENIA, PRZYWIDZENIA I OBSERWACJE
STAREGO SUBIEKTA
Dla pana Ignacego Rzeckiego nadeszła
znowu epoka niepokojów i zdumień.
Ten sam Wokulski, który rok temu
poleciał do Bułgarii, a przed kilkoma tygodniami jak magnat
bawił się w wyścigi i pojedynki, ten sam Wokulski nabrał
dziś nadzwyczajnego gustu do widowisk teatralnych. I jeszcze żeby
choć polskich, ale - włoskich... On, który nie rozumiał
po włosku ani wyrazu!
Już blisko tydzień trwała ta
nowa mania, która dziwiła i gorszyła nie samego tylko pana
Ignacego.
Raz na przykład stary Szlangbaum,
oczywiście w jakiejś ważnej sprawie, przez pół dnia
szukał Wokulskiego. Był w sklepie - Wokulski dopiero co wyszedł
ze sklepu kazawszy pierwej odnieść aktorowi Rossiemu duży wazon
z saskiej porcelany. Pobiegł do mieszkania - Wokulski dopiero co
opuścił mieszkanie i pojechał do Bardeta po kwiaty. Stary
Żyd ażeby go dopędzić, krzywiąc się
wziął dorożkę; ale ponieważ ofiarowywał
dorożkarzowi złoty i groszy osiem za kurs, zamiast czterdziestu groszy,
więc nim dobili targu za złoty i groszy osiem - i dojechali do
Bardeta, Wokulski już opuścił zakład ogrodniczy.
- A gdzie on pojechał, nie wie pan? -
zapytał Szlangbaum ogrodniczka, który za pomocą krzywego
noża między najpiękniejszymi kwiatami szerzył zniszczenie.
- Czy ja wiem, podobno do teatru -
odparł ogrodniczek z taką miną, jakby owym krzywym nożem
chciał gardło poderżnąć Szlangbaumowi.
Żyd, któremu to właśnie
przyszło na myśl, cofnął się czym prędzej z
oranżerii i jak kamień wyrzucony z procy wpadł w
dorożkę. Ale woźnica (porozumiawszy się już widać
z krwiożerczymi ogrodnikami) oświadczył, iż za żadne w
świecie skarby nie pojedzie dalej, chyba że kupiec da mu
czterdzieści groszy za kurs i jeszcze zwróci dwa grosze urwane przy
pierwszym kursie.
Szlangbaum poczuł słabość
około serca i w pierwszej chwili chciał albo wysiąść,
albo zawołać policji. Przypomniawszy sobie jednak, jaka teraz w
świecie chrześcijańskim panuje złość i
niesprawiedliwość, i zajadłość na Żydów,
zgodził się na wszystkie warunki bezwstydnego dorożkarza i
jęcząc pojechał do teatru.
Tu - naprzód nie miał z kim
gadać, potem nie chciano z nim gadać, aż nareszcie
dowiedział się, że pan Wokulski był dopiero co, ale że
w tej chwili pojechał w Aleje Ujazdowskie. Słychać nawet turkot
jego powozu w bramie...
Szlangbaumowi opadły ręce.
Piechotą wrócił do sklepu Wókulskiego, przy okazji po
raz setny z rzędu wyklął swego syna za to, że nazywa
się Henrykiem, chodzi w surducie i jada trefne potrawy, a nareszcie
poszedł żalić się przed panem Ignacym.
- Nu - mówił lamentującym
głosem - co ten pan Wokulski wyrabia najlepszego!... Ja miałem taki
interes, żeby on za pięć dni mógł od swego
kapitału zarobić trzysta rubli... I ja zarobiłbym ze sto
rubli...Ale on sobie jeździ teraz po mieście, a ja na same dorożki
wydałem dwa złote i groszy dwadzieścia... Aj! co to za
rozbójniki te dorożkarze...
Naturalnie, że pan Ignacy
upoważnił Szlangbauma do zrobienia interesu i nie tylko
zwrócił mu pieniądze wydane na dorożki, ale jeszcze na
własny koszt kazał go odwieźć na ulicę
Elektoralną, co tak rozczuliło starego Żyda, że
odchodząc zdjął ze swego syna rodzicielskie przekleństwo i
nawet zaprosił go do siebie na szabasowy obiad.
"Bądź jak bądź -
mówił do siebie Rzecki - głupia historia z tym teatrem, nade
wszystko z tym, że Stach zaniedbuje interesa..."
Innym razem wpadł do sklepu powszechnie
szanowany mecenas, prawa ręka księcia, prawny doradca całej
arystokracji, zapraszając Wokulskiego na jakąś wieczorną
sesję. Pan Ignacy nie wiedział, gdzie posadzić znakomitą
osobę i jak cieszyć się z honoru wyrządzonego przez
mecenasa jego Stachowi. Tymczasem Stach nie tylko nie wzruszył się
dostojnymi zaprosinami na wieczór, ale wprost odmówił, co
nawet trochę dotknęło mecenasa, który zaraz wyszedł
i pożegnał ich obojętnie.
- Dlaczegożeś nie przyjął
zaprosin?... - zapytał zrozpaczony pan Ignacy.
- Bo muszę być dzisiaj w teatrze -
odpowiedział Wokulski.
Prawdziwa wszelako zgroza opanowała
Rzeckiego, gdy w tym samym dniu inkasent Oberman przyszedł do niego przed
siódmą wieczorem prosząc o zrobienie dziennego obrachunku .
- Po ósmej... po ósmej.. -
odpowiedział mu pan Ignacy. - Teraz nie ma czasu.
- A po ósmej ja nie będę
miał czasu - odparł Oberman.
- Jak to?... co to?...
- A tak, że o wpół do
ósmej musze być z naszym panem w teatrze... - mruknął
Oberman, nieznacznie wzruszając ramionami.
W tej samej chwili przyszedł
pożegnać go uśmiechnięty pan Zięba.
- Pan już
wychodzi, panie Zięba, ze sklepu?... O trzy kwadranse na
siódmą?... - spytał zdumiony pan Ignacy, szeroko
otwierając oczy.
- Idę z
wieńcami dla Rossiego - szepnął grzeczny pan Zięba z jeszcze
milszym uśmiechem. Rzecki schwycił się obu rękoma za
głowę.
- Powariowali z
tym teatrem! - zawołał. - Może jeszcze i mnie tam
wyciągną?... No, ale to ze mną sprawa!...
Czując,
że lada dzień i jego zechce namawiać Wokulski,
ułożył sobie pan Ignacy mowę, w której nie tylko
miał oświadczyć, że nie pójdzie na
Włochów, ale jeszcze miał zreflektować Stacha mniej
więcej tymi słowy:
- Daj
spokój... co ci po tych głupstwach!... - i tak dalej.
Tymczasem
Wokulski, zamiast namawiać go, przyszedł raz około szóstej
do sklepu, a zastawszy Rzeckiego nad rachunkami - rzekł:
-
Mój drogi, dziś Rossi gra Makbeta, siądź z łaski
swej w pierwszym rzędzie krzeseł (masz tu bilet) i po trzecim akcie
podaj mu to album...
I bez
żadnych ceremonii, a nawet bez dalszych wyjaśnień
doręczył panu Ignacemu album z widokami Warszawy i warszawianek, co
razem mogło kosztować z pięćdziesiąt rubli!...
Pan Ignacy
uczuł się głęboko obrażony. Wstał ze swego
fotela, zmarszczył brwi i już otworzył usta, ażeby
wybuchnąć, kiedy Wokulski opuścił nagle sklep nawet nie
patrząc na niego.
No i
naturalnie pan Ignacy musiał pójść do teatru, ażeby
nie zrobić przykrości Stachowi.
W teatrze
trafił się panu Ignacemu cały szereg niespodzianek.
Przede
wszystkim wszedł on na schody prowadzące na galerię, gdzie
bywał zwykle za swoich dawnych, dobrych czasów. Dopiero woźny
przypomniał mu, że ma bilet do pierwszego rzędu krzeseł,
obrzucając go przy tym spojrzeniami, które mówiły,
że ciemnozielony surdut pana Rzeckiego, album pod pachą, a nawet
fizjognomia a la Napoleon III wydają się niższym organom
władzy teatralnej mocno podejrzanymi.
Zawstydzony,
zeszedł pan Ignacy na dół do frontowego przysionka
ściskając pod pachą album i kłaniając się
wszystkim damom, około których miał zaszczyt przechodzić.
Ta uprzejmość, do której nie nawykli warszawiacy, już w
przysionku zrobiła wrażenie. Zaczęto pytać się: kto to
jest? a chociaż nie poznano osoby, w lot jednakże spostrzeżono
że, cylinder pana Ignacego pochodzi sprzed lat dziesięciu, krawat
sprzed pięciu, a ciemnozielony surdut i obcisłe spodnie w kratki
sięgają nierównie dawniejszej epoki. Powszechnie brano go za
cudzoziemca; lecz gdy spytał kogoś ze służby:
którędy iść do krzeseł? - wybuchnął
śmiech.
- Pewnie
jakiś szlachcic z Wołynia - mówili eleganci. - Aleco on ma pod
pachą?...
-
Może bigos albo pneumatyczną poduszkę...
Osmagany
szyderstwem, oblany zimnym potem, dostał się nareszcie pan Ignacy do
upragnionych krzeseł. Było ledwie po siódmej i widzowie
dopiero zaczęli się gromadzić; ten i ów wchodził do
krzeseł w kapeluszu na głowie, loże były puste i tylko na
galeriach czerniała masa ludu, a na paradyzie już wymyślano i
wołano policji.
"O
ile się zdaje, zebranie będzie bardzo ożywione" -
mruknął z bladym uśmiechem nieszczęśliwy pan Ignacy
sadowiąc się w pierwszym rzędzie.
Z
początku patrzył tylko na prawą dziurkę w kurtynie
ślubując, że nie oderwie od niej oczu. W parę minut
jednakże ochłonął ze wzruszenia, a nawet nabrał
takiego animuszu, że począł oglądać się. Sala
wydała mu się jakaś niewielka i brudna i dopiero gdy
zastanawiał się nad przyczynami tych zmian, przypomniał sobie,
że ostatni raz był w teatrze na występie Dobrskiego w Halce,
mniej więcej przed szesnastoma laty.
Tymczasem
sala napełniała się, a widok pięknych kobiet,
zasiadających w lożach, do reszty orzeźwił pana Ignacego.
Stary subiekt wydobył nawet małą lornetkę i
zaczął przypatrywać się fizjognomiom; przy tej zaś
okazji zrobił smutne odkrycie, że i jemu przypatrują się z
amfiteatru, z dalszych rzędów krzeseł, bal nawet z
lóż... Gdy zaś przeniósł swoje zdolności
psychiczne od oka do ucha, pochwycił wyrazy latające jak osy:
-
Cóż to za oryginał?...
-
Ktoś z prowincji.
- Ale
skąd on wyrwał taki surdut?...
-
Uważasz pan jego breloki przy dewizce? Skandal!...
- Albo kto
się tak dziś czesze?...
Niewiele
brakowało, ażeby pan Ignacy upuścił swoje album i cylinder
i uciekł z gołą głową z teatru. Na
szczęście, w ósmym rzędzie krzeseł zobaczył
znajomego fabrykanta pierników, który w odpowiedzi na ukłon
Rzeckiego opuścił swoje miejsce i zbliżył się do
pierwszego rzędu.
- Na
miłość boską, panie Pifke - szepnął zalany potem
- usiądź pan na moim miejscu i oddaj mi swoje .
- Z
największą chęcią - odparł głośno rumiany
fabrykant. - Cóż, źle tu panu?... Pyszne miejsce!...
-
Doskonałe. Ale ja wolę dalej... Gorąco mi...
- Tam tak samo,
ale mogę usiąść. A co to masz pan za paczkę?...
Teraz
dopiero Rzecki przypomniał sobie obowiązek.
-
Uważa pan, drogi panie Pifke, jakiś wielbiciel tego... tego
Rossiego...
- Ba,
któż by Rossiego nie uwielbiał! - odpowiedział Pifke. -
Mam libretto do Makbeta, może panu dać?...
- Owszem.
Ale... ten wielbiciel, uważa pan, kupił u nas kosztowne album i
prosił, ażeby po trzecim akcie wręczyć je Rossiemu...
-
Zrobię to z przyjemnością! - zawołał otyły Pifke
pchając się na miejsce Rzeckiego.
Pan Ignacy
miał jeszcze kilka bardzo przykrych chwil. Musiał wydobyć
się z pierwszego rzędu krzeseł, gdzie zebrani eleganci
spoglądali na jego surdut i na jego krawat, i na jego aksamitną
kamizelkę z ironicznymi uśmiechami. Potem musiał wejść
do ósmego rzędu krzeseł, gdzie wprawdzie bez ironii patrzono
na jego garnitur, ale gdzie musiał potrącać o kolana
siedzących dam...
-
Stokrotnie przepraszam - mówił zawstydzony. - Ale tak ciasno...
-
Potrzebujesz pan nie mówić brzydkie słowo - odpowiedziała
mu jedna z dam, w której nieco podmalowanych oczach pan Ignacy nie
dojrzał jednak gniewu za swój postępek. Był przecież
tak zażenowany, że chętnie poszedłby do spowiedzi, byle
oczyścić się z plamy owych potrącań. Nareszcie
znalazł krzesło i odetchnął. Tu przynajmniej nie zwracano
na niego uwagi, częścią z powodu skromnego miejsca, jakie
zajmował, częścią, że teatr był przepełniony
i już zaczęło się widowisko.
Gra
artystów z początku nie obchodziła go, oglądał
się więc po sali i przede wszystkim spostrzegł Wokulskiego.
Siedział on w czwartym rzędzie i wpatrywał się bynajmniej
nie w Rossiego, ale w lożę, którą zajmowała panna
Izabela z panem Tomaszem i hrabiną. Rzecki parę razy w życiu
widział ludzi zamagnetyzowanych i zdawało mu się, że
Wokulski ma taki wyraz fizjognomii, jak gdyby był zamagnetyzowany przez
ową lożę. Siedział bez ruchu, jak człowiek
śpiący z szeroko otwartymi oczyma.
Kto by
jednakże tak oczarował Wokulskiego? Pan Ignacy nie mógł
się domyślić. Zauważył przecie inną rzecz: ile
razy nie było Rossiego na scenie, panna Izabela obojętnie
oglądała się po sali albo rozmawiała z ciotką. Lecz
gdy wyszedł Makbet-Rossi, przysłaniała twarz do połowy
wachlarzem i cudownymi, rozmarzonymi oczyma zdawała się
pożerać aktora. Czasami wachlarz z białych piór
opadał jej na kolana, a wtedy Rzecki na twarzy panny Izabeli
spostrzegał ten sam wyraz zamagnetyzowania, który go tak
zdziwił w fizjognomii Wokulskiego. Spostrzegł jeszcze inne rzeczy.
Kiedy piękne oblicze panny Izabeli wyrażało najwyższy
zachwyt, wtedy Wokulski pocierał sobie ręką wierzch głowy.
A wówczas, jakby na komendę, z galerii i z paradyzu odzywały
się gwałtowne oklaski i wrzaskliwe okrzyki: "Brawo, brawo
Rossi!..." Zdawało się nawet panu Ignacemu, że gdzieś
w tym chórze odróżnia zmęczony głos inkasenta
Obermana, który pierwszy zaczynał wrzeszczeć a ostatni
milknąć.
"Do
diabła! - pomyślał - czyżby Wokulski dyrygował
klakierami?"
Ale wnet
odpędził to nieusprawiedliwione podejrzenie. Rossi bowiem grał
znakomicie i klaskaĺi mu wszyscy z równym zapałem. Najmocniej
jednak pan Pifke, jowialny fabrykant pierników, który stosownie
do umowy po trzecim akcie z wielkim hałasem podał Rossiemu album.
Wielki aktor nie kiwnął nawet głową Pifkemu; natomiast złożył
głęboki ukłon w kierunku loży, gdzie siedziała panna
Izabela, a może-tylko w tym kierunku.
"Przywidzenia!...
przywidzenia!... - myślał pan Ignacy opuszczając teatr po
ostatnim akcie. - Stach przecie nie byłby aż tak głupi..."
W
rezultacie jednak pan Ignacy nie był niezadowolony z pobytu w teatrze. Gra
Rossiego podobała mu się; niektóre sceny, jak morderstwo
króla Dunkana albo ukazanie się ducha Banka, zrobiły na nim
potężne wrażenie, a już całkiem był oczarowany
zobaczywszy, jak Makbet bije się na rapiery.
Toteż
wychodząc z teatru nie miał pretensji do Wokulskiego; owszem,
zaczął nawet podejrzewać, że kochany Stach tylko dla
zrobienia mu przyjemności wymyślił komedię z
wręczeniem podarunku Rossiemu.
"On
wie, poczciwy Stach - myślał - że tylko przynaglony mogłem
pójść na włoskich aktorów... No i dobrze się
stało. Pysznie gra ten facet i muszę zobaczyć go drugi raz...
Zresztą - dodał po chwili - kto ma tyle pieniędzy co Stach,
może robić prezenta aktorom. Ja wprawdzie wolałbym jaką
ładnie zbudowaną aktorkę, ale... Ja jestem człowiek innej
epoki, nawet nazywają mnie bonapartystą i romantykiem..."
Myślał
tak i mruczał po cichu, gdyż nurtowała go inna myśl,
którą chciał w sobie zagłuszyć: "Dlaczego Stach
tak dziwnie przypatrywał się loży, w której
siedziała hrabina, pan Łęcki i panna Łęcka?...
Czyliżby?... Eh! cóż znowu...Wokulski ma przecież zbyt
wiele rozumu, ażeby mógł przypuszczać, że coś z
tego być może... Każde dziecko pojęłoby od razu,
że ta panna, w ogóle zimna jak lód, dziś szaleje za
Rossim... Jak ona na niego patrzyła, jak się nawet czasami zapominała
i jeszcze gdzie, w teatrze, wobec tysiąca osób!... Nie, to
głupstwo. Słusznie nazywają mnie romantykiem..."
I znowu
usiłował myśleć o czym innym. Poszedł nawet (mimo
późnej nocy) do restauracji, gdzie grała muzyka
złożona ze skrzypców, fortepianu i arfy. Zjadł
pieczeń z kartoflami i z kapustą, wypił kufel piwa, potem drugi
kufel, potem trzeci i czwarty... nawet siódmy... Zrobiło mu
się tak jakoś raźnie, że cisnął arfiarce na
talerz dwie czterdziestówki i zaczął śpiewać pod
nosem. A potem przyszło mu do głowy, że - koniecznie, ale to
koniecznie powinien zaprezentować się czterem Niemcom, którzy
przy bocznym stoliku jedzą pekeflejsz z grochem. "Dlaczego ja
miałbym się im prezentować?... Niech oni mnie się
zaprezentują" - myślał pan Ignacy.
I w tej
chwili opanowała go idea, że tamci czterej panowie powinni mu
się zaprezentować, jako starszemu wiekiem tudzież byłemu
oficerowi węgierskiej piechoty, która przecież porządnie
biła Niemców. Zawołał nawet usługującą
dziewczynę w celu wysłania jej do owych czterech panów
jedzących pekeflejsz, gdy wtem muzyka złożona ze
skrzypców, arfy i fortepianu zagrała... Marsyliankę.
Pan Ignacy
przypomniał sobie Węgry, piechotę, Augusta Katza i czując,
że mu łzy nabiegają do oczu, że się lada chwilę
rozpłacze, porwał ze stołu swój cylinder sprzed wojny
francusko -pruskiej i rzuciwszy na stół rubla wybiegł z
restauracji.
Dopiero
gdy na ulicy owionęło go świeże powietrze, oparł
się o słup latarni gazowej i spytał:
- Do
diabła, czyżbym się upił?... Ba! siedm kufli...
Wrócił
do domu starając się iść jak najprościej i teraz
dopiero przekonał się, że warszawskie chodniki są
nadzwyczaj nierówne: co kilkanaście kroków bowiem
musiał zbaczać albo w stronę rynsztoka, albo w stronę
kamienic. Potem (dla przekonania samego siebie, że jego umysłowe
zdolności znajdują się w kwitnącym stanie) zaczął
rachować gwiazdy na niebie.
- Raz... dwa...
trzy... siedm... siedm... Co to jest siedm?... Ach, siedem kufli piwa...
Czyżbym naprawdę?... Po co ten Stach wysłał mnie do
teatru!...
Do domu trafił
od razu i od razu znalazł dzwonek. Zadzwoniwszy jednak aż siedm razy
na stróża, uczuł potrzebę oparcia się o kąt,
zawarty między bramą i ścianą, i usiłował
zliczyć, nie z potrzeby, ale ot, tak sobie: ile też upłynie
minut, zanim mu stróż otworzy? W tym celu wydobył zegarek z
sekundnikiem i przekonał się, że - już jest
wpół do drugiej.
- Podły
stróż! - mruknął. - Ja muszę wstać o
szóstej, a on do wpół do drugiej trzyma mnie na ulicy...
Szczęściem,
stróż natychmiast otworzył furtkę, przez
którą pan Ignacy krokiem zupełnie pewnym, a nawet więcej
niż pewnym, bardzo pewnym, przeszedł całą sień
czując, że jego cylinder siedzi mu trochę na bakier, ale tylko
troszeczkę. Następnie bez żadnej trudności znalazłszy
drzwi swego mieszkania usiłował po kilka razy na próżno
wprowadzić klucz do zamku. Czuł dziurkę pod palcem,
ściskał w ręce klucz tak mocno jak nigdy i mimo to nie
mógł trafić.
- Czyliżbym
naprawdę?...
W tej
właśnie chwili otworzyły się drzwi, a
współcześnie jego jednooki pudel Ir, nie podnosząc
się z pościeli, parę razy szczeknął:
- Tak... tak!...
- Milcz, ty
podła świnio!... - mruknął pan Ignacy i nie zapalając
lampy, rozebrał się i położył do
łóżka.
Sny miał
okropne. Śniło mu się czy tylko przywidywało, że
ciągle jest w teatrze i że widzi Wokulskiego z szeroko otwartymi
oczyma, zapatrzonego w jedną lożę. W loży tej
siedziała hrabina, pan Łęcki i panna Izabela. Rzeckiemu
zdawało się, że Wokulski patrzy tak na pannę Izabelę.
- Niepodobna! -
mruknął. - Stach nie jest aż tak głupi...
Tymczasem
(wszystko w marzeniu) panna Izabela podniosła się z fotelu i
wyszła z łoży, a Wokulski za nią, wciąż
patrząc jak człowiek zamagnetyzowany. Panna Izabela
opuściła teatr, przeszła plac Teatralny i lekkim krokiem
wbiegła na ratuszową wieżę, a Wokulski za nią,
wciąż patrząc jak człowiek zamagnetyzowany. A potem z ganku
ratuszowej wieży panna Izabela, uniósłszy się jak ptak,
przepłynęła na gmach teatralny, a Wokulski chcąc
lecieć za nią, runął z wysokości dziesięciu
piętr na ziemię.
- Jezus
Maria!... - jęknął Rzecki zrywając się z
łóżka.
- Tak!...
tak!... - odszczeknął mu Ir przez sen.
- No, już
widzę, że jestem zupełnie pijany - mruknął pan Ignacy
kładąc się znowu i niecierpliwie naciągając
kołdrę, pod którą drżał.
Kilka minut
leżał z otwartymi oczami i znowu przywidziało mu się,
że jest w teatrze, akurat po zakończeniu trzeciego aktu, w chwili
kiedy fabrykant Pifke miał podać Rossiemu album Warszawy i jej
piękności. Pan Ignacy wytęża wzrok (Pifke bowiem jego zastępuje),
wytęża wzrok i z najwyższym przerażeniem widzi, że
niecny Pifke zamiast kosztownego albumu podaje Włochowi jakąś
paczkę owiniętą w papier i niedbale zawiązaną
szpagatem.
I jeszcze
gorsze rzeczy widzi pan Ignacy. Włoch bowiem uśmiecha się
ironicznie, odwiązuje szpagat, odwija papier i wobec panny Izabeli,
Wokulskiego, hrabiny i tysiąca innych widzów ukazuje...
żółte nankinowe spodnie z fartuszkiem na przodzie i ze
strzemiączkami u dołu. Właśnie te same, których pan
Ignacy używał w epoce sławnej kampanii sewastopolskiej ...
Na domiar
okropnośći nędzny Pifke wrzeszczy: "Oto jest dar
panów: Stanisława Wokulskiego, kupca, i Ignacego Rzeckiego, jego
dysponenta!" Cały teatr wybucha śmiechem; wszystkie oczy i
wszystkie wskazujące palce skierowują się na ósmy
rząd krzeseł i właśnie na to krzesło, gdzie siedzi pan
Ignacy. Nieszczęśliwy chce zaprotestować, lecz czuje, że
głos zastyga mu w gardle, a na domiar niedoli on sam - zapada się
gdzieś. Zapada się w niezmierny, niezgłębiony ocean
nicości, w którym będzie spoczywał na wieki wieczne nie
objaśniwszy widzów teatralnych, że nankinowe spodnie z
fartuszkiem i strzemiączkami wykradziono mu podstępem ze zbioru jego
osobistych pamiątek.
Po nocy
fatalnie spędzonej Rzecki obudził się dopiero o trzy kwadranse
na siódmą. Własnym oczom nie chciał wierzyć,
patrząc na zegarek, ale w końcu uwierzył. Uwierzył nawet w
to, że wczoraj był nieco podchmielony; o czym zresztą wymownie
świadczył lekki ból głowy i ogólna
ociężałość członków.
Wszystkie
te jednak chorobliwe objawy mniej trwożyły pana Ignacego aniżeli
jeden straszny symptom, oto: nie chciało mu się iść do
sklepu!...Co gorsze: nie tylko czuł lenistwo, ale nawet zupełny brak
ambicji; zamiast bowiem wstydzić się swego upadku i walczyć z
próżniaczymi instynktami, on, Rzecki, wynajdywał sobie powody
do jak najdłuższego zatrzymania się w pokoju.
To
zdawało mu się, że Ir jest chory, to, że rdzewieje nigdy
nieużywana dubeltówka, to znowu, że jest jakiś
błąd w zielonej firance, która zasłaniała okno, a
nareszcie, że herbata jest za gorąca i trzeba ją pić
wolniej niż zwykle.
W rezultacie
pan Ignacy spóźnił się o czterdzieści minut do
sklepu i ze spuszczoną głową przekradł się do
kantorka. Zdawało mu się, że każdy z
"panów" (a jak na złość wszyscy przyszli
dziś na czas!), że każdy z najwyższą wzgardą
patrzy na jego podsiniałe oczy, ziemistą cerę i lekko
drżące ręce.
"Gotowi
jeszcze myśleć, że oddawałem się rozpuście!"
- westchnął nieszczęsny pan Ignacy. Potem wydobył
księgi, umaczał pióro i niby to zaczął
rachować. Był przekonany, że cuchnie piwem jak stara beczka,
którą już wyrzucono z piwnicy, i zupełnie serio
począł rozważać: czy nie należało podać
się do dymisji po spełnieniu całego szeregu tak haniebnych
występków? "Spiłem się... późno
wróciłem do domu... późno wstałem... o
czterdzieści minut spóźniłem się do sklepu..."
W tej chwili
zbliżył się do niego Klejn z jakimś listem.
-
Było na kopercie napisane: "bardzo pilno", więc
otworzyłem - rzekł mizerny subiekt podając papier Rzeckiemu.
Pan Ignacy
otworzył i czytał:
"Człowieku
głupi czy nikczemny! Pomimo tylu życzliwych ostrzeżeń
kupujesz jednak dom, który stanie się grobem twego w tak nieuczciwy
sposób zdobytego majątku..."
Pan Ignacy
rzucił okiem na wiersz ostatni, ale nie znalazł podpisu: list
był anonimowy. Spojrzał na kopertę - miała adres
Wokulskiego. Czytał dalej:
"Jaki
zły los postawił cię na drodze pewnej szlachetnej damy,
której o mało nic zabiłeś męża, a dziś
chcesz jej wydrzeć dom, gdzie zmarła jej ukochana córka?... I
po co to robisz?... Dlaczego płacisz, jeżeli prawda, aż
dziewięćdziesiąt tysięcy rubli za kamienicę
niewartą siedmdziesięciu tysięcy?... Są to sekreta twojej
czarnej duszy, które kiedyś sprawiedliwość boska odkryje,
a zacni ludzie ukarzą pogardą. Zastanów się więc,
póki czas. Nie gub swej duszy i majątku i niezatruwaj spokoju
zacnej damie, która w nieutulonym żalu po stracie córki
tę jedną ma dziś pociechę, że może
przesiadywać w pokoju, gdzie nieszczęśliwe dziecię
oddało Bogu ducha. Upamiętaj się, zaklinam cię - życzliwa..."
Skończywszy
czytanie pan Ignacy potrząsnął głową.
- Nic nie
rozumiem - rzekł. - Chociaż bardzo wątpię o
życzliwości tej damy.
Klejn
lękliwie obejrzał się dokoła sklepu, a widząc, że
ich nikt nie śledzi, zaczął szeptać:
- Bo to,
uważa pan, nasz stary podobno kupuje dom Łęckiego, który
właśnie jutro mają wierzyciele sprzedać przez licytację...
- Stach...
to jest... pan Wokulski kupuje dom?
- Tak,
tak...- potakiwał Klejn głową. - Ale kupuje nie na własne
imię, tylko za pośrednictwem starego Szlangbauma... Tak przynajmniej
mówią w domu, bo i ja tam mieszkam.
- Za
dziewięćdziesiąt tysięcy rubli?...
-
Właśnie. A że baronowa Krzeszowska chciałaby kupić
tę kamienicę za siedmdziesiąt tysięcy rubli, więc
anonim zapewne pochodzi od niej. Nawet założyłbym się,
że od niej, bo to piekielna baba...
Gość,
przybyły do sklepu z zamiarem kupienia parasola, oderwał Klejna od
Rzeckiego. Panu Ignacemu zaczęty krążyć po głowie
bardzo szczególne myśli.
"Jeżeli
ja - mówił do siebie - przez zmarnowanie jednego wieczora
narobiłem tyle zamętu w sklepie, to niby - jakiego zamętu w
interesach narobi Stach, który marnuje dziś dnie i tygodnie na
teatry włoskie, i zresztą - nawet nie wiem na co?..."
W tej
chwili jednak przypomniał sobie, że w sklepie z jego winy zamęt
jest niewielki, prawie go nie ma, i że interes handlowy w ogóle
idzie świetnie. Nawet co prawda to i sam Wokulski, pomimo dziwnego trybu
życia, nie zaniedbuje obowiązków kierownika instytucji.
"Ale
po co on chce uwięzić dziewięćdziesiąt tysięcy
rubli w murach?...Skąd się i tu znowu biorą ci
Łęccy?... Czyliżby... Eh! Stasiek taki głupi nie jest..."
Swoją
drogą niepokoiła go myśl kupna kamienicy. "Zapytam się
Henryka Szlangbauma" - rzekł, wstając od kantorka.
W oddziale
tkanin mały, zgarbiony Szlangbaum z czerwonymi oczyma i wyrazem
zajadłości na twarzy kręcił się jak zwykle,
skacząc po drabince albo nurzając się między sztukami
perkalu. Tak już przywykł do swojej gorączkowej roboty, że
choć nie było interesantów, on ciągle wydostawał
jakąś sztukę, odwijał i zawijał, ażeby
następnie umieścić ją na właściwym miejscu.
Zobaczywszy pana Ignacego Szlangbaum zawiesił swoją jałową
pracę i otarł pot z czoła.
-
Ciężko, co?... - rzekł.
- Bo po co
pan przekładasz te graty, skoro nie ma gości w sklepie? - odparł
Rzecki.
- Bah!...
gdybym tego nie robił, zapomniałbym, gdzie co leży...stawy
zaśniedziałyby w członkach... Zresztą - jużem
przywykł... Pan ma jaki interes do mnie?...
Rzecki
stropił się na chwilę.
- Nie...
Tak chciałem zobaczyć, jak panu tu idzie - odpowiedział pan
Ignacy rumieniąc się, o ile to było możliwe w jego wieku.
"Czyżby
i on mnie posądzał i śledził?.. - błysnęło w
głowie Szlangbaumowi i gniew go ogarnął. - Tak, ma ojciec
rację.... Dziś wszyscy huzia! na Żydów. Niedługo
już trzeba będzie zapuścić pejsy i włożyć
jarmułkę..."
"On
coś wie!" - pomyślał Rzecki i rzekł głośno:
-
Podobno... podobno szanowny ojciec pański kupuje jutro kamienicę...
kamienicę pana Łęckiego?...
- Nic o
tym nie wiem - odpowiedział Szlangbaum spuszczając oczy. W duchu
zaś dodał:
"Mój
stary kupuje dom dla Wokulskiego, a oni myślą i pewnie
mówią: ot, patrzajcie, znowu Żyd, lichwiarz, zrujnował
jednego katolika i pana z panów..."
"Coś
wie, tylko gadać nie chce - myślał Rzecki. - Zawsze
Żyd..."
Pokręcił
się jeszcze po sali, co Szlangbaum uważał za dalszy ciąg
posądzeń i śledzenia go, i wrócił do siebie,
wzdychając.
"To
jest okropne, że Stach ma więcej zaufania do Żydów
aniżeli do mnie..."
"Po
co on jednak kupuje ten dom, po co wdaje się z Łęckimi...A
może nie kupuje?... Może to tylko pogłoski?..."
Tak
się lękał uwięzienia w murach
dziewięćdziesięciu tysięcy rubli gotówki, że
cały dzień tylko o tym myślał. Była chwila, że
chciał wprost zapytać Wokulskiego, ale - zabrakło mu odwagi.
"Stach - mówił w sobie - wdaje się dziś tylko z
panami, a ufa Żydom. Co jemu po starym Rzeckim!..."
Więc
postanowił pójść jutro do sądu i zobaczyć, czy
naprawdę stary Szlangbaum kupi dom Łęckich i czy, jak
mówił Klejn, dolicytuje go do dziewięćdziesięciu
tysięcy rubli. Jeżeli to się sprawdzi, będzie znakiem,
że wszystko inne jest prawdą.
W
południe wpadł do sklepu Wokulski i zaczął rozmawiać z
Rzeckim wypytując go o wczorajszy teatr i o to: dlaczego uciekł z
pierwszego rzędu krzeseł, a album kazał doręczyć
Rossiemu przez Pifkego. Ale pan Ignacy miał w sercu tyle żalów
i tyle wątpliwości co do swego kochanego Stacha, że
odpowiadał mu półgębkiem i z nachmurzoną
twarzą.
Więc
i Wokulski umilknął i opuścił sklep z goryczą w duszy.
"Wszyscy
odwracają się ode mnie - mówił sobie - nawet
Ignacy...Nawet on... Ale ty mi to wynagrodzisz!... - dodał już na
ulicy, patrząc w stronę Alei Ujazdowskiej.
Po wyjściu
Wokulskiego ze sklepu Rzecki ostrożnie wypytał się
"panów", w którym sądzie i o której
godzinie odbywają się licytacje domów. Potem uprosił
Lisieckiego o zastępstwo na jutro między dziesiątą z rana a
drugą po południu i z podwójną gorliwością
zabrał się do swoich rachunków. Machinalnie (choć bez
błędu) dodawał długie jak Nowy Świat kolumny cyfr, a w
przerwach myślał: Dzisiaj zmarnowałem blisko godzinę, jutro
zmarnuję z pięć godzin, a wszystko dlatego, że Stach
więcej ufa Szlangbaumom aniżeli mnie...Na co jemu kamienica?... Po
jakiego diabła wdaje się z tym bankrutem Łęckim?...
Skąd mu strzeliło do łba latać na włoski teatr i
jeszcze dawać kosztowne prezenta temu przybłędzie Rossiemu?.:."
Nie
podnosząc głowy od ksiąg siedział przy kantorku do
szóstej, a tak był zatopiony w robocie, że już nie tylko
nie przyjmował pieniędzy, ale nawet nie widział i nie
słyszał gości, którzy roili się i hałasowali w
sklepie jak olbrzymie pszczoły w ulu. Nie spostrzegł też jednego
najmniej spodziewanego gościa, którego "panowie" witali
okrzykami i głośnymi pocałunkami.
Dopiero
gdy przybysz stanąwszy nad nim krzyknął mu w ucho:
- Panie
Ignacy, to ja!...
Rzecki
ocknął się, podniósł głowę, brwi i oczy w
górę i zobaczył Mraczewskiego...
-
Hę?... - spytał pan Ignacy przypatrując się młodemu
elegantowi, który opalił się, zmężniał, a nade
wszystko utył.
- No,
co... no, co słychać?... - ciągnął pan Ignacy
podając mu rękę. - Co z polityki?...
- Nic
nowego - odparł Mraczewski. - Kongres w Berlinie robi swoje, Austriacy
wezmą Bośnię. - No, no, no... żarty, żarty!... A o
małym Napoleonku co słychać?
- Uczy
się w Anglii w szkole wojskowej i podobno kocha się w jakiejś
aktorce.
- Zaraz
kocha się!... - powtórzył drwiąco pan Ignacy. - A do
Francji nie wraca?... Jakże się pan miewasz?... Skądeś
się tu wziął?...No, gadaj prędko - zawołał Rzecki
wesoło, uderzając go w ramię. - Kiedyżeś
przyjechał?...
- A to
cała historia! - odpowiedział Mraczewski rzucając się na
fotel. - Przyjechaliśmy tu dziś z Suzinem o jedenastej... Od
pierwszej do trzeciej byliśmy z nim u Wokulskiego, a po trzeciej
wpadłem na chwilę do matki i na chwilę do pani Stawskiej:..
Pyszna kobieta, co?...
-
Stawska?... Stawska?... - przypominał sobie Rzecki trąc czoło.
- Znasz
ją pan przecie. Ta piękna, co to ma córeczkę... Co to
się tak podobała panu...
- Ach,
ta!... wiem... Nie mnie się podobała - westchnął Rzecki -
tylko myślałem, że dobra byłaby z niej żona dla
Stacha...
- Paradny
pan jesteś - roześmiał się Mraczewski. - Przecież ona
ma męża...
-
Męża?
- Naturalnie.
Zresztą znane nazwisko. Przed czterema laty uciekł biedak za
granicę, bo posądzali go o zabicie tej...
- Ach,
pamiętam!... Więc to on?... Dlaczegóż nie
wrócił, boć przecie okazało się, że nie
winien?...
- Rozumie
się, że nie winien - prawił Mraczewski. - Ale swoją
drogą, jak dmuchnął do Ameryki, tak po dziś dzień nie
ma o nim wiadomości. Pewnie biedak gdzieś zmarniał, a kobieta
została ani panną, ani wdową... Okropny los!... Utrzymywać
cały dom z haftu, z gry na fortepianie, z lekcyj angielskiego... pracować
cały dzień jak wół i jeszcze nie mieć
męża... Biedne te kobiety!... My byśmy, panie Ignacy, tak
długo nie wytrwali w cnocie, co?... O, wariat stary...
- Kto
wariat? - spytał Rzecki, zdumiony nagłym przejściem w rozmowie.
-
Któż by, jeżeli nie Wokulski - odparł Mraczewski. - Suzin
jedzie do Paryża i chce go gwałtem zabrać, bo ma tam robić
jakieś ogromne zakupy towarów. Nasz stary nie zapłaciłby
grosza za podróż, miałby książęce życie,
bo Suzin im dalej od żony, tym szerzej rozpuszcza kieszeń... E i jeszcze
zarobiłby z dziesięć tysięcy rubli.
- Stach...
to jest nasz pryncypał zarobiłby z dziesięć tysięcy? -
spytał Rzecki.
-
Naturalnie. Ale cóż, kiedy tak już zgłupiał...
- No,
no... panie Mraczewskil... - zgromił go pan Ignacy.
- Ale
słowo honoru, że zgłupiał. Bo przecież wiem, że
jedzie na wystawę do Paryża, i to lada tydzień...
- Tak.
-
Więc nie wolałby jechać z Suzinem, nic nie wydać i jeszcze
tyle zarobić?... Przez dwie godziny błagał go Suzin:
"Jedź ze mną, Stanisławie Piotrowiczu", prosił,
kłaniał się i na nic... Wokulski nie i nie!...Mówił, że
ma tutaj jakieś interesa...
- No, ma... -
wtrącił Rzecki.
- O tak, ma... -
przedrzeźniał go Mraczewski. - Największy jego interes jest nie
zrażać Suzina, który pomógł mu zrobić
majątek, dziś daje mu ogromny kredyt i nieraz mówił do
mnie, że nie uspokoi się, dopóki Stanisław Piotrowicz nie
odłoży sobie choć z milion rubli... I takiemu przyjacielowi
odmawiać tak drobnej usługi, zresztą bardzo dobrze
opłaconej! - oburzał się Mraczewski.
Pan Ignacy
otworzył usta, lecz przygryzł je. O mało że się nie
wygadał w tej chwili, iż Wokulski kupuje dom Łęckiego i
że tak wielkie prezenta daje Rossiemu.
Do kantorka
zbliżył się Klejn z Lisieckim. Mraczewski spostrzegłszy,
że są nie zajęci, zaczął rozmawiać z nimi, a pan
Ignacy znowu został sam nad swoją księgą.
"Nieszczęście!
- myślał. - Dlaczego ten Stach nie jedzie darmo do Paryża i
jeszcze zniechęca do siebie Suzina?... Jaki zły duch spętał
go z tymi Łęckimi... Czyżby?... Eh! przecie on aż tak
głupi nie jest...A swoją drogą, szkoda tej podróży i
dziesięciu tysięcy rubli... Mój Boże! jak się to
ludzie zmieniają.
Schylił
głowę i posuwając palcem z dołu do góry albo z
góry na dół, sumował kolumny cyfr długich jak Nowy
Świat i Krakowskie Przedmieście. Sumował bez błędu,
nawet z cicha mruczał, a jednocześnie myślał sobie, że
jego Stach znajduje się na jakiejś fatalnej pochyłości.
"To darmo - szeptał mu głos ukryty na samym dnie duszy - to
darmo!... Stach wklepał się w grubą awanturę... I z
pewnością w polityczną awanturę, bo taki człowiek jak
on nie wariowałby dla kobiety, choćby nawet była nią sama -
panna... Ach, do diabła! omyliłem się...Wyrzeka się, gardzi
dziesięcioma tysiącami rubli, on, który ośm lat temu
musiał pożyczać ode mnie po dziesięć rubli na
miesiąc, ażeby za to wykarmić się jak nędzarz... A
teraz rzuca w błoto dziesięć tysięcy rubli, pakuje w
kamienicę dziewięćdziesiąt tysięcy, robi aktorom
prezent po kilkadziesiąt rubli... Jak mi Bóg miły, nic nie
rozumiem! I to niby jest pozytywista, człowiek realnie myślący...
Mnie nazywają starym romantykiem, ale przecież takich głupstw
nie robiłbym... No, chociaż jeżeli zabrnął w
politykę..."
Na tych
medytacjach upłynął mu czas do zamknięcia sklepu.
Głowa go trochę bolała, więc wyszedł na spacer na Nowy
Zjazd i wróciwszy do domu wcześnie spać się
położył.
"Jutro -
mówił do siebie - zrozumiem ostatecznie, co się
święci. Jeżeli Szlangbaum kupi dom Łęckiego i da
dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, to znaczy, że go
naprawdę Stach podstawił i już jest skończonym wariatem...
A może też Stach nie kupuje kamienicy, może to wszystko
plotki?..
"Zasnął
i śniło mu się, że w oknie jakiegoś wielkiego domu
widzi pannę Izabelę, do której stojący obok niego
Wokulski chce biec. Na próżno zatrzymuje go pan Ignacy, aż pot oblewa mu
cale ciało. Wokulski wyrywa się i znika w bramie kamienicy.
"Stachu,
wróć się!..." - krzyczy pan Ignacy widząc, że
dom poczyna się chwiać.
Jakoż
dom zawala się. Panna Izabela, uśmiechnięta, wylatuje z niego
jak ptak, a Wokulskiego nie widać...
"Może
wbiegł na podwórko i ocalał..." - myśli pan Ignacy i
budzi się z mocnym biciem serca. Nazajutrz pan Ignacy budzi się na
kilka minut przed szóstą; przypomina sobie, że to dziś
właśnie licytują kamienicę Łęckiego, że ma
przypatrzeć się temu widowisku, i zrywa się z
łóżka jak sprężyna. Biegnie boso do wielkiej
miednicy, oblewa się cały zimną wodą i patrząc na
swoje patykowate nogi mruczy:
"Zdaje mi
się, że trochę utyłem."
Przy
skomplikowanym procesie mycia się pan Ignacy robi dziś taki
zgiełk, że budzi Ira. Brudny pudel otwiera jedyne oko, jakie mu
pozostało, i snadź dostrzegłszy niezwykłe ożywienie
swego pana zeskakuje z kufra na podłogę. Przeciąga się,
ziewa, wydłuża w tył jedną nogę, potem drugą
nogę, potem na chwilę siada naprzeciw okna, za którym
słychać bolesny krzyk zarzynanej kury, i zmiarkowawszy, że
naprawdę nic się nie stało, wraca na swoją pościel.
Jest przy tym tak ostrożny czy może rozgniewany na pana Ignacego za
fałszywy alarm, że odwraca się grzbietem do pokoju, a nosem i
ogonem do ściany, jak gdyby panu Ignacemu chciał powiedzieć:
"Już
ja tam wolę nie widzieć twojej chudości."
Rzecki ubiera
się w oka mgnieniu i z piorunującą szybkością wypija
herbatę nie patrząc ani na samowar, ani na służącego,
który go przyniósł. Potem biegnie do sklepu jeszcze
zamkniętego, przez trzy godziny rachuje bez względu na ruch
gości i rozmowy "panów" i punkt o dziesiątej
mówi do Lisieckiego:
- Panie
Lisiecki, wrócę o drugiej...
- Koniec
świata! - mruczy Lisiecki. - Musiało trafić się coś
nadzwyczajnego, jeżeli ten safanduła wychodzi o takiej porze do
miasta...
Stanąwszy
na chodniku przed sklepem pan Ignacy dostaje ataku wyrzutów sumienia.
"Co ja
dziś wyrabiam?... - myśli. - Co mnie obchodzą licytacje,
choćby pałaców, nie tylko kamienic?.. "
I waha
się: czy iść do sądu, czy wracać do sklepu? W tej
chwili widzi na Krakowskim przejeżdżającą
dorożkę, a w niej damę wysoką, chudą i mizerną, w
czarnym kostiumie. Dama właśnie patrzy na ich sklep, a Rzecki w jej
zapadłych oczach i lekko posiniałych ustach spostrzega wyraz
głębokiej nienawiści.
"Dalibóg,
że to baronowa Krzeszowska... - mruczy pan Ignacy. - Oczywiście,
jedzie na licytację... Awantura!...
Budzą
się w nim jednak wątpliwości. Kto wie, czy baronowa jedzie do
sądu; może to wszystko plotki?... "Warto sprawdzić" -
myśli pan Ignacy, zapomina o swoich obowiązkach dysponenta i
najstarszego subiekta. I poczyna iść za dorożką.
Nędzne konie wloką się tak powoli, że pan Ignacy może
obserwować wehikuł na całej przestrzeni do kolumny Zygmunta. W
tym miejscu dorożka skręca na lewo, a Rzecki myśli:
"Rozumie
się, że jedzie baba na Miodową. Taniej kosztowałaby ja
podróż na miotle..."
Przez dom
Rezlera (który przypomina mu onegdajszą pijatykę!) i
część Senatorskiej pan Ignacy dostaje się na Miodową.
Tu przechodząc około składu herbaty Nowickiego wstępuje na
chwilę, ażeby powiedzieć właścicielowi:
"dzień dobry!", i szybko ucieka, dalej mrucząc:
"Co on
sobie pomyśli zobaczywszy mnie o tej godzinie na ulicy?..Naturalnie
pomyśli, że jestem najpodlejszy dysponent, który zamiast
siedzieć w sklepie, łajdaczy się po mieście... Oto
los!..." Przez pozostałą część drogi do sądu
trapi pana Ignacego sumienie. Przybiera ono postać olbrzyma z brodą,
w żółtym jedwabnym kitlu i takich że spodniach,
który dobrodusznie a zarazem ironicznie patrzącemu w oczy
mówi:
"Powiedz mi
pan, panie Rzecki, jaki to porządny kupiec wałęsa się o tej
porze po mieście? Pan jesteś taki kupiec jak ja baletnik..."
I pan Ignacy
czuje, że nie może nic odpowiedzieć surowemu sędziemu.
Rumieni się, potnieje i już chce wracać do swoich ksiąg (w
taki jednakże sposób, ażeby go zobaczył Nowicki), gdy
nagle widzi przed sobą dawny pałac Paca.
"Tu
będzie licytacja!" - mówi pan Ignacy i zapomina o
skrupułach. Olbrzym z brodą, w żółtym jedwabnym
kitlu, rozpływa się przed oczyma jego duszy jak mgła.
Rozejrzawszy
się w sytuacji pan Ignacy przede wszystkim spostrzega, że do gmachu
sądowego prowadzą dwie olbrzymie bramy i dwoje drzwi. Następnie
widzi cztery różnej wielkości gromady starozakonnych z minami
bardzo poważnymi. Pan Ignacy nie wie, dokąd iść, idzie
jednak do tych drzwi, przed którymi stoi najwięcej starozakonnych,
domyślając się, że tam właśnie odbywa się
licytacja.
W tej chwili
przed gmach sądu zajeżdża powóz, a w nim pan
Łęcki. Pan Ignacy nie może pohamować czci dla jego
pięknych, siwych wąsów i podziwu dla jego humoru. Pan
Łęcki bowiem nie wygląda tak jak bankrut, któremu
licytują kamienicę, ale jak milioner, który przyjechał do
rejenta, ażeby podnieść drobną sumę stu
kilkudziesięciu tysięcy rubli.
Pan
Łęcki wysiada uroczyście z powozu, triumfalnym krokiem
zbliża się do drzwi sądowych, a jednocześnie z drugiej
strony ulicy przybiega do niego dżentelmen mający wszelakie pozory
próżniaka, który jednakże jest adwokatem. Po bardzo krótkim,
a nawet niedbałym powitaniu pan Łęcki pyta dżentelmena:
-
Cóż?... kiedyż?...
- Za
godzinkę... może trochę dłużej... - odpowiada
dżentelmen.
- Wyobraź
pan sobie - mówi z dobrotliwym uśmiechem pan Łęcki -
że przed tygodniem jeden mój znajomy wziął dwakroć
za dom, który go kosztował sto pięćdziesiąt
tysięcy. A że mój kosztował mnie sto tysięcy,
więc powinienem wziąć w tym stosunku ze sto dwadzieścia
pięć...
- Hum!...
hum!... - mruczy adwokat.
- Będziesz
się pan śmiał.- ciągnie pan Tomasz - z tego, co powiem (bo
wy lubicie żartować z przeczuć i snów), a jednak
dziś śniło mi się, że mój dom poszedł za
sto dwadzieścia tysięcy... Mówię to panu przed
licytacją, uważasz?... Za parę godzin przekonasz się,
że nie należy śmiać się ze snów... Są
rzeczy na niebie i ziemi...
- Hum!...
hum!... - odpowiada adwokat i obaj panowie wchodzą w pierwsze drzwi
gmachu. "Chwała Bogu! - myślał pan Ignacy. - Jeżeli
Łęcki weźmie sto dwadzieścia tysięcy za swój
dom, to znaczy, że Stach nie zapłaci za niego dziewięćdziesięciu
tysięcy rubli."
Wtem ktoś
lekko dotyka jego ramienia. Pan Ignacy ogląda się i widzi za
sobą starego Szlangbauma.
- Czy może
pan mnie szuka.? - pyta sędziwy Żyd, bystro patrząc mu w oczy.
- Nie, nie... -
odpowiada zmieszany pan Ignacy.
- Pan nie ma do
mnie żaden interes?. - powtarza Szlangbaum mrugając czerwonymi
powiekami.
- Nie, nie...
- Git! - mruczy Szlangbaum i
odchodzi między swoich współwyznawców.
Panu Ignacemu
robi się zimno: obecność Szlangbauma w tym miejscu budzi w nim
nowe podejrzenie. Aby je rozproszyć, pan Ignacy pyta stojącego przy
drzwiach woźnego, gdzie odbywają się licytacje. Woźny
wskazuje mu schody.
Pan Ignacy
biegnie na górę i wpada do jednej sali. Uderza go tłum
starozakonnych, słuchających z największym skupieniem
jakiejś mowy. Rzecki poznaje, że w tej chwili toczy się tu
sprawa przed sądem, że przemawia prokurator i że chodzi o grube
oszustwo. W sali jest duszno; mowę prokuratora tłumi nieco hałas
dorożek. Sędziowie wyglądają, jakby drzemali, adwokat
ziewa, oskarżony ma minę, jakby chciał oszukać sąd
najwyższej instancji, starozakonni przypatrują mu się ze
współczuciem, a oskarżenia słuchają z uwagą.
Niektórzy przy każdym silniejszym zarzucie prokuratora krzywią
się i syczą: "aj-waj!..."
Pan Ignacy
opuszcza salę; nie dla tej sprawy tu przyszedł.
Znalazłszy
się w przedsionku, pan Ignacy chce iść na drugie piętro;
jednocześnie omija go schodząca stamtąd baronowa Krzeszowska w
towarzystwie mężczyzny, który ma powierzchowność
znudzonego nauczyciela języków starożytnych. Jest to jednak
adwokat; o czym świadczy srebrny znaczek przypięty do klapy bardzo
wytartego fraka; szaraczkowe zaś spodnie kapłana sprawiedliwości
są na kolanach tak wytłoczone, jak gdyby ich właściciel,
zamiast bronić swoich klientów, nieustannie oświadczał
się bogini Temidzie.
- Więc
jeżeli dopiero za godzinę - mówi jękliwym głosem
pani Krzeszowska - w takim razie pójdę teraz do Kapucynów...
Nie sądzi pan.
- Nie
sądzę, ażeby wizyta pani u Kapucynów
wpłynęła na przebieg licytacji - odpowiada znudzony adwokat.
- Gdyby jednak
pan mecenas szczerze chciał, gdyby pobiegał...
Mecenas w
wytłoczonych spodniach niecierpliwie potrząsa ręką.
- Ach, pani
dobrodziejko - mówi - ja już tyle nabiegałem się w
sprawie tej licytacji, że choćby dzisiaj należy mi się
spoczynek. W dodatku mam za kilka minut urzędówkę o
zabójstwo... Widzi pani te piękne damy?... Wszystkie idą
słuchać mojej obrony... Efektowna sprawa!...
- Więc pan
mecenas opuszcza mnie? - wykrzykuje baronowa.
- Ależ
będę... będę na sali - przerywa jej adwokat -
będę przy licytacji, tylko niech mi pani zostawi choć parę
minut do pomyślenia o moim zabójcy...
I wpada w
otwarte drzwi, nakazując woźnemu, ażeby nikogo nie
wpuszczał.
- O Boże! -
mówi baronowa na cały głos - nędzny zabójca ma
obrońcę, ale biedna, samotna kobieta na próżno szuka
człowieka, któryby ujął się za jej honorem, za jej
spokojem, za jej mieniem...
Ponieważ
pan Ignacy nie chce być tym człowiekiem, więc śpiesznie
ucieka na dół, potrącając młode, piękne i
eleganckie kobiety, które przypędziła tu żądza
wysłuchania sławnego procesu o zabójstwo. To lepsze
aniżeli teatr; aktorzy bowiem urzędowego widowiska grają
jeżeli nie lepiej, to z pewnością celniej od dramatycznych.
Na schodach
wciąż rozlegają się lamentacje pani Krzeszowskiej i
śmiechy młodych, pięknych i eleganckich kobiet,
śpieszących na oglądanie zabójcy, pokrwawionej
odzieży, siekiery, którą zabił swoją ofiarę, i
spoconych sędziów. Pan Ignacy ucieka z sieni aż na drugą
stronę ulicy; na rogu Kapitulnej i Miodowej wpada do cukierni i kryje
się w tak ciemnym kącie, w którym nie mogłaby już
poznać go nawet pani Krzeszowska.
Każe sobie
podać filiżankę pienistej czekolady, zasłania się
podartą gazetą i widzi, że w tym małym pokoiku znajduje
się drugi, jeszcze ciemniejszy kąt, w którym mieści
się pewien okazałej tuszy jegomość i jakiś zgarbiony
Żyd. Pan Ignacy myśli, że okazały jegomość jest
co najmniej hrabią i właścicielem wielkich dóbr na
Ukrainie, a Żyd jego faktorem; tymczasem zaś słucha
toczącej się między nimi rozmowy
- Panie
dobrodzieju - mówi zgarbiony Żyd - żeby nie to, że pana
dobrodzieja nikt nie zna w Warszawie, to ja bym panu za ten interes nie
dał nawet dziesięć rubli. A tak zarobi pan dobrodziej
dwadzieścia pięć...
- I wystoję
się z godzinę w dusznej sali! - odmrukuje jegomość.
- Prawda -
ciągnie dalej Żyd - że w naszym wieku ciężko
stoić, no, ale takie pieniądze to też nie chodzą
piechotą... A jaką pan będzie miał reputację, kiedy
się dowiedzą, że pan dobrodziej chciał kupić
kamienicę za osiemdziesiąt tysięcy rubli?...
- Niech
będzie. Ale dwadzieścia pięć rubli gotówką na
stół...
- Niech
Bóg zabroni! - odpowiada Żyd. - Pan dobrodziej dostanie do
ręki pięć rubli, a dwadzieścia pójdzie na dług
tego nieszczęśliwego Seliga Kupferman, co już przez dwa lata
grosza od pana nie widział, choć ma wyrok.
Okazały pan
uderza ręką w stół marmurowy i chce wychodzić.
Zgarbiony Żyd chwyta go za połę surduta, znowu sadza na
krześle i ofiaruje sześć rubli gotówką.
Po
kilkuminutowym targu strony godzą się na osiem rubli, z
których siedem będą wypłacone po licytacji, a rubel
natychmiast. Żyd opiera się, ale majestatyczny pan jednym argumentem
rozcina jego wahania:
-
Przecież, do diabła, muszę oddać za herbatę i ciastka!
Żyd
wzdycha, z zatłuszczonej portmonetki wydobywa najbardziej podarty papierek
i wyprostowawszy go kładzie na marmurowym stole. Następnie wstaje i leniwie
opuszcza ciemny pokoik, a pan Ignacy przez dziurkę gazety poznaje w nim
starego Szlangbauma.
Pan Ignacy
śpiesznie dopija czekoladę i ucieka z cukierni na ulicę.
Już obrzydła mu licytacja, której ma pełne uszy i
pełną głowę. Chce w jakiś sposób przepędzić
zbywający mu czas i spostrzegłszy otwarty kościół
Kapucynów kieruje się do niego będąc pewnym, że w
świątyni znajdzie spokój, przyjemny chłodek, a nade
wszystko, że tam przynajmniej nie usłyszy o licytacji.
Wchodzi do
kościoła i istotnie znajduje ciszę i chłód, a nadto
nieboszczyka na katafalku otoczonego świecami, które się
jeszcze nie palą, i kwiatami, które już nie pachną. Od
pewnego czasu pan Ignacy nie lubi widoku trumny, więc skręca na lewo
i widzi klęczącą na posadzce w czarnym stroju kobietę. Jest
to baronowa Krzeszowska, kornie zgięta ku ziemi; bije się w piersi i
co chwilę podnosi chustkę do oczu.
"Jestem
pewny, iż modli się o to, ażeby dom Łęckiego
poszedł za sześćdziesiąt tysięcy rubli" -
myśli pan Ignacy. Lecz że i widok pani Krzeszowskiej nie wydaje mu
się ponętnym, więc cofa się na palcach i przechodzi na
prawą stronę kościoła.
Tu
znajduje się tylko parę kobiet: jedna półgłosem
odmawia różaniec, druga śpi. Zresztą nikogo więcej,
tylko spoza filaru wychyla się średniego wzrostu mężczyzna
energicznie wyprostowany, pomimo siwych włosów, i szepczący
modlitwę z zadartą głową.
Rzecki
poznaje w nim pana Łęckiego i myśli:
"Jestem
pewny, że ten prosi Boga, ażeby jego dom poszedł za sto
dwadzieścia tysięcy rubli..." Potem śpiesznie opuszcza kościół
zastanawiając się, w jaki też sposób dobry Bóg
zadowoli sprzeczne żądania pani baronowej Krzeszowskiej i pana
Tomasza Łęckiego?
Nie
znalazłszy, czego szukał, ani w cukierni, ani w kościele, pan
Ignacy zaczyna spacerować po ulicy, niedaleko sądowego gmachu. Jest
bardzo zmieszany; zdaje mu się, że każdy przechodzień
patrzy mu drwiąco w oczy, jakby mówił: "Nie
wolałbyś to, stary łobuzie, pilnować sklepu?", i
że z każdej dorożki wyskoczy który, z
"panów" donosząc mu, że sklep spalił się
lub zawalił. Więc znowu myśli: czyby nie lepiej było
dać za wygraną licytacji, a wrócić do swoich ksiąg i
kantorka, gdy nagle słyszy rozpaczliwy krzyk.
To
jakiś Żydek wychylił się przez okno sali sądowej i
coś wrzasnął do gromady swoich
współwyznawców, którzy na to hasło rzucili
się do drzwi tłocząc się, potrącając spokojnych
przechodniów i tupiąc niecierpliwie nogami jak spłoszone stado
owiec w ciasnej owczarni. "Aha, już zaczęła się
licytacja!." - mówi do siebie pan Ignacy idąc za nimi na
górę.
W tej
chwili czuje, że ktoś pochwycił go z tyłu za ramię, i
odwróciwszy głowę widzi owego majestatycznego pana,
który od Szlangbauma dostał w cukierni rubla zadatku. Okazały
pan widocznie bardzo się śpieszy, gdyż obu pięściami
toruje sobie drogę pośród zbitej masy ciał starozakonnych
wołając:
- Na bok,
parchy, kiedy ja idę na licytację!...
Żydzi
wbrew swoim zwyczajom usuwają się i patrzą na niego z podziwem.
- Jakie on
musi mieć pieniądze! - mruczy jeden z nich do swego sąsiada.
Pan
Ignacy, który jest nieskończenie mniej śmiałym
aniżeli okazały jegomość, zamiast pchać się jak
on, zdaje się na łaskę i niełaskę losu. Prąd
starozakonnych ogarnia go ze wszystkich stron. Przed sobą widzi
zatłuszczony kołnierz, brudny szalik i jeszcze brudniejszą
szyję ; za sobą czuje zapach świeżej cebuli ;z prawej
strony jakaś szpakowata broda opiera mu się na obojczyku, a z lewej
silny łokieć uciska mu rękę aż do
ścierpnięcia.
Gniotą
go, popychają, szarpią za odzież. Ktoś chwyta go za nogi,
ktoś sięga do kieszeni, ktoś uderza go między łopatki.
Nadchodzi chwila, w której pan Ignacy sądzi, że
połamią mu klatkę piersiową. Podnosi oczy do nieba i widzi,
że jest we drzwiach. Już, już... zaduszą go...Nagle czuje
przed sobą puste miejsce, uderza głową w czyjeś
wdzięki, nie dosyć starannie zasłonięte połą surduta,
i - jest w sali.
Odetchnął...
Za nim rozlegają się krzyki i wymyślania licytantów, a od
czasu do czasu upomnienia woźnego:
- Czego
panowie tak się tłoczą... Cóż to, panowie są
bydło czy co?..
"Nie
wiedziałem, że tak trudno dostać się na licytację!.."
- wzdycha pan Ignacy.
Mija dwie
sale, tak puste, że nie widać w nich ani krzesła na
podłodze, ani gwoździa w ścianie. Sale te tworzą przysionek
jednego z wydziałów sprawiedliwości, lecz są widne i
wesołe. Przez otwarte okna wlewają się tu potoki słonecznych
blasków i gorący lipcowy wiatr nasycony warszawskimi pyłami.
Pan Ignacy słyszy świergot wróbli i nieustanny turkot
dorożek i doznaje dziwnego uczucia dysharmonii.
"Czy
podobna - mówi - ażeby sąd wyglądał tak pusto jak
nie wynajęte mieszkanie i - tak wesoło?..."
Zdaje mu
się, że zakratowane okna i szare ściany, połyskujące
wilgocią, a obwieszone kajdanami, nierównie lepiej
odpowiadałyby sali, w której skazują ludzi na wieczne lub
doczesne więzienia.
Ale
otóż i sala główna, do której biegną wszyscy
starozakonni i gdzie skupia się cały interes licytacji. Jest to
pokój tak rozległy, że można by w nim tańcować
we czterdzieści par mazura, gdyby nie niska bariera, która dzieli
go na dwie części: cywilną i licytacyjną. W
części cywilnej znajduje się kilka wyplatanych kanap, w
części licytacyjnej - estrada, a na niej duży stół,
mający formę rogala pokrytego zielonym suknem. Za stołem
spostrzega pan Ignacy trzech dygnitarzów, mających
łańcuchy na szyi i senatorską powagę na obliczach; są
to komornicy: Na stole przed każdym dygnitarzem leży stos
papierów reprezentujących wystawione na sprzedaż
nieruchomości. Zaś między stołem i barierą,
tudzież przed barierą, tłoczy się ciżba interesantów.
Wszyscy oni mają zadarte głowy i patrzą na komorników ze
skupieniem ducha, którego mogliby im pozazdrościć natchnieni
asceci przypatrujący się świętym wizjom.
W sali
pomimo otwartych okien unosi się woń środkująca między
zapachem hiacyntu i starego kitu. Pan Ignacy domyśla się, że
jest to woń chałatów.
Wyjąwszy
turkot dorożek, w sali jest dosyć cicho. Komornicy milczą,
zatopieni w swoich aktach, licytanci również milczą,
zapatrzeni w komorników; reszta zaś publiczności, zebrana w
cywilnej połowie izby i podzielona na grupy, wprawdzie szemrze, ale po
cichu. Nie mają interesu, ażeby ich słyszano.
Tym
więc głośniej rozlega się jęk baronowej Krzeszowskiej,
która trzymając swego adwokata za klapy fraka mówi z
gorączkowym pośpiechem:
-
Błagam pana, nie odchodź... No... dam panu wszystko, co zechcesz...
- Tylko,
pani baronowo, bez żadnych pogróżek! - odpowiada adwokat.
- Ja
przecież nie grożę, ale nie opuszczaj mnie pan!... - deklamuje z
prawdziwym uczuciem baronowa.
-
Przyjdę na licytację, ależ teraz muszę iść do
mego zabójcy...
- Tak!...
więc nędzny morderca więcej budzi w panu współczucia
aniżeli opuszczona kobieta, której mienie, honor, spokój....
Nagabany
adwokat ucieka tak szybko, że jego spodnie wydają się jeszcze
bardziej wytłoczonymi na kolanach, aniżeli są w istocie.
Baronowa chce za nim biec, lecz w tej chwili pada w objęcia jakiegoś
jegomości, który używa bardzo szafirowych okularów i ma
fizjognomię zakrystiana.
- O co
pani chodzi, droga pani? - mówi słodko jegomość w
szafirowych okularach. - Żaden adwokat nie podbije pani ceny domu... to ja
jezdem od tego... Desz pani jeden procent od każdego tysiąca rubli
wyżej nad sumę początkową i dwadzieścia
rubelków na koszta... Baronowa Krzeszowska odskakuje od niego i
wygiąwszy się w tył jak artystka grająca tragiczną
rolę odpowiada mu jednym tylko wyrazem:
-
Szatanie!...
Jegomość
w okularach poznaje, że źle trafił, i cofa się
skonsternowany. Jednocześnie zabiega mu drogę inny
jegomość, mający minę skończonego łajdaka, i
coś mu szepcze przez kilka minut z bardzo ożywioną
gestykulacją. Pan Ignacy jest pewny, że ci dwaj panowie pobiją
się; oni jednak rozchodzą się bardzo spokojnie, a
jegomość z miną łajdaka zbliża się do baronowej
Krzeszowskiej i mówi półgłosem:
-
Jeżeli pani baronowa coś zaryzykuje, możemy nie
dopuścić nawet do siedemdziesięciu tysięcy rubli.
-
Zbawco!.. - woła baronowa. - Widzisz przed sobą kobietę
skrzywdzoną i osamotnioną, której mienie, honor i
spokój...
- Co mi
tam honor - mówi jegomość z łajdacką
fizjognomią. - Da pani dziesięć rubli zadatku? Odchodzą
oboje w najdalszy kąt sali i przed oczyma pana Ignacego kryją
się za grupą starozakonnych. W tej grupie znajduje się stary
Szlangbaum i młody bez zarostu, tak blady i wycieńczony, że pan
Ignacy sądzi, iż bardzo niedawno musiał wstąpić w związki
małżeńskie. Stary Szlangbaum coś wykłada
wycieńczonemu Żydkowi, któremu coraz więcej
baranieją oczy; co by mu jednak wykładał? pan Ignacy nie
może się domyśleć.
Odwraca
się więc w drugą stronę sali i spostrzega o parę
kroków od siebie pana Łęckiego z jego adwokatem, który
widocznie nudzi się i chciałby gdzieś iść.
- Gdyby
choć sto piętnaście... no - sto dziesięć
tysięcy!... - mówi pan Łęcki. - Przecież pan adwokat
musisz znać jakie sposoby...
- Hum!...
hum!... - mówi adwokat, tęsknie spoglądając na drzwi. -
Pan żąda zbyt wysokiej ceny... Sto dwadzieścia tysięcy za
dom, za który dawano sześćdziesiąt...
-
Ależ, panie, on kosztował mnie sto tysięcy...
- Tak... Hum!...
hum!... Trochę pan przepłacił...
- Ja też -
przerywa mu pan Łęcki - żądam tylko stu dziesięciu... I zdaje mi
się, że kiedy jak kiedy, ale w tym razie powinien by mi pan adwokat
dopomóc... Są przecież jakieś sposoby, których ja
nie znam nie będąc prawnikiem...
- Hum!...
hum!... - mruczy adwokat. Na szczęście jeden z kolegów(odziany
również we frak ze srebrnym znaczkiem) wywołuje go z sali; w
minutę zaś później zbliża się do pana
Łęckiego jegomość w szafirowych okularach, z miną
zakrystiana, i mówi:
- O co
panu chodzi, panie hrabio?... Żaden adwokat nie podbije panu ceny domu... Od tego
ja jezdem... Desz pan hrabia dwadzieścia rubli na koszta i jeden procent
od każdego tysiąca nad sześćdziesiąt tysięcy...
Pan
Łęcki patrzy na zakrystiana z wielką pogardą; kładzie
nawet obie ręce w kieszenie spodni (co jemu samemu wydaje się
dziwnym)i mówi:
- Dam jeden
procent od każdego tysiąca wyżej nad sto dwadzieścia tysięcy
rubli...
Zakrystian w
szafirowych okularach kłania się, poruszając przy tym lewą
łopatką, i odpowiada:
- Przepreszem
pana hrabiego...
- Stój! -
przerywa pan Łęcki. - Wyżej nad sto dziesięć...
- Przepreszem.
- Nad sto.
- Przepreszem.
- Niech was
pioruny!....Więc ile chcesz?...
- Jeden
procencik od sumy wyższej nad siedemdziesiąt i dwadzieścia
rubelków na koszta...- mówi kłaniając się do ziemi
zakrystian.
-
Dziesięć rubli weźmiesz? - pyta fiołkowy z gniewu pan
Łęcki.
- Ja i rubelkiem
nie pogardzę...
Pan
Łęcki wydobywa wspaniały pugilares, z niego cały pęk
szeleszczących dziesięciorublówek i jedną z nich daje
zakrystianowi, który schyla się do ziemi.
- Zobaczy
jaśnie wielmożny pan... - szepcze zakrystian.
Obok pana
Ignacego stoi dwóch Żydów: jeden wysoki, śniady, z
brodą tak czarną, że wpada w kolor granatowy, drugi łysy, z
tak długimi faworytkami, że walają mu klapy surduta.
Dżentelmen z faworytami na widok dziesięciorublówek pana Łęckiego
uśmiecha się i mówi półgłosem do
pięknego bruneta:
- Pan wydzysz te
pyniądze u ten szlachcic... Pan słyszysz, jak ony klaskają?...
Ony tak czeszą szę, że mnie widzą... Pan to rozumysz, panie
Cynader?..
-
Łęcki jest pański klient? - pyta piękny brunet.
- Dlaczego on
nie ma bycz mój?
- Co on
ma? - mówi brunet.
- On ma...
on ma - szostre w Krakowie, która, rozumysz pan, zapysała dla jego
córki...
- A jeżeli
ona nic nie zapisała?...
Dżentelmen
z faworytami na chwilę tropi się.
- Tylko mi pan
nie mów takie głupie gadanie!... Dlaczego szostra z Krakowa nie ma
im zapysać, kiedy ona jest chora?..
- Ja nic nie
wiem - odpowiada piękny brunet. (Pan Ignacy przyznaje w duchu, że tak
pięknego mężczyzny nigdy jeszcze nie widział.)
Ale on ma
córkę, panie Cynader... - mówi niespokojnie
właściciel bujnych faworytów. - Pan zna jego
córkę, tę pannę Izabelę, panie Cynader?... Ja sam
dałbym jej, no bez targu, sto rubli... - Ja bym dał sto
pięćdziesiąt - mówi piękny brunet - ale swoją
drogą Łęcki to niepewny interes.
-
Niepewny?... A pan Wokulski to co?...
- Pan
Wokulski, no... to jest wielki interes - odpowiada brunet. - Ale ona jest
głupia i Łęcki jest głupi, i oni wszyscy są
głupi. I oni zgubią tego Wokulskiego, a on im nie da rady...
Panu
Ignacemu pociemniało w oczach.
"Jezus,
Maria! - szepcze. - Więc już nawet przy licytacjach mówią
o Wokulskim i o niej... I jeszcze przewidują, że go zgubi... Jezus
Maria!..." ,
Około
stołu zajętego przez komorników robi się mały
zamęt; wszyscy widzowie pchają się w tamtym kierunku. Stary
Szlangbaum również zbliża się do stołu, a po drodze
kiwa na zniszczonego Żydka i nieznacznie mruga na okazałego pana, z
którym niedawno rozmawiał w cukierni.
Współcześnie
wbiega adwokat pani Krzeszowskiej; nie patrząc na nią zajmuje miejsce
przed stołem i mruczy do komornika:
- Prędzej,
panie, prędzej, bo dalibóg! nie mam czasu...
W kilka zaś
minut po adwokacie wchodzi do sali nowa grupa osób. Jest tam para
małżonków należących, zdaje się, do profesji
rzeźniczej, jest stara dama z kilkunastoletnim wnukiem i dwu panów:
jeden czerstwy i siwy, drugi kędzierzawy, wyglądający na
suchotnika. Obaj mają potulne fizjognomie i podniszczone odzienia, lecz na
ich widok Żydzi poczynają szemrać i pokazywać palcami z
wyrazem podziwu i szacunku.
Obaj stają
tak blisko pana Ignacego, że ten mimo woli musi wysłuchać rad,
jakich siwy jegomość udziela kędzierzawemu:
- Rób,
mówię tobie, Ksawery, jak ja. Ja nie śpieszę się,
jak Boga kocham. Już trzy lata, mówię tobie, chcę
kupić niewielki domik, ot taki sobie za sto, za dwieście
tysięcy, na stare lata, ale nie śpieszę się. Wyczytuję
ja sobie, które chaty idą na licytacje, ogląduję ja ich
sobie powoli, kalkuluję ja sobie w głowie, a potem - zachodzę ja
sobie tu i słucham, co ludzie dają. I kiedy, mówię tobie,
już nabrałem doświadczenia i w tym roku chciałem już
co kupić, ceny jak raz w niepraktykowany sposób skoczyły,
psiakrew, i muszę na nowo kalkulować... Ale jak we dwu poczniem
się przysłuchiwać, to mówię tobie; ubijemy
interes...
- Czycho!... -
zawołano od stołu.
W sali
ucichło, a pan Ignacy słucha opisu kamienicy położonej tui
tu, mającej trzy oficyny i trzy piętra, plac, ogród itd. W
trakcie tego ważnego aktu pan Łęcki robi się na przemian
blady i fioletowy, a pani Krzeszowska co chwilę podnosi do nosa
kryształowy flakonik w złotej oprawie.
- Znam ten dom!
- wykrzykuje nagle jegomość w szafirowych okularach z miną
zakrystiana. - Znam ten dom!... Z zamkniętymi oczami wart sto
dwadzieścia tysięcy rubli...
- Co pan
zawracasz! - odzywa się stojący obok baronowej Krzeszowskiej pan z
fizjognomią łajdaka. - Co to za dom?... Rudera... trupiarnia!...
Pan
Łęcki robi się bardzo fioletowy. Kiwa na zakrystiana i pyta go
szeptem:
- Kto jest
tamten łotr?... - Tamten?... - pyta zakrystian. - To szubrawczyna!...
Niech pan hrabia nie zważa na niego I mówi na cały głos:
- Słowo honoru, za ten dom śmiało można dać sto
trzydzieści tysięcy...
- Kto jest
ten nikczemnik? - pyta baronowa jegomościa z łajdacką miną.
- Kto jest ten w niebieskich okularach?...
-
Tamten?... - odpowiada zapytany. - To znany szubrawiec... niedawno
siedział na Pawiaku... Niech pani na niego nie zważa...
Plunąć nie warto...
- Cicho
tam!... - woła urzędowy głos od stołu.
Zakrystian
mruga na pana Łęckiego uśmiechając się familiarnie i
pcha się do stołu między licytantów. Jest ich czterech:
adwokat baronowej, okazały pan, stary Szlangbaum i zniszczony Żydek,
obok którego staje zakrystian.
-
Sześćdziesiąt tysięcy i pięćset rubli -
mówi cicho adwokat pani Krzeszowskiej.
-
Dalibóg! więcej nie warto wtrąca jegomość z
miną łajdaka.
Baronowa
triumfalnie spogląda na pana Łęckiego.
-
Sześćdziesiąt pięć... - odzywa się majestatyczny
pan.
-
Sześćdziesiąt pięć tysięcy i sto rubli -
bełkocze blady Żydek.
-
Sześćdziesiąt sześć... - dodaje Szlangbaum.
-
Siedemdziesiąt tysięcy! - wrzeszczy zakrystian.
- Ach!
ach! ach!... - wybucha płaczem baronowa upadając na wyplataną
kanapkę.
Jej
adwokat szybko odchodzi od stołu i biegnie bronić zabójcy.
-
Siedemdziesiąt pięć tysięcy!... - woła okazały
pan.
-
Umieram!... - jęczy baronowa.
W sali
robi się ruch. Stary Litwin chwyta pod rękę baronowę,
którą odbiera mu Maruszewicz, nie wiadomo skąd przybyły
na ten uroczysty wypadek. Zanosząca się od płaczu baronowa,
wsparta na Maruszewiczu, opuszcza salę złorzecząc przy tym swemu
adwokatowi, sądowi, licytantom i komornikom. Pan Łęcki blado uśmiecha
się, a tymczasem zniszczony Żydek mówi: - Osiemdziesiąt
tysięcy i sto rubli...
-
Osiemdziesiąt pięć... - wtrąca Szlangbaum.
Pan
Łęcki cały zamienia się we wzrok i słuch. Wzrokiem
dostrzega już tylko trzech licytantów, a słuchem chwyta wyrazy
otyłego pana:
-
Osiemdziesiąt osiem tysięcy...
-
Osiemdziesiąt osiem i sto rubli - mówi mizerny Żydek.
- Niech
będzie dziewięćdziesiąt - kończy stary Szlangbaum
uderzając ręką w stół. -
Dziewięćdziesiąt tysięcy - mówi komornik - po raz
pierwszy...
Pan
Łęcki zapomniawszy o etykiecie pochyla się do zakrystiana i
szepcze mu:
-
Licytujże pan !...
- Co
się pan tak skrobiesz?... - pyta zakrystian zniszczonego Żydka.
- A co
się pan rozbijasz? - odzywa się do zakrystiana drugi komornik. -
Kupisz pan dom czy co?... Wynoś się pan!...
-
Dziewięćdziesiąt tysięcy po raz drugi!... - woła
komornik.
Pan
Łęcki robi się szary na twarzy.
-
Dziewięćdziesiąt tysięcy rubli po raz... trzeci!... -
powtarza komornik i uderza małym młotkiem o zielone sukno.
-
Szlangbaum kupił!... - odzywa się jakiś głos na sali. Pan
Łęcki toczy dokoła błędnym wzrokiem i teraz dopiero
spostrzega swego adwokata.
- A, panie
mecenasie - mówi drżącym głosem - tak się
niegodzi!...
- Co
się nie godzi?..
- Nie
godzi się... to jest nieuczciwie!... - powtarza wzburzony pan
Łęcki.
- Co
się nie godzi?.. - odpowiada już nieco podrażniony adwokat. - Po
spłaceniu hipotecznych długów zyskuje pan trzydzieści
tysięcy rubli...
- Ale mnie
ten dom kosztował sto tysięcy, a mógł był
pójść, gdyby lepiej pil-no-wa-no... za sto dwadzieścia
tysięcy...
- Tak -
potwierdza zakrystian - dom wart ze sto dwadzieścia tysięcy...
- O!...
słyszy pan, panie mecenasie?... - mówi pan Łęcki. - Gdyby
się dopilnowano...
- Ależ,
panie, proszę mi nie mówić impertynencyj!... Słucha pan
rad pokątnych doradców, łotrów z Pawiaka...
- O, bardzo
proszę... - odpowiada obrażony zakrystian. - Nie każdy jest
łotrem, kto siedział na Pawiaku... A co do udzielania rad...
- Tak... dom
był wart sto dwadzieścia tysięcy!... - odzywa się
całkiem nieoczekiwany sprzymierzeniec w osobie jegomościa z
łajdacką miną.
Pan Łęcki patrzy na niego szklanymi
oczyma, ale jeszcze nie może zorientować się w sytuacji. Nie
żegna się z adwokatem, nakłada w sali kapelusz i wychodząc
mruczy:
"Straciłem przez Żydów
i adwokatów ze trzydzieści tysięcy rubli... Można
było dostać sto dwadzieścia tysięcy..."
I stary Szlangbaum już wychodzi; wtem
zastępuje .mu drogę pan Cynader, ów piękny brunet,
któremu równego nigdy nie widział pan Ignacy.
- Co to pan za interesa robi, panie
Szlangbaum? - mówi piękny brunet. - Ten dom można było
kupić za siedemdziesiąt jeden tysięcy. On dziś więcej
niewart...
- Dla jednego niewart, dla drugiego wart; ja
zawsze robię tylko dobre interesa - odpowiada zamyślony Szlangbaum.
Nareszcie i Rzecki opuszcza salę, w
której odbywa się inna licytacja i gromadzi się nowa
publiczność. Pan Ignacy z wolna schodzi ze schodów i
myśli:
"A więc dom kupił Szlangbaum,
i to za dziewięćdziesiąt tysięcy, jak przepowiedział
Klejn. No, ależ Szlangbaum to przecie nie Wokulski... Stach nie
zrobiłby takiego głupstwa... Nie!... I z tą panną
Izabelą farsa, plotki..."
|