ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY:
PIERWSZE OSTRZEŻENIE
Była pierwsza w południe, kiedy pan
Ignacy zbliżał się do sklepu, zawstydzony i niespokojny. Jak
można zmarnować tyle czasu... w porze największego ruchu
interesantów?... A nuż w dodatku stało się jakie
nieszczęście?:.. I co za satysfakcja włóczyć
się po ulicach w upał, wśród kurzu i zapachu
prażonych asfaltów!...
Istotnie, dzień był wyjątkowo
gorący i jaskrawy: chodniki i kamienie ziały żarem, blaszanych
szyldów ani latarniowych słupów nie można było
dotknąć ręką, a z nadmiaru światła panu Ignacemu
zachodziły łzami oczy i czarne płatki zasłaniały mu
pole widzenia.
"Gdybym był Panem Bogiem -
myślał - połowę lipcowych upałów
zachowałbym na grudzień..."
Nagle spojrzał na wystawę
sklepową (właśnie mijał okna) i osłupiał. Wystawa
już drugi tydzień nie odnowiona!... Te same brązy, majoliki,
wachlarze, te same neseserki, rękawiczki, parasole i zabawki!... Czy
widział kto podobne zgorszenie?
"Ależ ja jestem podły
człowiek! - mruknął do siebie. - Onegdaj spiłem się,
dziś włóczę się... Diabli wezmą budę, jak
amen w pacierzu..."
Ledwie wszedł do sklepu, niepewny, co mu
więcej cięży: serce czy nogi - gdy w tej chwili porwał go
Mraczewski. Już był ostrzyżony na sposób warszawski,
uczesany i uperfumowany jak dawniej i przez amatorstwo obsługiwał
przychodzących gości, sam będąc gościem, jeszcze z tak
dalekich okolic. Miejscowi panowie nie mogli wyjść z podziwu.
- A bój się pan Boga, panie
Ignacy - zawołał - trzy godziny czekam na pana! Wyście tu
wszyscy głowy potracili...
Wziął go pod ramię i nie
zważając na paru obecnych gości, którzy ze zdumieniem
patrzyli na nich, pędem zaciągnął Rzeckiego do gabinetu,
gdzie stała kasa.
Tu osiwiałego w swoim zawodzie subiekta
pchnął na twardy foteli stanąwszy przed nim z załamanymi
rękoma, jak zrozpaczony Germont przed Violettą, rzekł:
- Wiesz pan co... Wiedziałem, że po
moim wyjeździe stąd interes się rozprzęgnie; alem nie
przypuszczał, że tak prędko... No, bo że pannie siedzisz w
sklepie, mniejsza: dziury nie będzie. Ale jakie ten stary głupstwa
wyrabia, to przecie skandal!...
Zdawało się; że panu Ignacemu
brwi posuną się ze zdziwienia na wierzch czoła.
- Przepraszam!... - zawołał podnosząc
się z fotelu.
Ale
Mraczewski zmusił go do siedzenia.
-
Przepra...
- Już
tylko niech się pan nie odzywa! - przerwał mu pachnący
młody człowiek. - Pan wie, co się dzieje?... Suzin dziś na
noc jedzie do Berlina zobaczyć Bismarcka, a potem - do Paryża na
wystawę. Koniecznie, słyszy pan?... koniecznie namawia Wokulskiego,
ażeby z nim jechał. I ten dur...
- Panie
Mraczewski!... Kto pana ośmielił...
- Ja
już z natury jestem śmiały, a Wokulski wariat!... Dziś
dopiero dowiedziałem się prawdy... Pan wie, ile stary
mógłby zarobić na tym interesie w Paryżu z Suzinem?...
Nie dziesięć, ale pięćdziesiąt tysięcy rubli,
panie Rzecki!... I ten osioł nie tylko że nie chce dziś
jechać, ale jeszcze mówi, że - nie wie, kiedy pojedzie. On nie
wie, a Suzin może czekać z tą sprawą najwyżej kilka
dni.
-
Cóż Suzin?... - cicho spytał naprawdę zmieszany pan
Ignacy.
-
Suzin?... Jest zły, a co gorsza - rozżalony. Mówi, że
Stanisław Piotrowicz już nie ten, co był, że gardzi nim..:
słowem, awantura!... Pięćdziesiąt tysięcy rubli zysku
i darmo podróż. No, niech pan sam powie, czy w tych warunkach nawet
święty Stanisław Kostka nie pojechałby do Paryża?...
- Z
pewnością! - mruknął pan Ignacy. - Gdzież Stach... to
jest, pan Wokulski? - dodał podnosząc się z fotelu.
- Jest w
pańskim mieszkaniu i pisze tam rachunki dla Suzina. Zobaczysz pan; co
stracicie przez ten figiel.
Drzwi
gabinetu uchyliły się i stanął w nich Klejn z listem w
ręku.
-
Przyniósł lokaj Łęckich do starego - rzekł. -
Może pan mu odda, bo dziś, bestia, czegoś taki zły...
Pan Ignacy
wziął do rąk bladoniebieską kopertę ozdobioną
wizerunkiem niezapominajek, lecz wahał się, czy ma iść.
Tymczasem Mraczewski spojrzał mu przez ramię na adres.
- List od
Belci - zawołał - jestem w domu!... - I śmiejąc się
wybiegł z gabinetu.
"Do
diabła! - mruknął pan Ignacy - czyżby te wszystkie plotki
miały być prawdą?... Więc on dla niej wydaje na kupno
kamienicy dziewięćdziesiąt tysięcy i traci na Suzinie
pięćdziesiąt?... Razem sto czterdzieści tysięcy
rubli... A ten powóz, a te wyścigi, a te ofiary na cele
dobroczynne?... A... a ten Rossi, któremu tak gorąco przypatruje
się panna Łęcka jak Żyd dziesięciorgu przykazaniom?...
Ehe!... schowam ja do kieszeni ceremonie..." Zapiął marynarkę
na guzik pod szyją, wyprostował się i poszedł z listem do
swego mieszkania. W tej chwili dopiero zauważył, że mu
trochę skrzypią buty, i poczuł niejaką ulgę. W
mieszkaniu pana Ignacego nad stosem papierów siedział Wokulski bez
surduta i kamizelki i pisał.
- Aha!...
- zawołał podnosząc głowę na widok Rzeckiego.- Nie
gniewasz się, że ci tu gospodaruję jak u siebie?
-
Pryncypał robi ceremonie!... - odezwał się z przekąsem pan
Ignacy. - Jest tu list od... tych... od Łęckich...
Wokulski
spojrzał na adres, gorączkowo rozerwał kopertę i
czytał... czytał... Raz, drugi i trzeci przeczytał list. Rzecki
coś przewracał w swoim biurku, a spostrzegłszy, że jego
przyjaciel skończył już czytanie i zamyślony oparł
głowę na ręku, rzekł suchym tonem:
- Jedziesz
dziś do Paryża z Suzinem?
- Ani
myślę.
-
Słyszałem, że to jakiś wielki interes...
Pięćdziesiąt tysięcy rubli...
Wokulski
milczał.
-
Więc jedziesz jutro albo pojutrze, bo podobno Suzin ma na twój
przyjazd zaczekać parę dni? - Nie wiem jeszcze, kiedy pojadę.
- To
źle, Stachu. Pięćdziesiąt tysięcy rubli to
majątek; szkoda go stracić... Jeżeli dowiedzą się,
że wypuściłeś z rąk taką sposobność...
-
Powiedzą, żem zwariował - przerwał mu Wokulski.
Znowu
zamilkł i nagle odezwał się:
- A gdybym
miał do spełnienia ważniejszy obowiązek aniżeli
zyskanie pięćdziesięciu tysięcy?... - Polityczny? -
spytał cicho Rzecki z trwogą w oczach, ale i z uśmiechem na
ustach.
Wokulski
podał mu list.
- Czytaj -
rzekł. - Przekonasz się że są rzeczy lepsze od polityki.
Pan Ignacy
z niejakim wahaniem wziął list do ręki, lecz na powtórny
rozkaz Wokulskiego przeczytał:
"Wieniec
jest prześliczny i już z góry w imieniu Rossiego
dziękuję panu za ten podarunek. Nieporównane jest to dyskretne
rozmieszczenie szmaragdów między złotymi listkami. Musi Pan
koniecznie przyjechać do nas, jutro na obiad, ażebyśmy się
naradzili nad pożegnaniem Rossiego, a także nad naszą
podróżą do Paryża. Wczoraj papo powiedział mi,
że jedziemy najdalej za tydzień. Naturalnie jedziemy razem, gdyż
bez miłego Pańskiego towarzystwa podróż straciłaby
dla mnie połowę wartości. A więc do widzenia.
Izabela
Łęcka"
- Nie
rozumiem - rzekł pan Ignacy, obojętnie rzucając list na
stół. - Dla przyjemności podróżowania z panną
Łęcką, a choćby radzenia nad prezentami dla... dla jej
ulubieńców nie rzuca się w błoto
pięćdziesięciu tysięcy... jeżeli nie więcej...
Wokulski
powstał z kanapy i oparłszy się obu rękoma na stole,
zapytał: - A gdyby mi się podobało rzucić dla niej
cały majątek w błoto, to co?..
Żyły
nabrzmiały mu na czole, gors koszuli gorączkowo falował na
piersiach. W oczach zapalały mu się i gasły te same iskry, jakie
już widział Rzecki w chwili pojedynku z baronem.
- To co?..
- powtórzył Wokulski.
- To nic -
odpowiedział spokojnie Rzecki. - Przyznałbym tylko, że
omyliłem się, nie wiem już który raz w życiu...
- Na czym?
- Dziś
na tobie. Myślałem, że człowiek, który naraża
się na śmierci... na plotki dla zdobycia majątku, ma jakieś
ogólniejsze cele...
- A
dajcież mi raz spokój z tym waszym ogółem!... -
wykrzyknął Wokulski uderzając pięścią w
stół. - Co ja robiłem dla niego, o tym wiem, ale...
cóż on zrobił dla mnie!... Więc nigdy nie
skończą się wymagania ofiar, które mi nie dały
żadnych praw?... Chcę nareszcie raz coś zrobić dla samego
siebie... Uszami wylewają mi się frazesy, których nikt nie
wypełnia... Własne szczęście - to dziś mój
obowiązek... inaczej...w łeb bym sobie palnął, gdybym
już nic nie widział dla siebie oprócz jakichś
fantastycznych ciężarów. Tysiące
próżnują, a jeden względem nich ma obowiązki!... Czy
słyszano coś potworniejszego?...
- A owacje
dla Rossiego to nie ciężar? - spytał pan Ignacy.
- Nie robię
ich dla Rossiego.
- Tylko dla
dogodzenia kobiecie... wiem... Ze wszystkich kas oszczędności ta jest
najmniej pewną - odparł Rzecki.
- Jesteś
nieostrożny!... - syknął Wokulski.
- Powiedz -
byłem... Tobie się zdaje, że dopiero ty wynalazłeś
miłość. Znam i ja ją, bah!... Przez kilka lat kochałem
się jak półgłówek, a tymczasem moja Heloiza
romansowała z innymi. Boże mój!... ile mnie kosztowała
każda wymiana spojrzeń, które chwytałem w przelocie... W
końcu w moich oczach wymieniano nawet uściski... Wierz mi, Stachu, ja
nie jestem tak naiwny, jak myślą. Wiele w życiu widziałem i
doszedłem do wniosku, że my wkładamy zbyt dużo serca w
zabawę nazywaną miłością
- Mówisz
tak, bo j e j nie znasz - wtrącił pochmurnie Wokulski.
- Każda
jest wyjątkową, dopóki nam karku nie nadkręci. Prawda,
że nie znam t e j, ale znam inne. Ażeby nad kobietami odnosić
wielkie zwycięstwa, trzeba być w miarę impertynentem i w
miarę bezczelnym: dwie zalety, których ty nie posiadasz. I dlatego
ostrzegam cię: niedużo ryzykuj, bo zostaniesz zdystansowany,
jeżeli już nie zostałeś. Nigdym do ciebie o tych rzeczach
nie mówił, prawda? nawet nie wyglądam na podobną
filozofię... Ale czuję, że grozi ci niebezpieczeństwo,
więc powtarzam: strzeż się! i w podłej zabawie nie
angażuj serca, bo ci je w asystencji lada chłystka oplują. A w
tym wypadku, mówię ci, człowiek doznaje tak przykrych
wrażeń, że... Bodajbyś ich lepiej nie... doczekał!...
Wokulski
siedząc na kanapie zaciskał pięści, ale milczał. W tej
chwili zapukano do drzwi ukazał się Lisiecki.
- Pan
Łęcki chce się z panem widzieć. Może tu
wejść? - zapytał subiekt.
- Niech pan
poprosi... - odparł Wokulski, śpiesznie wciągając
kamizelkę i surdut.
Rzecki
wstał z krzesła, smutno pokiwał głową i opuścił
swoje mieszkanie.
"Myślałem,
że jest źle - mruknął będąc już w sieni. -
Alem nie myślał, że jest aż tak źle..."
Ledwie Wokulski
zdążył jako tako ogarnąć się, wszedł pan
Łęcki, a za nim woźny sklepowy. Pan Tomasz miał oczy
krwią nabiegłe i sine plamy na policzkach. Rzucił się na
fotel i oparłszy głowę na tylnej krawędzi, ciężko
dyszał. Woźny stał w progu z zakłopotaną miną i
przebierając palcami po metalowych guzikach swojej liberii czekał na
rozkazy.
- Wybacz,
panie Stanisławie, ale... proszę cię wody z
cytryną...wyszeptał pan Tomasz.
- Sodowej
wody, cytryny i cukru... Biegnij! - rzekł Wokulski do woźnego.
Woźny
wyszedł zawadzając wielkimi guzami o drzwi pokoju.
- To nic -
mówił pan Tomasz z uśmiechem. - Krótka szyja, upał
i irytacja... Chwilę odpocznę... Zatrwożony Wokulski
zdjął mu krawat i rozpiął koszulę. Potem zlał
ręcznik wodą kolońską, którą znalazł na
biurku Rzeckiego, i z synowską troskliwością wytarł choremu
kark, twarz i głowę.
Pan Tomasz
uścisnął mu rękę.
- Już
mi lepiej... Bóg zapłać... - a potem dodał
półgłosem: - podobasz mi się w tej roli siostry
miłosierdzia. Bela nie potrafiłaby zrobić delikatniej... No, ona
stworzona do tego, ażeby jej usługiwano...
Woźny
przyniósł syfon i cytryny. Wokulski przyrządził
limoniadę i napoił pana Tomasza, któremu stopniowo
poczęły znikać sine plamy z policzków.
- Idź
do mego mieszkania - rzekł Wokulski do woźnego - i każ
zaprząc konie. Niech zajedzie przed sklep.
-
Kochany... kochany jesteś... - mówił pan Tomasz, mocno
ściskając go za rękę i z wdzięcznością
spoglądając na niego zaczerwienionymi oczyma. - Nie przywykłem
do podobnej troskliwości, ponieważ Belcia nie zna się na tych
rzeczach.
Nieumiejętność
panny Izabeli w opiekowaniu się chorymi w przykry sposób
uderzyła Wokulskiego. Ale tylko na chwilę. Powoli pan Tomasz
zupełnie odzyskał siły. Obfity pot wystąpił na
czoło, głos wzmocnił się i tylko sieć czerwonych
żyłek na oczach świadczyła jeszcze o minionym ataku.
Przeszedł się nawet po pokoju, przeciągnął się i
zaczął:
- A... nie
masz pojęcia, panie Stanisławie, jak się dziś
zirytowałem. Czy dasz wiarę? dom mój sprzedano za
dziewięćdziesiąt tysięcy!...
Wokulski
drgnął.
-
Byłem pewny - mówił pan Łęcki - że wezmę
choć ze sto dziesięć tysięcy... Już na sali
słyszałem dokoła siebie głosy, że kamienica warta sto
dwadzieścia... Ale cóż - zapragnął kupić
ją Żyd, podły lichwiarz, ten Szlangbaum... Porozumiał
się z konkurentami, a kto wie, czy i nie z moim adwokatem, i -
straciłem dwadzieścia albo trzydzieści tysięcy...
Teraz
Wokulski wyglądał na apoplektyka, ale milczał.
- A tak
rachowałem - prawił pan Łęcki - że od
pięćdziesięciu tysięcy dasz mi z dziesięć
tysięcy rocznie. Na utrzymanie domu wychodzi mi sześć do
ośmiu tysięcy, więc za resztę moglibyśmy z Belą
co roku wyjeżdżać za granicę. Obiecałem nawet dziecku,
że za tydzień pojedziemy do Paryża... Akurat!... Sześć
tysięcy rubli ledwie wystarczą na nędzne istnienie, a o
podróżach ani myśleć... Nikczemny Żyd...Nikczemne
społeczeństwo, które tak ulega lichwiarzom, że nie
śmie z nimi walczyć nawet przy licytacji... A co mnie najwięcej
boli, powiem ci, to okoliczność, że za tym nędznym
Szlangbaumem może ukrywać się jaki chrześcijanin, nawet
arystokrata...
Głos
znowu zaczął mu się stłumiać i znowu na twarz
wystąpiło sinawe zabarwienie. Usiadł i napił się wody.
-
Podli!... podli!.. - szeptał.
- Niech
się pan uspokoi - rzekł Wokulski. - Ile mi pan da
gotówką?
-
Prosiłem adwokata naszego księcia (bo mój adwokat to
łajdak), ażeby odebrał należną mi sumę i tobie
doręczył ją, panie Stanisławie...Razem trzydzieści
tysięcy. A że obiecujesz mi od nich dwadzieścia procent,
więc mam sześć tysięcy rubli rocznie na całe
utrzymanie. Nędza... ruina!...
-
Sumę pańską - odpowiedział Wokuĺski - mogę
umieścić w lepszym interesie. Będzie pan miał
dziesięć tysięcy rocznie...
- Co
mówisz?...
- Tak.
Trafia mi się wyjątkowa okazja...
Pan Tomasz
zerwał się z fotelu.
- Zbawco...
dobrodzieju!... - mówił wzruszonym głosem. - Jesteś
najszlachetniejszym z ludzi... Ale - dodał cofając się i
rozkładając ręce - czy tylko ty nie stracisz?...
- Ja?...
Przecież jestem kupcem.
- Kupiec!...
Także mi mów!... - zawołał pan Tomasz: - Dzięki
tobie przekonałem się, że wyraz kupiec jest dziś synonimem
wielkoduszności, delikatności, bohaterstwa... zacny!...
I rzucił mu
się na szyję, omal nie płacząc. Wokulski po raz trzeci
usadowił go na fotelu, a w tej chwili zapukano do drzwi.
- Proszę.
Wszedł
Henryk Szlangbaum, blady, z błyskawicami w oczach. Stanął przed
panem Tomaszem i kłaniając mu się rzekł:
- Panie - ja
jestem Szlangbaum, właśnie syn tego "podłego"
lichwiarza, na którego pan tyle wymyślał w sklepie przy moich
kolegach i gościach...
- Panie... nie
wiedziałem... wszelką satysfakcję jestem gotów...a
najpierwej - przepraszam... Byłem bardzo zirytowany... - mówił
wzruszony pan Tomasz.
Szlangbaum
uspokoił się.
- Proszę
pana - odparł - zamiast dawać mi satysfakcję, niech pan
posłucha, co powiem. Dlaczego mój ojciec kupił pański
dom? o tona dziś mniejsza. Że zaś pana nie oszukał - dam
stanowczy dowód. Ojciec natychmiast odstąpi panu ten dom za
dziewięćdziesiąt tysięcy...Więcej powiem -
wybuchnął - nabywca odda go panu za siedemdziesiąt...
- Henryku!... -
wtrącił Wokulski.
- Już
skończyłem. Żegnam pana - odpowiedział Szlangbaum i nisko
ukłoniwszy się panu Tomaszowi wyszedł z pokoju.
- Co za przykra
farsa! - odezwał się po chwili pan Tomasz. -Istotnie,
wypowiedziałem w sklepie parę gorzkich wyrazów o starym
Szlangbaumie, ale pod słowem, nie wiedziałem, że jego syn tu
jest... Zwróci mi dom za siedemdziesiąt tysięcy, za
który dal dziewięćdziesiąt... Paradny!... Cóż
ty na to, panie Stanisławie?..
- Może dom
naprawdę wart tylko dziewięćdziesiąt... -
nieśmiało odpowiedział Wokulski. Pan Tomasz zaczął
zapinać na sobie odzież i krawat.
-
Dziękuję ci, panie Stanisławie - mówił - i za pomoc,
i za zajęcie się moimi interesami... Co za farsa z tym
Szlangbaumem!... Ale... ale... Belcia prosi cię jutro na obiad...
Pieniądze odbierz od adwokata naszego księcia, a co do procentu,
który będziesz łaskaw...
-
Wypłacę go natychmiast z góry za pół roku.
- Bardzo ci
wdzięczny jestem - ciągnął pan Tomasz całując go
w oba policzki. - No, do widzenia zatem, do jutra... A nie zapomnij o
obiedzie...
Wokulski
wyprowadził go przez podwórze do bramy, gdzie już czekał
powóz.
- Straszny
upał! - mówił pan Tomasz, z trudnością przy pomocy
Wokulskiego siadając do powozu. - Cóż znowu za farsa z tymi
Żydami?... Dał dziewięćdziesiąt tysięcy; a
gotów odstąpić za siedemdziesiąt... Pocieszne...
słowo honoru!...
Konie
ruszyły w stronę Alei Ujazdowskiej. W drodze do domu pan Tomasz był
odurzony. Nie czuł upału, tylko ogólne osłabienie i szum
w uszach. Chwilami zdawało mu się, że każdym okiem widzi
inaczej albo że obydwoma widzi gorzej. Oparł się w rogu powozu
chwiejąc się za każdym silniejszym ruchem jak pijany.
Myśli
i uczucia plątały mu się w dziwny sposób. Czasem
wyobrażał sobie, że jest otoczony siecią intryg, z
której wydobyć go może tylko Wokulski. To znowu, że jest
ciężko chory i że tylko Wokulski pielęgnować by go
potrafił. To znowu, że umrze zostawiając zubożałą
i od wszystkich opuszczoną córkę, którą
zaopiekować by się mógł tylko Wokulski. A nareszcie
pomyślał, że dobrze jest mieć własny powóz, tak
lekko niosący jak ten, którym jedzie - i - że gdyby
poprosił Wokulskiego, on zrobiłby mu z niego prezent.
"Straszny
upał!" - mruknął pan Tomasz.
Konie
stanęły przed domem, pan Tomasz wysiadł i nawet nie
kiwnąwszy głową stangretowi poszedł na górę.
Ledwie wlókł ociężałe nogi, a gdy znalazł
się w swym gabinecie, padł na fotel w kapeluszu i tak siedział
parę minut ku najwyższemu zdumieniu służącego,
który uznała za stosowne poprosić panienkę.
-
Musiał dobrze pójść interes - rzekł do panny Izabeli
- bo jaśnie pan coś... jakby trochę tego... Panna Izabela,
która mimo pozornego chłodu z największą
niecierpliwością oczekiwała na powrót ojca i rezultat
licytacji domu, poszła do gabinetu o tyle szybko, o ile można to
było pogodzić z zasadami przyzwoitości. Zawsze bowiem
pamiętała, że pannie z jej nazwiskiem nie wolno zdradzać
żywszych uczuć, nawet wobec bankructwa. Pomimo przecież jej
panowania nad sobą Mikołaj poznał (z silnych wypieków na
twarzy), że jest wzruszona, i jeszcze raz dodał
półgłosem:
- O!
dobrze musiał pójść interes, bo jaśnie pan...
tego... Panna Izabela zmarszczyła piękne czoło i
zatrzasnęła za sobą drzwi gabinetu. Jej ojciec wciąż
siedział w kapeluszu na głowie.
-
Cóż, ojcze? - spytała z odcienim niesmaku, patrząc w jego
czerwone oczy.
-
Nieszczęście... ruina!... - odparł pan Tomasz z trudem
zdejmując kapelusz. - Straciłem trzydzieści tysięcy
rubli...
Panna
Izabela pobladła i usiadła na skórzanym szezlongu.
-
Podły Żyd, lichwiarz, odstraszył konkurentów,
przekupił adwokata i...
-
Więc już nic nie mamy?... - szepnęła. - Jak to nic?... Mamy
trzydzieści tysięcy rubli, a od nich dziesięć tysięcy
rubli procentu... Zacny ten Wokulski!... Nie miałem pojęcia o
podobnej szlachetności... A gdybyś wiedziała. jak on mnie
dziś pielęgnował...
- Dlaczego
pielęgnował?...
-
Miałem mały atak z gorąca i irytacji...
- Jaki
atak?.. - Krew uderzyła mi do głowy... ale to już
przeszło... Podły Żyd...no, ale Wokulski - powiadam ci, że
to coś nadludzkiego.
Zaczął
płakać.
- Papo, co
tobie?... Ja poszlę po doktora.... - zawołała panna Izabela
klękając przed fotelem.
- Nic,
nic... uspokój się... Pomyślałem tylko, że gdybym
umarł, Wokulski jest jedynym człowiekiem, któremu
mogłabyś zaufać...
- Nie
rozumiem... - Chciałaś powiedzieć: nie poznajesz mnie,
prawda?... Dziwi cięto, że twój los mógłbym
powierzyć kupcowi?... Ale widzisz... kiedy w nieszczęściu jedni
sprzysięgli się przeciw nam, inni opuścili nas, on
pospieszył z pomocą, a może mi nawet życie uratował...
My, apoplektycy, niekiedy bardzo blisko ocieramy się o śmierć...
Więc gdy mnie cucił, pomyślałem, kto by się tobą
uczciwie zaopiekował? Bo nie Joasia ani Hortensja, ani nikt... Tylko
majętne sieroty znajdują opiekunów...
Panna
Izabela spostrzegłszy, że ojciec stopniowo odzyskuje siły i
władzę nad sobą, powstała z klęczek i usiadła na
szezlongu.
- Zatem,
ojcze, jakąż rolę przeznaczasz temu panu? - spytała
chłodno.
-
Rolę? powtórzył przypatrując się jej uważnie.
-
Rolę...doradcy... przyjaciela domu... opiekuna... Opiekuna tego
mająteczku, jaki by ci pozostał...
- O, pod
tym względem ja go już dawniej oceniłam. Jest to człowiek
energiczny i przywiązany do nas... Zresztą mniejsza z tym - dodała
po chwili. - Jakże papo skończył z kamienicą?
-
Mówię ci jak. Łotr Żyd dał
dziewięćdziesiąt tysięcy, więc nam zostało
trzydzieści. A że poczciwy Wokulski będzie mi płacił
od tej sumy dziesięć tysięcy... Trzydzieści trzy procent,
wyobraź sobie. - Jak to trzydzieści trzy? - przerwała panna
Izabela. - Dziesięć tysięcy to dziesięć procent...
- Ale
gdzież znowu! Dziesięć od trzydziestu to znaczy trzydzieści
trzy procent. Wszakże procent znaczy: pro centum - "za sto",
rozumiesz?
- Nie
rozumiem - odpowiedziała panna Izabela potrząsając
głową.
-
Rozumiem, że dziesięć to znaczy dziesięć; ale.
jeżeli w języku kupieckim dziesięć nazywa się
trzydzieści trzy, to niech i tak będzie.
- Widzisz,
że nie rozumiesz. Zaraz wyjaśniłbym ci to, ale - takim
znużony, że się trochę prześpię...
-
Może posłać po doktora? - spytała panna Izabela
podnosząc się z siedzenia. - Boże uchowaj!... -
zawołał pan Tomasz i zatrząsł rękoma. - Niechbym
się tylko wdał w doktorów, a z pewnością bym nie
żył...
Panna
Izabela nie nalegała dłużej; ucałowała ojca w
rękę i w czoło i poszła do swego buduaru, głęboko
zadumana.
Niepokój
trapiący ją od kilku dni: jak się skończy licytacja?
opuścił ją tak, że śladu nie zostało po nim.
Więc mają jeszcze dziesięć tysięcy rubli rocznie i
trzydzieści tysięcy rubli gotówką?... Zatem pojadą
na wystawę paryską, potem może do Szwajcarii, a na zimę
znowu do Paryża. Nie!... Na zimę wrócą do Warszawy,
ażeby znowu otworzyć dom. I jeżeli znajdzie się jaki
majętny człowiek, niestary i niebrzydki (jak na przykład baron
albo marszałek... br!...), wreszcie nie parweniusz i niegłupi... (No,
głupi może sobie być; w ich towarzystwie mądrym jest tylko
Ochocki, a i to dziwak!) Jeżeli znajdzie się taki epuzer - panna
Izabela zdecyduje się ostatecznie...
"Wyborny
jest papa z tym Wokulskim!" - myślała panna Izabela chodząc
tam i na powrót po swoim gabinecie.
Wokulski
moim opiekunem!... Wokulski może być bardzo dobrym doradcą,
plenipotentem, zresztą opiekunem majątku... Ale tytuł opiekuna
może nosić tylko książę, zresztą nasz kuzyn i
dawny przyjaciel rodziny ..."
Wciąż
chodziła po pokoju tam i na powrót ze skrzyżowanymi na
piersiach rękoma i nagle przyszło jej na myśl: skąd ojciec
tak dziś rozczulił się nad Wokulskim?... Jaką
czarodziejską siłą ten człowiek pozyskawszy całe jej
otoczenie obecnie zdobył już ostatnią pozycję, ojca!...
Ojciec, pan Tomasz Łęcki, płakał... On, z którego
oczu od śmierci matki nie stoczyła się ani jedna łza...
"Muszę
jednak przyznać, że jest to bardzo dobry człowiek - rzekła
w sobie. - Rossi nie byłby tak zadowolony z Warszawy, gdyby nie
troskliwość Wokulskiego. No, ależ moim opiekunem, nawet w razie
nieszczęścia, nie będzie... Co do majątku, owszem, niech
nim rządzi; ale opiekunem!... Ojciec musi być ogromnie
osłabiony, jeżeli wpadł na podobną kombinację..."
Około szóstej wieczorem panna Izabela będąc w salonie
usłyszała dzwonek w przedpokoju, a potem niecierpliwy głos
Mikołaja:
-
Mówiłem: jutro przyjść, bo dziś pan chory.
- Co ja
zrobię, kiedy pan jak ma pieniądze, to jest chory, a jak jest
zdrów, to nie ma pieniędzy?... - odpowiedział inny głos
nieco zacinający z żydowska.
W tej
chwili rozległ się w przedpokoju szelest kobiecej sukni i
wbiegła panna Florentyna mówiąc:
- Cicho!..
na Boga, cicho!... Niech pan Szpigelman przyjdzie jutro...Przecież pan
Szpigelman wie, że są pieniądze...
-
Właśnie ja dlatego dzisiaj przychodzę już trzeci raz. A
jutro przyjdą inni i ja znów będę czekał... Krew
uderzyła do głowy pannie Izabeli, która nie zdając sobie
sprawy z tego, co robi, nagle weszła do przedpokoju.
- Co to
jest?... - zapytała panny Florentyny.
Mikołaj
wzruszył ramionami i na palcach wyszedł do kuchni.
- To ja
jestem, panno hrabianko... Dawid Szpigelman - odpowiedział niewielki
człowiek z czarnym zarostem i w czarnych okularach.- Ja do pana hrabiego
przyszedłem na mały interes... - Kochana Belu... - odezwała
się panna Florentyna chcąc wyprowadzić kuzynkę.
Ale panna
Izabela wyrwała się jej z rąk i zobaczywszy, że gabinet
ojca jest wolny, kazała tam wejść Szpigelmanowi.
-
Zastanów się, Belu, co robisz?... - upominała ją panna
Florentyna.
-
Chcę raz dowiedzieć się prawdy - rzekła panna Izabela.
Zamknęła
drzwi gabinetu, siadła na fotelu i patrząc w okulary Szpigelmanowi
zapytała:
- Jaki
interes ma pan do mego ojca?
-
Przepraszam pannę hrabiankę - odpowiedział przybysz
kłaniając się - to jest bardzo mały interes. Ja tylko
chcę odebrać moje pieniądze...
- Ile?
- Zbierze
się może z osiemset rubli...
- Dostanie
pan jutro.
-
Przepraszam pannę hrabiankę, ale ja już od pół roku
co tydzień dostaję same tylko jutro, a nie widzę ani procentu,
ani kapitału.
Panna
Izabela poczuła brak oddechu i ściskanie serca. Wnet jednakże
zapanowała nad sobą.
- Pan wiesz,
że ojciec mój odbiera trzydzieści tysięcy rubli...
Prócz tego (mówiła, sama nie wiedząc dlaczego!) będziemy
mieli dziesięć tysięcy rocznie... Pańska sumka
przepaść nie może, chyba pan rozumie...
- Skąd
dziesięć?... - spytał Żyd i zuchwale podniósł
głowę
- Jak to
skąd? - odparła oburzona. - Procent od naszego majątku.
- Od
trzydziestu tysięcy?... - wtrącił Żyd z uśmiechem,
myśląc, że chcą go wyprowadzić w pole.
- Tak.
-
Przepraszam pannę hrabiankę - ironicznie odparł Szpigelman - ja
dawno robię pieniędzmi, ale takiego procentu nigdy nie
widziałem. Od trzydziestu tysięcy pan hrabia może mieć trzy
tysiące, i jeszcze na bardzo niepewnej hipotece. Ale co mnie do tego...
Mój interes jest, żebym ja odebrał moje pieniądze. Bo jak
jutro przyjdą inni, to oni znowu będą lepsi od Dawida
Szpigelmana, a jak pan hrabia resztę odda na procent, to ja będę
musiał czekać rok...
Panna Izabela
zerwała się z fotelu.
- Więc ja
pana zapewniam, że jutro dostaniesz pieniądze! - zawołała
patrząc na niego z pogardą.
- Słowo? -
spytał Żyd delektując się w duszy jej
pięknością.
- Słowo
daję, że jutro będziecie wszyscy spłaceni... Wszyscy, i to co do
grosza!...
Żyd
ukłonił się do ziemi i cofając się tyłem,
opuścił gabinet.
-
Zobaczę, jak panna hrabianka dotrzyma słowa... - rzekł na
odchodnym.
Stary
Mikołaj znowu był w przedpokoju i z taką gracją
otworzył drzwi Szpigelmanowi, że ten już z sieni
zawołał:
- Co
się pan tak rozbijasz, panie kamerdyner?...
Blada z
gniewu panna Izabela biegła do sypialni ojca. Zastąpiła jej
drogę panna Florentyna.
-
Dajże spokój, Belciu - mówiła składając
ręce - ojciec taki chory...
-
Zapewniłam tego człowieka, że wszystkie długi
będą spłacone, i muszą być spłacone...
Choćbyśmy mieli nie jechać do Paryża...
Właśnie
pan Tomasz w pantoflach i bez surduta z wolna przechadzał się po
sypialni, kiedy weszła córka. Spostrzegła, że ojciec
wygląda bardzo mizernie, że ma obwisłe ramiona, obwisłe
siwe wąsy, obwisłe powieki i jest pochylony jak starzec; ale uwagi te
powstrzymały ją tylko od wybuchu, nie zaś od załatwienia
interesu.
-
Przepraszam cię, Belu, że mnie widzisz w takim negliżu...
Cóż się stało?...
- Nic,
ojcze - odparła hamując się. - Był tu jakiś
Żyd...
- Ach,
pewnie ten Szpigelman... Dokuczliwa bestia jak komar w lesie!... -
zawołał pan Tomasz chwytając się za głowę. -
Niech jutro przyjdzie...
-
Właśnie przyjdzie, on i... inni...
-
Dobrze... bardzo dobrze... Dawno już myślałem załatwić
ich...No, chwała Bogu, że ochłodziło się chociaż
trochę...
Panna
Izabela była zdumiona spokojem ojca i jego złym wyglądem.
Zdawało się, że od południa przybyło mu kilka lat
wieku. Usiadła na krześle i oglądając się po sypialni
spytała jakby od niechcenia:
- Dużo im
papo winien?
- Niewiele...
drobiazg... parę tysięcy rubli...
- To są te
pieniądze, o których mówiła ciotka, że je
ktoś w marcu wykupił?..
Pan
Łęcki stanął na środku pokoju i strzeliwszy palcami
zawołał:
- A bodajże
cię!... O tamtych na śmierć zapomniałem...
- Zatem mamy
więcej długów niż parę tysięcy?... - Tak...
tak... Trochę więcej... Myślę, że pięć do
sześciu tysięcy... Poproszę poczciwego Wokulskiego, to mi to
załatwi...
Panna Izabela
mimo woli wstrząsnęła się.
- Szpigelman
mówił - rzekła po chwili - że od naszej sumy nie
można mieć dziesięciu tysięcy rubli procentu. Najwyżej
trzy tysiące, i to na niepewnej hipotece...
- Ma rację
- na hipotece, ale przecież handel to nie hipoteka... Handel może
dać trzydzieści od trzydziestu... Ale... a skąd Szpigelman wie o
naszym procencie? - spytał pan Tomasz zamyśliwszy się nieco.
- Ja mu
powiedziałam niechcący... - tłomaczyła się
zarumieniona panna Izabela.
- Szkoda,
żeś mu to powiedziała... wielka szkoda!... o takich rzeczach
lepiej nie mówić...
- Czy to
co złego? - szepnęła.
-
Złego?... No, nic złego, mój Boże... Ale zawsze lepiej,
gdy ludzie nie znają ani wysokości, ani źródła
dochodów... Baron, wreszcie sam marszałek nie mieliby reputacji
milionerów i filantropów, gdyby znano wszystkie ich sekreta...
-
Dlaczegóż to, ojcze?... - Dziecko jeszcze jesteś -
mówił nieco zakłopotany pan Tomasz - jesteś idealistka,
więc... mogłoby cię to zrazić do nich... Ale masz przecie
rozum. Baron, widzisz, utrzymuje jakąś spółkę z
lichwiarzami, a fortuna marszałka urosła głównie ze
szczęśliwych pogorzeli, no... i trochę z handlu bydłem w
czasie wojny sewastopolskiej...
-
Więc tacy są moi konkurenci?... - szepnęła panna Izabela.
- To nic nie
znaczy, Belu!... Mają pieniądze i duży kredyt, a to główna
rzecz - uspakajał ją pan Tomasz.
Panna
Izabela potrząsnęła głową, jakby chcąc
odpędzić przykre myśli.
-
Więc my, papo, już nie pojedziemy do Paryża...
-
Dlaczego, moje dziecko, dlaczego?...
-
Jeżeli papo zapłaci pięć albo sześć tysięcy
tym Żydom...
- O to
się nie lękaj. Poproszę Wokulskiego, ażeby wystarał mi
się o taką sumę na sześć albo na siedem procent, i
będziemy płacili na jej rzecz jakieś czterysta rubli rocznie.
No, a mamy przecie dziesięć tysięcy.
Panna
Izabela zwiesiła głowę i cicho przebierając palcami po
stole, dumała.
- Czy ty,
ojcze - rzekła po namyśle - nie obawiasz się Wokulskiego?...
- Ja?... -
krzyknął pan Tomasz i pięściami uderzył się w
piersi. - Ja obawiam się Joasi, Hortensji, nawet naszego księcia i
zresztą ich wszystkich razem, ale nie Wokulskiego. Gdybyś
widziała, jak on dziś obcierał mnie wodą
kolońską... A z jaką trwogą patrzył na mnie!... To
najszlachetniejszy człowiek, jakiego spotkałem w życiu... On nie
dba o pieniądze, interesów na mnie robić nie może, ale
dba o moją przyjaźń... Bóg mi go zesłał, i
jeszcze w chwili, w której... w której zaczynam czuć
starość, a może śmierć...
I
powiedziawszy to pan Tomasz zaczął mrugać powiekami, z
których znowu spadło mu kilka łez.
- Papo, ty
jesteś chory!... - zawołała przestraszona panna Izabela.
- Nie,
nie!... To upał, irytacja, a nade wszystko... żal do ludzi.
Pomyśl tylko: był kto u nas dzisiaj?... Nikt, bo myślą,
żeśmy już wszystko stracili... Joanna boi się, żebym
od niej nie pożyczył na jutrzejszy obiad...To samo baron i
książę... Jeszcze baron dowiedziawszy się, że
zostało nam trzydzieści tysięcy, przyjdzie tu... dla ciebie. Bo
pomyśli, że choćby się z tobą ożenił bez posagu,
to jednak nie będzie potrzebował wydawać pieniędzy na
mnie... Ale uspokój się: gdy usłyszą, że mamy
dziesięć tysięcy rubli rocznie, wrócą tu wszyscy, a
ty znowu będziesz jak dawniej królowała w twoim salonie...
Boże, jaki ja dziś jestem zdenerwowany!... - mówił pan
Tomasz obcierając załzawione oczy.
- Ja poszlę
po doktora, papo?...
Ojciec
zamyślił się.
- To już
jutro, jutro... do jutra może mi samo przejdzie...
W tej chwili
rozległo się pukanie do drzwi.
- Kto
tam?... Co tam?... - zapytał pan Tomasz.
- Pani
hrabina przyjechała - odpowiedział z korytarza głos panny
Florentyny.
-
Joasia?!... - zawołał pan Tomasz z radosnym zdziwieniem.
-Wyjdźże do niej, Belciu... Muszę się trochę
ogarnąć... No, no!... Założę się, że
już wie o trzydziestu tysiącach... Wyjdźże, Belu...
Mikołaj!...
Zaczął
kręcić się po sypialni szukając rozmaitych części
ubrania, a tymczasem panna Izabela wyszła do ciotki już
oczekującej na nią w salonie.
Zobaczywszy
pannę Izabelę hrabina pochwyciła ją w objęcia.
-
Jakiż Bóg dobry - zawołała - że zesłał wam
tyle szczęścia I Cóż to, podobno Tomasz wziął
za kamienicę dziewięćdziesiąt tysięcy, i twój
posag ocalony?... Nigdy bym nie przypuszczała.
- Ojciec,
ciociu, spodziewał się wziąć więcej i tylko jakiś
Żyd, nowonabywca, odstręczył konkurentów -
odpowiedziała trochę urażona panna Izabela.
- Ach,
moje dziecko, że też nie przekonałaś się jeszcze o
niepraktyczności ojca. On może wyobrażać sobie, że dom
wart był miliony, a ja swoją drogą wiem od ludzi kompetentnych,
że co najwyżej wart jest siedemdziesiąt parę tysięcy.
Przecież co dzień od kilku dni sprzedają się kamienice z
licytacji, wiadomo, jakie są i co za nie płacą. Zresztą
niema o czym mówić; ojciec niech wyobraża sobie, że go
oszukano, a ty, Belu, módl się za zdrowie tego Żyda,
który dał wam dziewięćdziesiąt tysięcy... Ale a
propos: wiesz, że Kazio Starski wrócił?...
Silny
rumieniec wystąpił na twarz panny Izabeli.
- Kiedy?
skąd?... - zapytała zmieszana.
- Obecnie
z Anglii, dokąd przyjechał prosto z Chin. Zawsze piękny i
obecnie jedzie do babki, która zdaje się, odda mu majątek.
- To w
sąsiedztwie cioci? - Właśnie o tym chcę mówić.
Ogromnie dopytywał się o ciebie, a ja będąc przekonana,
że już chyba wyleczyłaś się ze swych kaprysów,
radziłam mu, ażeby was jutro odwiedził.
- Jak to
dobrze!... - zawołała uradowana. panna Izabela.
- A
widzisz!... - odpowiedziała hrabina całując ją. - Ciotka
zawsze o tobie myśli. Dla ciebie jest to wyborna partia, którą
tym łatwiej będzie zrobić, że Tomasz ma kapitalik,
który powinien mu wystarczyć, a Kazio coś słyszał o
zapisie ciotki Hortensji dla ciebie. No, przypuszczam, że Starski jest
trochę zadłużony. W każdym razie to, co mu zostanie z
majątku babki, z tym, co ty możesz wziąć po Hortensji,
powinno by wam na jakiś czas wystarczyć. A później
zobaczymy. On ma jeszcze stryja, ty masz mnie, więc wasze dzieci nie
doznają biedy.
Panna
Izabela w milczeniu ucałowała ręce ciotki. W tej chwili
była tak piękna, że hrabina schwyciwszy ją w objęcia
pociągnęła do lustra i śmiejąc się rzekła:
- No,
proszę cię, tylko mi jutro tak wyglądaj, a przekonasz się,
że w sercu Kazia odnowią się zabliźnione rany... Choć
szkoda, żeś go wtedy odrzuciła!... Mielibyście dziś ze
sto albo i sto pięćdziesiąt tysięcy rubli więcej...
Wyobrażam sobie, że ten biedny chłopak z rozpaczy musiał
bardzo wydawać pieniądze. Ale, ale... - dodała hrabina - czy prawda,
że chcecie jechać z ojcem do Paryża?..
- Mamy
zamiar.
-
Proszę cię, Belu - upominała ją ciotka - tego nie
rób. Ja właśnie chcę wam zaproponować,
ażebyście u mnie spędzili tę resztkę lata. I musisz to
zrobić, choćby ze względu na Starskiego. Pojmujesz, że
młody chłopak na wsi będzie się nudził, będzie
marzył... Możecie widywać się co dzień, a w takich
warunkach najłatwiej będzie przywiązać go, a nawet...
zobowiązać...
Panna
Izabela zarumieniła się mocniej niż poprzednio i
spuściła piękną głowę.
- Ciociu!
- szepnęła.
- Ach,
moje dziecko, tylko nie baw się ze mną w dyplomatkę. Panna w
twoim wieku już powinna wyjść za mąż, a nade wszystko
nie powtarzać dawnych błędów. Kazio jest wyborną
partią: nieprędko sprzykrzy ci się, no... a gdyby się
sprzykrzył, to... już będzie mężem i na wiele rzeczy
musi być pobłażliwym, tak jak i ty dla niego. Gdzież
ojciec?
- Ojciec
trochę niezdrów...
- Wielki
Boże!... Chyba zanadto wzruszyło go niespodziewane
szczęście...
- Ojciec
właśnie zachorował z gniewu na tego Żyda...
- On
wiecznie w złudzeniach! - odparła hrabina podnosząc się z
kanapy. - Wstąpię do niego na chwilę i pogadam o waszych
wakacjach. Co zaś do ciebie, Belu, spodziewam się, że potrafisz
skorzystać z czasu.
Po
półgodzinnej, poufałej konwersacji z panem Tomaszem hrabina
pożegnała siostrzenicę, jeszcze raz polecając jej
Starskiego.
Około
dziewiątej pan Tomasz, wbrew zwyczajowi, poszedł spać, a panna
Izabela wezwała do swego pokoju na rozmowę kuzynkę
Florentynę.
- Wiesz,
Floro - rzekła siadając w półleżącej pozycji na
szezlongu - powrócił Kazio Starski i jutro ma być u nas.
- Aaa!...
- szepnęła panna Florentyna, jakby wypadek ten był już jej
wiadomy. - Wiec nie gniewa się?... - spytała akcentując ostatni
frazes.
-
Zapewne... Zresztą nie wiem... - uśmiechnęła się panna
Izabela. - Ciotka mówi, że jest bardzo piękny...
- I
zadłużony... Ale cóż to szkodzi. Kto dzisiaj nie ma
długów!
-
Cóż byś powiedziała, Floro, gdybym...
- Gdybyś za
niego wyszła?... Naturalnie, powinszowałabym wam obojgu. Ale co na to powie
baron, marszałek, Ochocki, a nade wszystko... Wokulski?...
Panna
Izabela podniosła się gwałtownie.
- Moja
droga, skądże znowu przychodzi ci do głowy ten... Wokulski?...
- Nie mnie
on przychodzi do głowy - odparła panna Florentyna skubiąc
taśmę swego stanika - tylko przypominam sobie, coś mi
mówiła jeszcze w kwietniu... że ten człowiek od roku
ścigał cię spojrzeniami, że osacza cię ze wszystkich
stron...
Panna
Izabela roześmiała się.
- Ach,
pamiętam!... Rzeczywiście, tak mi się wówczas
zdawało... Dziś jednak, kiedym go poznała trochę lepiej,
widzę, że nie należy do tej kategorii ludzi, których
można się lękać. Uwielbia mię po cichu, to prawda!
ależ tak samo będzie mnie uwielbiał nawet wówczas, gdybym
wyszła za... za mąż... Wielbicielom tego, co Wokulski, gatunku
wystarcza spojrzenie, uścisk ręki...
- Czy
jesteś tego pewna?
-
Najzupełniej. Zresztą przekonałam się, że to, co
wydawało mi się sidłami z jego strony, jest tylko interesem.
Ojciec pożycza mu trzydzieści tysięcy rubli i kto wie, czy
wszystkie jego zabiegi nie do tego były skierowane...
- A
jeżeli jest inaczej? - zapytała panna Florentyna, ciągle
bawiąc się obszyciem swego stanika. - Moja droga, dajże
spokój! - oburzyła się panna Izabela. - Co ci na tym
zależy, ażeby psuć mi humor?
- Tyś
to powiedziała, że c i ludzie umieją cierpliwie czekać,
usidlać, nawet wszystko ryzykować i łamać...
- Ale nie
Wokulski.
- Przypomnij
sobie barona.
- Baron
obraził go publicznie.
- A ciebie
przeprosił.
- Ach,
Floro, proszę cię, nie dręcz mnie!... - wybuchnęła
panna Izabela. - Gwałtem chcesz zrobić demona z kupczyka, może
dlatego, że... tyle straciliśmy na kamienicy... że ojciec jest
chory i że... Starski wrócił....
Panna
Florentyna zrobiła gest, jakby chcąc jeszcze coś
powiedzieć, ale pohamowała się.
- Dobranoc,
Belu - rzekła. - Może teraz masz rację...
I
wyszła.
Przez
całą noc śnił się pannie Izabeli Starski jako
mąż, Rossi jako pierwszy platoniczny kochanek, Ochocki jako drugi, a
Wokulski jako plenipotent ich majątku. Dopiero około dziesiątej
rano obudziła ją panna Florentyna donosząc, że
przyszedł Szpigelman i jeszcze jeden Żyd.
- Szpigelman?...
Ach, prawda!... Zapomniałam o nim. Powiedz mu, niech przyjdzie
później... Czy papo wstał?
- Wstał od
godziny. Mówiłam mu właśnie o Żydach, a on prosi
cię, ażebyś napisała list do Wokulskiego....
- Po co?...
- Żeby
był łaskaw przyjść do nas w południe i uregulować
rachunki tych Żydów.
- Prawda,
że Wokulski ma nasze pieniądze - rzekła panna Izabela. - Ale
mnie pisać o tym do niego nie wypada. Napisz ty, Floro, w imieniu ojca...
O, tu jest papier, na moim biurku...
Panna Florentyna
napisała żądany list, a tymczasem panna Izabela
zaczęła się ubierać. Wiadomość o Żydach
zrobiła na niej wrażenie zimnej wody, a myśl o Wokulskim
zaniepokoiła ją.
"Więc
my naprawdę nie możemy obejść się bez tego
człowieka?... mówiła w duszy. - No, jeżeli ma nasze
pieniądze, to naturalnie musi spłacać nasze długi..."
- Bardzo go
proś - rzekła do panny Florentyny - ażeby przyjechał jak
najśpieszniej... Bo gdyby tych obrzydliwych Żydów zastał
u nas Starski...
- Zna on ich
dawniej aniżeli my - szepnęła Flora.
- W
każdym razie byłoby to okropne. Ty nie wiesz, jakim tonem
przemawiał do mnie wczoraj ten... ten...
-
Szpigelman - wtrąciła panna Florentyna. - O, to zuchwały
Żyd...
Zapieczętowała
list i wyszła z nim do przedpokoju, ażeby wyprawić
czekających tam Żydów. Panna Izabela uklękła przed
alabastrowym posążkiem Matki Boskiej błagając ją,
ażeby posłaniec zastał Wokulskiego w domu i ażeby Starski
nie spotkał się u nich z Żydami. Alabastrowa Matka Boska
wysłuchała próśb panny Izabeli; w godzinę bowiem,
przy śniadaniu, Mikołaj doręczył jej trzy listy. Jeden
był od ciotki hrabiny. Zawiadamiała w nim, że dziś
między drugą i trzecią przyjdą do jej ojca lekarze na
konsylium, że Kazio Starski wyjeżdża przed wieczorem i że
może wpaść do nich lada chwilę.
"Pamiętajże;
droga Belciu - kończyła ciotka - postępować tak, ażeby
chłopiec myślał o tobie przez drogę i na wsi, dokąd wy
z ojcem za kilka dni musicie przyjechać. Ja już urządziłam
się w ten sposób, że ani w Warszawie nie widział
żadnej panny, ani na wsi nie spotka (prócz ciebie, duszko)
żadnej innej kobiety. Chyba poczciwą swoją babkę
prezesową i jej mało interesujące wnuczki."
Panna
Izabela lekko skrzywiła usta; nie podobał jej się ten nacisk.
- Ciotka
tak mnie proteguje - rzekła do panny Florentyny - jakbym już
straciła wszelką nadzieję... Nie podoba mi się to!...
I w jej
duszy nieco przyćmił się wizerunek pięknego Kazia
Starskiego.
Drugi list
był od Wokulskiego, który donosił, że będzie służyć
o godzinie pierwszej.
- Na
którą kazałaś przyjść Żydom, Floro? -
spytała panna Izabela.
- Na
pierwszą.
-
Chwała Bogu! Byle o tej porze nie wpadł do nas Starski - rzekła
panna Izabela biorąc do ręki trzeci list.
-
Jakiś znajomy mi charakter? - dodała. - Czyje to pismo, Floro?...
- Czy nie
poznajesz? - odpowiedziała panna Florentyna spojrzawszy na kopertę. -
Krzeszowskiej...
Rumieniec
gniewu wystąpił na twarz panny Izabeli.
- Ach,
prawda!... - zawołała rzucając list na stół. -
Proszę cię, Floro, odeszlij jej to i dopisz na wierzchu:
"nieczytane..." Czego ona od nas chce, ta szkaradna kobieta!...
-
Łatwo możesz się dowiedzieć - szepnęła panna
Florentyna. - Nie, nie i... nie!... Nie chcę żadnych listów od
tej nieznośnej baby... Pewnie znowu jakaś szykana, bo ona nic innego
nie pisuje...Proszę cię, Floro, natychmiast odeszlij ten list i...
albo zresztą zobacz, co pisze... Ostatni raz przyjmę jej
bazgraninę...
Panna
Florentyna powoli otworzyła kopertę i zaczęła czytać.
Stopniowo na jej obliczu ciekawość ustąpiła miejsca
zdziwieniu, a potem zmieszaniu.
- Nie wypada mi
tego czytać - szepnęła oddając list pannie Izabeli.
"Droga
panno Izabelo! pisała baronowa. - Wyznaję, że dotychczasowym
postępowaniem mogłam zasłużyć na niechęć
Pani i ściągnąć na siebie gniew miłosiernego Boga,
który tak troskliwie opiekuje się Wami. Dlatego cofam wszystko,
upokarzam się przed Tobą, droga Pani, i błagam, ażebyś
mi przebaczyła. Bo czy nie jest dowód łaski Nieba nad Wami,
choćby w zesłaniu Wam tego Wokulskiego? Człowiek ułomny jak
inni stał się narzędziem Najwyższej Ręki, ażeby
mnie ukarać, a Was wynagrodzić. Nie dość bowiem, że
ranił mi w pojedynku męża (któremu również
niech Bóg przebaczy wszystkie podłości, jakich się
względem mnie dopuścił), ale jeszcze nabył kamienicę,
w której zgasło moje ukochane dziecko, i pewnie każe sobie
płacić duże komorne. Wy zaś nie tylko patrzycie na moje
klęski, ale jeszcze zyskaliście dwadzieścia tysięcy rubli
więcej, niż była warta kamienica.
W zamian za
moją skruchę, droga Pani, racz wyrobić u W-go Wokulskiego
(który nie wiem, za co gniewa się na mnie), ażeby mi
prolongował kontrakt na dalsze lata i nie wypędzał przesadnymi
żądaniami z domu, gdzie moja jedyna córka skończyła
życie. Należy to jednak robić ostrożnie, gdyż W-ny
Wokulski z niewiadomych mi powodów nie życzy sobie, ażeby o
jego nabytku mówiono. Nie tylko, zamiast sam kupić kamienicę
(jak uczciwy człowiek), podstawił lichwiarza, Szlangbauma, ale
jeszcze, ażeby nadpłacić dwadzieścia tysięcy rubli nad
moją sumę, sprowadził do sądu fałszywych
licytantów. Dlaczego tak tajemniczo postępuje? lepiej niż ja
musicie Wy wiedzieć, drodzy Państwo, którzy podobno
umieściliście u niego swój kapitalik. Mały on jest, ale
przy łasce bożej (która tak oczywiście czuwa nad Wami) i
znanej obrotność W-go Wokulskiego przyniesie zapewne procent,
który wynagrodzi Państwu gorycze ich dotychczasowego
położenia. Polecając siebie sercu drogiej Pani, a nasze
obustronne stosunki niezawodnej sprawiedliwości boskiej, pozostaję
zawsze wierną, choć pogardzaną ich kuzynką i
uniżoną sługą.
Krzeszowska"
Czytając
panna Izabela była blada jak papier. Podniosła się od
stołu, zwinęła list i podniosła rękę, jakby z
zamiarem rzucenia go komuś w oczy. Nagle, zdjęta strachem,
chciała gdzieś uciec czy kogoś zawołać; lecz w tej chwili
opamiętała się i poszła do ojca.
Pan
Łęcki w pantoflach i płóciennym szlafroku leżał
na kanapie i czytał "Kuriera". Bardzo czule przywitał
się z córką, a gdy usiadła, uważnie przypatrzył
się jej i rzekł:
- Czy
światło złe w tym pokoju, czy mi się zdaje, że
panienka jest nie w humorze?...
- Jestem
trochę rozstrojona.
-
Właśnie uważam, ale to z gorąca. A powinnaś dziś
- dodał grożąc jej z uśmiechem - powinnaś dziś,
figlarko, dobrze wyglądać, bo ten Kazio, jak mówiła mi
wczoraj ciotka, jest do wzięcia... Panna Izabela milczała, ojciec
prawił dalej:
- Prawda,
że chłopak trochę zbałamucony ciągłym lataniem po
święcie, trochę zadłużony, ale - młody,
przystojny, no i szalał za tobą. Joasia ma nadzieję, że
prezesowa utrzyma go na wsi przez parę tygodni, a reszta należy
już do ciebie... I wiesz, może by to było
nieźle?...Nazwisko piękne... fortuna jakoś zlepi się z
różnych kawałków... Przy tym człowiek
światowy, bywalec, nawet rodzaj bohatera, jeżeli to prawda, że
opłynął kulę ziemską...
- Miałam
list od Krzeszowskiej - przerwała mu panna Izabela. - Oo?...
cóż pisze ta wariatka? - Pisze, że nasz dom kupił nie
Szlangbaum, ale Wokulski i że za pomocą podstawionych
licytantów dał za niego o dwadzieścia tysięcy rubli
więcej, aniżeli wart.
Mówiąc
to zdławionym głosem, patrzyła z trwogą na ojca;
obawiała się jakiegoś wybuchu. Ale pan Tomasz uniósł
się tylko na kanapie i strzeliwszy palcami zawołał:
- Czekaj!...
czekaj ... wiesz, że to może być prawda...
- Jak to! -
zerwała się z krzesła panna Izabela. - Więc on śmiałby
nam darować dwadzieścia tysięcy, a ojciec mówi o tym tak
spokojnie?..
-
Mówię spokojnie, bo gdybym zaczekał ze sprzedażą,
wziąłbym nie dziewięćdziesiąt, ale sto
dwadzieścia tysięcy...
- Ależ
czekać nie mogliśmy, skoro kamienicę puszczono na licytację...
- Toteż
że nie mogliśmy czekać, straciliśmy, a Wokulski zyska,
gdyż może czekać. Panna Izabela po tej uwadze nieco
uspokoiła się.
- Więc papo
nie uznaje w tym żadnego dobrodziejstwa z jego strony! Bo wczoraj
mówił papo o Wokulskim w taki sposób, jakby czuł,
że jest przez niego oplątany...
- Cha! cha!
cha!..: - roześmiał się pan Tomasz - Cudowna jesteś...
nieoceniona. Wczoraj byłem trochę rozstrojony, nawet bardzo i...
coś...coś... zaświtało mi w głowie... Ale dzisiaj...
Cha! cha! cha!... Niechże sobie wreszcie Wokulski przepłaca
kamienice. Od tego on kupiec, żeby wiedział, ile i za co płaci.
Straci na jednym, zyska na drugim. - Ja, co najwyżej, mogę mu tego
nie brać za złe, że staje do licytacji mego majątku...
Chociaż miałbym prawo podejrzewać jakiś nieczysty interes
takim na przykład... podstawianiu Szlangbauma...
Panna
Izabela serdecznie uściskała ojca.
- Tak -
rzekła - papo ma rację. Nie umiałam tylko zdać sobie z tego
sprawy. Takie podstawienie Żydów przy kupnie najjaśniej
dowodzi, że ten pan bawiąc się w przyjaźń robi
interesa...
-
Naturalnie! - potwierdził pan Tomasz. - Czyliżbyś nie miała
rozumieć tak prostej rzeczy. Niezły to może człowiek, ale
zawsze kupiec... kupiec!...
W
przedpokoju rozległo się mocne dzwonienie.
- To
pewnie on. Wyjdę, papo, i zostawię panów samych.
Opuściła
sypialnię ojca, lecz w przedpokoju, zamiast Wokulskiego, zobaczyła
aż trzech Żydów, głośno rozprawiających z
Mikołajem i panną Florentyną. Uciekła do sali i przez
myśl przebiegły jej wyrazy:
"Boże!...
dlaczego on nie przychodzi..."
W sercu
jej kipiała burza uczuć. Panna Izabela potakując zdaniom ojca
rozumiała jednak, że to nieprawda, co on mówi, że
Wokulski nie zrobił na kamienicy interesu, ale stracił, i tylko
dlatego, ażeby ich wydźwignąć z najfatalniejszej pozycji.
Lecz przyznając to, czuła nienawiść: "Podły!
podły!... - szeptała. - Jak on śmiał..."
Tymczasem
w przedpokoju Żydzi rozpoczęli formalną kłótnię
z panną Florentyną. Oświadczyli, że nie ruszą
się, dopóki nie dostaną pieniędzy, że panna
hrabianka dała wczoraj słowo... A gdy Mikołaj otworzył im
drzwi do sieni, poczęli mu wymyślać:
- To jest
rozbój! ... to oszustwo!... Pieniądze państwo umieją
brać i wtedy umieją gadać: mój kochany panie Dawid!...
Ale jak przyjdzie...
- A to co
znaczy? - odezwał się w tej chwili nowy głos.
Żydzi
umilkli.
- Co to
jest?... Co pan tu robisz, panie Szpigelman?..
Panna
Izabela poznała głos Wokulskiego.
- Ja,
nic... Padam do nóg wielmożnego pana... My tylko za interesem do
pana hrabi... - tłumaczył się; zupełnie innym tonem, przed
chwilą hałaśliwy Szpigelman.
- Kazali
nam państwo dziś przyjść po pieniądze... -
wtrącił inny Żyd.
-
Właśnie panna hrabianka wczoraj dała słowo, że
będziemy dziś spłaceni wszyscy, i co do grosza...
-
Będziecie - przerwał Wokulski. - Jestem pełnomocnikiem pana
Łęckiego i dziś, o szóstej, załatwię z wami
rachunki w moim kantorze.
- Nic
nagłego... Po co się wielmożny pan ma tak śpieszyć...
- odparł Szpigelman.
-
Proszę przyjść o szóstej do mnie, a Mikołaj niechaj
tu żadnych interesantów nie przyjmuje, kiedy pan chory.
-
Rozumiem, wielmożny panie!... A nasz pan czeka w pokoju sypialnym -
odparł Mikołaj.
Gdy
zaś Wokulski odszedł, powypychał Żydów za drzwi
mówiąc: - Poszły parchy!... Won!...
- Ny!...
ny!... co się pan tak gniewa?... - mruczeli bardzo zmieszani
Żydkowie.
Pan Tomasz
przywitał Wokulskiego ze wzruszeniem; trochę drżały mu
ręce i trzęsła się głowa.
- No,
patrz - mówił - co wyrabiają ci Żydzi, te... te
gałgany!... Nachodzą dom... przestraszają mi
córkę... .
-
Kazałem im przyjść o szóstej do mego kantoru i
jeżeli pan pozwoli, ureguluję rachunki. Duża to suma?... -
zapytał Wokulski.
-
Drobiazg, prawie nic... Jakieś pięć do sześciu tysięcy
rubli...
-
Pięć do sześciu?... - powtórzył Wokulski. - Oni
trzej tyle mają u pana?...
- Nie. Im jestem
winien ze dwa tysiące, może trochę więcej... Ale, powiadam
ci, panie Stanisławie (bo to cała awantura!), ktoś w marcu
wykupił moje dawniejsze weksle. Kto? nie wiem; jednakże, na wszelki
wypadek, chcę być przygotowany. Wokulskiemu wyjaśniła
się twarz.
- Niech pan
spłaca długi - odparł - w miarę zgłaszania się
wierzycieli. Dziś zepchniemy tych, którzy mają
późniejsze weksle. Więc to wyniesie dwa do trzech
tysięcy?...
- Tak, tak...
No, ale proszę cię, panie Stanisławie, co za
fatalność!...Ty wypłacasz mi za pół roku
pięć tysięcy... Czy byłeś łaskaw
przynieść pieniądze?
- Naturalnie.
- Bardzo ci
jestem wdzięczny. Cóż to jednak za fatalność,
że właśnie w chwili, kiedy mamy z Belcią i... z tobą
jechać do Paryża, Żydzi wydzierają mi dwa tysiące!
Rozumie się, z Paryża nic. - Dlaczego? - rzekł Wokulski. - Ja
pokryję należność, a pan nie potrzebuje naruszać swego
procentu. Śmiało możecie państwo jechać do
Paryża.
-
Nieoceniony!... - zawołał pan Tomasz rzucając mu się w
objęcia. Bo widzisz, mój drogi - dodał uspokoiwszy się -
ja właśnie myślałem, czybyś nie mógł mi
zaciągnąć gdzie pożyczki dla spłacenia żydowskich
długów, tak... na... siedem, sześć procent.
Wokulski
uśmiechnął się z finansowej naiwności pana Tomasza.
- Owszem -
rzekł nie mogąc pohamować dobrego humoru - będzie pan
miał pożyczkę. Tym Żydom oddamy jakieś trzy
tysiące rubli, a pan będzie płacił procentu... Ileż
pan chce?
- Siedem...
sześć...
- Dobrze -
mówił Wokulski - pan będzie płacił sto
osiemdziesiąt rubli procentu, a kapitał zostanie nienaruszony.
Pan Tomasz, po
raz już niewiadomo który, zaczął mrugać powiekami i
znowu ukazały się łzy.
- Zacny...
szlachetny!... - mówił ściskając Wokulskiego. -
Bóg cię zesłał...
- Sądzi
pan, że mogę robić inaczej?... - szepnął Wokulski.
Zapukano.
Wszedł
Mikołaj i oznajmił lekarzy.
- Aha!... -
zawołał pan Tomasz - to siostra przysyła mi tych panów.
Mój Boże! nigdy się jeszcze nie leczyłem, a dziś...
Proszę cię, panie Stanisławie, idź teraz do Beli...
Mikołaj, zamelduj pana Wokulskiego panience.
"Oto jest
moja nagroda... Moje życie!..." - pomyślał Wokulski
idąc do Mikołajem.
W przedpokoju
spotkał lekarzy, obu znajomych sobie, i gorąco polecił pana
Tomasza ich opiece. W salonie czekała go panna Izabela. Była
trochę blada, ale tym piękniejsza. Przywitał ją i
rzekł wesoło:
- Bardzo jestem
szczęśliwy, że podobał się pani wieniec dla Rossiego.
Zatrzymał
się. Uderzył go szczególny wyraz twarzy panny Izabeli,
która patrzyła na niego z lekkim zdziwieniem, jakby widziała
go pierwszy raz w życiu.
Przez
chwilę oboje milczeli, wreszcie panna Izabela strzepując jakiś
pyłek z popielatej sukni spytała:
- Wszakże
to pan kupił naszą kamienicę? - I przypatrywała mu się
przymrożonymi oczyma. Wokulski tak był zaskoczony, że w
pierwszej chwili stracił mowę. Zdawało mu się, że w
nim nagle zatrzymał się proces myślenia. Bladł i
czerwienił się, a nareszcie odzyskawszy przytomność
odparł przyciszonym głosem:
- Tak, ja
kupiłem.
-
Dlaczegóż pan podstawił Żyda do licytacji?
- Dlaczego?... -
powtórzył Wokulski patrząc na nią jak wylęknione
dziecko. - Dlaczego?.. Jestem, widzi pani, kupcem i... takie uwięzienie
kapitału mogłoby zaszkodzić memu kredytowi...
- Pan już
od dawna interesuje się naszymi sprawami. Zdaje się, że w
kwietniu... tak, w kwietniu nabył pan nasz serwis?... - mówiła
ciągle tym samym tonem panna Izabela.
Ten ton
otrzeźwił Wokulskiego, który podniósł
głowę i odparł oschle:
- Serwis
państwa jest w każdej chwili do odebrania.
Teraz panna
Izabela spuściła oczy. Wokulski spostrzegł to i znowu
zmieszał się.
- Więc
dlaczego pan to zrobił? - spytała cicho. - Dlaczego pan tak nas...
prześladuje?
Można
było myśleć, że rozpłacze się. Wokulski
stracił wszelką władzę nad sobą.
- Ja
państwa prześladuję!... - rzekł zmienionym głosem. -
Czyliż znajdziecie sługę... nie... psa... wierniejszego ode
mnie?... Od dwu lat o jednym tylko myślę, ażeby usunąć
wam z drogi każdą przeszkodę...
W tej chwili
zadzwoniono. Panna Izabela drgnęła, Wokulski umilkł.
Mikołaj otworzył drzwi do salonu i rzekł:
- Pan Starski.
Jednocześnie
ukazał się na progu mężczyzna średniego wzrostu,
zręczny, śniady, z małymi faworytami i wąsikami, i bardzo
nieznaczną łysiną. Miał fizjonomię na pół
wesołą, na pół drwiącą i od razu
zawołał:
- Jakżem
kontent, kuzynko, że cię znowu mogę przywitać!...
Panna Izabela w
milczeniu podała mu rękę; mocny rumieniec oblał jej twarz,
a w oczach zamigotało rozmarzenie. Wokulski cofnął się do
bocznego stołu. Panna Izabela przedstawiła panów: - Pan...
Wokulski... Pan Starski...
Nazwisko
Wokulskiego było zaakcentowane w taki sposób, że Starski
kiwnąwszy mu głową usiadł o kilka kroków,
zwrócony bokiem. W odpowiedzi Wokulski usiadł przy małym
stoliku pod ścianą i zaczął oglądać album.
- Kuzynek
podobno wraca z Chin? - spytała panna Izabela.
- Teraz z
Londynu i jeszcze ciągle myślę, że jestem w okręcie -
odpowiedział Starski, dość wyraźnie kalecząc
polszczyznę.
Panna Izabela
zaczęła mówić po angielsku.
- Spodziewam
się, że tym razem kuzynek zabawi w kraju dłużej?
- To zależy
- odparł również po angielsku Starski.
- Kto jest
ten?.. - dodał rzucając okiem na Wokulskiego.
-
Plenipotent mego ojca. Od czegóż to zależy?...
-
Myślę, że kuzynka nie potrzebuje się pytać -
odpowiedział z uśmiechem młody człowiek. - To zależy -
od hojności mojej babki...
- A
ładnie... spodziewałam się komplimentu pod moim adresem...
-
Podróżnicy nie mówią komplimentów, gdyż
wiedzą, że pod każdą szerokością
jeograficzną komplimenta dyskredytują mężczyznę w
oczach kobiet. - W Chinach zrobił kuzyn to odkrycie? - W Chinach, w
Japonii, a nade wszystko w Europie.
- I myśli
kuzyn stosować tę zasadę w Polsce?
-
Spróbuję i jeżeli pozwolisz, kuzynko, w twoim towarzystwie.
Gdyż podobno mamy razem spędzić wakacje. Czy tak?..
- Tak
przynajmniej chce ciotka i ojciec. Mnie się jednak nie uśmiecha to,
że kuzyn ma zamiar sprawdzać swoje etnograficzne spostrzeżenia.
-
Byłby to tylko odwet z mojej strony.
- Ach,
więc walka?... - spytała panna Izabela.
-
Spłacanie dawnych długów często prowadzi do zgody.
Wokulski z
taką uwagą przeglądał album, że żyły
nabrzmialy mu na czole.
- Ale zemsta nie
prowadzi - odparła panna Izabela.
- Nie zemsta,
tylko przypomnienie, że jestem wierzycielem kuzynki.
- Więc to
ja mam spłacać dawne długi?.. - zaśmiała się
panna lzabela. - A, kuzyn nic stracił czasu w podróży.
- Wolałbym
go nie stracić na wakacjach - rzekł Starski, znacząco
spoglądając jej w oczy.
- To będzie
zależało od metody odwetu - odpowiedziała panna Izabela i znowu
zarumieniła się. - Jaśnie pan prosi pana! - rzekł
Mikołaj stając we drzwiach salonu.
Rozmowa
urwała się, Wokulski złożył album, wstał z
krzesła i ukłoniwszy się pannie Izabeli i Starskiemu, z wolna
poszedł za służącym.
- Ten pan nie
rozumie po angielsku?... Czy on nie obrazi się, żeśmy z nim nie
rozmawiali?... - spytał Starski.
- O, nie -
odpowiedziała panna Izabela.
- Tym lepiej ;
bo zdawało mi się, że nie był zadowolony z naszego
towarzystwa.
- Toteż
porzucił je - zakończyła niedbale panna Izabela.
- Przynieś
mi kapelusz z sali - rzekł do Mikołaja już w drugim pokoju
Wokulski.
Mikołaj
zabrał kapelusz i zaniósł go do sypialni pana Tomasza. W
przedpokoju usłyszał, że Wokulski oburącz
ściskając głowę szepnął:
-
Boże miłosierny!...
Gdy
Wokulski wszedł do pokoju pana Tomasza, lekarzy już nie było.
- No i
wyobraź sobie - zawołał pan Łęcki - co za fatalizm!...Konsylium
zabroniło mi jechać do Paryża i pod karą śmierci
kazało wynosić się na wieś. Na honor, nie wiem nawet, gdzie
uciec przed tymi upałami... Ale i na ciebie także działają,
bo jesteś zmieniony... Prawda, jakie to gorące mieszkanie?..
- O, tak. Może
pozwoli pan - mówił Wokulski wydobywając z kieszeni gruby
pakiet - że oddam pieniądze.
- Ehe...
doprawdy...
- Tu jest
pięć tysięcy rubli jako procent do połowy stycznia. Niech
pan z łaski swojej policzy. A tu jest kwit.
Pan
Łęcki kilka razy porachował stos nowych sturublówek i
podpisał dokument. Odłożywszy zaś pióro rzekł:
- Dobrze,
to jedno... A teraz co się tyczy długów...
- Suma dwa
do trzech tysięcy rubli, którą pan winien Żydom,
dziś będzie spłacona...
- Ale ja,
proszę cię, panie Stanisławie, nie chcę darmo...
Proszę cię, ażebyś jak najskrupulatniej odtrącał
sobie procent...
- Sto
dwadzieścia do stu osiemdziesięciu rubli rocznie.
- Tak, tak... -
potakiwał pan Tomasz. - Ale... gdybym, ale...potrzebował jeszcze
jakiej kwoty, to mam się do kogo udać u ciebie?
- Drugą
połowę procentu otrzyma pan w połowie stycznia - odparł
Wokulski.
- O tym wiem.
Ale widzisz, panie Stanisławie, gdybym tak potrzebował jakiejś
części mego kapitału... Nie darmo, pojmujesz... Chętnie
zapłacę procent...
-
Szósty... - wtrącił Wokulski.
- Tak,
szósty... siódmy.
- Nie, panie.
Pański kapitał przynosi trzydzieści trzy procent rocznie,
więc nie mogę go pożyczać na siedem...
- Dobrze. W
takim razie nie pozbawiaj się mego kapitału, ale...Uważasz...
może mi jednak coś wypaść...
- Wycofać
swój kapitał może pan nawet w połowie stycznia roku
przyszłego.
- Boże
uchowaj!... Ja mego kapitału nie odbiorę ci nawet za
dziesięć lat...
- Ale ja
pański kapitał wziąłem tylko na rok...
- Jak to?...
Dlaczego?... - dziwił się pan Tomasz, coraz szerzej otwierając
oczy.
- Dlatego,
że nie wiem, co będzie od dziś za rok. Nie co roku zdarzają
się wyjątkowo dobre interesa.
- A
propos - rzekł pan Tomasz po chwili przykrego zdumienia.- Co też
mówią w mieście: że to ty, panie Wokulski, kupiłeś
mój dom?...
- Tak, panie, ja
kupiłem pański dom. Ale przed upływem pół roku
mogę go panu odstąpić na korzystnych warunkach.
Pan
Łęcki poczuł rumieniec na twarzy. Nie chcąc jednak
dawać za wygranę zapytał wielkopańskim tonem:
- I ile
byś też chciał odstępnego, panie Wokulski?... Nic. Oddam go
panu za dziewięćdziesiąt tysięcy, a nawet... może
taniej...
Pan Tomasz
cofnął się, rozłożył ręce, następnie
padł na swój wielki fotel i znowu kilka łez
spłynęło mu po twarzy.
-
Doprawdy, panie Stanisławie - mówił, lekko łkając -
widzę, że najlepsze stosunki... mogą zepsuć
pieniądze... Czy ja mam ci za złe, żeś kupił ten
dom?... Czy ja robię ci wyrzuty?... Ty zaś przemawiasz do mnie tak,
jakbyś się obraził.
-
Przepraszam pana - przerwał Wokulski. - Ale istotnie jestem trochę
rozdrażniony... zapewne z gorąca...
- O, z
pewnością! - zawołał pan Tomasz powstając z fotelu i
ściskając go za rękę. - Więc... przebaczmy sobie
nawzajem cierpkie słówka... Ja się na ciebie nie gniewam, bo
wiem... co to jest upał...
Wokulski
pożegnał go i wstąpił do salonu. Starskiego już tam
nie było, panna Izabela siedziała sama. Zobaczywszy go podniosła
się; twarz jej była pogodniejsza.
- Pan
wychodzi? - Właśnie chcę panią pożegnać.
- A o Rossim nie zapomni pan? - rzekła
ze słabym uśmiechem.
- O, nie.
Poproszę, ażeby mu oddano wieniec.
- Pan sam go nie
wręczy?... Dlaczegóż to?... - Dziś w nocy jadę do
Paryża - odpowiedział Wokulski.
Ukłonił
się i wyszedł.
Przez
chwilę panna Izabela stała zdumiona; następnie pobiegła do
pokoju ojca.
- Co to znaczy,
papo? Wokulski pożegnał się ze mną bardzo chłodno i
powiedział, że - dziś w nocy wyjeżdża do Paryża.
- Co?... co?...
co?... - zawołał pan Tomasz chwytając się oburącz za
głowę. - On z pewnością obraził się...
- Ach...
prawda!... Wspomniałam mu o kupnie naszej kamienicy...
-
Chryste!... i cóżeś ty zrobiła?... A... wszystko stracone... Teraz
rozumiem... Naturalnie, że się obraził... No - dodał po
chwili - ale kto mógł przypuścić, że jest tak
obraźliwy?... Taki sobie zwyczajny
kupiec ...
|