ROZDZIAŁ TRZECI:
SZARE DNIE I KRWAWE GODZINY
W kwadrans po wyjeździe z Warszawy
koleją warszawsko - bydgoską doznał dwu szczególnych,
choć zupełnie różnych uczuć: owionęło go
świeże powietrze, a on sam wpadł w jakiś dziwny letarg.
Poruszał się swobodnie, był
trzeźwy, myślał jasno i szybko, tylko nic go nie
obchodziło; ani kto z nim jedzie, ani którędy jedzie, ani
dokąd jedzie. Apatia ta rosła w miarę oddalania się od
Warszawy. Za Pruszkowem prawie ucieszyły go krople deszczu, przez otwarte
okno padające do wnętrza wagonu; później nieco
ożywiła go gwałtowna burza za Grodziskiem; miał nawet
pragnienie, ażeby go piorun zabił. Ale gdy burza przeszła,
wpadł znowu w obojętność i nie interesował się
niczym; nawet tym, że jego sąsiad z prawej strony spał mu na
ramieniu, a sąsiad z przeciwka zdjął kamasze i oparł mu na
kolanach nogi, w czystych zresztą skarpetkach.
Około północy napadło
na niego coś jakby sen, a może tylko jeszcze większa
obojętność. Zasłonił firanką latarnię
wagonu, przymknął oczy i myślał, że ta osobliwa apatia
skończy się ze wschodem słońca. Ale nie skończyła
się; owszem, do rana wzrosła i rosła coraz bardziej. Nie było mu z
nią dobrze ani źle; tak sobie.
Potem
wzięto od niego paszport, potem zjadł śniadanie, kupił nowy
bilet, kazał przenieść rzeczy do innego pociągu i ruszyli
dalej. Nowa stacja, nowa zmiana pociągów, nowa jazda... Wagon
drżał i turkotał, lokomotywa co pewien czas świstała,
zatrzymywała się... Do przedziału zaczęli siadać
ludzie mówiący po niemiecku, dwoje, troje... Potem całkiem
zniknęli ludzie mówiący po polsku i wagon napełnił
się samymi Niemcami.
Zmieniał
się też krajobraz. Ukazały się lasy otoczone wałami i
złożone z drzew stojących w tak równej odległości
jak żołnierze. Znikły drewniane chaty kryte słomą i
coraz częściej zaczęły się pojawiać piętrowe
domki kryte dachówką, otoczone ogródkami. Znowu postój,
znowu jedzenie. Jakieś ogromne miasto... Ach! to chyba Berlin... Znowu
jazda...Do wagonu siadają ludzie wciąż mówiący po
niemiecku, ale jakby innym akcentem. Potem noc i sen... Nie, to nie sen, to tylko
apatia.
Zjawia
się dwu Francuzów w przedziale. Krajobraz całkiem odmienny;
szerokie horyzonty, wzgórza, winnice. Tu i ówdzie wielki dom
piętrowy, stary, ale krzepki, zasłonięty drzewami,
zawinięty jakby w bluszcze. Znowu rewizja walizki. Zmiana
pociągów, do wagonu wchodzi dwu Francuzów i jedna Francuzka
i robią taki hałas, jakby ich było z dziesięcioro. Są
to ludzie widocznie dobrze wychowani; pomimo to śmieją się,
kilka razy zmieniają miejsca i przepraszają Wokulskiego, lecz za co,
on sam nie wie.
Na jednej
ze stacji Wokulski pisze kartkę do Suzina: "Paris-Grand
Hôtel", i daje ją konduktorowi wagonu razem z jakimś
banknotem, nie troszcząc się ani o to, ile dał, ani o to, czy
depesza dojdzie. Na następnej stacji ktoś wsuwa mu w rękę
cały zwitek banknotów i jadą dalej;. Wokulski spostrzega,
że znowu jest noc, i znowu zapada w stan, który może być
snem, a może tylko utratą przytomności.
Ma oczy
zamknięte, pomimo to myśli, że śpi i że ten dziwny
stan zobojętnienia opuści go w Paryżu.
"Paryż!...
Paryż!... (mówi sobie ciągle śpiąc). Wszakże od
tylu lat o nim tylko marzyłem. To przejdzie... Wszystko
przejdzie!..."
Godzina
dziesiąta rano, nowa stacja. Pociąg staje pod dachem; hałas,
krzyk, bieganina. Wokulskiego napada od razu trzech Francuzów
ofiarujących mu usługi. Nagle ktoś chwyta go za ramię.
- No,
Stanisławie Piotrowiczu, twoje szczęście, żeś
przyjechał...
Wokulski
przypatruje się przez chwilę jakiemuś olbrzymowi z czerwoną
twarzą i konopiastą brodą, wreszcie mówi:
- Ach,
Suzin!
Padają
sobie w objęcia. Suzinowi towarzyszy jeszcze dwu Francuzów z
których jeden odbiera Wokulskiemu bilet na rzeczy.
- Twoje
szczęście, żeś przyjechał - mówi Suzin
całując go jeszcze raz. - Myślałem, że się
skręcę w tym Paryżu bez ciebie...
"Paryż..."
- myśli Wokulski.
- O mnie
mniejsza - ciągnie dalej Suzin. - Takeś zhardział pomiędzy
waszą parszywą szlachtą, że o mnie już nie dbasz. Ale
dla ciebie samego szkoda pieniędzy... Straciłbyś z
pięćdziesiąt tysięcy rubli...
Dwaj
Francuzi, towarzyszący Suzinowi, ukazują się znowu i
mówią im, że już mogą jechać. Suzin bierze pod
rękę Wokulskiego i wyprowadza go na plac, gdzie stoi mnóstwo
omnibusów i powozów jedno-i dwukonnych, z woźnicami
umieszczonymi z przodu lub z tylu. Przeszedłszy kilkanaście
kroków trafiają na dwukonny powóz z lokajem. Siadają i
jadą.
- Patrzaj
- mówi Suzin - to ulica Lafayette, a ot bulwar Magenta. Jedziem
wciąż Lafayettem aż do hotelu przy Operze. Powiadam tobie, cud,
nie miasto! No, a jak zobaczysz Elizejskie Pola, a potem między
Sekwaną i Rivoli... Eh! ja tobie mówię, cud, nie miasto...
Kobiety tylko trochę zanadto wypychają się. Ale tu inszy smak...
Na wszelki sposób cieszę się, żeś przyjechał;
pięćdziesiąt albo i więcej tysięcy rubli to nie nic...
Ot, widzisz, Opera, a ot bulwar Kapucyński, a ot, nasza chata...
Wokulski
spostrzega ogromny pięciopiętrowy gmach, formy klinowatej, na
wysokości drugiego piętra otoczony żelazną balustradą,
przy szerokiej ulicy wysadzonej niezbyt starymi drzewami, pełnej
omnibusów, powozów, ludzi konnych i pieszych. Ruch jest tak
wielki, jak gdyby co najmniej połowa Warszawy biegła na zobaczenie
jakiegoś wypadku; ulica jest tak gładka jak posadzka. Widzi, że
jest w samym środku Paryża, lecz nie doznaje ani wzruszenia, ani
ciekawości. Nic go nie obchodzi.
Powóz
wjeżdża we wspaniałą bramę, lokaj otwiera drzwiczki,
wysiadają. Suzin bierze Wokulskiego pod rękę i prowadzi do
małego pokoiku, który po chwili zaczyna wznosić się w
górę.
- A ot
winda - mówi Suzin. - Ja mam tu dwa mieszkania. Jedno na pierwszym
piętrze za sto franków dziennie, drugie na trzecim za
dziesięć franków. I dla ciebie wziąłem za
dziesięć franków. Trudna racja -wystawa!...
Wychodzą
z windy na korytarz i po chwili znajdują się w eleganckim saloniku,
który posiada mahoniowe meble, szerokie łóżko pod
baldachimem i szafę mającą zamiast drzwi ogromne lustro.
- Siadaj,
Stanisławie Piotrowiczu. Chcesz jeść czy pić, tu czy w
sali? No, pięćdziesiąt tysięcy twoje... Bardzom kontent...
- Powiedz
mi - po raz pierwszy odezwał się Wokulski - za cóż to ja
mam dostać pięćdziesiąt tysięcy?...
-
Może i więcej.
-Dobrze,
ale za co?
Suzin
rzuca się na fotel, opiera ręce na brzuchu i wybucha śmiechem.
- Ot, za
to samo, że się pytasz!... Inny nie pyta, za co weźmie
pieniądze, tylko dawaj... A ty jeden chcesz wiedzieć, za co zarobisz
takie pieniądze. Ach, ty gołąbku!...
- To nie
jest odpowiedź.
- Zaraz ja
tobie odpowiem - mówi Suzin. - Najpierw za to, żeś ty mnie
jeszcze w Irkucku przez cztery lata rozumu uczył. Żeby nie ty, ja nie
byłbym ten Suzin co. dziś. No, a ja, Stanisławie Piotrowiczu, ja
nie wasz człowiek: za dobro daję dobro...
- I to nie
odpowiedź - wtrącił Wokulski.
Suzin
wzruszył ramionami.
- Już ty w
tej izbie nie chciej ode mnie objaśnienia; a tam na dole sam zrozumiesz.
Może być, kupię trochę galanterii paryskich, a może
być, kilkanaście statków kupieckich. Ja po francusku ani w
ząb i po niemiecku też, więc trzeba mi człowieka takiego
jak ty...
- Nie znam się
na statkach.
- Bądź
spokojny. Znajdziem tu inżynierów kolejowych i morskich, i
wojskowych... Mnie nie o nich chodzi, ale o człowieka, który by
gadał za mnie - dla mnie. Zresztą, mówię tobie, jak
zejdziemy tam na dół, miej ty dwie pary oczów i dwie pary uszów,
ale jak wyjdziemy stamtąd, nie miej ty nawet pamięci. Ty to
potrafisz, Stanisławie Piotrowiczu, a o resztę nie pytaj się. Ja
zarobię dziesięć procent, tobie dam dziesięć procent
od mego zarobku i sprawa skończona. A na co to, dla kogo i przeciw
komu - nie pytaj.
Wokulski
milczał.
- O
czwartej przyjdą do mnie fabrykanci amerykańscy i francuscy.
Możesz zejść? - spytał Suzin.
- Dobrze.
- A teraz
przejedziesz się po mieście?
- Nie.
Teraz pójdę spać.
- No, to i
dobrze. Chodźże do twego mieszkania.
Opuścili
numer Suzina i o kilkanaście kroków dalej weszli do podobnego
zupełnie saloniku: Wokulski rzucił się na
łóżko, Suzin wyszedł na palcach i zamknął
drzwi.
Po
odejściu Suzina Wokulski przymknął oczy i usiłował
zasnąć. Może nie tyle zasnąć, ile odpędzić
od siebie jakąś myśl natrętną, przed którą
uciekł z Warszawy. Przez pewien czas zdawało mu się, że jej
niema, że została tam i że dopiero szuka go stroskana,
tułając się od Krakowskiego Przedmieścia do Alei
Ujazdowskiej.
"Gdzie
on jest?... gdzie on jest?..." - szeptało widmo.
"A
jeżeli poleci za mną?... - spytał samego siebie Wokulski. - No,
już chyba tu mnie nie znajdzie w tak wielkim mieście, w takim
ogromnym hotelu..."
"A
może mnie już szuka?..." - pomyślał.
Zamknął
oczy jeszcze mocniej i począł huśtać się na materacu;
który wydał mu się nadzwyczajnie szerokim i wyjątkowo
sprężystym. Był pogrążony w dwu szmerach. Za drzwiami,
na hotelowym korytarzu, ludzie rozmawiali i biegali, jakby w tej chwili
stało się coś; za oknem, na ulicy, rozlegał się nieokreślony
hałas, na który składają się turkoty licznych
wozów, dźwięki dzwonów, głosy ludzkie,
trąbki, wystrzały i Bóg nie wie co, a wszystko
przytłumione i odległe.
Potem
przywidziało mu się, że jakiś cień zagląda do
jego okna, a później, że po długim korytarzu ktoś
chodzi ode drzwi do drzwi, puka i pyta:
"Czy nie ma
go tu?..."
Istotnie
ktoś chodził, pukał i nawet zapukał do jego drzwi; lecz nie
odebrawszy odpowiedzi poszedł dalej.
"Nie
znajdzie mnie!... nie znajdzie..." - myślał Wokulski.
Wtem
otworzył oczy i włosy powstały mu na głowie. Naprzeciw
siebie zobaczył taki sam pokój jak jego, takie samo
łóżko z baldachimem, a na nim... siebie!... Było to jedno
z najsilniejszych wstrząśnień, jakich doznał w życiu,
sprawdziwszy własnymi oczyma, że tu, gdzie uważał się
za zupełnie samotnego, towarzyszy mu nieodstępny świadek... on
sam!...
"Co za
oryginalne szpiegowanie... - mruknął. - Głupie te szafy z
lustrami."
Zerwał
się z łóżka, jego sobowtór zerwał się
równie szybko. Pobiegł do okna - tamten także. Otworzył
gorączkowo walizkę, ażeby przebrać się, i tamten
również zaczął przebierać się, widocznie z
zamiarem wyjścia na miasto.
Wokulski
czuł, że musi uciec z tego pokoju. Widmo, przed którym
wyjechał z Warszawy, było już tu i stało za progiem.
Umył
się, włożył czystą bieliznę, przebrał
się. Było ledwie wpół do pierwszej.
"Trzy
i pół godziny - pomyślał. - Coś trzeba z nimi
zrobić..."
Ledwie
otworzył drzwi, już znalazł się służący z
frazesem:
- Monsieur?...
Wokulski
kazał zaprowadzić się do schodów, dał
służącemu franka i zbiegł z trzeciego piętra na
dół, jak człowiek, którego ścigają.
Wyszedł
przed bramę i zatrzymał się na chodniku. Ulica szeroka,
wysadzona drzewami. W jednej chwili przelatuje około niego ze
sześć powozów i żółty omnibus,
naładowany podróżnymi wewnątrz i na dachu. Na prawo,
gdzieś bardzo daleko, widać plac, na lewo - pod hotelem -
niedużą markizę, a pod nią gromadę mężczyzn
i kobiet, którzy siedzą przy okrągłych stoliczkach,
prawie na chodniku, i piją kawę. Panowie są jak wydekoltowani,
mają w dziurkach od guzików kwiaty lub wstążeczki i
zakładają nogi na kolana akurat tak wysoko, jak przystoi w
sąsiedztwie pięciopiętrowych domów; kobiety
szczupłe, małe, śniade, z ognistymi spojrzeniami, lecz skromnie
ubrane.
Wokulski
idzie w lewo i za węgłem tego samego hotelu, w tymże samym
hotelu, widzi drugą markizę i drugą gromadę ludzi,
pijących coś obok chodnika. Tu siedzi ze sto osób, jeżeli
nie więcej; panowie mają miny impertynentów, damy są
ożywione, przyjacielskie i pełne prostoty. Powozy jedno - i dwukonne
toczą się w dalszym ciągu, gromady pieszych pędzą co
chwilę w jedną i drugą stronę, przesuwa się
żółty i zielony omnibus, tym zaś przecinają
drogę omnibusy brunatne, wszystkie napełnione wewnątrz,
wszystkie obładowane podróżnymi na dachach. Wokulski znajduje
się na środku placu, z którego rozchodzi się siedem ulic.
Liczy raz i drugi - siedem ulic... Gdzie iść? Chyba w kierunku
drzew... Akurat dwie ulice, przecinające się pod kątem prostym,
są zadrzewione...
"Pójdę
w kierunku ściany hotelu" - myśli Wokulski.
Robi
pół obrotu w lewo i staje zdumiony.
W
głębi na lewo widać jakiś potężny gmach.
Na
parterze - szereg arkad i posągów, na pierwszym piętrze
olbrzymie kolumny kamienne i nieco mniejsze marmurowe, ze złoconymi
kapitelami. Na wysokości dachu w kątach orły i złocone
posągi, unoszące się nad złoconymi figurami rozhukanych
koni. Dach bliżej płaski, dalej kopuła zakończona
koroną, a jeszcze dalej - dach trójkątny, również
dźwigający na szczycie grupę figur. Wszędzie marmur,
brąz, złoto, wszędzie kolumny, posągi i medaliony...
"Opera?...
- myśli Wokulski. - Ależ tu jest więcej marmurów i
brązów aniżeli w całej Warszawie!..."
Przypomina
sobie swój sklep, ozdobę miasta, rumieni się i idzie dalej.
Czuje, że Paryż na pierwszym kroku przytłoczył go, i - jest
kontent.
Ruch
powozów, omnibusów i ludzi pieszych zwiększa się w
zastraszający sposób. Co kilka kroków werandy,
okrągłe stoliki, ludzie siedzący przy chodnikach. Za powozem,
który ma z tyłu lokaja, toczy się wózek ciągniony
przez psa, mija go omnibus, potem dwaj ludzie z tragami, potem większy
wóz na dwu kołach, potem dama i mężczyzna konno i znowu
nieskończony szereg powozów. Bliżej chodnika - wózek z
bukietami, drugi z owocami, naprzeciw pasztetnik, roznosiciel gazet, handlarz
starzyzny, szlifierz, roznosiciel książek...
-
M'rchand d'habits...
-
"Figaro"!... - Exposition!...
-
"Guide Parisien!"... trois francs!... trois francs!...
Ktoś
wsuwa Wokulskiemu książkę w rękę, on płaci trzy
franki i przechodzi na drugą stronę ulicy. Idzie szybko, lecz pomimo
to widzi, że wszystko go wyprzedza: powozy i piesi. Oczywiście, jest
to jakiś olbrzymi wyścig; więc przyśpiesza kroku, a
choć jeszcze nikogo nie wyścignął, już zwraca na
siebie powszechną uwagę. Jego przede wszystkim atakują
roznosiciele gazet i książek, na niego patrzą kobiety, z niego w
drwiący sposób uśmiechają się
mężczyźni. Czuje, że on, Wokulski, który tyle
hałasu robił w Warszawie, tutaj jest onieśmielony jak dziecko
i... dobrze mu z tym... Ach, jakże pragnąłby znowu zostać
dzieckiem z owej epoki, kiedy to jego ojciec naradzał się z
przyjaciółmi: czy go oddać do kupca, czy do szkół?
W tym
miejscu ulica nieco zgina się na prawo. Wokulski pierwszy raz spostrzega
dom trzypiętrowy i napełnia go jakaś rzewność. Dom
trzypiętrowy między pięciopiętrowymi!... cóż to
za miła niespodzianka...
Nagle -
mija go powóz z groomem na koźle, wiozący dwie kobiety. Jedna całkiem mu nie
znana, druga...
"Ona?... -
szepcze Wokulski. - Niepodobieństwo!..."
Mimo to czuje,
że siły go opuszczają. Na szczęście, jest obok kawiarnia.
Rzuca się na krzesło, tuż przy chodniku; zjawia się garson,
o coś pyta, a następnie przynosi mazagran. Jednocześnie
jakaś kwiaciarka przypina mu różę do tużurka, a
roznosiciel gazet kładzie przednim "Figaro". Wokulski tej rzuca
dziesięć franków, temu franka, pije mazagran i zaczyna
czytać: "Jej K. M. Królowa Izabela..."
Mnie
gazetę i chowa ją do kieszeni, nie dokończywszy mazagranu
płaci za niego i - wstaje od stołu. Garson patrzy spod oka, dwaj
goście, bawiący się cienkimi laseczkami, zakładają
nogi jeszcze wyżej, a jeden z nich impertynencko przypatruje mu się
przez monokl.
"Gdybym
tego franta uderzył w twarz? - myśli Wokulski. - Jutro pojedynek i
może zabiłby mnie... Ale gdybym ja jego zabił?.. "
Przeszedł
około franta i spojrzał mu w oczy. Elegantowi monokl spadł na
kamizelkę i opuściła go ochota do
półuśmieszków.
Wokulski
idzie dalej i z największą uwagą przypatruje się kamienicom
Cóż tu za sklepy!... Najlichszy z nich lepiej wygląda
aniżeli jego, który jest najpiękniejszym w Warszawie. Domy
ciosowe; prawie na każdym piętrze wielkie balkony albo balustrady
biegnące wzdłuż całego piętra.
"Ten
Paryż wygląda, jakby wszyscy mieszkańcy czuli potrzebę
ciągłego komunikowania się jeżeli nie w kawiarniach, to za
pomocą ganków" - myśli Wokulski.
I dachy
są jakieś oryginalne, wysokie, obładowane kominami,
najeżone blaszanymi kominkami i szpicami. I na ulicach co krok wyrasta
albo drzewo, albo latarnia, albo kiosk, albo kolumna zakończona kulą.
Życie kipi tu tak silnie, że nie mogąc zużyć się
w nieskończonym ruchu powozów, w szybkim biegu ludzi, w
dźwiganiu pięciopiętrowych domów z kamienia, jeszcze
wytryskuje ze ścian w formie posągów lub
płaskorzeźb, z dachów w formie strzał i z ulic w postaci
nieprzeliczonych kiosków.
Wokulskiemu
zdaje się, że wydobyty z martwej wody wpadł nagle w ukrop,
który "burzy się i szumi, i pryska..." On, człowiek
dojrzały i w swoim klimacie gwałtowny, poczuł się tu jak
flegmatyczne dziecko, któremu imponuje wszystko i wszyscy.
Tymczasem
dokoła niego wciąż "wre i kipi, i szumi, i pryska";
nie widać końca tłumów ani powozów, ani drzew, ani
olśniewających wystaw, ani nawet samej ulicy. Wokulski stopniowo
zapada w odurzenie. Przestaje słyszeć hałaśliwą rozmowę
przechodniów, potem głuchnie na krzyki handlarzy ulicznych, wreszcie
na turkot kół. Potem zdaje mu się, że już
gdzieś widział takie domy, taki ruch, takie kawiarnie;
później myśli, że ostatecznie jest to nic wielkiego, a
nareszcie budzą się w nim zdolności krytyczne, i mówi
sobie, że - jakkolwiek w Paryżu częściej można słyszeć
język francuski aniżeli w Warszawie, to jednak akcent tutejszy jest
gorszy i wymowa mniej wyraźna.
Tak
rozważając zwalnia kroku i zaczyna nie ustępować z drogi. I
kiedy myśli, że dopiero teraz Francuzi zaczną go wytykać
palcami, spostrzega ze zdziwieniem, że już coraz mniej zwracają
na niego uwagę. Po jednogodzinnym pobycie na ulicy stał się
zwyczajną kroplą paryskiego oceanu.
"To i
lepiej!" - mruczy.
Do tej
chwili co kilkadziesiąt kroków, na prawo i na lewo, rozsuwały
się domy i widać było jakąś boczną ulicę.
Teraz jednolita ściana domów ciągnie się przez kilkaset
kroków. Zaniepokojony, pośpiesza i ku wielkiemu zadowoleniu dociera
nareszcie do bocznej ulicy; skręca trochę na prawo i czyta: Rue St.
Fiacre.
Uśmiecha
się, przychodzi mu bowiem na myśl jakiś romans Pawła Kocka.
Znowu boczna ulica i znowu czyta: Rue du Sentier.
"Nie
znam" - mówi do siebie. O kilkadziesiąt kroków dalej
widzi: Rue Poissonniere, która mu przypomina jakąś sprawę
kryminalną, a potem cały szereg krótkich uliczek
wychodzących naprzeciw teatru "Gymnase".
"Cóż
to znowu?..." - myśli spostrzegłszy na lewo ogromny budynek,
niepodobny do żadnego z tych, jakie znał dotychczas. Jest to olbrzymi
prostokąt z kamienia, a w nim brama z półkolistym sklepieniem.
Oczywiście brama, która stoi na przecięciu się dwu ulic.
Obok niej budka, gdzie zatrzymują się omnibusy; prawie naprzeciw
kawiarnia i chodnik oddzielony od środka ulicy krótką
żelazną balustradą.
O
paręset kroków dalej druga podobna brama, a między nimi
szeroka ulica ciągnąca się na prawo i lewo. Ruch nagle
potęguje się; tędy bowiem przejeżdżają aż
trzy gatunki omnibusów i tramwaje.
Wokulski
spogląda na prawo i znowu widzi dwa szeregi latarń, dwa szeregi
kiosków, dwa szeregi drzew i dwa szeregi pięciopiętrowych
domów ciągnących się na długość
Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu. Końca ich nic
widać, tylko gdzieś het, daleko, ulica podnosi się ku niebu,
dachy zniżają się ku ziemi i wszystko znika.
"No,
choćbym miał zbłądzić i spóźnić
się na sesję, pójdę w tamtą stronę!..." -
myśli.
Wtem na
skręcie wymija go młoda kobieta, której wzrost i ruchy
robią na Wokulskim silne wrażenie.
"Ona?...
Nie... Naprzód, ona została w Warszawie, a po wtóre -
spotykam już drugą taką... Złudzenia..."
Ale
siły opuszczają go, a nawet pamięć. Stoi na przecięciu
się dwu ulic wysadzonych drzewami i absolutnie nie wie, skąd
przyszedł. Ogarnia go strach paniczny, znany ludziom, którzy
zbłądzili w lesie; szczęściem, nadjeżdża
jednokonka, której furman uśmiecha się do niego w
sposób bardzo przyjacielski.
- Grand
Hôtel - mówi Wokulski siadając.
Dorożkarz
dotyka ręką kapelusza i woła:
-
Naprzód, Lizetka... Ten szlachetny cudzoziemiec postawi ci za
fatygę kwartę piwa.
Następnie,
odwróciwszy się bokiem do Wokulskiego, mówi:
- Jedno z
dwojga, obywatelu: albo dopiero dziś przyjechaliście, albo
jesteście po dobrym śniadaniu...
-
Dziś przyjechałem - odpowiada Wokulski, uspokojony widokiem jego
pełnej, czerwonej twarzy bez zarostu.
- I
piliście trochę, to zaraz widać - wtrąca dorożkarz. -
A taksę znacie?..
- Wszystko
jedno.
-
Naprzód, Lizetka!... Bardzo podobał mi się ten cudzoziemiec i
myślę, że tylko tacy powinni pokazywać się na naszej
wystawie. Czy aby jesteście pewni, obywatelu, że mamy jechać do
Grand Hôtel?... - zwraca się do Wokulskiego.
-
Najzupełniej.
-
Naprzód, Lizetkal Ten cudzoziemiec zaczyna mi imponować. - Czy nie
jesteście, obywatelu, z Berlina?...
- Nie.
Dorożkarz
przypatruje mu się chwilę, wreszcie mówi:
- Tym lepiej dla
was. Nie mam wprawdzie pretensji do Prusaków, choć zabrali nam
Alzację i spory kawał Lotaryngii, ale zawsze nie lubię mieć
Niemca za kołnierzem. Skądże jesteście, obywatelu?
- Z Warszawy.
- Ah, ca... Piękny kraj...
bogaty kraj... Naprzód, Lizetka!... Więc pan jesteś Polak?... Znam
Polaków!... Oto plac Opery, obywatelu, a oto Grand Hôtel...
Wokulski
rzucił trzy franki dorożkarzowi, pędem wbiegł do bramy, a z
niej na trzecie piętro. Ledwie stanął przed swoim numerem,
już ukazał się uśmiechnięty służący i
oddał mu bilet Suzina i pakiet listów.
-
Dużo interesantów... dużo interesantek! - rzekł
służący patrząc na niego figlarnie.
-
Gdzież oni?
- Są
w salonie przyjęć, są w czytelni, są w sali jadalnej... Pan
Jumart niecierpliwi się...
-
Któż jest pan Jumart? - spytał Wokulski. - Marszałek
dworu pańskiego i pana Siuzę... Bardzo zdolny człowiek i
duże mógłby panu oddać usługi, gdyby był pewny
tak... z tysiąc franków gratyfikacji... - mówił
wciąż figlarnie służący.
-
Gdzież on jest?
- Na
pierwszym piętrze, w pańskim salonie przyjęć. Pan Jumart
jest bardzo zdolny człowiek, ale i ja może przydałbym się
waszej ekscelencji, jakkolwiek nazywam się Miler. Naprawdę jednak
jestem Alzatczyk i na honor, zamiast brać od pana, jeszcze
płaciłbym dziesięć franków dziennie, byleśmy
raz skończyli z Prusakami.
Wokulski
wszedł do numeru.
- Nade wszystko
niech panowie strzegą się tej baronowej... która już
czeka w czytelni, a ma niby to przyjść dopiero o trzeciej...
Przysięgnę, to Niemka... Jestem przecie Alzatczyk!... Ostatnie zdania
Miler wypowiedział zniżonym głosem i cofnął się
na korytarz.
Wokulski
otworzył bilet Suzina i czytał: "Sesja dopiero o ósmej -
pisał Suzin - masz czasu dosyć, więc załatw się z tymi
interesantami, a nade wszystko z babami. Ja już, dalibóg, za stary,
żeby im wszystkim dogodzić."
Wokulski
zaczął przeglądać listy. Po większej części
były to reklamy kupców, fryzjerów, dentystów,
prośby o wsparcie, propozycje wyjawienia jakichś tajemnic, jedna
odezwa od Armii Zbawienia.
Z
całego mnóstwa tych korespondencyj uderzyła Wokulskiego
następna: "Osoba młoda, elegancka i przystojna pragnie
zwiedzać z panem Paryż na wspólny koszt. Odpowiedź
złożyć u szwajcara hotelu."
"Oryginalne
miasto!" - mruknął Wokulski.
Drugi,
jeszcze ciekawszy list pochodził od owej baronowej... która od
trzeciej miała czekać na schadzkę w czytelni.
"To
jeszcze pół godziny..."
Zadzwonił
i kazał przynieść do numeru śniadanie. W kilka minut podano
mu szynkę, jaja, befsztyk, jakąś nieznaną rybę, kilka
butelek rozmaitych trunków i maszynkę kawy czarnej. Jadł z
wilczym ąpetytem, pił nie gorzej, wreszcie kazał Milerowi
zaprowadzić się do owej sali przyjęć.
Służący
wyszedł z nim na korytarz, dotknął dzwonka, coś
powiedział przez tubę i wprowadził Wokulskiego do windy. W
minutę później Wokulski był na pierwszym piętrze, a
gdy opuszczał windę, zastąpił mu drogę jakiś
dystyngowany pan, z niedużymi wąsami, we fraku i białym
krawacie.
- Jumart... -
odezwał się ten pan z ukłonem.
Poszli
kilkanaście kroków korytarzem i Jumart otworzył drzwi
wspaniałego salonu. Wokulski o mało nie cofnął się
zobaczywszy złocone meble, olbrzymie lustra i ściany ozdobione
płaskorzeźbami. Na środku stał duży stół
pokryty kosztownym obrusem i przywalony stosem papierów.
- Mogę
wprowadzić interesantów? - spytał Jumart. - Ci nie są,
zdaje mi się, niebezpieczni. Tylko na baronowę... ośmielę
się zwrócić uwagę... Czeka w czytelni.
Ukłonił
się i wyszedł z powagą do innego salonu, który
zdawał się być poczekalnią.
"Czy ja, do
licha, nie wpadłem w jaką awanturę?" - pomyślał
Wokulski.
Ledwie Wokulski
usiadł na fotelu i zaczął przeglądać papiery, wszedł
lokaj w błękitnym fraku ozdobionym złotymi haftami i podał
mu bilet na tacy. Na bilecie był napis: "Pułkownik", i
jakieś nic nie mówiące nazwisko.
- Prosić.
Po chwili ukazał się mężczyzna pięknego wzrostu, z
siwą hiszpanką, takimiż wąsami i czerwoną
wstążeczką przy klapie surduta:
- Wiem, że
mało ma pan czasu - odezwał się gość, lekko
kłaniając się. - Mój interes jest krótki.
Paryż - miasto wspaniałe pod każdym względem: czy chodzi o
zabawę, czy o naukę ; ale potrzebuje wytrawnego przewodnika. Ponieważ
znam wszystkie muzea, galerie, teatry, kluby, monumenta, instytucje
rządowe i prywatne, słowem wszystko...więc jeżeli pan
życzy sobie...
- Niech pan
raczy zostawić swój adres - odpowiedział Wokulski.
- Władam
czterema językami, mam znajomości w świecie artystycznym,
literackim, naukowym i przemysłowym...
- W tej chwili
nie mogę panu dać odpowiedzi - przerwał Wokulski
- Mam
zgłosić się czy czekać na pańskie wezwanie? -
spytał gość
- Tak, odpowiem
panu listownie.
- Polecam
się pamięci - odparł gość. Wstał z krzesła i
ukłoniwszy się wyszedł.
Lokaj
przyniósł drugi bilet i niebawem ukazał się drugi
gość. Był to człowiek pulchny i rumiany i
wyglądał na właściciela sklepu bławatnego.
Kłaniał się na całej przestrzeni ode drzwi do stołu.
- Co pan
każe? - spytał Wokulski.
- Jak to, nie
odgadł pan przeczytawszy nazwisko Escabeau?..Hannibal Escabeau?... -
zdziwił się przybyły. - Karabin Escabeau daje siedemnaście
strzałów na minutę; ten zaś, który będę
miał honor zaprezentować panu, wyrzuca trzydzieści kul...
Wokulski
miał tak zdziwioną minę, że Hannibal Escabeau sam
począł się dziwić.
-
Sądzę, że nie omyliłem się? - spytał
gość.
- Omylił
się pan - odparł Wokulski. - Jestem kupcem galanteryjnym i karabiny
nic mnie nie obchodzą.
- Mówiono
mi jednak... poufnie... - rzekł z naciskiem Escabeau - że panowie...
- Źle pana
poinformowano.
- Ach, w takim
razie przepraszam... To może być pod innym numerem... -
mówił gość cofając się i kłaniając.
Nowy występ
błękitnego fraka i białych spodni i nowy gość; tym
razem mały, szczupły, czarny, z niespokojnym wejrzeniem. Ten prawie
przybiegł do stołu, padł na krzesło, obejrzał się
na drzwi i przysunąwszy się do Wokulskiego zaczął
przyciszonym głosem:
- Pewnie dziwi
to pana, ale... rzecz jest ważna... zbyt ważna...W tych dniach
zrobiłem olbrzymie odkrycie co do rulety... Trzeba tylko sześć
do siedmiu razy dublować stawkę...
- Wybaczy pan,
ale ja się tym nie zajmuję - przerwał mu Wokulski:
- Nie ufa mi
pan?... To całkiem naturalne... Ale mam właśnie przy sobie
małą ruletę... Możemy spróbować...
- Przepraszam
pana, w tej chwili nie mam czasu.
- Trzy minuty,
panie... minutkę... - Ani pół minuty.
- Więc
kiedyż mam przyjść? - pytał gość z miną
bardzo zdesperowaną.
- W każdym
razie nieprędko.
- Niechże
mi pan przynajmniej pożyczy sto franków na oficjalne
próby...
- Mogę
służyć pięcioma - odparł Wokulski sięgając
do kieszeni.
- O nie, panie,
dziękuję... Nie jestem awanturnikiem... Zresztą...niech pan
da... jutro odniosę... Pan może się tymczasem namyśli...
Następny
gość, człowiek okazałej tuszy, ze sznurem miniaturowych
orderów na klapie surduta, proponował Wokulskiemu: dyplom doktora
filozofii, order lub tytuł, i wydawał się bardzo zdziwionym, gdy
propozycji nie przyjęto. Odszedł, nawet nie pożegnawszy
się.
Po nim
nastąpiła paru minutowa przerwa. Wokulskiemu zdawało się,
że w poczekalni słyszy szelest kobiecej sukni. Wytężył
ucho... W tej chwili lokaj zameldował baronowę...
Znowu długa
pauza i ukazała się w salonie kobieta tak piękna i dystyngowana,
że Wokulski mimo woli powstał z fotelu. Mogła mieć
około czterdziestu lat; wzrost okazały, rysy bardzo regularne,
postawa wielkiej damy.
Milcząc
wskazał jej fotel. Gdy zaś usiadła, spostrzegł, że
jest wzburzona i szarpie w rękach haftowaną chusteczkę. Nagle
odezwała się, dumnie patrząc mu w oczy:
- Pan mnie zna?
- Nie, pani.
- Nie
widział pan nawet moich portretów?
- Nie.
- Więc
chyba nigdy pan nie był ani w Berlinie, ani w Wiedniu.
- Nie
byłem.
Dama
głęboko odetchnęła.
- Tym lepiej -
rzekła - będę śmielszą. Nie jestem baronowa...jestem
zupełnie kim innym. Ale o to mniejsza. Chwilowo znalazłam się w
trudnym położeniu... potrzebuję dwudziestu tysięcy
franków... A ponieważ nie chcę w tutejszych lombardach
zastawiać moich klejnotów, więc... Pojmuje pan?
- Nie, pani.
- Więc...
mam do zbycia ważną tajemnicę...
- Nie mam prawa
nabywać tajemnic - odpowiedział już zmieszany Wokulski.
Dama
poruszyła się na fotelu.
- Nie ma pan
prawa?... Więc po cóż pan tu przyjechał?... - rzekła
z lekkim uśmiechem.
- A jednak nie
mam...
Dama podniosła
się.
- Tu -
mówiła wzruszona - jest adres, pod którym można
się zgłosić do mnie w ciągu dwudziestu czterech godzin, a
tu... notatka, która może panu da trochę do myślenia...
Żegnam. Wyszła z szelestem. Wokulski spojrzał na notatkę i
znalazł w niej szczegóły dotyczące osoby jego i Suzina,
które zazwyczaj stanowią treść paszportów.
"No tak!...
- myślał. - Miler przeczytał mój paszport i zrobił z
niego wyciąg, nawet nie bez błędów... Woklusky...
Cóż, u diabła czy oni mnie uważają za
dziecko?..."
Ponieważ
nikt z gości już nie przychodził, Wokulski wezwał do siebie
Jumarta.
- Co pan
rozkaże? - spytał elegancki marszałek dworu.
-
Chciałem z panem pomówić.
-
Prywatnie?... W takim razie pozwoli pan, że usiądę.
Przedstawienie skończone, kostiumy idą do składu, aktorzy
stają się równi sobie.
Mówił
to nieco ironicznym tonem i zachowywał się, jak przystało na
człowieka bardzo dobrze wychowanego. Wokulski dziwił się coraz
więcej.
- Powiedz
mi pan - rzekł - co to są za ludzie?
- Ci,
którzy byli u pana? - spytał Jumart. - Ludzie jak inni:
przewodnicy, wynalazcy, pośrednicy... Każdy pracuje, jak umie, i
stara się swoją pracę zbyć najkorzystniej. A że
lubią zarobić, jeżeli się da, więcej niż warto,
to już cecha Francuzów:
- Pan nie
jesteś Francuzem?
- Ja?...
urodziłem się w Wiedniu, kształciłem się w Szwajcarii
i w Niemczech, długi czas mieszkałem we Włoszech, Anglii,
Norwegii, Stanach Zjednoczonych... Moje zaś nazwisko najlepiej streszcza
narodowość: tym jestem, w czyjej mieszkam oborze; wołem
między wołami, koniem między końmi. A że wiem,
skąd mam pieniądze i na co je wydaję, i ludzie o mnie
wiedzą, więc zresztą nic mnie nie obchodzi.
Wokulski
przypatrywał mu się z uwagą.
- Nie rozumiem
pana - rzekł.
- Widzi pan -
mówił Jumart przebierając palcami po stole - za dużo
zwiedziłem świata, ażebym miał troszczyć się o
czyjąś narodowość. Dla mnie istnieją tylko cztery
narodowości bez względu na języki. Numer pierwszy mają ci,
o których wiem: - skąd biorą pieniądze i na co je
wydają. Numer drugi - ci, o których wiem, skąd biorą, ale
nie wiem, na co wydają. Numer trzeci ma znane wydatki, choć nieznane
dochody, a numer czwarty noszą ci, których nie znam ani
źródła dochodów, ani wydatków. O panu Escabeau
wiem, że ma dochody z fabryki trykotaży, a wydaje pieniądze na zbudowanie
jakiejś piekielnej broni, więc szanuję go... zaś o pani
baronowej:.. nie wiem, ani skąd bierze pieniądze, ani na co je
wydaje; i dlatego jej nie ufam.
- Ja jestem
kupcem, panie Jumart - odpowiedział Wokulski, niemile draśnięty
wykładem powyższej teorii.
- Wiem o
tym. I jeszcze jest pan przyjacielem pana Siuzę, co także daje pewien
procent. Nie do pana zresztą stosowały się moje uwagi;
wypowiedziałem je jako odczyt, który mam nadzieję, opłaci
mi się.
-
Jesteś pan filozofem - mruknął Wokulski.
- Nawet
doktorem filozofii dwu uniwersytetów - odparł Jumart.
- I
spełniasz pan rolę...
-
Służącego?... chciałeś pan powiedzieć -
przerwał śmiejąc się Jumart. - Pracuję, panie, aby
żyć i zabezpieczyć sobie rentę na starość. A o
tytuł nie dbam: tyle ich już miałem!... Świat podobny jest
do amatorskiego teatru: więc nieprzyzwoicie jest pchać się w nim
do ról pierwszych, a odrzucać podrzędne. Wreszcie, każda
rola jest dobra, byle grać ją z artyzmem i nie brać jej zbyt
poważnie.
Wokulski
poruszył się. Jumart wstał z krzesła i ukłoniwszy
się elegancko, rzekł:
- Polecam
panu moje usługi. Następnie wyszedł z salonu.
"Mam
gorączkę czy co?... - szepnął Wokulski ściskając
głowę rękoma. - Wiedziałem, że Paryż jest dziwny,
ale żeby był aż tak dziwny..."
Kiedy
Wokulski spojrzał na zegarek, było dopiero wpół do
czwartej.
"Przeszło
cztery godziny do sesji" - mruknął czując, że ogarnia
go trwoga na myśl: co robić z czasem? Widział tyle nowych
rzeczy, rozmawiał z tyloma nowymi ludźmi i jest dopiero
wpół do czwartej!...
Trapił
go nieokreślony niepokój, czuł brak czegoś...
"Może by znowu co zjeść? - nie. Może czytać? -
nie. Może rozmawiać? - już mam dosyć tej rozmowy.."
Ludzie obrzydli mu; najmniej wstrętnymi byli ci chorzy na manię
wynalazków i ten Jumart ze swoją klasyfikacją
człowieczego gatunku.
Nie
miał odwagi wracać do swego numeru z wielkim lustrem; cóż
mu więc postało, jeżeli nie oglądanie paryskich
osobliwości. Kazał zaprowadzić się do sali jadalnej Grand
Hôtel. Wszystko tu pyszne i ogromne, począwszy od ścian, sufitu
i okien, skończywszy na liczbie i długości stołów.
Ale Wokulski nie przypatrywał się; utkwił oczy w jednym z
olbrzymich złoconych pająków i myślał:
"Kiedy
ona dosięgnie wieku baronowej... ona, przywykła do wydawania
dziesiątków tysięcy rubli rocznie, kto wie, czy nie
pójdzie też drogami baronowej?... Przecie i ta kobieta była
młodą, i za nią mógł szaleć taki wariat jak ja,
i ona nie pytała, skąd się biorą pieniądze... Dziś
już wie skąd: z handlu tajemnicami ... Przeklęta sfera,
która hoduje takie piękne i takie kobiety..."
W sali
było mu ciasno, więc wybiegł przed hotel utopić się w
ulicznym gwarze.
"Pierwej
szedłem na lewo - myślał - teraz pójdę w
prawo..."
Wędrówka
na oślep w niezmiernym mieście była jedyną rzeczą
mającą dla niego jakiś gorzki powab.
"Gdybym
między tymi tłumami mógł zgubić samego
siebie..."-szepnął.
Skręcił
tedy na prawo. Wyminął nieduży plac i wszedł na bardzo
duży, obficie zasadzony drzewami. Na środku jego stał gmach
prostokątny, otoczony kolumnami jak grecka świątynia; wielkie
drzwi śpiżowe, okryte płaskorzeźbą, na szczycie
frontonu również płaskorzeźba przed-stawiająca,
zdaje się, sąd ostateczny.
Wkoło
obszedł gmach myśląc o Warszawie. Z jakim trudem
dźwigają się tamtejsze budowle nieduże, nietrwałe i
płaskie, gdy tu siła ludzka, jakby dla rozrywki, wznosi olbrzymy i
tak dalece jest niewyczerpana pracą, że jeszcze zalewa je ozdobami.
Naprzeciw
zobaczył niedługą ulicę, a za nią ogromny plac, na
którym majaczyła wysmukła kolumna. Poszedł w tamtą
stronę. Im bardziej zbliżał się, tym wyżej rosła
kolumna i plac się rozszerzał. Przed i za kolumną biły
duże wodotryski; na prawo i na lewo ciągnęły się
już żółknące kępy drzew jak ogrody; w głębi
widać było rzekę, nad którą co chwilę
rozsnuwał się dym szybko przelatującego parostatku.
Na placu
kręciło się niewiele stosunkowo powozów; natomiast
było dużo dzieci z matkami i bonami. Krążyli wojskowi
różnej broni i gdzieś grała orkiestra.
Wokulski
zbliżył się do obelisku i ogarnęło go zdumienie.
Znajdował się na środku obszaru mającego ze dwie wiorsty
długości i z półszerokości. Za sobą miał
ogród, przed sobą bardzo długą aleję. Po obu jej
stronach ciągnęły się skwery i pałace, a daleko, na
wzgórzu, wznosiła się ogromna brama. Wokulski czuł;
że w tym miejscu może mu zabraknąć przymiotników i
stopni najwyższych.
- To jest
plac Zgody, to obelisk z Luxor (oryginalny, panie!), za nami Ogród
Tuileryjski, przed nami Pola Elizejskie, a tam, na końcu...Łuk
Gwiazdy...
Wokulski
obejrzał się: przy nim kręcił się jakiś pan w
ciemnych okularach i nieco podartych rękawiczkach.
-
Możemy tam podejść... Boski spacer!... Czy widzisz pan ten ruch... -
mówił nieznajomy. Nagle umilkł, szybko odszedł i
zniknął między dwoma przejeżdżającymi powozami.
Natomiast zbliżył się jakiś wojskowy w krótkiej pelerynie,
z kapturem na plecach. Wojskowy chwilę przypatrzył się
Wokulskiemu i rzekł z uśmiechem:
- Pan
cudzoziemiec?... Niech pan będzie ostrożny ze znajomościami w
Paryżu.
Wokulski
machinalnie dotknął bocznej kieszeni surduta i już nie
znalazł tam srebrnej papierośnicy. Zarumienił się,
podziękował wojskowemu w pelerynie, lecz nie przyznał się
do straty. Przyszły mu na myśl definicje Jumarta i powiedział
sobie, że już zna źródło dochodów pana w
podartych rękawiczkach, choć nie wie jeszcze o jego wydatkach.
"Jumart ma
rację - szepnął. - Złodzieje są mniej niepewni od
ludzi, którzy nie wiadomo skąd czerpią dochody..."
I
przypomniał sobie, że w Warszawie jest bardzo wielu takich.
"Może dlatego nie ma tam gmachów i łuków
triumfalnych..."
Szedł
Polami Elizejskimi i odurzał się ruchem nieskończonych
sznurów karet i powozów, między którymi przesuwali
się jeźdźcy i amazonki. Szedł odpędzając od
siebie posępne myśli, które krążyły nad nim jak
stada nietoperzów. Szedł i lękał się spojrzeć
za siebie; zdawało mu się, że na tej drodze, kipiącej
przepychem i weselem, on sam jest jak zdeptany robak, który wlecze za
sobą wnętrzności.
Dotarł do
Łuku Gwiazdy i powoli zawrócił się z powrotem. Gdy znowu
dosięgał placu Zgody, zobaczył, poza Tuileryjskim Ogrodem,
ogromną czarną kulę, która szybko szła w
górę, zatrzymała się pewien czas i powoli opadła na
dół.
"Ach,
to tu jest balon Giffarda? - pomyślał. - Szkoda, że nie mam
dziś czasu!..."
Z placu
skręcił w jakąś ulicę, gdzie na prawo
ciągnął się ogród oddzielony żelaznymi
sztachetami i słupami, na których stały wazony, a na lewo -
szereg kamienic z pólokrągłymi dachami, z lasem kominów
i kominków, z nie kończącymi się balustradami...
Szedł powoli i z trwoga myślał, że ledwie po
ośmiogodzinnym pobycie Paryż zaczyna go nudzić...
"Bah!
- szepnął. - A wystawa, a muzea, a balon?.. "
Idąc
wciąż ulicą Rivoli, około siódmej dotarł do
placu, na którym wznosiła się, samotna jak palec, wieża
gotycka, otoczona drzewami i niskim płotem z prętów
żelaznych. Stąd znowu rozbiegało się kilka ulic ; Wokulski
uczuł znużenie, kiwnął na fiakra i po upływie
pół godziny znalazł się w hotelu spotkawszy po drodze
znajomą już bramę St. Denis.
Sesja z
fabrykantami okrętów i odnośnymi inżynierami
przeciągnęła się do północy, przy udziale
bardzo wielu butelek szampana. Wokulski, który musiał
wyręczać w rozmowie Suzina i robił dużo notatek, dopiero
przy tej pracy uspokoił się zupełnie. Rześko pobiegł
do swojego numeru i zamiast dręczyć się lustrem, wziął
do poduszki plan Paryża umieszczony w Przewodniku.
"Bagatela!
- mruknął. - Około stu wiorst kwadratowych powierzchni, dwa
miliony mieszkańców, kilka tysięcy ulic i kilkanaście
tysięcy powozów publicznych..."
Potem
przejrzał długi spis najznakomitszych budowli paryskich i ze wstydem
pomyślał, że chyba nigdy nie zorientuje się w tym
mieście.
"Wystawa...
Nôtre-Dame... Hale Centralne... Plac Bastylii... Magdalena...
Ścieki... No, dajcie mi spokój!" - mówił.
Zgasił
świecę. Na ulicy było cicho; przez okno napływał szary
blask świateł odbitych chyba od obłoków. Ale Wokulskiemu
szumiało i dzwoniło w uszach, a przed oczyma ukazywały mu
się to ulice gładkie jak posadzka, to drzewa otoczone żelaznymi
koszykami, to gmachy budowane z ciosowego kamienia, to znowu ciżba ludzi i
powozów wychodzących nie wiadomo skąd i biegnących nie wiadomo
dokąd. Przypatrując się tym pierzchliwym widziadłom
usypiał i myślał, że jednak ten pierwszy dzień w
Paryżu upamiętni mu się na całe życie.
Potem
marzyło mu się, że to morze domów i las
posągów, i nieskończone szeregi drzew zwalają się na
niego i że on sam już śpi w niezmiernym grobowcu samotny, cichy,
prawie szczęśliwy. Śpi, o niczym nie myśli, o nikim nie
pamięta, i tak przespałby wieki, gdyby, ach! nie ta kropla żalu,
która leży w nim czy obok niego, tak mała, że jej nie
dojrzy ludzkie oko, a tak gorzka, że mogłaby cały świat
zatruć.
Od dnia, w
którym po raz pierwszy skąpał się w Paryżu,
zaczęło się dla Wokulskiego życie prawie mistyczne. Poza
obrębem kilku godzin, które poświęcał naradom Suzina
z budowniczymi okrętów, Wokulski był zupełnie swobodny i
używał tego czasu na najnieporządniejsze zwiedzanie miasta.
Wybierał jakąś miejscowość według alfabetu w Przewodniku
i nawet nie patrząc na plan jechał tam otwartym powozem.
Wdrapywał się na schody, obchodził gmachy, przebiegał sale,
zatrzymywał się przed ciekawszymi okazami i tym samym fiakrem,
wynajętym na cały dzień, przenosił się do innej
miejscowości, znowu według alfabetu. A ponieważ największym
niebezpieczeństwem, jakiego lękał się, był brak
zajęcia, więc wieczorami oglądał plan miasta, wykreślał
już obejrzane punkta i robił notatki.
Niekiedy w
wycieczkach towarzyszył mu Jumart i prowadził go do miejsc, o
których nie wspominają przewodniki: do składów
kupieckich, do warsztatów fabrycznych, do mieszkań
rękodzielników, do kwater studenckich, do kawiarni i restauracyj na
ulicach czwartego rzędu. I tu dopiero Wokulski poznawał
właściwe życie Paryża.
W
ciągu tych wędrówek wchodził na wieże: St. Jacques,
Nôtre-Dame i Panteonu, wjeżdżał windą na Trocadero,
zstępował do ścieków paryskich i do ozdobionych trupimi
głowami katakumb, zwiedzał wystawę powszechną, Louvre i
Cluny, Lasek Buloński i cmentarze, kawiarnie de la Rotonde, du Grand
Balcon i fontanny, szkoły i szpitale, Sorbonę i salę fechtunku,
hale i konserwatorium muzyczne, bydłobójnie i teatry, giełdę,
Kolumnę Lipcową i wnętrza świątyń. Wszystkie te
widoki tworzyły dokoła niego chaos, któremu odpowiadał
chaos panujący we własnej duszy.
Nieraz
przebiegając myślą oglądane przedmioty: od pałacu
wystawy, mającego dwie wiorsty w obwodzie, do perły w koronie
Burbonów, niewiększej od ziarna grochu, pytał: czego ja
chcę.?... I okazywało się, że nie chciał niczego. Nic
nie przykuwało jego uwagi, nie przyśpieszało bicia serca, nie
pobudzało go do czynów. Gdyby za cenę pieszej
podróży od cmentarza Montmartre do cmentarza Montparnasse
ofiarowano mu cały Paryż pod warunkiem, żeby go to
zajęło i rozgrzało, nie przeszedłby tych pięciu
wiorst. Przechodził zaś ich dziesiątki dziennie dlatego tylko,
ażeby zagłuszyć wspomnienia.
Nieraz
zdawało mu się, że jest istotą, która dziwnym
zbiegiem wypadków urodziła się przed kilkoma dniami tu, na
bruku paryskim, i że wszystko, co mu przychodziło na
pamięć, jest złudzeniem, jakimś snem przedbytowym,
który nigdy nie istniał w rzeczywistości. Wówczas
mówił sobie, że jest zupełnie szczęśliwy,
jeździł z jednego końca Paryża na drugi i jak szaleniec
garściami rozrzucał luidory.
"Wszystko
jedno!" - mruczał.
Ach, gdyby
tylko nie ta kropla żalu, tak mała, a tak gorzka!
Czasami na
tle szarych dni, w których zdawało mu się, że na jego
głowę wali się cały świat pałaców,
fontann, rzeźb, obrazów i machin, trafiał się wypadek,
który przypominał mu, że on nie jest złudzeniem, ale
rzeczywistym człowiekiem, chorym na raka w duszy.
Był
raz w teatrze "Varietes" na ul. Montmartre, o paręset kroków
od swego hotelu. Miano grać trzy wesołe sztuczki, między nimi
jedną operetkę. Poszedł tam, ażeby odurzyć się
błazeństwem, i prawie natychmiast po podniesieniu kurtyny
usłyszał na scenie frazes wypowie-dziany płaczliwym głosem:
"Kochanek
wszystko wybaczy kochance, wyjąwszy drugiego kochanka..." - Niekiedy
trzeba wybaczyć trzech albo i czterech!... - odezwał się ze
śmiechem siedzący obok niego Francuz.
Wokulski
uczuł brak powietrza, zdawało mu się, że ziemia
rozstępuje się pod nim i sufit upada na niego. Nie mógł
wytrzymać w teatrze; wstał z krzesła, na nieszczęście
położonego gdzieś we środku teatru, i oblany zimnym potem,
depcząc po nogach sąsiadów, uciekł z przedstawienia.
Biegł w stronę hotelu i wpadł do pierwszej narożnej
kawiarni. O co go pytano, co odpowiedział, nic pamięta. Wiedział
tylko, że podano mu kawę i karafkę koniaku, naznaczoną
kreskami, które odpowiadały objętości kieliszka.
Wokulski
pił i myślał;
"Starski
to jest ten drugi kochanek, Ochocki trzeci... A Rossi?...Rossi, któremu
ja urządzałem klakę i znosiłem mu do teatru
prezenta...Czymże on był?... Głupi człowieku, ależ to
jest Mesalina, jeżeli nie ciałem, to duchem... I ja, ja mam
szaleć dla niej?... Ja!..."
Czuł,
że oburzenie uspokaja go; gdy przyszło do rachunku, przekonał
się, że... karafka była pusta...
"A
jednakże ten koniak uspakaja..." - pomyślał.
Odtąd, ile
razy przypomniała mu się Warszawa albo ile razy spotkał
kobietę mającą coś szczególnego w ruchach, w ubiorze
czy fizjognomii, wpadał do kawiarni i wypijał karafkę koniaku.
Tylko wówczas śmiało przypominał sobie pannę
Izabelę i dziwił się, że taki jak on człowiek
mógł kochać taką jak ona kobietę.
"Przecież
chyba zasługuję na to - myślał - ażebym był
pierwszymi ostatnim..."
Karafka koniaku
wypróżniała się, a on opierał głowę na
rękach i drzemał, ku wielkiej uciesze garsonów i gości.
I znowu po
całych dniach zwiedzał wystawę, muzea, studnie artezyjskie,
szkoły i teatry nie dlatego, ażeby coś poznać, ale
żeby zagłuszyć wspomnienia.
Powoli, na tle
głuchych, nieokreślonych cierpień, poczęło się w
nim rodzić pytanie: czy istnieje jaki porządek w budowie Paryża?
Czy jest przedmiot, z którym można by go porównać, i
ład, pod który dałoby się go podciągnąć?
Widziany z
Panteonu i z Trocadero, Paryż przedstawiał się jednakowo:
było to morze domów, przecięte tysiącem ulic,
nierówne dachy wyglądały jak fale, kominy jak odpryski, a
wieże i kolumny jak większe fale.
"Chaos! -
mówił Wokulski. - Zresztą nie może być inaczej tam,
gdzie zbiegają się miliony usiłowań. Wielkie miasto jest
jak obłok kurzu; ma przypadkowe kontury, lecz nie może mieć
logiki. Gdyby ją miało, już od dawna wykryliby ten fakt
autorowie przewodników; bo i od czegóż oni są?..."
I
przyglądał się planowi miasta wyśmiewając własne
wysiłki.
"Tylko
jeden człowiek, i w dodatku genialny człowiek, może
wytworzyć jakiś styl, jakiś plan - myślał.
- Ale żeby
miliony ludzi, pracujących przez kilka wieków i nie wiedzących
jeden o drugim, wytworzyło jakąś logiczną
całość, jest to wprost niepodobne."
Powoli
jednakże, ku największemu zdziwieniu, spostrzegł, że
ów Paryż budowany przez kilkanaście wieków, przez
milion ludzi, nie wiedzących o sobie i nie myślących o
żadnym planie, ma jednakże plan, tworzy całość, nawet
bardzo logiczną.
Uderzyło go
naprzód to, że Paryż jest podobny do olbrzymiego
półmiska, o dziewięciu wiorstach szerokości z
północy na południe i o jedynastu - długości ze
wschodu na zachód. Półmisek ten w stronie południowej
jest pęknięty .i przedzielony Sekwaną, która przecina go
łukiem biegnącym od kąta południowo-wschodniego przez
środek miasta i skręca do kąta południowo-zachodniego.
Ośmioletnie dziecko mogłoby wyrysować taki plan.
"No dobrze
- myślał Wokulski - ale gdzież tu jest jakiśkolwiek
ład w ustawieniu osobliwych budynków... Nôtre-Dame w jednej
stronie, Trocadero w innej stronie, a Louvre, a giełda, a Sorbona!...
Chaos, i tyle..."
Lecz gdy
pilniej zaczął rozglądać się w planie Paryża,
spostrzegł to, czego nie dojrzeli rodowici paryżanie (co byłoby
mniej dziwne) ani nawet K. Baedeker, roszczący sobie prawo do orientowania
się po całej Europie.
Paryż
pomimo pozornego chaosu ma plan, ma logikę, chociaż budowało go
przez kilkanaście wieków miliony ludzi nic wiedzących o sobie
i bynajmniej nic myślących o logice i stylu.
Paryż
posiada to, co można by nazwać kręgosłupem, osią
krystalizacji miasta.
Lasek
Vincennes leży w stronie południowo-wschodniej, a kraniec Lasku
Bulońskiego w północno-zachodniej stronie Paryża.
Otóż: owa oś krystalizacji miasta podobna jest do olbrzymiej
gąsienicy (mającej prawie sześć wiorst długości),
która znudziwszy się w Lasku Vincennes poszła na spacer do
Lasku Bulońskiego.
Ogon jej
opiera się o plac Bastylii, głowa o Łuk Gwiazdy, korpus prawie
przylega do Sekwany. Szyję stanowią Pola Elizejskie, gorset Tuileries
i Louvre, ogonem jest Ratusz, Nótre-Dame i nareszcie Kolumna Lipcowa na
placu Bastylii.
Gąsienica
ta posiada wiele nóżek krótszych i dłuższych.
Idąc od głowy pierwsza para jej nóżek opiera się na
lewo: o Pole Marsowe, pałac Trocadero i wystawę, na prawo aż o
cmentarz Montmartre. Druga para (nóżki krótsze) na lewo
sięga do Szkoły Wojskowej, Hoteludes Invalides, i Izby Deputowanych,
na prawo kościoła Magdaleny i Opery. Potem idzie (wciąż ku
ogonowi) na lewo Szkoła Sztuk Pięknych, na prawo Palais Royal, bank i
giełda; na lewo Institut deFrance i mennica, na prawo Hale Centralne; na
lewo Pałac Luksemburski, muzeum Cluny i Szkoła Medyczna, na prawo
plac Republiki, z koszarami ks. Eugeniusza.
Niezależnie
od osi krystalizacyjnej i prawidłowości w ogólnym konturze
miasta Wokulski przekonał się jeszcze (o czym zresztą
mówiły przewodniki), że w Paryżu istnieją całe
dziedziny prac ludzkich i jakiś porządek w ich układzie.
Pomiędzy placem Bastylii i placem Rzeczypospolitej skupia się
przemysł i rzemiosła; naprzeciw nich, po drugiej stronie Sekwany,
leży "dzielnica łacińska", gniazdo uczących
się i uczonych. Między Operą, placem Rzeczypospolitej i
Sekwaną gromadzi się handel wywozowy i finanse; między
Nótre-Dame, Instytutem Francuskim i cmentarzem Montparnasse
gnieżdżą się szczątki arystokracji rodowej. Od Opery
do Łuku Gwiazdy ciągnie się dzielnica bogatych
dorobkiewiczów, a naprzeciw nich, po lewej stronie Sekwany, obok Hotelu
Inwalidów i Szkoły Wojskowej jest siedziba militaryzmu i
wszechświatowych wystaw.
Obserwacje
te zbudziły w duszy Wokulskiego nowe prądy, o których pierwej
nie myślał albo myślał niedokładnie. Zatem wielkie
miasto, jak roślina i zwierzę, ma właściwą sobie
anatomię i fizjologię. Zatem - praca milionów ludzi,
którzy tak głośno krzyczą o swojej wolnej woli, wydaje te
same skutki, co praca pszczół budujących regularne plastry,
mrówek wznoszących ostrokrężne kopce albo
związków chemicznych układających się w regularne
kryształy.
Nie ma
więc w społeczeństwie przypadku, ale nieugięte prawo,
które jakby na ironię z ludzkiej pychy, tak wyraźnie objawia
się w życiu najkapryśniejszego narodu, Francuzów!
Rządzili nimi Merowingowie i Karlowingowie, Burboni i Bonapartowie,
były trzy republiki i parę anarchii, była inkwizycja i ateizm,
rządcy i ministrowie zmieniali się jak krój sukien albo
obłoki na niebie... Lecz pomimo tylu zmian, tak na pozór
głębokich, Paryż coraz dokładniej przybierał
formę półmiska rozdartego przez Sekwanę; coraz
wyraźniej rysowała się na nim oś krystalizacji,
biegnąca z placu Bastylii do Łuku Gwiazdy, coraz jaśniej odgraniczały
się dzielnice: uczona i przemysłowa, rodowa i handlowa, wojskowa i
dorobkiewiczowska.
Ten sam
fatalizm spostrzegł Wokulski w historii kilkunastu głośniejszych
rodzin paryskich. Dziad, jako skromny rzemieślnik, pracował przy
ulicy Temple po szesnaście godzin na dobę; jego syn skąpawszy
się w cyrkule łacińskim założył większy
warsztat przy ulicy Św. Antoniego. Wnuk, jeszcze lepiej zanurzywszy
się w naukowej dzielnicy, przeniósł się jako wielki
handlarz na bulwar Poissonniere, zaś prawnuk, już jako milioner,
zamieszkał w sąsiedztwie Pól Elizejskich po to,
ażeby..jego córki mogły chorować na nerwy przy bulwarze
St. Germain. I tym sposobem ród spracowany i zbogacony około
Bastylii, zużyty około Tuileries, dogorywał w pobliżu
Nôtre-Dame. Topografia miasta odpowiadała historii
mieszkańców.
Wokulski
rozmyślając o tej dziwnej prawidłowości w faktach,
uznawanych za nieprawidłowe, przeczuwał, że jeżeli co
mogłoby go uleczyć z apatii, to chyba tego rodzaju badania.
"Jestem
dziki człowiek - mówił sobie - więc wpadłem w
obłęd, ale wydobędzie mnie z niego cywilizacja."
Każdy
zresztą dzień w Paryżu przynosił mu nowe idee albo
rozjaśniał tajemnice jego własnej duszy.
Raz, gdy
siedział przed kawiarnią pijąc mazagran, zbliżył
się do werendy jakiś uliczny tenor i przy akompaniamencie arfy
zaśpiewał:
Au
printemps, la feuille repousse
Et la flteur embellit les prés,
Mignonette, en foulant la mousse,
Suivons les papillons diaprés.
Vois les se poser sur les roses;
Comme eux aussi je veux poser
Ma lévre sur tes lévres closes,
Et te ravir un doux baiser!
I
natychmiast kilku gości powtórzyło ostatnią strofę:
Vois
les se poser sur les roses;
Comme eux aussi je veux poser
Ma lévre sur tes lévres closes,
Et te ravir un doux baiser!
"Głupcy!
- mruknął Wokulski. - Nie mają co powtarzać, tylko takie
błazeństwa."
Wstał
zachmurzony i z bólem w sercu przesuwał się pomiędzy
potokiem ludzi tak ruchliwych, krzykliwych, rozmawiających i
śpiewających jak dzieci wypuszczone ze szkoły.
"Głupcy!
głupcy!..." - powtarzał.
Nagle
przyszło mu na myśl: czy to on raczej nie jest głupi?...
"Gdyby
ci wszyscy ludzie - mówił sobie - byli podobni do mnie, Paryż
wyglądałby jak szpital smutnych wariatów. Każdy
trułby się jakimś widziadłem, ulice zamieniłyby
się w kałuże, a domy w ruinę. Tymczasem oni biorą
życie, jakim jest, uganiają się za praktycznymi celami, są
szczęśliwi i tworzą arcydzieła.
A ja za
czym goniłem? Naprzód - za perpetuum mobile i kierowaniem
balonami, potem za zdobyciem stanowiska, do którego nie dopuszczali mnie
moi właśni sprzymierzeńcy, nareszcie za kobietą, do
której prawie nie wolno mi się zbliżyć. A zawsze albo
poświęcałem się, albo ulegałem ideom wytworzonym przez
klasy, które chciały mnie zrobić swoim sługą i
niewolnikiem."
I
wyobrażał sobie, jak by to było, gdyby zamiast w Warszawie
przyszedł na świat w Paryżu. Przede wszystkim dzięki
mnóstwu instytucyj mógłby więcej nauczyć się
w dzieciństwie. Później, nawet dostawszy się do kupca,
doznałby mniej przykrości, a więcej pomocy w studiach. Dalej,
nie pracowałby nad perpetuum mobile przekonawszy się, że
w tutejszych muzeach istnieje wiele podobnych machin, które nigdy nie
funkcjonowały. Gdyby zaś wziął się do kierowania
balonami, znalazłby gotowe modele, całe grupy podobnych jak on
marzycieli, a nawet pomoc w razie praktyczności pomysłów.
A gdyby
nareszcie, posiadając majątek, zakochał się w
arystokratycznej pannie, nie napotkałby tylu przeszkód w
zbliżeniu się do niej. Mógłby ją poznać i albo
wytrzeźwiałby, albo zdobyłby jej wzajemność. W
żadnym zaś wypadku nie traktowano by go jak Murzyna w Ameryce.
Zresztą, czy w tym Paryżu można zakochać się tak jak
on do szaleństwa?
Tu
zakochani nie rozpaczają, ale tańczą, śpiewają i w
ogóle najweselej pędzą życie. Gdy nie mogą
zdobyć się na małżeństwo urzędowe, tworzą
wolne stadło; gdy nie mogą przy sobie chować dzieci, oddają
je na mamki. Tu miłość nigdy chyba nie doprowadziła do
obłędu rozsądnego człowieka.
"Dwa
ostatnie lata mojej egzystencji - mówił Wokulski - schodzą na
uganianiu się za kobietą, której może bym się nawet
wyrzekł poznawszy ją dokładniej. Cała moja energia, nauka,
zdolności i taki ogromny majątek toną w jednym afekcie dlatego
tylko, że ja jestem kupcem, a ona jakąś tam arystokratką...
Czyliż
ten ogół w mojej osobie nie krzywdzi samego siebie..."
Tu Wokulski
dosięgnął najwyższego punktu samokrytyki: poznał
niedorzeczność swego położenia i postanowił
wydobyć się.
"Co
robić, co robić?... - myślał. - Jużci to, co
robią inni."
A
cóż oni robią?... Przede wszystkim - nadzwyczajnie
pracują, po szesnaście godzin na dobę, bez względu na
niedzielę i święta. Dzięki czemu spełnia się tu
prawo doboru, wedle którego tylko najsilniejsi mają prawo do
życia. Chorowity zginie tu przed upływem roku, nieudolny w ciągu
kilku lat, a zostają tylko najsilniejsi i najzdolniejsi. Ci zaś
dzięki pracy całych pokoleń takich jak oni bojowników
znajdują tu zaspokojenie wszelkich potrzeb.
Olbrzymie
ścieki chronią ich od chorób, szerokie ulice
ułatwiają im dopływ powietrza; Hale Centralne dostarczają
żywności, tysiące fabryk - odzieży i sprzętów.
Gdy paryżanin chce zobaczyć naturę, jedzie za miasto albo do
"lasku", gdy chce nacieszyć się sztuką, idzie do
galerii Louvre'u, a gdy pragnie zdobyć wiedzę, ma muzea i gabinety.
Praca nad
szczęściem we wszystkich kierunkach - oto treść życia
paryskiego. Tu przeciw zmęczeniu zaprowadzono tysiące powozów,
przeciw nudzie setki teatrów i widowisk, przeciw
nieświadomości setki muzeów, bibliotek i odczytów. Tu
troszczą się nie tylko o człowieka, ale nawet o konia dając
mu gładkie gościńce; tu dbają nawet o drzewa, przenoszą
je w specjalnych wozach na nowe miejsce pobytu, chronią żelaznymi
koszami od szkodników, ułatwiają dopływ wilgoci,
pielęgnują w razie choroby.
Dzięki
troskliwości o wszystko przedmioty znajdujące się w Paryżu
przynoszą wielorakie korzyści. Dom, sprzęt, naczynie jest nie
tylko użyteczne, ale i piękne, nie tylko dogadza muskułom, ale i
zmysłom. I na odwrót - dzieła sztuki są nie tylko
piękne, ale i użyteczne. Przy łukach triumfalnych i wieżach
kościołów znajdują się schody ułatwiające
wejście na szczyt i spoglądanie na miasto z wysokości.
Posągi i obrazy są dostępne nie tylko dla amatorów, ale
dla artystów i rzemieślników, którzy w galeriach
mogą zdejmować kopie.
Francuz,
gdy coś wytwarza, dba naprzód o to, ażeby dzieło jego
odpowiadało swemu celowi, a potem - ażeby było piękne. I
jeszcze niekończąc na tym troszczy się o jego
trwałość i czystość. Prawdę tę
stwierdzał Wokulski na każdym kroku i na każdej rzeczy, począwszy
od wózków wywożących śmiecie do otoczonej
barierą Wenus milońskiej. Odgadł również skutki
podobnego gospodarstwa, że nie marnuje się tu praca: każde
pokolenie oddaje swoim następcom najświetniejsze dzieła
poprzedników dopełniając je własnym dorobkiem.
Tym
sposobem Paryż jest arką, w której mieszczą się
zdobycze kilkunastu, jeżeli nie kilkudziesięciu wieków
cywilizacji... Wszystko tu jest, zacząwszy od potwornych
posągów asyryjskich i mumii egipskich, skończywszy na
ostatnich rezultatach mechaniki i elektrotechniki, od dzbanków, w
których przed czterdziestoma wiekami Egipcjanki nosiły wodę,
do olbrzymich kół hydraulicznych z Saint-Maur.
"Ci,
którzy stworzyli te cuda - myślał Wokulski - albo je
gromadzili w jedno miejsce, ci nie byli jak ja szalonymi
próżniakami..."
Tak sobie
mówiąc czuł, że wstyd go ogarnia.
I znowu
załatwiwszy w ciągu paru godzin interesa Suzina
włóczył się po Paryżu. Błądził po
nieznanych ulicach, tonął wśród krociowego tłumu,
zanurzał się w pozorny chaos rzeczy i wypadków i na dnie jego
znajdował porządek i prawo. To znowu, dla odmiany, pił koniak,
grał w karty i w ruletę albo oddawał się rozpuście.
Zdawało
mu się, że w tym wulkanicznym ognisku cywilizacji spotka go coś
nadzwyczajnego, że tu zacznie się nowa epoka jego życia. Zarazem
czuł, że rozpierzchnięte dotychczas wiadomości i
poglądy zbiegają się w pewną całość, w
jakiś system filozoficzny, który tłumaczył mu wiele
tajemnic świata i jego własnego bytu.
"Czym
ja jestem?" - pytał się nieraz i stopniowo formułował
sobie odpowiedź:
"Jestem
człowiek zmarnowany. Miałem ogromne zdolności i energię,
lecz - nie zrobiłem nic dla cywilizacji. Ci znakomici ludzie, jakich tu
spotykam, nie mają nawet połowy moich sił i mimo to
zostawiają po sobie machiny, gmachy, utwory sztuki, nowe poglądy.
Lecz ja co zostawię?... Chyba mój sklep, który dziś
upadłby, gdyby go nie pilnował Rzecki... A przecież nie
próżnowałem: szarpałem się za trzech ludzi i gdyby
mi nie pomógł przypadek, nie miałbym nawet tego majątku,
jaki posiadam!.. "
Później
przyszło mu na myśl: na co to, on strwonił siły i
życie?...
Na
walkę z otoczeniem, do którego nie przystawał. Gdy miał
ochotę uczyć się, nie mógł, ponieważ w jego
kraju potrzebowano nie uczonych, ale - chłopców i subiektów
sklepowych. Gdy chciał służyć społeczeństwu,
choćby ofiarą własnego życia, podsunięto mu
fantastyczne marzenia zamiast programu, a potem - zapomniano o nim. Gdy
szukał pracy, nie dano mu jej, lecz wskazano szeroki gościniec do
ożenienia się ze starszą kobietą dla pieniędzy. Gdy
nareszcie zakochał się i chciał zostać legalnym ojcem
rodziny, kapłanem domowego ogniska, którego
świętość wszyscy dokoła zachwalali, postawiono go w
położeniu bez wyjścia. Tak, że nie wie nawet, czy kobieta,
za którą szalał, jest zwykłą kokietką o
przewróconej głowie, czy może taką jak on
zbłąkaną istotą, która nie znalazła
właściwej dla siebie drogi. Sądząc jej czyny, jest to panna
na wydaniu, która szuka najlepszej partii; patrząc w jej oczy, jest
to anielska dusza, której konwenanse ludzkie spętały
skrzydła.
"Gdyby
mi wystarczyło kilkadziesiąt tysięcy rubli rocznie i komplet do
wista, byłbym w Warszawie najszczęśliwszym człowiekiem -
mówił do siebie. - Ale ponieważ oprócz
żołądka mam duszę, która łaknie wiedzy i
miłości, więc musiałbym tam zginąć. W tej strefie
nie dojrzewają ani pewnego gatunku rośliny, ani pewnego gatunku
ludzie...
Strefa!...
Raz będąc w obserwatorium rzucił okiem na klimatyczną
mapę Europy i zapamiętał, że średnia temperatura
Paryża jest o pięć stopni wyższą aniżeli
Warszawy. Znaczy, że ów Paryż ma rocznie więcej o dwa
tysiące stopni ciepła aniżeli Warszawa. A że ciepło
jest siłą, i to potężną, jeżeli nie jedyną
siłą twórczą, więc... zagadka rozwiązana...
"Na północy jest
chłodniej - myślał - świat roślinny i zwierzęcy
jest mniej obfity, a więc o żywność dla człowieka
trudniej. Nie dość na tym: ten sam człowiek musi jeszcze
wkładać mnóstwo pracy w budowę ciepłych
mieszkań i przygotowanie ciepłej odzieży. Francuz w
porównaniu z mieszkańcem północy ma więcej wolnych
sił i czasu, a nie potrzebując zużywać ich na zaspokojenie
potrzeb materialnych obraca je na twórczość duchową.
Jeżeli do ciężkich warunków klimatycznych dodać
jeszcze arystokrację, która opanowała wszystkie
oszczędności narodu i utopiła je w bezmyślnej
rozpuście, to zaraz wyjaśni się, dlaczego ludzie niezwykle zdolni
nie tylko nie mogą rozwijać się tam, ale wprost muszą
ginąć." "No, już ja nie zginę!..." -
mruknął głęboko zniechęcony.
I w tej chwili, po raz pierwszy, jasno
zarysował mu się projekt niewracania do kraju.
"Sprzedam sklep - myślał -
wycofam moje kapitały i osiądę w Paryżu. Nie będę
zawadzał tym, którzy mnie nie chcą... Będę tu
zwiedzał muzea, może wezmę się do jakiej specjalnej nauki i
życie upłynie mi, jeżeli nie w szczęściu, to
przynajmniej bez boleści..."
Powrócić go do kraju i
zatrzymać w nim mógł już tylko jeden wypadek, jedna
osoba... Ale ten wypadek nie nadchodził, a natomiast zdarzały
się inne, coraz bardziej odsuwające go od Warszawy i coraz mocniej
przykuwające do Paryża.
|