TOM II
ROZDZIAŁ PIERWSZY:
PAMIĘTNIK STAREGO SUBIEKTA
I wyjechał!... Pan Stanisław
Wokulski, wielki organizator spółki do handlu przewozowego, wielki
naczelnik firmy, która ma w obrocie ze cztery miliony rubli rocznie,
wyjechał do Paryża jak pierwszy lepszy pocztylion do Miłosny...
Jednego dnia mówił (do mnie samego), że nie wie, kiedy
pojedzie, a na drugi dzień - szast... prast... i już go nie ma.
Zjadł elegancki obiadek u jaśnie
wielmożnych państwa Łęckich, wypił kawę,
wykłuł zęby i - jazda. Naturalnie. Pan Wokulski nie jest przecie
lichym subiektem, który musi żebrać u pryncypała o urlop
raz na kilka lat. Pan Wokulski jest kapitalistą, ma ze
sześćdziesiąt tysięcy rubli rocznie, żyje za pan brat
z hrabiami i książętami, pojedynkuje się z baronami i
wyjeżdża, kiedy chce. A wy, moi płatni oficjaliści,
kłopoczcie się o interesa. Przecie za to macie pensje i dywidendy.
I to jest
kupiec?... To jest błazeństwo, mówię, nie kupiectwo!..
No,
można wyjechać nawet do Paryża i nawet po wariacku, ale nie w
takich czasach. Tu, panie, kongres berliński nawarzył piwa - tu, panie, Anglia,
panie, za Cypr, Austria za Bośnię... Włochy krzyczą
wniebogłosy: "Dajcie nam Triest, bo będzie źle!..." Tu
już słyszę, panie w Bośni krew leje się potokami i
(byle żniwa skończyć) wojna buchnie przed zimą jak amen w
pacierzu... A on tymczasem daje nura do Paryża!...
Cyt!...?...
...Po co on tak nagle wyjechał do Paryża?... Na wystawę?...
Cóż go obchodzi wystawa. A może w tym interesie, który
miał zrobić z Suzinem?... Ciekawym, na jakich to interesach zyskuje
się po pięćdziesiąt tysięcy rubli, tak sobie od
ręki?... Oni mi mówią o wielkich maszynach do nafty czy do
kolei, czy też do cukrowni?... Ale czy wy, aniołki, zamiast po
nadzwyczajne maszyny, nie jedziecie po zwykłe armaty?... Francja, tylko
patrzeć, jak weźmie się za łeb z Niemcami... Mały
Napoleonek niby to siedzi w Anglii; ale przecież z Londynu do Paryża
bliżej niż z Warszawy do Zamościa...
Ej!...
panie Ignacy - nie śpiesz się ty z sądami o panu W. (w takich
razach lepiej nie wymawiać całego nazwiska), nie potępiaj go, bo
możesz się ośmieszyć. Tu gotuje się jakaś gruba
kabała: ten pan Łęcki, który kiedyś bywał u
Napoleona III, i ten niby aktor Rossi, Włoch...(Włochy gwałtem
upominają się o Triest...), i ten obiad u państwa
Łęckich przed samym wyjazdem, i to kupno kamienicy.
Panna
Łęcka piękna, bo piękna, ale przecie jest tylko
kobietą i dla niej Stach nie popełniałby tylu szaleństw...
W tym jest coś z p... (w takich razach najwłaściwiej
mówić skróceniami). W tym jest jakieś duże P.
Będzie
już ze dwa tygodnie, jak wyjechał biedny chłopak, może na
zawsze... Listy pisze krótkie i suche, o sobie nie mówi nic, a
mnie tak nurtuje smutek, że nieraz, dalibóg, miejsca
znaleźć nie mogę. (No, chyba nie za nim; tylko tak, z
przyzwyczajenia.)
Pamiętam,
kiedy wyjeżdżał. Już zamknęliśmy sklep i
właśnie przy tym oto stoliku piłem herbatę (Ir
wciąż mi niedomaga), gdy naraz wpada do pokoju lokaj Stacha:
- Pan
prosił - wrzasnął i uciekł. (Co to za zuchwały
gałgan, a co za próżniak!... Trzeba było widzieć
minę, z jaką stanął we drzwiach i powiedział:
"Pan prosi!" Bydlę.)
Chciałem
go zmonitować: błaźnie jakiś, twój pan jest panem
tylko dla ciebie; ale poleciał na złamanie karku.
Szybko
dokończyłem herbatę, Irowi nalałem trochę mleka do
miseczki poszedłem do Stacha. Patrzę, w bramie jego lokaj kokietuje
od razu aż trzy dziewuchy jak łanie. No, myślę, taki
wałkoń i czterem dałby radę, chociaż... (Z tymi
kobietami sam diabeł nie dojdzie porządku. Na przykład pani
Jadwiga, szczuplutka, malutka, eteryczna, a już trzeci mąż
dostaje przy niej suchot.)
Wchodzę
na górę. Drzwi do mieszkania nie zamknięte, a sam Stach przy
świetle lampy pakuje walizkę. Coś mnie tknęło.
-
Cóż to znaczy? - pytam.
-
Jadę dziś do Paryża - odpowiedział.
- Wczoraj
mówiłeś, że jeszcze nie tak prędko pojedziesz?...
- Ach,
wczoraj!... - odparł.
Cofnął
się od walizki i pomyślał chwilę; potem dodał
szczególnym tonem:
- Jeszcze
wczoraj... myliłem się...
Wyrazy te
zastanowiły mnie w przykry sposób. Spojrzałem na Stacha z
uwagą i ogarnęło mnie zdziwienie. Nigdy bym nie
sądził, ażeby człowiek niby to zdrów, a w
każdym razie nie raniony, mógł zmienić się tak w
przeciągu kilku godzin. Pobladł, oczy zapadły, prawic zdziczał...
-
Skądże ta nagła zmiana... projektu? - spytałem czując,
że nie o to pytam, co bym chciał wiedzieć.
-
Mój kochany - odparł - alboż ty nie wiesz, że nieraz
jedno słowo zmienia projekta, nawet ludzi... A nie dopiero cała
rozmowa! -dodał szeptem.
Wciąż
pakując i zbierając różne graty wyszedł do sali. Upłynęła
minuta - nie wracał; dwie... nie wraca... Spojrzałem przez uchylone
drzwi zobaczyłem, że stoi oparty o poręcz krzesła
patrząc bezmyślnie w okno.
- Stachu...
Ocknął
się - i znowu powrócił do pakowania zapytując:
- Czego chcesz?
- Tobie coś
jest.
- Nic.
- Już dawno
nie widziałem cię takim.
Uśmiechnął
się.
- Zapewne od
czasu - odparł - kiedy to dentysta źle wyrwał mi ząb, i w
dodatku zdrowy...
- Dziwnie mi
wygląda to twoje wybieranie się w drogę - rzekłem. -
Może masz mi co powiedzieć?...
-
Powiedzieć?... Ach, prawda... W banku mamy około stu dwudziestu
tysięcy rubli, więc pieniędzy wam nie zabraknie... Dalej...
Cóż dalej?.. - pytał sam siebie. - Aha!... Nie rób
już sekretu, że ja kupiłem kamienicę Łęckich.
Owszem, zajdź tam i ponaznaczaj komorne według dawnych cen. Pani
Krzeszowskiej możesz podnieść jakieś kilkanaście
rubli, niech się trochę zirytuje; ale biedaków nie duś...
Mieszka tam jakiś szewc, jacyś studenci; bierz od nich, ile
dadzą, byle płacili regularnie.
Spojrzał na
zegarek, a widząc, że ma jeszcze czas, położył
się na szezlongu i leżał milcząc, z rękoma nad
głową i przymkniętymi oczyma. Widok ten był nad wszelki
wyraz żałosny. Usiadłem mu przy nogach i rzekłem:
- Tobie coś
jest, Stachu?... Powiedz, co ci jest. Z góry wiem, że nie
pomogę, ale widzisz... Zgryzota jest jak trucizna: dobrze ją
wypluć...
Stasiek znowu
uśmiechnął się (jak ja nie lubię tych jego
półuśmiechów) i po chwili odparł:
- Pamiętam
(dawne to dzieje!), siedziałem w jednej izbie z jakimś frantem,
który był dziwnie szczery. Opowiadał mi niestworzone rzeczy o
swojej rodzinie, o swoich stosunkach, o swoich wielkich czynach, a potem -
bardzo uważnie słuchał moich dziejów. No - i dobrze z
nich skorzystał...
-
Cóż to znaczy?.. - spytałem.
- To znaczy,
mój stary, że ponieważ ja nic chcę z ciebie
wydobywać żadnych zeznań, więc i przed tobą nie mam
potrzeby ich robić.
- Jak to -
zawołałem - w taki sposób traktujesz zwierzenie się przed
przyjacielem?
- Daj
spokój - rzekł podnosząc się z kanapy. - To może
dobre, ale dla pensjonarek... Ja zresztą nie mam z czego zwierzać
się nawet przed tobą. Jakim ja znużony!... - mruknął
przeciągając się.
Teraz dopiero
wszedł ten łajdak lokaj: wziął walizę Stacha i
dał znać, że konie stoją przed domem. Siedliśmy do
powozu, Stach i ja, ale przez drogę do kolei nie zamieniliśmy ani
wyrazu. On patrzył na gwiazdy świszcząc przez zęby, a ja
myślałem, że jadę - chyba na pogrzeb.
Na dworcu Kolei
Wiedeńskiej złapał nas doktór Szuman.
- Jedziesz do
Paryża? - zapytał Stacha.
- A ty skąd
wiesz?
- O, ja wszystko
wiem. Nawet to, że tym samym pociągiem jedzie pan Starski.
Stach
wstrząsnął się.
- Co to za
człowiek? - rzekł do doktora.
- Próżniak, bankrut... jak
zresztą wszyscy oni - odparł Szuman. -No i eks-konkurent... -
dodał.
- Wszystko mi jedno. Szuman nie odpowiedział
nic, tylko spojrzał spod oka.
Zaczęto dzwonić i
świstać. Podróżni tłoczyli się do
wagonów; Stach uścisnął nas za ręce.
- Kiedy
wracasz? - zapytał go doktór.
-
Chciałbym... nigdy - odpowiedział Stach i usiadł do pustego
przedziału pierwszej klasy. Pociąg ruszył. Doktór
zamyślony patrzył na oddalające się latarnie, a ja... O
mało się nie rozpłakałem...
Kiedy
woźni poczęli zamykać drzwi peronu, namówiłem
doktora na przechadzkę po Alejach Jerozolimskich. Noc była
ciepła, niebo czyste; nie pamiętam, ażebym kiedykolwiek
widział więcej gwiazd. A ponieważ Stach mówił mi,
że w Bułgarii często patrzył na gwiazdy, więc (zabawny
projekt!) i ja postanowiłem od tej pory co wieczór spoglądać
w niebo. (A może istotnie na którym z migotliwych świateł
spotkają się nasze spojrzenia czy myśli i on nie będzie
czuł się już tak osamotniony jak wtedy?)
Nagle (nie
wiem nawet skąd) zrodziło się we mnie podejrzenie, że
niespodziewany wyjazd Stacha ma związek z polityką. Postanowiłem
więc wybadać Szumana i chcąc zażyć go z mańki,
rzekłem:
- Coś
mi się zdaje, że Wokulski jest... jakby zakochany?...
Doktór
zatrzymał się na chodniku i usiadłszy na swej lasce
zaczął się śmiać w sposób, który aż
zwracał uwagę na szczęście nielicznych przechodniów.
- Cha!
cha!... czyś pan dopiero dzisiaj zrobił tak piramidalne odkrycie?...
Cha!... cha!... podoba mi się ten starzec!...
Głupi
był koncept. Przygryzłem jednak usta i odparłem:
-
Zrobić to odkrycie było łatwo, nawet dla ludzi... mniej
wprawnych ode mnie (zdaje się, że mu troszkę dogryzłem).
Ale ja lubię być ostrożny w przypuszczeniach, panie Szuman...
Zresztą, nie sądziłem, ażeby mogła wyrabiać z
człowiekiem podobne hece rzecz tak zwyczajna jak miłość.
- Mylisz
się, staruszku - odparł doktór machając ręką. -
Miłość jest rzeczą zwyczajną wobec natury, a nawet,
jeżeli chcesz, wobec Boga. Ale wasza głupia cywilizacja, oparta na
poglądach rzymskich, dawno już zmarłych i pogrzebanych, na
interesach papiestwa, na trubadurach, ascetyzmie, kastowości i tym
podobnych badaniach, z naturalnego uczucia zrobiła... wiesz co?...
Zrobiła nerwową chorobę!... Wasza niby to miłość
rycersko - kościelno - romantyczna jest naprawdę obrzydliwym handlem
opartym na oszustwie, które bardzo słusznie karze się
dożywotnimi galerami, zwanymi małżeństwem. Biada jednak tym,
co na podobny jarmark przynoszą serca... Ile on pochłania czasu,
pracy, zdolności, ba! nawet egzystencyj... Znam to dobrze -
mówił dalej, zadyszany z gniewu - bo choć jestem Żydem i
zostanę nim do końca życia, wychowałem się jednak
między waszymi, a nawet zaręczyłem się z
chrześcijanką...No i tyle nam porobiono udogodnień w naszych
zamiarach, tak czule zaopiekowano się nami w imię religii,
moralności, tradycji i już nie wiem czego, że ona umarła, a
ja próbowałem się otruć... Ja, taki mądry, taki
łysy!...
Znowu
stanął na chodniku.
- Wierz
mi, panie Ignacy - kończył schrypniętym głosem - że
nawet między zwierzętami nie znajdziesz tak podłych bydląt
jak ludzie. W całej naturze samiec należy do tej samicy, która
mu się podoba i której on się podoba. Toteż u bydląt
nie ma idiotów. Ale u nas!... Jestem Żyd, więc nie wolno mi
kochać chrześcijanki... On jest kupiec, więc niema prawa do
hrabianki... A ty, który nie posiadasz pieniędzy, nie masz praw do
żadnej zgoła kobiety... Podła wasza cywilizacja!...
Chciałbym bodaj natychmiast zginąć, ale przywalony jej
gruzami...
Szliśmy
wciąż ku rogatkom. Od kilku minut zerwał się wiatr wilgotny
i dął nam prosto w oczy; na zachodzie poczęły znikać
gwiazdy zasłaniane przez chmury. Latarnie trafiały się coraz
rzadziej. Kiedy nie-kiedy w Alei zaturkotał wóz obsypując nas
niewidzialnym pyłem; spóźnieni przechodnie uciekali do
domów.
"Będzie
deszcz!... Stach już jest około Grodziska" -
pomyślałem.
Doktór
nasunął kapelusz na głowę i szedł zirytowany,
milcząc. Mnie było coraz markotniej, może z powodu
wzrastającej ciemności. Nie powiedziałbym tego nikomu nigdy, ale
nieraz mnie samemu przychodzi na myśl, że Stach... naprawdę
już nic dba o politykę, ponieważ cały zatonął w
fałdach sukienki tej panny. Zdaje się, że mu nawet coś o tym
wspomniałem onegdaj i że to, co on mi odpowiedział, bynajmniej
nie osłabiło moich podejrzeń.
- Czy
podobna - odezwałem się - ażeby Wokulski tak dalece już
zapomniał o sprawach ogólnych, o polityce, o Europie...
- Z
Portugalią - wtrącił doktór.
Ten cynizm
oburzył mnie.
- Pan
sobie drwisz - rzekłem. - Nie zaprzeczysz jednak, że Stach
mógł zostać czymś lepszym aniżeli
nieszczęśliwym wielbicielem panny Łęckiej. To był
działacz społeczny, nie jakiś tam kiepski wzdychacz...
- Masz pan
rację - potwierdził doktór - ale cóż stąd?...
Machina parowa przecież nie młynek do kawy, to wielka machina; ale
gdy w niej zardzewieją kółka, stanie się gratem
bezużytecznym i nawet niebezpiecznym. Otóż w Wokulskim jest
podobne kółko, które rdzewieje i psuje się...
Wiatr
dął coraz mocniej; miałem pełne oczy piasku.
- I skąd właśnie na niego
padło takie nieszczęście? - odezwałem się. (Ale - niedbałym
tonem, ażeby Szuman nie myślał, że żądam
informacji.)
- Na to
złożyło się i usposobienie Stacha, i stosunki wytworzone
przez cywilizację - odparł doktór.
-
Usposobienie?... On nigdy nie był kochliwy.
- Tym się
zgubił - ciągnął Szuman. - Tysiąc centnarów
śniegu, rozdzielonego na płatki, tylko przysypują ziemię
nie szkodząc najmniejszej trawce; ale sto centnarów śniegu
zbitych w jedną lawinę burzy chałupy i zabija ludzi. Gdyby
Wokulski kochał się przez całe życie co tydzień w
innej, wyglądałby jak pączek, miałby swobodną
myśl i mógłby zrobić wiele dobrego na świecie. Ale on, jak
skąpiec, gromadził kapitały sercowe, no i widzimy skutek tej
oszczędności. Miłość jest wtedy piękną,
kiedy ma wdzięki motyla; ale gdy po długim letargu obudzi się
jak tygrys, dziękuję za zabawę!... Co innego człowiek z
dobrym apetytem, a co innego ten, któremu głód skręca
wnętrzności...
Chmury
podnosiły się coraz wyżej; zawróciliśmy prawie od
rogatek. Pomyślałem, że Stach musi już być około
Rudy Guzowskiej.
A
doktór wciąż prawił, coraz mocniej rozgorączkowany,
coraz gwałtowniej wywijając laską:
- Jest
higiena mieszkań i odzieży, higiena pokarmów i pracy, których
nie wypełniają klasy niższe, i to jest powodem wielkiej
śmiertelności między nimi, krótkiego życia i
charłactwa. Ale jest również higiena miłości,
której nie tylko nie przestrzegają, lecz po prostu gwałcą
klasy inteligentne, i to stanowi jedną z przyczyn ich upadku. Higiena
woła: "Jedz, kiedy masz apetyt!", a wbrew niej tysiąc
przepisów chwyta cię za poły wrzeszcząc: "Nie
wolno!... będziesz jadł, kiedy my cię upoważnimy, kiedy spełnisz
tyle a tyle warunków postawionych przez moralność,
tradycję, modę..." Trzeba przyznać, że w tym razie
najbardziej zacofane państwa wyprzedziły najbardziej postępowe
społeczeństwa, a raczej ich klasy inteligentne.
I
przypatrz się, panie Ignacy, jak zgodnie w kierunku ogłupienia ludzi
pracuje pokój dziecinny i salon, poezja, powieść i dramat.
Każą ci szukać ideałów, samemu być idealnym
ascetą i nie tylko wypełniać, ale nawet wytwarzać
jakieś sztuczne warunki. A co z tego wynika w rezultacie?... Że mężczyzna,
zwykle mniej wytresowany w tych rzeczach, staje się łupem kobiety,
którą tylko w tym kierunku tresują. I otóż
cywilizacją naprawdę rządzą kobiety!...
- Czy w
tym jest co złego? - spytałem.
- A niech
diabli wezmą! - wrzasnął doktór. - Czy nie
spostrzegłeś, panie Ignacy, że jeżeli mężczyzna
pod względem duchowym jest muchą, to kobieta jest jeszcze gorszą
muchą, gdyż pozbawioną łap i skrzydeł. Wychowanie,
tradycja, a może nawet dziedziczność, pod pozorem zrobienia jej
istotą wyższą, robią z niej istotę potworną. I
ten próżnujący dziwoląg, ze skrzywionymi stopami, ze
ściśniętym tułowiem, czczym mózgiem, ma jeszcze
obowiązek wychowywać przyszłe pokolenia ludzkości!...
Cóż więc im zaszczepia.?... Czy dzieci uczą się
pracować na chleb?... Nie, uczą się ładnie trzymać
nóż i widelec. Czy uczą się poznawać ludzi, z
którymi kiedyś żyć im przyjdzie?... Nie, uczą
się im podobać za pomocą stosownych min i ukłonów.
Czy uczą się realnych faktów, decydujących o naszym
szczęściu i nieszczęściu?... Nie, uczą się
zamykać oczy na fakty, a marzyć o ideałach. Nasza
miękkość w życiu, nasza niepraktyczność,
lenistwo, fagasostwo i te straszne pęta głupoty, które od
wieków gniotą ludzkość, są rezultatem pedagogiki
stworzonej przez kobiety. A nasze znowu kobiety są owocem klerykalno -
feudalno - poetyckiej teorii miłości, która jest obelgą
dla higieny i zdrowego rozsądku...
W
głowie mi szumiało od wywodów doktora, a on tymczasem
ciskał się na ulicy jak szalony. Na szczęście
błysnęło, upadły pierwsze krople deszczu, a zacietrzewiony
mówca nagle ochłonął i skoczywszy w jakąś
dorożkę kazał odwieźć się do domu.
Stach
był już chyba około Rogowa. Czy też domyślił
się, żeśmy tylko o nim mówili? i co on, biedak, czuł
mając jedną burzę nad głową, a drugą, może
gorszą, w sercu?
Phi! co za
ulewa, co za kanonada piorunów... Zwinięty w kłębek Ir
odszczekuje im przez sen stłumionym głosem, a ja kładę
się do łóżka, nakryty tylko prześcieradłem.
Gorąca noc. Panie Boże, opiekuj się tymi, którzy w
podobną noc uciekają aż za granicę przed
nieszczęściem. Nieraz dość jest małego figla, aby
rzeczy, dawne jak ludzkie grzechy, pokazały się nam w nowym
zupełnie oświetleniu.
Ja na
przykład znam Stare Miasto od dziecka i zawsze wydawało mi się,
że jest ono tylko ciasne i brudne. Dopiero kiedy pokazano mi jako
osobliwość rysunek jednego z domów staromiejskich (i to
jeszcze w "Tygodniku Ilustrowanym", z opisem!), nagle
spostrzegłem, że Stare Miasto jest piękne... Od tej pory
chodzę tam przynajmniej raz na tydzień i nie tylko odkrywam coraz
nowe osobliwości, ale jeszcze dziwię się, żem ich nie
zauważył dawniej.
Tak samo z
Wokulskim. Znam go ze dwadzieścia lat i ciągle myślałem,
że on jest z krwi i kości polityk. Głowę dałbym sobie
uciąć, że Stach niczym więcej nie zajmuje się, tylko
polityką. Dopiero pojedynek z baronem i owacje dla Rossiego zbudziły
we mnie podejrzenia, że on może być zakochany. O czym już
dziś nie wątpię, szczególnie po rozmowie z Szumanem.
Ale to
fraszka, bo i polityk może być zakochany. Taki Napoleon I kochał
się na prawo i na lewo i mimo to trząsł Europą. Napoleon
III także miał sporo kochanek, a słyszę, że i syn
wstępuje w jego ślady i już wynalazł sobie jakąś
Angielkę.
Jeżeli
więc słabość do kobiet nie kompromituje Bonapartych,
dlaczego miałaby uwłaczać Wokulskiemu?...
I
właśnie kiedym tak rozmyślał, zaszedł drobny wypadek,
który przypomniał mi dzieje pogrzebane od lat kilkunastu, a i
samego Stacha przedstawił w innym świetle. Och, on nie jest
politykiem; on jest czymś zupełnie innym, z czego sobie nie umiem
nawet dobrze zdać sprawy. Czasem zdaje mi się, że jest to człowiek
skrzywdzony przez społeczeństwo. Ale o tym cicho!...
Społeczność nikogo nie krzywdzi... Gdyby raz przestano w to
wierzyć, Bóg wie, jakie okazałyby się pretensje.
Może nawet nikt by już nie zajmował się polityką,
tylko myślałby o wyrównywaniu rachunków ze swymi
najbliższymi. Lepiej więc nie zaczepiać tych kwestji. (Jak ja
dużo gadam na starość, a wszystko nie to, o czym chcę
powiedzieć.)
Jednego
tedy wieczora piję u siebie herbatę (Ir jest wciąż
osowiały), aż otwierają się drzwi i ktoś wchodzi.
Patrzę, figura otyła, twarz nalana, nos czerwony, łeb siwy.
Wącham, czuć w pokoju jakby wino i stęchliznę.
"Ten
szlachcic - myślę - jest albo nieboszczykiem, albo kiprem?...Bo
żaden inny człowiek nie będzie pachniał
stęchlizną..."
-
Cóż, u diabła!... - dziwi się gość: -
Takeś już zhardział, że nie poznajesz ludzi?...
Przetarłem
oczy. Ależ to żywy Machalski, kiper od Hopfera!... Byliśmy razem
na Węgrzech, później tu, w Warszawie; ale od piętnastu
lat nie widzieliśmy się; gdyż on mieszka w Galicji i ciągle
jest kiprem.
Naturalnie,
przywitaliśmy się jak bliźnięta, raz, drugi, i trzeci...
-
Kiedyżeś przyjechał? - pytam.
-
Dziś rano - on mówi.
- A
gdzieżeś był do tej pory?
-
Zajechałem na Dziekankę, ale było mi tak tęskno, żem
zaraz poszedł do Lesisza, do piwnicy... To, panie, piwnice!...
żyć, nie umierać...
-
Cóżeś tam robił?
-
Trochę pomagałem staremu, a zresztą siedziałem.
Niegłupim chodzić po mieście, kiedy jest taka piwnica.
Oto
prawdziwy kiper dawnej daty!... Nie dzisiejszy elegant, co, bestia, woli
iść na wieczór tańcujący aniżeli siedzieć w
piwnicy. I nawet do piwnicy bierze lakierki... Ginie Polska przy takich
podłych kupcach!...
Gadu,
gadu, przesiedzieliśmy do pierwszej w nocy. Machalski przenocował u
mnie, a o szóstej rano znowu poleciał do Lesisza:
-
Cóż będziesz robił po obiedzie? - pytam.
- Po
obiedzie wstąpię do Fukiera, a na noc wrócę do
ciebie-odpowiedział.
Był z
tydzień w Warszawie. Nocował u mnie, a dnie spędzał w
piwnicach.
-
Powiesiłbym się - mówił - żeby mi przyszło
tydzień włóczyć się po dworze. Ścisk,
upał, kurzawa!... świnie mogą żyć tak jak wy, ale nie
ludzie.
Zdaje mi
się, że przesadza. Bo choć i ja wolę sklep aniżeli
Krakowskie Przedmieście, jednakże co sklep, to nie piwnica.
Zdziwaczał chłop na swoim kiprostwie.
Naturalnie, o
czymże mieliśmy rozmawiać z Machalskim, jeżeli nie o
dawnych czasach i o Stachu? I tym sposobem stanęła mi przed oczyma
historia jego młodości, jakbym ją widział wczoraj.
Pamiętam
(był to rok 1857, może 58 ), zaszedłem raz do Hopfera, u
którego pracował Machalski.
- A gdzie
pan Jan? - pytam chłopca.
- W
piwnicy.
Zaszedłem
do piwnicy. Patrzę, mój pan Jan przy łojówce
ściąga lewarem wino z beczki do butelek, a we framudze majaczą
jakieś dwa cienie: siwy starzec w piaskowym surducie, z pliką
papierów na kolanach, i młody chłopak z krótko ostrzyżonym
łbem i miną zbója. To był Stach Wokulski i jego ojciec.
Siadłem cicho (bo Machalski nie lubił, ażeby mu przeszkadzano
przy ściąganiu wina), a siwy człowiek w piaskowym surducie
prawił jednostajnym głosem do owego młodzika:
- Co to
wydawać pieniądze na książki?... Mnie dawaj, bo jak
będę musiał przerwać proces, wszystko zmarnieje.
Książki nie wydobędą cię z upodlenia, w jakim teraz
jesteś, tylko proces. Kiedy go wygram i odzyskamy nasze dobra po dziadku,
wtedy przypomną sobie, że Wokulscy stara szlachta, i nawet znajdzie
się familia... W zeszłym miesiącu wydałeś
dwadzieścia złotych na książki, a mnie akurat tyle
brakowało na adwokata... Książki!... zawsze książki...
Żebyś był mądry jak Salomon, póki jesteś w
sklepie, będą tobą pomiatali, chociażeś szlachcic, a
twój dziadek z matki był kasztelanem. Ale jak wygram proces, jak
wyniesiemy się na wieś...
-
Chodźmy stąd, ojcze - mruknął chłopak, spode łba
patrząc na mnie.
Stary,
posłuszny jak dziecko, zawinął swoje papiery w czerwoną
chustkę i wyszedł z synem, który musiał go
podtrzymywać na schodach.
-
Cóż to za odmieńcy? - pytam Machalskiego, który
właśnie skończył robotę i usiadł na zydlu. -
Ach!... - machnął ręką. - Stary ma pomieszane klepki, ale
chłopak zdatny. Nazywa się Stanisław Wokulski. Bystra bestia!...
-
Cóż on zrobił? - pytam.
Machalski
objaśnił palcami świecę i nalawszy mi kieliszek wina
mówił:
- On tu
jest u nas ze cztery lata. Do sklepu albo do piwnicy nie bardzo... Ale
mechanik!... Zbudował taką maszynę, co pompuje wodę z
dołu do góry, a z góry wylewa ją na koło,
które właśnie porusza pompę. Taka maszyna może
obracać się i pompować do końca świata; ale coś
się w niej skrzywiło, więc ruszała się tylko kwadrans.
Stała tam na górze, w pokoju jadalnym, i Hopferowi zwabiała
gości; ale od pół roku coś w niej pękło.
-
Otóż jaki!... - mówię.
- No,
jeszcze nie taki bardzo - odparł Machalski. - Był tu jeden profesor z
gimnazjum realnego, obejrzał pompę i powiedział, że na nic
się nie zda, ale że chłopak zdolny i powinien uczyć
się. Od tej pory mamy sądny dzień w sklepie. Wokulski
zhardział, gościom odmrukuje, w dzień wygląda, jakby
drzemał, a za to uczy się po nocach i kupuje książki. Jego
znowu ojciec wolałby te pieniądze użyć na proces o
jakiś tam majątek po dziadku... Słyszałeś przecie, co
mówił.
-
Cóż on myśli robić z tą nauką? - rzekłem.
-
Mówi, że pojedzie do Kijowa, do uniwersytetu. Ha! niech jedzie -
prawił Machalski - może choć jeden subiekt wyjdzie na
człowieka. Ja mu tam nie przeszkadzam; kiedy jest w piwnicy, nie
napędzamy go do roboty; niech sobie czyta. Ale na górze
dokuczają mu subiekci i goście.
- A co na
to Hopfer?
- Nic -
ciągnął Machalski zakładając nową
łojówkę w żelazny lichtarz z rączką. - Hopfer
nie chce go odstręczać od siebie, bo Kasia Hopferówna durzy
się trochę w Wokulskim, a może chłopak odzyska majątek
po dziadku?...
- I on
durzy się w Kasi? - spytałem.
- Ani na
nią spojrzy, dzika bestia! - odparł Machalski.
Zaraz
wówczas pomyślałem, że chłopak z tak otwartą
głową, który kupuje książki i nie dba o
dziewczęta, mógłby być dobrym politvkiem; więc
jeszcze tego dnia zapoznałem się ze Stachem i od tej pory żyjemy
ze sobą nie najgorzej... Stach był jeszcze ze trzy lata u Hopfera i
przez ten czas porobił dużo znajomości ze studentami, z
młodymi urzędnikami rozmaitych biur, którzy na wyścigi
dostarczali mu książek, ażeby mógł zdać egzamin
do uniwersytetu.
Spośród tej młodzieży
wyróżniał się niejaki pan Leon, chłopak jeszcze
młody (nie miał nawet dwudziestu lat), piękny, a mądry... a
zapalczywy!... Ten jakby był moim pomocnikiem w politycznej edukacji
Wokulskiego: kiedy bowiem ja opowiadałem o Napoleonie i wielkim
posłannictwie Bonapartych, pan Leon mówił o Mazzinim,
Garibaldim i im podobnych znakomitościach. A jak on umiał
podnosić ducha!...
- Pracuj - mówił nieraz do Stacha
- i wierz, bo silna wiara może zatrzymać słońce w biegu, a
nie dopiero polepszyć stosunki ludzkie.
- A
może mnie wysłać do uniwersytetu? - zapytał Stach.
- Jestem
pewien - odparł Leon z zaiskrzonymi oczyma - że gdybyś choć
przez chwilę miał taką wiarę jak pierwsi apostołowie,
jeszcze dziś znalazłbyś się w uniwersytecie...
- Albo u
wariatów - mruknął Wokulski.
Leon
począł biegać po pokoju i trząść rękoma.
- Co za
lód w tych sercach!... co za chłód!... co za upodlenie!...
wołał - jeżeli nawet taki człowiek jak ty jeszcze nie ufa.
Więc przypomnij sobie; coś już zrobił w tak krótkim
czasie: tyle umiesz, że mógłbyś dzisiaj zdawać
egzamin...
- Co ja tam
zrobię!... - westchnął Stach.
- Ty jeden
niewiele. Ale kilkudziesięciu, kilkuset takich jak ty i ja... Czy wiesz,
co możemy zrobić?...
W tym miejscu
załamał mu się głos: Leon dostał spazmów.
Ledwieśmy go uspokoili.
Innym razem pan
Leon wyrzucał nam brak ducha poświęcenia.
- A wiecież
wy - mówił - że Chrystus mocą poświęcenia sam
jeden zbawił ludzkość?... O ileż więc świat by
się udoskonalił, gdyby na nim ciągle były jednostki gotowe
do ofiary z życia!...
- Czy mam
oddawać życie za tych gości, którzy mi
wymyślają jak psu, czy za tych chłopców i
subiektów, którzy drwią ze mnie? - pytał Wokulski.
- Nie
wykręcaj się! - zawołał pan Leon. - Chrystus
zginął nawet za swoich katów... Ale między wami nie ma
ducha... Duch w was gnije... Posłuchaj zaś, co mówi Tyrteusz:
"O Sparto, ruń! nim pomnik twej wielkości, naddziadów
grób, meseński skruszy młot i na żer psom rozrzuci
święte kości, i przodków cień odegna od twych
wrót...Ty, ludu, nim wróg w pętach cię powlecze,
ojców twych broń na progach domów złam i w
przepaść rzuć... Niech nie wie świat, że miecze
były wśród was, lecz serca zbrakło wam!..."
Serca!... - powtórzył pan Leon.
Już to
Stach w przyjmowaniu teorii pana Leona był bardzo ostrożny; ale
młody chłopak umiał wszystkich przekonywać jak Demostenes.
Pamiętam,
że pewnego wieczora na licznym zebraniu ludzi młodszych i starszych
spłakaliśmy się wszyscy, kiedy pan Leon opowiadał o tym
doskonalszym świecie, w którym zginie głupstwo, nędza i
niesprawiedliwość.
- Od tej chwili
- mówił z uniesieniem - nie będzie już różnic
między ludźmi. Szlachta i mieszczanie, chłopi i Żydzi,
wszyscy będą braćmi...
- A subiekci?...
- odezwał się z kąta Wokulski.
Lecz przerwa ta
nie zmieszała pana Leona. Nagle zwrócił się do
Wokulskiego, wyliczył wszystkie przykrości, jakie Stachowi
wyrządzano w sklepie, przeszkody, jakie stawiano mu w pracy nad
nauką, i zakończył w ten sposób:
- Abyś zaś
uwierzył, że jesteś nam równym i że cię kochamy
jak brata, abyś mógł uspokoić twoje serce rozgniewane na
nas, oto ja... klękam przed tobą i w imieniu ludzkości
błagam cię o przebaczenie krzywd.
Istotnie,
ukląkł przed Stachem i pocałował go w rękę. Zebrani
rozczulili się jeszcze bardziej, podnieśli w górę Stacha
i Leona i przysięgli, że za takich ludzi, jak oni, każdy
oddałby życie. Dziś, kiedy przypominam sobie owe dzieje,
chwilami zdaje mi się, że to był sen. Co prawda, nigdy przedtem
ani później nie spotkałem takiego entuzjasty jak pan Leon. W
początkach roku 1861 Stach podziękował Hopferowi za miejsce.
Zamieszkał u mnie (w tym pokoiku z zakratowanym oknem i zielonymi
firankami), rzucił handel, a natomiast począł chodzić na
akademickie wykłady jako wolny słuchacz.
Dziwne
było jego pożegnanie ze sklepem; pamiętam to, bo sam po niego
przyszedłem. Hopfera ucałował, a następnie zeszedł do
piwnicy uściskać Machalskiego, gdzie zatrzymał się kilka
minut. Siedząc na krześle w jadalnym pokoju słyszałem
jakiś hałas, śmiechy chłopców i gości, alem nie
podejrzywał figla.
Naraz
(otwór prowadzący do lochu był w tej samej izbie) widzę,
że z piwnicy wydobywa się para czerwonych rąk. Ręce te
opierają się o podłogę i tuż za nimi ukazuje się
głowa Stacha raz i drugi. Goście i chłopcy w śmiech.
- Aha! -
zawołał jeden stołownik - widzisz, jak trudno bez schodów
wyjść z piwnicy? A tobie zachciewa się od razu skoczyć ze
sklepu do uniwersytetu!... Wyjdźże, kiedyś taki mądry...
Stach z głębi znowu wysunął ręce, znowu chwycił się
za krawędź otworu i wydźwignął się do połowy
ciała. Myślałem, że mu krew tryśnie z
policzków.
- Jak on
się wydobywa... Pysznie się wydobywa!... - zawołał drugi
stołownik.
Stach
zaczepił nogą o podłogę i po chwili był już w
pokoju. Nie rozgniewał się, ale też nie podał ręki
żadnemu koledze, tylko zabrał swój tłomoczek i szedł
ku drzwiom.
-
Cóż to, nie żegnasz się z gośćmi, panie
doktór!... - wołali zanim stołownicy Hopfera.
Szliśmy
przez ulicę nie mówiąc do siebie. Stach przygryzał wargi,
a mnie już wówczas przyszło na myśl, że to
wydobywanie się z piwnicy jest symbolem jego życia, które
upłynęło na wydzieraniu się ze sklepu Hopfera w szerszy
świat.
Proroczy
wypadek!... bo i do dziś dnia Stach ciągle tylko wydobywa się na
wierzch. I Bóg wie, co by dla kraju mógł zrobić taki
jak on człowiek, gdyby na każdym kroku nie usuwano mu schodów,
a on nie musiał tracić czasu i sił na samo wydzieranie się
do nowych stanowisk. Przeniósłszy się do mnie pracował po
całych dniach i nocach, aż mnie nieraz złość
brała. Wstawał przed szóstą i czytał. Około
dziesiątej biegł na kursa, potem znowu czytał. Po czwartej
szedł na korepetycję do kilku domów (głównie
żydowskich, gdzie mu Szuman wyrobił stosunki) i wróciwszy do
domu znowu czytał i czytał, dopóki zmorzony snem nie położył
się już dobrze po północy.
Miałby
z owych lekcji nie najgorsze dochody, gdyby od czasu do czasu nie
odwiedzał go ojciec, który zmienił się tylko o tyle,
że nosił tabaczkowy surdut zamiast piaskowego, a swoje papiery
obwijał w chustkę niebieską. Zresztą został taki sam
jak wówczas, kiedy go poznałem. Siadał przy stoliku syna,
kładł na kolanach papiery - i mówił głosem cichym i
jednostajnym:
-
Książki... zawsze książki!... Tracisz pieniądze na
naukę, a mnie brakuje na proces. Żebyś skończył dwa
uniwersytety, nie wyjdziesz z dzisiejszego upodlenia, dopóki nie
odzyskamy naszych dóbr po dziadku. Wtedy dopiero ludzie przyznają,
żeś ty szlachcic, równy innym...Wtedy znajdzie się
familia...
Czas wolny
od nauki poświęcał Stach na próby z balonami.
Wziął dużą butlę i w niej za pomocą witriolu
preparował jakiś gaz (już nawet nie pamiętam jaki) i
napełniał nim balon nieduży wprawdzie, ale przygotowany bardzo
sztucznie. Była pod nim maszynka z wiatraczkiem...No i latało to pod
sufitem, dopóki nie zepsuło się przez uderzenie o
ścianę.
W takim
razie Stach znowu łatał swój balon, naprawiał
maszynkę, napełniał butlę rozmaitymi paskudztwami i znowu
próbował, bez końca. Raz butla pękła, a witriol
mało mu nie wypalił oka. Lecz co jego to obchodziło, skoro bodaj
za pomocą balonu chciał "wydobyć się" ze swej
marnej pozycji.
Od czasu
jak Wokulski osiedlił się u mnie, przybyła naszemu sklepowi nowa
kundmanka: Kasia Hopfer. Nie wiem, co tak podobało się jej u nas -
moja broda czy tusza Jana Mincla? Bo dziewczyna miała ze dwadzieścia
norymberskich sklepów bliżej domu, ale przychodziła do naszego
po kilka razy na tydzień.
"A to
proszę włóczki, a to proszę jedwabiu, a to igieł za
dziesięć groszy.." Po taki sprawunek biegła wiorstę
drogi w deszcz czy pogodę, a kupując za parę groszy szpilek
przesiadywała w sklepie po pół godziny i rozmawiała ze
mną.
- Dlaczego
to panowie nigdy nie przychodzą do nas z... panem Stanisławem? -
mówiła rumieniąc się. - Ojciec tak panów kocha
i... my wszyscy...
Z
początku dziwiłem się niespodzianej miłości starego
Hopfera i dowodziłem pannie Kasi, że zbyt mało znam jej ojca,
ażebym miał składać mu wizyty.
Ale ona
wciąż swoje:
- Pan
Stanisław musi gniewać się na nas, nie wiem nawet za co, bo
przynajmniej tatko i... my wszyscy jesteśmy bardzo życzliwi. Pan
Stanisław chyba nie może się skarżyć, ażeby z
naszej strony doznał najmniejszej przykrości... Pan Stanisław...
I tak
mówiąc o panu Stanisławie kupowała jedwab zamiast
włóczki albo igły zamiast nożyczek. Co zaś
najgorsze, że z tygodnia na tydzień mizerniało biedactwo. Ile
razy przyszła do nas po swoje drobne sprawunki, zdawało mi się,
że wygląda trochę lepiej. Ale gdy zgasł na jej twarzy
rumieniec chwilowego wzruszenia, przekonywałem się, że jest
coraz bledsza, a jej oczy stają się coraz smutniejsze i
głębsze.
A jak ona
wypytywała się: "Czy pan Stanisław nigdy nie zachodzi tu do
sklepu?..." Jak patrzyła na drzwi prowadzące do sieni i do mego
mieszkania, gdzie o kilka kroków od niej zmarszczony Wokulski nie
domyślając się, że tu tęsknią za nim, siedział
nad książkami.
Żal
mi się zrobiło biedaczki, więc raz, kiedyśmy z Wokulskim
pili wieczorem herbatę, odezwałem się:
- Nie
bądźże ty głupi i zajdź kiedy do Hopfera. Stary ma
duże pieniądze.
- A po
cóż ja mam do niego chodzić... - odparł. - Byłem
już chyba dosyć...
Przy tych
wyrazach wstrząsnął się.
- Po to
masz chodzić, że Kasia jest w tobie zakochana - rzekłem.
- Dajże mi pokój z Kasią!...
- przerwał. - Dziewczyna dobra z kościami, nieraz ukradkiem
przyszywała mi oberwany guzik do paltota albo podrzucała mi kwiatek
na okno, ale ona nie dla mnie, ja nie dla niej.
- Gołąbek, nie dziecko!... -
wtrąciłem.
- W tym całe nieszczęście, bo
ja nie jestem gołąbek. Mnie przywiązać mogłaby taka
tylko kobieta jak ja sam. A takiej jeszczem nie spotkał.
(Spotkał taką w szesnaście lat
później i dalibóg, że nie ma się czym
cieszyć!...)
Powoli Kasia przestała bywać w
sklepie, a natomiast stary Hopfer złożył wizytę obojgu
państwu Janom Minclom. Musiał im coś mówić o Stachu,
gdyż na drugi dzień zbiegła na dół pani Małgorzata
Minclowa i dalejże do mnie z pretensjami:
-
Cóż to za lokatora ma pan Ignacy, za którym panny
szaleją?... Cóż to za jakiś Wokulski?... Jasiu -
zwróciła się do męża - dlaczego ten pan u nas nie
był?... My go musimy wyswatać, Jasiu... Niech on zaraz przyjdzie na
górę...
- A niech
sobie idzie na górę - odparł Jan Mincel - ale już co
swatać, to nie będę. Jestem uczciwy kupiec i nie myślę
zajmować się stręczycielstwem.
Pani
Małgorzata ucałowała go w spoconą twarz, jakby to był
jeszcze miodowy miesiąc, a on łagodnie odsunął ją i
obtarł się fularem.
- Heca z
tymi babami! - mówił. - Koniecznie chcą ludzi
wciągać w nieszczęście. Swataj sobie, swataj, nawet
Hopfera, nie tylko Wokulskiego; ale pamiętaj, że ja za to
płacić nie będę.
Od tej
pory, ile razy Jaś Mincel poszedł na piwo albo do resursy, pani
Małgorzata zapraszała do siebie na wieczór mnie i Wokulskiego.
Stach zwykle szybko wypijał herbatę, nawet nie patrząc na
panią Janowę; potem wsadziwszy ręce w kieszenie myślał
zapewne o swoich balonach i milczał jak drewno, a nasza gospodyni
nawracała go do miłości.
- Czy
podobna, panie Wokulski, ażeby pan nigdy nie kochał się?
-mówiła. - Ma pan, o ile wiem, ze dwadzieścia osiem lat,
prawie tyle co ja... I kiedy ja już od dawna uważam się za
starą babę, pan wciąż jest niewiniątkiem...
Wokulski
przekładał nogę na nogę, ale wciąż milczał.
- O! panna
Katarzyna smaczny to kąsek - mówiła gospodyni. -Oko
ładne... (choć zdaje mi się, że ma skazę na lewym czy
prawym?) figurka niczego, chociaż musi mieć jedną
łopatkę wyższą (ale to dodaje wdzięku). Nosek
wprawdzie nie w moim guście, a usta trochę za duże, ale
cóż to za dobra dziewczyna!... Gdyby tak trochę więcej
rozumu...No, ale rozum, panie Wokulski, przychodzi kobietom dopiero około
trzydziestego roku... Ja sama, kiedy byłam w wieku Kasi, byłam
głupiutka jak kanarek... .
Kochałam
się w moim dzisiejszym mężu!...
Już
za trzecią wizytą pani Małgorzata przyjęła nas w
szlafroczku (był to bardzo ładny szlafroczek, obszyty koronkami), a
na czwartą ja wcale nie zostałem zaproszony, tylko Stach. Nie wiem,
dalibóg, o czym gadali. To przecie jest pewne, że Stach wracał
do domu coraz więcej znudzony, narzekając, że mu baba czas
zabiera, a znowu pani Małgorzata tłomaczyła mężowi,
że ten Wokulski jest bardzo głupi i że niemało jeszcze musi
napracować się, nim go wyswata.
- Pracuj,
kochanie, pracuj nad nim - zachęcał ją mąż - bo szkoda
dziewczyny, no i Wokulskiego. Strach pomyśleć, że taki
porządny chłopak, który tyle lat był subiektem,
który może odziedziczyć sklep po Hopferze, chce zmarnować
się w uniwersytecie. Tfy!...
Utwierdzona
w dobrych postanowieniach, pani Jasiowa już nie tylko w wieczór
zapraszała Wokulskiego na herbatę, na którą on po
największej części nie chodził, ale jeszcze sama nieraz
zbiegała do mego pokoju, troskliwie wypytując Stacha, czy nie jest
chory, i dziwiąc się, że się jeszcze nie kochał, on,
prawie starszy od niej (myślę, że ona była trochę
starsza od niego). Jednocześnie zaczęła kobieta dostawać
jakichś płaczów i śmiechów, wymyślać
mężowi, który na całe dnie uciekał z domu, i
występować z pretensjami do mnie, że jestem niedołęga,
że nie rozumiem życia, że przyjmuję na lokatorów
ludzi podejrzanych...
Słowem
wywiązały się takie awantury w domu, że Jaś Mincel
schudł, pomimo że coraz więcej pił piwa, a ja myślałem:
jedno z dwojga... Albo podziękuję Minclowi za obowiązek, albo
wypowiem lokal Stachowi.
Skąd,
u licha, dowiedziała się o moich troskach pani Małgorzata? nie
mam świadomości. Dość, że wpadła raz wieczorem do
mego pokoju, powiedziała mi, że jestem jej wrogiem i że
muszę być bardzo podły, skoro wymawiam mieszkanie tak dzielnemu
człowiekowi, jak Wokulski... Potem dodała, że jej mąż
jest podły, że Wokulski jest podły, że wszyscy mężczyźni
są podli, i nareszcie na mojej własnej kanapie dostała
spazmów. Sceny takie powtarzały się przez kilka dni z
rzędu i nie wiem, do czego by doszły, gdyby nie
położył im kresu jeden najdziwaczniejszych wypadków,
jakie widziałem.
Pewnego
razu zaprosił Machalski mnie i Wokulskiego do siebie na wieczór.
Poszliśmy
tam dobrze po dziewiątej i gdzież by, jeżeli nie do jego
ulubionej piwnicy, w której przy migotaniu trzech łojowych
świeczek zobaczyłem kilkanaście osób, a między nimi
pana Leona. Nigdy chyba nie zapomnę gromady tych, po największej
części młodych twarzy, które ukazywały się na
tle czarnych ścian piwnicy, wyglądały spoza okutych beczek albo
rozpływały się w ciemności.
Ponieważ
gościnny Machalski już na schodach przyjął nas ogromnymi
kielichami wina (i to wcale dobrego), a mnie wziął w
szczególną opiekę, muszę więc przyznać, że
od razu zaszumiało mi w głowie, a w kilka minut później
byłem kompletnie zapity. Usiadłem więc z dala od uczty, w
głębokiej framudze, i odurzony, w półśnie, półjawie,
współbiesiadnikom.
Co
się tam działo, dobrze nie wiem, bo najdziksze fantazje przebiegały
mi po głowie. Marzyło mi się, że pan Leon mówi, jak
zwykle, o potędze wiary, o upadku duchów i o potrzebie
poświęcenia, czemu głośno wtórowali obecni. Zgodny
chór jednakże osłabnął, gdy pan Leon
zaczął tłomaczyć, że należałoby nareszcie
wypróbować owej gotowości do czynu. Musiałem być
bardzo nietrzeźwy, skoro przywidziało mi się, że pan Leon
proponuje, ażeby kto z obecnych skoczył z Nowego Zjazdu na bruk
idącej pod nim ulicy, i że na to wszyscy umilkli jak jeden
mąż, a wielu pochowało się za beczki.
-
Więc nikt nie zdecyduje się na próbę?!... -
krzyknął pan Leon załamując ręce.
Milczenie.
W piwnicy zrobiło się pusto.
-
Więc nikt?... nikt?...
- Ja -
odpowiedział jakiś prawie obcy mi głos.
Spojrzałem.
Przy dogorywającej świeczce stał Wokulski.
Wino
Machalskiego było tak mocne, że w tej chwili straciłem
przytomność.
Po uczcie
w piwnicy Stach przez kilka dni nie pokazał się w mieszkaniu.
Nareszcie przyszedł - w cudzej odzieży, zmizerowany, ale z
zadartą głową. Wtedy pierwszy raz usłyszałem w jego
głosie jakiś twardy ton, który do dziś dnia robi mi
przykre wrażenie.
Od tej
pory zupełnie zmienił tryb życia. Swój balon z wiatrakiem
rzucił w kąt, gdzie go niebawem zasnuła pajęczyna;
butlę do robienia gazów oddał stróżowi na
wodę, do książek nawet nie zaglądał. I tak
leżały skarbnice ludzkiej mądrości, jedne na
półce, inne na stole, jedne zamknięte, inne otwarte, a on
tymczasem...
Niekiedy
po parę dni nie bywał w domu, nawet na nocleg; to znowu wpadał z
wieczora i w odzieniu rzucał się na nie posłane
łóżko. Czasami zamiast niego przychodziło kilku nie
znanych mi panów, którzy nocowali na kanapce, na
łóżku Stacha, nawet na moim własnym, nie tylko nie
dziękując mi, ale nawet nie mówiąc: jak się
nazywają i w jakiej branży pracują. A znowu kiedy indziej zjawiał
się sam Stach i siedział w pokoju parę dni bez zajęcia,
rozdrażniony, ciągle nadsłuchujący, jak kochanek,
który przyszedł na schadzkę z mężatką, lecz
zamiast niej spodziewa się zobaczyć męża.
Nie
posądzam, ażeby Małgosia Minclowa miała być tą
mężatką, gdyż i ona wyglądała, jakby ją giez
ukąsił. Z rana oblatywała kobieta ze trzy kościoły,
widocznie pragnąc niepokoić z kilku stron miłosiernego Boga.
Zaraz po obiedzie zbierała się u niej jakaś sesja dam,
które w oczekiwaniu doniosłych wypadków opuszczały
mężów i dzieci, ażeby zajmować się plotkami.
Nad wieczorem zaś schodzili się do niej panowie; ale ci, nawet nie
gadając z panią Małgorzatą, odsyłali ją do
kuchni.
Nic
dziwnego, że przy takim chaosie w domu i mnie w końcu
zaczęły się mieszać klepki. Zdawało mi się,
że w Warszawie jest ciaśniej i że wszyscy są odurzeni. Co
godzinę oczekiwałem jakiejś nieokreślonej niespodzianki,
lecz mimo to wszyscy mieliśmy doskonały humor i głowy pełne
projektów.
Tymczasem
Jaś Mincel, dręczony w domu przez żonę, od samego rana
szedł na piwo i wracał aż wieczorem. Wynalazł nawet
przysłowie: "Co tam!... Raz kozie śmierć...",
które powtarzał do końca życia.
Nareszcie
pewnego dnia Stach Wokulski całkiem zniknął mi z oczu. Dopiero
we dwa lata napisał do mnie list z Irkucka prosząc, abym mu
przysłał jego książki. W jesieni, w roku 1870
(właśnie wróciłem od Jasia Mincla, który już
leżał w łóżku), siedzę sobie w moim pokoju po
wieczornej herbacie, nagle ktoś puka do drzwi.
-
Herein! - mówię.
Drzwi
skrzyp... Patrzę, stoi na progu jakaś brodata bestia, w paltocie z
foczej skóry, odwróconej włosem na wierzch.
- No -
mówię - niech mnie diabli wezmą, jeżeliś ty nie
Wokulski.
- On sam -
odpowiada jegomość w foczej skórze.
- W
imię Ojca i Syna!... - mówię. - Kpisz - mówię -
czy drogę pytasz?... skądeś się tu wziął? Chyba
że jesteś duszą zmarłą...
- Jestem
żywy - on mówi - nawet jeść mi się chce.
Zdjął
czapkę, zdjął futro, usiadł przy świecy. Jużci
Wokulski. Broda jak u zbója, pysk jak u Longina, co to Chrystusowi Panu
bok przebił, ale - oczywisty Wokulski...
-
Wróciłeś - mówię - czyś tylko
przyjechał?
-
Wróciłem.
-
Cóż kraj tamtejszy?
- Niczego.
- Phi!... A
ludzie? - pytam.
- Niezgorsi.
- Fiu!...
A z czego żyłeś?
- Z lekcji
- mówi - jeszcze przywiozłem ze sześćset rubli.
- Fiu!...
fiu!... A co myślisz robić?
- No,
jużci do Hopfera nie wrócę - odparł uderzając
pięścią w stół. - Chyba nie wiesz - dodał -
że jestem uczonym; mam nawet rozmaite podziękowania od petersburskich
naukowych towarzystw...
"Subiekt
od Hopfera - został uczonym!... Stach Wokulski ma podziękowania od
petersburskich towarzystw naukowych!... Istna heca..." -
pomyślałem.
Co tu
dużo gadać. Uplacował się chłopak gdzieś na
Starym Mieście i przez pół roku żył ze swej
gotówki kupując za nią dużo książek, ale mało
jedzenia. Wydawszy pieniądze począł szukać roboty, i
wtedy-trafiła się rzecz dziwna. Kupcy nie dali mu roboty, gdyż
był uczonym, a uczeni nie dali mu także, ponieważ był
eks-subiektem. Został tedy, jak Twardowski, uczepiony między niebem a
ziemią. Może rozbiłby sobie łeb gdzie pod Nowym Zjazdem,
gdybym od czasu do czasu nie przyszedł mu z pomocą.
Strach,
jak ciężkim było jego życie. Zmizerniał,
sposępniał, zdziczał...Ale nie narzekał. Raz tylko, kiedy
mu powiedziano, że dla takich jak on nie ma tu miejsca, szepnął:
- Oszukano
mnie...
W tym
czasie umarł Jaś Mincel. Wdowa pogrzebała go po
chrześcijańsku, przez tydzień nie wychodziła ze swych
pokojów, a po tygodniu zawołała mnie na konferencję.
Myślałem,
że będziemy mówili z nią o interesach sklepowych, tym
bardziej że spostrzegłem butelkę dobrego węgrzyna na stole.
Ale pani Małgorzata ani zapytała o losy sklepu. Zapłakała
na mój widok, jakbym jej przypomniał tydzień temu pochowanego
nieboszczyka, i nalawszy mi wina spory kieliszek rzekła jękliwym
głosem:
- Kiedy
zgasł mój anioł, myślałam, że tylko ja jestem
nieszczęśliwa...
- Co za
anioł? - spytałem nagłe. - Może Jaś Mincel?... Pozwoli
pani, że choć byłem szczerym przyjacielem nieboszczyka, nie
myślę jednak nazywać aniołem osoby, która nawet po
śmierci ważyła ze dwieście funtów...
- Za
życia ważył ze trzysta... słyszałeś pan? -
wtrąciła niepocieszona wdowa. Wtem znowu zasłoniła twarz
chustką i rzekła szlochając: - O pan nigdy nie będziesz
miał taktu, panie Rzecki... O! co za cios!... Prawda, że nieboszczyk,
dokładnie mówiąc, nigdy nie był aniołem, osobliwie w
ostatnich czasach, ale zawsze straszne spotkało mnie
nieszczęście... Nieopłakane, niepowetowane!...
- No,
przez ostatnie pół roku...
- Co pan
mówisz - pół roku?... - zawołała. -
Nieszczęśliwy mój Jaś był ze trzy lata chory, a z
osiem... Ach, panie Rzecki! Iluż nieszczęść w
małżeństwie jest źródłem to okropne piwo...
Przez osiem lat, panie, jakbym nie miała męża... Ale co to
był za człowiek, panie Rzecki!...Dziś dopiero czuję
cały ogrom mego nieszczęścia...
-
Bywają większe - odważyłem się wtrącić.
- O tak! -
jęknęła biedna wdowa. - Ma pan zupełną rację,
bywają większe nieszczęścia. Ten na przykład Wokulski,
który podobno już wrócił... Czy prawda, że
dotychczas nie znalazł żadnego zajęcia?
- Najmniejszego.
-
Gdzież jada? gdzie mieszka?... - Gdzie jada?... Nie wiem nawet, czy w
ogóle jada. A gdzie mieszka?... Nigdzie.
-
Okropność! - zapłakała pani Małgorzata. - Zdaje mi
się-dodała po chwili - że spełnię ostatnią
wolę mego kochanego nieboszczyka, jeżeli poproszę pana,
ażebyś...
- Słucham
panią.
-
Ażebyś dał mu mieszkanie u siebie, a ja będę wam
przysyłać na dół po dwa obiady, dwa śniadania...
- Wokulski tego
nie przyjmie - odezwałem się. Na to pani Małgorzata
znowu w płacz. Z rozpaczy po śmierci męża wpadła nawet
w taki gniew zapalczywy, że nazwała mnie ze trzy razy
niedołęgą, człowiekiem nie znającym życia,
potworem... Nareszcie powiedziała mi, żebym poszedł precz,
gdyż ona sama da sobie radę ze sklepem. Potem przeprosiła mnie i
zaklęła na wszystkie sakramenta, abym nie obrażał się
za słowa, które jej żal dyktuje.
Od tego
dnia bardzo rzadko widywałem się z naszą pryncypałową.
W pół roku zaś później Stach powiedział mi,
że... żeni się z panią Małgorzatą Mincel.
Popatrzyłem
na niego... Machnął ręką.
- Wiem -
powiedział - że jestem świnia. Ale... jeszcze najmniejsza z
tych, jakie tu u was cieszą się publicznym szacunkiem.
Po hucznym
weselu, na którym (nie wiem nawet skąd) znalazło się
mnóstwo przyjaciół Wokulskiego (a jedli, bestie!... a pili
zdrowie państwa młodych - garncami!...), Stach sprowadził
się na górę, do swojej żony. O ile pamiętam, za
całą garderobę miał cztery paki książek i
naukowych instrumentów, a z mebli - chyba tylko cybuch i pudło na
kapelusz.
Subiekci
śmieli się (naturalnie po kątach) z nowego pryncypała; mnie
zaś było przykro, że Stach tak od ręki zerwał ze
swoją bohaterską przeszłością i niedostatkiem. Dziwna
bowiem jest natura ludzka: im mniej sami mamy skłonności do
męczeństwa, tym natarczywiej żądamy go od bliźnich.
- Sprzedał
się starej babie - mówili znajomi - ten niby to Brutus...
Uczył się, awanturował się i... kłap!...
W liczbie
zaś najsurowszych sędziów znajdowali się dwaj odpaleni
konkurenci pani Małgorzaty.
Stach
jednakże bardzo prędko zamknął ludziom usta, ponieważ
od razu wziął się do roboty. Może w tydzień po
ślubie przyszedł o ósmej rano do sklepu, zajął przy
biurku miejsce nieboszczyka Mincla i obsługiwał gości,
rachował, wydawał resztę, jak gdyby był tylko płatnym
subiektem. Zrobił nawet więcej, bo już w drugim roku wszedł
w stosunki z moskiewskimi kupcami, co bardzo korzystnie oddziałało na
interesa. Mogę powiedzieć, że za jego rządów
potroiły się nasze obroty.
Odetchnąłem
widząc, że Wokulski nie myśli darmo jeść chleba; a i
subiekci przestali się uśmiechać przekonawszy się, że
Stach w sklepie więcej pracuje niż oni, i w dodatku - ma jeszcze
niemałe obowiązki na górze. My odpoczywaliśmy
przynajmniej w święta; podczas gdy on, nieborak, właśnie w święto
od rana musiał brać żonę pod pachę i maszerować -
przed południem do kościoła, po południu - z wizytami,
wieczorem do teatru.
Przy
młodym mężu w panią Małgorzatę jakby nowy duch
wstąpił. Kupiła sobie fortepian i zaczęła uczyć
się muzyki od jakiegoś starego profesora, ażeby - jak
mówiła - "nie budził w Stasieczku zazdrości".
Godziny zaś wolne od fortepianu przepędzała na konferencjach z
siewcami, modystkami, fryzjerami i dentystami robiąc się przy ich
pomocy co dzień piękniejszą. A jaka ona była tkliwa dla męża!...
Nieraz przesiadywała po kilka godzin w sklepie, tylko wpatrując
się w Stasiulka. Dostrzegłszy zaś, że między
kundmankami trafiają się przystojne, cofnęła Stacha z sali
frontowej za szafy i jeszcze kazała mu zrobić tam budkę, w
której, siedząc jak dzikie zwierzę, prowadził księgi
sklepowe.
Pewnego
dnia słyszę w owej budce straszny łoskot... Wpadam ja,
wpadają subiekci... Co za widok!... Pani Małgorzata leży na
podłodze przywalona biurkiem i oblana atramentem, krzesełko
złamane, Stach zły i zmieszany... Podnieśliśmy
płaczącą z bólu jejmość i z rozmaitych jej
półsłówek domyśliliśmy się, że to
ona sama narobiła tego rwetesu usiadłszy niespodzianie na kolanach
mężowi. Kruche krzesło złamało się pod dubeltowym
ciężarem, a jejmość chcąc ratować się od
upadku chwyciła za biurko i z całym kramem obaliła je na siebie.
Stach z
wielkim spokojem przyjmował hałaśliwe dowody
małżeńskiej czułości, na pociechę topiąc
się w rachunkach i korespondencjach kupieckich. Jejmość
zaś, zamiast ochłonąć, gorączkowała się
coraz bardziej; a gdy jej małżonek, znudzony siedzeniem czy też
dla załatwienia jakiego interesu, wyszedł kiedy na miasto,
biegła za nim... podpatrywać, czy nie idzie na schadzkę!...
Niekiedy,
osobliwie podczas zimy, Stach wymykał się na tydzień z domu do
znajomego leśnika, polował tam całe dnie i
włóczył się po lasach. Wówczas pani już
trzeciego dnia jechała w pogoń za swym kochanym zbiegiem,
chodziła za nim po gąszczu i w rezultacie - przywoziła
chłopa do Warszawy.
Przez dwa
pierwsze lata tego rygoru Wokulski milczał. W trzecim roku
począł co wieczór zachodzić do mego pokoju na
gawędkę o polityce. Czasami, gdyśmy się rozgadali o dawnych
czasach, on obejrzawszy się po pokoju nagle urywał poprzednią
rozmowę i zaczynał jakąś nową:
-
Słuchaj mnie, Ignacy...
Wtedy
jednakże, jakby na komendę, wpadała z góry
służąca wołając:
- Pani
prosi!... pani chora!...
A on,
biedak, machał ręką i szedł do jejmości nie
zacząwszy nawet tego, co chciał mi powiedzieć.
Po
upływie trzech lat takiego życia, któremu zresztą nie
można Było nic zarzucić, poznałem, że stalowy ten
człowiek zaczyna się giąć w aksamitnych objęciach
jejmości. Pobladł, pochylił się, zarzucił swoje uczone
książki, a wziął się do czytania gazet i
każdą chwilę wolną przepędzał ze mną na
rozmowie o polityce. Czasami opuszczał sklep przed ósmą i
zabrawszy jejmość szedł z nią do teatru albo z wizytą,
a nareszcie - zaprowadził u siebie przyjęcia wieczorne, na
których zbierały się damy, stare jak grzech śmiertelny, i
panowie, już pobierający emeryturę i grający w wista.
Stach
jeszcze z nimi nie grał; chodził dopiero około stolików i
przypatrywał się.
- Stachu -
mówiłem nieraz - strzeż się!... Masz czterdzieści
trzy lat... W tym wieku Bismarck dopiero zaczynał karierę...
Takie albo
tym podobne wyrazy budziły go na chwilę. Rzucał się wtedy
na fotel i oparłszy głowę na ręku myślał. Wnet
jednak biegła do niego pani Małgorzata wołając:
-
Stasiulku! znowu się zamyślasz, to bardzo źle... A tam panowie nie
mają wina...
Stach
podnosił się, wydostawał nową butelkę z kredensu,
nalewał wino w osiem kieliszków i obchodził stoły, przypatrując
się, jak panowie grają w wista.
W ten
sposób powoli i stopniowo lew przerabiał się na wołu.
Kiedym go widział w tureckim szlafroku, w haftowanych paciorkami
pantoflach i w czapeczce z jedwabnym kutasem, nie mogłem wyobrazić
sobie, że jest to ten sam Wokulski, który przed czternastoma laty w
piwnicy Machalskiego zawołał:
- Ja...
Kiedy
Kochanowski pisał: "Na lwa srogiego bez obrazy siędziesz i na
ogromnym smoku jeździć będziesz" - z pewnością
miał na myśli kobietę... To są ujeżdżacze i
pogromcy męskiego rodu!
Tymczasem w
piątym roku pożycia pani Małgorzata nagle poczęła
się malować... Zrazu nieznacznie, potem coraz energiczniej i coraz
nowymi środkami... Usłyszawszy zaś o jakimś likworze,
który damom w wieku miał przywracać
świeżość i wdzięk młodości, wytarła
się nim pewnego wieczora tak starannie od stóp do głów,
że tej samej nocy wezwani na pomoc lekarze już nie mogli jej
odratować. I zmarło biedactwo niespełna we dwie doby na zakażenie
krwi, tyle tylko mając przytomności, aby wezwać rejenta i cały
majątek przekazać swemu Stasiulkowi. Stach i po tym
nieszczęściu milczał, ale osowiał jeszcze bardziej.
Mając kilka tysięcy rubli dochodu przestał zajmować
się handlem, zerwał ze znajomymi i zagrzebał się w
naukowych książkach.
Nieraz mówiłem mu: wejdź
między ludzi, zabaw się, jesteś przecie młody i możesz
drugi raz ożenić się...
Na nic wszystko...
Pewnego dnia (w pół roku po
śmierci pani Małgorzaty) widząc, że mi chłopak w
oczach dziadzieje, podsunąłem mu projekt:
- Idź, Stachu, do teatru... Grają dziś
Violettę; przecież byliście na niej z nieboszczką ostatni
raz....
Zerwał się z kanapy, na
której czytał książkę, i rzekł:
- Wiesz... masz rację... Zobaczę,
jak to dziś wygląda...
Poszedł do teatru i... na drugi
dzień nie mogłem go poznać: w starcu ocknął się
mój Stach Wokulski: Wyprostował się, oko nabrało blasku,
głos siły...
Od tej
pory chodził na wszelkie przedstawienia, koncerty i odczyty.
Wkrótce
pojechał do Bułgarii, gdzie zdobył swój olbrzymi
majątek, a w parę miesięcy po jego powrocie jedna stara
plotkarka (pani Meliton) powiedziała mi, że Stach jest zakochany...
Roześmiałem
się z tej gawędy, bo przecież kto się kocha, nie
wyjeżdża na wojnę. Dopiero teraz, niestety! Zaczynam
przypuszczać, że baba miała rację...
Chociaż
z tym odrodzonym Stachem Wokulskim człowiek nie jest pewny. A nuż?...
O, to śmiałbym się z doktora Szumana, który tak
żartuje z polityki!...
|