ROZDZIAŁ CZWARTY:
WIDZIADŁO
Pewnego dnia, jak zwykle, załatwiał
się z interesantami w salonie przyjęć. Już odprawił
jegomościa, który ofiarował się staczać za niego
pojedynki, drugiego, który jako brzuchomówca chciał
odegrać rolę w dyplomacji, i trzeciego, który obiecywał
mu wskazać skarby zakopane przez sztab Napoleona I nad Berezyną,
kiedy lokaj w błękitnym fraku zameldował:
- Profesor Geist.
- Geist?... - powtórzył Wokulski
i doznał szczególnego uczucia. Przyszło mu na myśl,
że żelazo za zbliżeniem się magnesu musi doznawać
podobnych wrażeń.
- Prosić...
Po chwili wszedł człowiek bardzo
mały i szczupły, z twarzą żółtą jak wosk.
Na głowie nie miał ani jednego siwego włosa.
"Ile on może mieć
lat?..." - pomyślał Wokulski.
Gość tymczasem bystro mu się
przypatrywał, i tak siedzieli minutę, może dwie, taksując
się nawzajem. Wokulski chciał ocenić wiek przybysza, Geist
zdawał się badać go.
- Co pan rozkaże? - odezwał
się wreszcie Wokulski.
Gość poruszył się na
krześle.
- Co ja tam mogę rozkazać! -
odparł wzruszając ramionami. -Przyszedłem żebrać, nie
rozkazywać...
- Czym mogę służyć? -
spytał Wokulski, twarz bowiem gościa wydała mu się dziwnie
sympatyczną.
Geist przeciągnął
ręką po głowie.
- Przyszedłem tu z czym innym -
rzekł - a mówić będę o czym innym. Chciałem
panu sprzedać nowy materiał wybuchowy...
- Ja go nie kupię - przerwał
Wokulski.
- Nie?... - spytał Geist. - A jednak - dodał
- mówiono mi, że panowie staracie się o coś podobnego dla
marynarki. Zresztą mniejsza... Dla pana mam coś innego...
- Dla mnie? - spytał Wokulski, zdziwiony
nie tyle słowami; ile spojrzeniem Geista.
- Onegdaj puszczałeś się pan
balonem captif - mówił gość.
- Tak.
- Jesteś pan człowiek majętny
i znasz się na naukach przyrodniczych.
- Tak - odparł Wokulski.
- I była chwila, że
chciałeś pan wyskoczyć z galerii?... - pytał Geist.
Wokulski cofnął się z
krzesłem.
- Niech pana to nie dziwi - mówił
gość. - Widziałem w życiu około tysiąca
przyrodników, a w moim laboratorium miałem czterech
samobójców, więc znam się na tych klasach ludzi... Za
często spoglądałeś pan na barometr, ażebym nie
miał odkryć przyrodnika, no, a człowieka myślącego o
samobójstwie poznają nawet pensjonarki.
- Czym mogę służyć? -
spytał jeszcze raz Wokulski ocierając pot z twarzy.
- Powiem
niedużo - rzekł Geist. - Pan wie, co to jest chemia organiczna?...
- Jest to
chemia związków węgla...
- A co pan
sądzisz o chemii związków wodoru?...
- Że
jej nie ma.
- Owszem,
jest - odparł Geist. - Tylko zamiast eterów, tłuszczów,
ciał aromatycznych daje nowe aliaże... Nowe aliaże, panie
Siuzę, z bardzo ciekawymi własnościami...
-
Cóż mnie to obchodzi - rzekł głucho Wokulski - jestem
kupcem.
- Nie
jesteś pan kupcem, tylko desperatem - odparł Geist. - Kupcy nie
myślą o skakaniu z balonu... Ledwiem to zobaczył, zaraz
pomyślałem: "To mój człowiek!..." Ale
znikłeś mi pan z oczu po wyjściu z ganku... Dziś traf
zbliżył nas powtórnie... Panie Siuzę, my musimy
pogadać o związkach wodoru, jeżeli jesteś pan bogaty...
- Przede
wszystkim nie jestem Siuzę...
- To mi wszystko
jedno, gdyż potrzebuję tylko majętnego desperata - rzekł
Geist.
Wokulski
patrzył na Geista nieledwie z trwogą; w głowie zapalały mu
się pytania: kuglarz czy tajny agent - wariat, a może naprawdę,
jaki duch?... Kto wie, czy szatan jest legendą i czy w pewnych chwilach
nie ukazuje się ludziom?... Faktem jest jednak, że ten starzec, o
niezdecydowanym wieku, wytropił najtajemniejszą myśl
Wokulskiego, który w tych czasach marzył o samobójstwie, ale
jeszcze tak nieśmiało, że sam przed sobą nie miał
odwagi sformułować tego projektu.
Gość
nie spuszczał z niego oka i uśmiechał się z
łagodną ironią; gdy zaś Wokulski otworzył usta,
ażeby zapytać go o coś, przerwał mu:
- Nie fatyguj
się pan... Z tyloma już ludźmi rozmawiałem o ich
charakterze i o moich wynalazkach, że z góry odpowiem na to, o czym
chcesz się poinformować. Jestem profesor Geist, stary wariat, jak
mówią we wszystkich kawiarniach pod uniwersytetem i
szkołą politechniczną. Kiedyś nazywano mnie wielkim
chemikiem, dopóki... nie wyszedłem poza granicę dziś
obowiązujących poglądów chemicznych. Pisałem
rozprawy, robiłem wynalazki pod imieniem własnym lub moich
wspólników, którzy nawet sumiennie dzielili się ze
mną zyskami. Ale od czasu gdym odkrył zjawiska nie mieszczące
się w rocznikach Akademii, ogłoszono mnie nie tylko za wariata, ale
za heretyka i zdrajcę...
- Tu, w
Paryżu? - szepnął Wokulski.
- Oho! -
roześmiał się Geist - tu, w Paryżu. W jakimś Altdorfie
Iub Neustadzie kacerzem i zdrajcą jest ten, kto nie wierzy w
pastorów, Bismarcka, w dziesięcioro przykazań i
konstytucję pruską. Tu wolno kpić z Bismarcka i konstytucji, ale
za to pod grozą odszczepieństwa trzeba wierzyć w tabliczkę
mnożenia, teorię ruchu falistego, w stałość
ciężarów gatunkowych itd. Pokaż mi pan jedno miasto, w
którym nie ściskano by sobie mózgów jakimiś
dogmatami, a - zrobię je stolicą świata i kolebką
przyszłej ludzkości...
Wokulski
ochłonął; był pewny, że ma do czynienia z maniakiem.
Geist
patrzył na niego i wciąż uśmiechał się.
-
Kończę, panie Siuzę - mówił dalej. - Porobiłem
wielkie odkrycia w chemii, stworzyłem nową naukę,
wynalazłem nieznane materiały przemysłowe, o których
ledwie śmiano marzyć przede mną. Ale... brakuje mi jeszcze kilku
niezmiernie ważnych faktów, a już nie mam pieniędzy.
Cztery fortuny utopiłem w moich badaniach, zużyłem kilkunastu
ludzi; dziś zaś potrzebuję nowej fortuny i nowych ludzi...
-
Skądże do mnie nabrał pan takiego zaufania? - pytał
Wokulski już spokojny.
- To
proste - odparł Geist.
- O
zabiciu się myśli wariat, łajdak albo człowiek dużej
wartości, któremu za ciasno na świecie.
- A skąd
pan wiesz, że ja nie jestem łotrem?
- A skąd
pan wiesz, że koń nie jest krową? - odpowiedział Geist. - W
czasie moich przymusowych wakacji, które niestety, ciągną
się po kilka lat, zajmuję się zoologią i specjalnie badam
gatunek człowieka. W tej jednej formie, o dwu rękach, odkryłem kilkadziesiąt
typów zwierzęcych począwszy od ostrygi i glisty,
skończywszy na sowie i tygrysie. Więcej ci powiem: odkryłem
mieszańce tych typów: skrzydlate tygrysy, węże z psimi
głowami, sokoły w żółwich skorupach, co zresztą
już przeczuła fantazja genialnych poetów. I dopiero
wśród całej tej menażerii bydląt albo potworów
gdzieniegdzie odnajduję prawdziwego człowieka, istotę z rozumem,
sercem i energią. Pan, panie S i u z ę, masz niezawodnie cechy
ludzkie i dlatego tak otwarcie mówię z panem; jesteś jednym na
dziesięć, może na sto tysięcy...
Wokulski
zmarszczył się, Geist wybuchnął:
- Co? może
sądzisz pan, że pochlebiam ci dla wytumanienia kilku
franków?... Jutro będę jeszcze raz u pana i przekonam
cię, jak w tej chwili jesteś niesprawiedliwy i głupi...
Zerwał
się z krzesła, ale Wokulski zatrzymał go.
- Nie gniewaj
się, profesorze - rzekł - nie chciałem pana obrazić. Ale
mam tu prawie co dzień wizyty różnego gatunku
filutów...
- Jutro
przekonam pana, żem nie filut ani wariat - odpowiedział Geist. -
Pokażę ci coś, co widziało zaledwie sześciu albo
siedmiu ludzi, którzy... już nie żyją... O, gdyby oni
żyli!... - westchnął.
- Dlaczego
dopiero jutro?
- Dlatego,
że mieszkam daleko stąd, a nie mam na fiakra.
Wokulski
uścisnął go za rękę.
- Nie obrazisz
się, profesorze? - spytał - jeżeli...
- Jeżeli
dasz mi na fiakra?... Nie. Wszakże z góry powiedziałem ci,
że jestem żebrakiem, i kto wie, czy nie najnędzniejszym w
Paryżu?...
Wokulski
podał mu sto franków.
- Daj
spokój - uśmiechnął się Geist - wystarczy
dziesięć... Kto wie, czy jutro nie dasz mi stu tysięcy...
Duży masz majątek?
- Około
miliona franków.
- Milion! -
powtórzył Geist chwytając się za głowę. - Za
dwie godziny wrócę tu. Bodajbym stał ci się tak
potrzebny, jak ty mnie jesteś...
- W takim razie
może pozwolisz, profesorze, do mego numeru, na trzecie piętro. Tu
lokal urzędowy...
- Wolę,
wolę na trzecie piętro... Za dwie godziny będę -
odparł Geist i szybko wybiegł z pokoju. Po chwili ukazał
się Jumart.
- Wynudził
pana stary - rzekł do Wokulskiego - co?.
-
Cóż to za człowiek? - spytał niedbale Wokulski. Jumart
wyciągnął naprzód dolną wargę.
- Wariat
to on jest - odparł - ale jeszcze za moich studenckich czasów
był wielkim chemikiem. No i porobił jakieś wynalazki, ma nawet
podobno kilka dziwnych okazów, ale...
Stuknął
się palcem w czoło.
- Dlaczego
nazywacie go wariatem?
- Nie
można inaczej nazywać człowieka - odpowiedział Jumart -
który sądzi, że uda mu się zmniejszyć
ciężar gatunkowy ciał czy tylko metalów, bo już nie
pamiętam...
Wokulski
pożegnał go i poszedł do swego numeru.
"Cóż
to za dziwne miasto - myślał - gdzie znajdują się
poszukiwacze skarbów, najemni obrońcy honoru, dystyngowane damy,
które handlują tajemnicami, kelnerzy rozprawiający o chemii i
chemicy, którzy chcą zmniejszać ciężar gatunkowy
ciał!..."
Przed
piątą w numerze zjawił się Geist; był jakiś
rozdrażniony i zamknął za sobą drzwi na klucz.
- Panie
Siuzę - rzekł - wiele mi na tym zależy, ażebyśmy
się porozumieli.:. Powiedz mi, czy masz jakie obowiązki:
żonę, dzieci? - Chociaż - nie zdaje mi się...
- Nie mam
nikogo.
- I majątek
masz? Milion...
- Prawie.
- A powiedz mi -
mówił Geist - dlaczego ty myślisz o samobójstwie?...
Wokulski
wstrząsnął się.
- To było
chwilowe - rzekł. - Doznałem zawrotu w balonie...
Geist
kręcił głową.
- Majątek
masz - mruczał - o sławę, przynajmniej dotychczas, nie dobijasz
się... Tu musi być kobieta!... - zawołał.
- Może -
odparł Wokulski, bardzo zmieszany.
- Jest kobieta!
- rzekł Geist. - To źle. O niej nigdy nie można wiedzieć:
co zrobi i dokąd zaprowadzi... W każdym razie słuchaj -
dodał patrząc mu w oczy. - Gdyby ci kiedy jeszcze raz przyszła
ochota próbować... Rozumiesz?... Nie zabijaj się, ale
przyjdź do mnie...
- Może
zaraz przyjdę... - rzekł Wokulski spuszczając oczy.
- Nie zaraz! -
odparł żywo Geist. - Kobiety nigdy nie gubią ludzi od razu. Czy
już skończyłeś z tamtą osobą rachunki?..
- Zdaje mi
się...
- Aha! dopiero
zdaje ci się. To źle. Na wszelki wypadek zapamiętaj radę. W moim laboratorium
bardzo łatwo można zginąć, i jeszcze jak!...
- Coś
pan przyniósł, profesorze? - zapytał go Wokulski.
-
Źle! źle!... - mruczał Geist. - Muszę szukać kupca na
mój materiał wybuchowy. A myślałem, że
połączymy się...
- Pierwej
pokaż pan, coś przyniósł - przerwał Wokulski.
- Masz
rację... - odparł Geist i wydobył z kieszeni średniej
wielkości pudełko. - Zobacz - rzekł - za co to ludzi
nazywają szaleńcami!...
Pudełko
było z blachy, zamknięte w szczególny sposób; Geist po
kolei dotykał sztyftów osadzonych w różnych punktach,
od czasu do czasu rzucając na Wokulskiego spojrzenia gorączkowe i
podejrzliwe. Raz nawet zawahał się i zrobił taki ruch, jakby
chciał schować pudełko; ale opamiętał się,
dotknął jeszcze paru szyftów i - wieko odskoczyło.
W tej
chwili opanował go nowy atak podejrzliwości. Starzec padł na
kanapę, ukrył pudełko za siebie i trwożnie spoglądał
to na pokój, to na Wokulskiego.
-
Głupstwa robię!... - mruczał. - Co za nonsens narażać
wszystko dla pierwszego lepszego z ulicy...
- Nie ufasz mi
pan?... - spytał niemniej wzruszony Wokulski.
- Nikomu nie
ufam - mówił zgryźliwie starzec. - Bo jaką mi dać
kto może rękojmię?... Przysięgę czy słowo
honoru?... Za stary jestem, aby wierzyć w przysięgi... Tylko
wspólny interes jako tako zabezpiecza od najpodlejszej zdrady, a i to
nie zawsze...
Wokulski
wzruszył ramionami i usiadł na krześle.
- Nie zmuszam
pana - rzekł - do dzielenia się ze mną twoimi kłopotami.
Mam dosyć własnych. Geist nie spuszczał z niego oka, lecz
stopniowo uspakajał się. W końcu odezwał się:
- Przysuń
się tu do stołu... Spojrzyj, co to jest?
Pokazał mu
metalową kulkę ciemnej barwy.
- Zdaje mi
się, że to jest metal drukarski.
- Weź w
rękę... Wokulski wziął kulkę i aż zdziwił
się, tak była ciężka.
- To jest
platyna - rzekł.
- Platyna?
powtórzył Geist z drwiącym uśmiechem. - Oto masz
platynę...
I podał mu
tej samej wielkości kulkę platynową. Wokulski
przekładał obie z rąk do rąk; zdziwienie jego wzrosło.
- To jest
chyba ze dwa razy cięższe od platyny?... - szepnął.
- A tak...
tak!... - śmiał się Geist. - Nawet jeden z moich
przyjaciół akademików nazwał to "komprymowaną
platyną"... Dobry wyraz, co? na oznaczenie metalu, którego
ciężar gatunkowy wynosi 30,7,... Oni tak zawsze. Ile razy uda im
się wynaleźć nazwę dla nowej rzeczy, zaraz
mówią, że ją wytłumaczyli na zasadzie już
poznanych praw natury. Przepyszne osły... najmędrsze ze wszystkich,
jakimi roi się tak zwana ludzkość... A to znasz? - dodał.
- No, to
jest sztabka szklana - odparł Wokulski.
- Cha!
cha!... - śmiał się Geist. - Weź do ręki, przypatrz
się... Prawda, że ciekawe szkło?... Cięższe od
żelaza, z odłamem ziarnistym, wyborny przewodnik ciepła i
elektryczności, pozwala się strugać... Prawda, jak to szkło
dobrze udaje metal?... Może chcesz je rozgrzać albo kuć
młotem?..
Wokulski
przetarł oczy. Nie ulega kwestii, że takiego szkła nie widziano
na świecie.
- A to?...
- spytał Geist pokazując mu inny kawałek metalu.
- To chyba
stal...
- Nie sód
i nie potas?... - pytał Geist.
- Nie..
-
Weźże do rąk tę stal...
Tu już
podziw Wokulskiego przeszedł w pewien rodzaj zaniepokojenia: owa rzekoma
stal była lekką jak płatek bibułki.
- Chyba
jest pusta w środku?...
-
Więc przetnij tę sztabkę, a jeżeli nie masz czym,
przyjedź do mnie. Zobaczysz tam nierównie więcej podobnych
osobliwości i będziesz mógł robić z nimi
próby, jakie ci się podoba. Wokulski oglądał po kolei
ów metal cięższy od platyny, drugi metal przeźroczysty,
trzeci lżejszy od puchu... Dopóki trzymał je w rękach,
wydawały mu się rzeczami najnaturalniejszymi pod słońcem:
cóż jest bowiem naturalniejszego aniżeli przedmiot,
który oddziaływa na zmysły? Lecz gdy oddał próbki
Geistowi, ogarniało go zdziwienie i niedowierzanie, zdziwienie i obawa.
Więc znowu oglądał je, kręcił głową,
wierzył i wątpił na przemian.
- No i
cóż? - zapytał Geist.
- Czy
pokazywał pan to chemikom?
-
Pokazywałem.
- I
cóż oni?...
-
Obejrzeli, pokiwali głowami i powiedzieli, że to blaga i kuglarstwo,
którym poważna nauka zajmować się nie może.
- Jak to,
więc nawet nie robili prób? - spytał Wokulski.
- Nie.
Niektórzy z nich wprost mówili, że mając do wyboru
między pogwałceniem "praw natury" a złudzeniami
własnych zmysłów, wolą nie dowierzać zmysłom. I
jeszcze dodawali, że robienie poważnych doświadczeń z
podobnymi kuglarstwami może obłąkać zdrowy rozsądek i
stanowczo wyrzekli się doświadczeń.
- I nie
ogłaszasz pan o tym?
- Ani
myślę. Owszem, ta bezwładność mózgów
daje mi najlepszą gwarancję bezpieczeństwa tajemnicy moich
wynalazków. W przeciwnym razie pochwycono by je, prędzej lub
później odkryto by metodę postępowania i znaleziono by
to, czego bym im dać nie chciał...
-
Mianowicie?... - przerwał mu Wokulski.
-
Znaleziono by metal lżejszy od powietrza - spokojnie odparł Geist.
Wokulski
rzucił się na krześle; przez chwilę obaj milczeli.
-
Dlaczegóż ukrywasz pan przed ludźmi ów transcendentalny
metal? - odezwał się wreszcie Wokulski.
- Dla wielu
powodów -odparł Geist. - Naprzód chcę, ażeby ten
produkt wyszedł tylko z mojego laboratorium, choćbym nawet nie ja sam
go otrzymał. A po wtóre, podobny materiał, który zmieni
postać świata, nie może stać się
własnością tak zwanej dzisiejszej ludzkości. Już za
wiele nieszczęść mnoży się na ziemi przez nieopatrzne
wynalazki.
- Nie
rozumiem pana.
-
Więc posłuchaj - mówił Geist. - Tak zwana
ludzkość, mniej więcej na dziesięć tysięcy
wołów, baranów, tygrysów i gadów,
mających człowiecze formy, posiada ledwie jednego prawdziwego
człowieka. Tak było zawsze, nawet w epoce krzemiennej. Na taką
tedy ludzkość w biegu wieków spadały rozmaite wynalazki.
Brąz, żelazo, proch, igła magnesowa, druk, machiny parowe i telegrafy
elektryczne dostawały się bez żadnego wyboru w ręce
geniuszów i idiotów, ludzi szlachetnych i zbrodniarzy... A jaki
tego rezultat?... Oto ten, że głupota i występek dostając
coraz potężniejsze narzędzia mnożyły się i
umacniały, zamiast stopniowo ginąć. Ja - ciągnął
dalej Geist - nie chcę powtarzać tego błędu i jeżeli
znajdę ostatecznie metal lżejszy od powietrza, oddam go tylko
prawdziwym ludziom. Niech oni raz zaopatrzą się w broń na
swój wyłączny użytek; niechaj ich rasa mnoży się
i rośnie w potęgę, a zwierzęta i potwory w ludzkiej postaci
niechaj z wolna wyginą. Jeżeli Anglicy mieli prawo wypędzić
wilków ze swej wyspy, istotny człowiek ma prawo wypędzić
z ziemi przynajmniej tygrysy ucharakteryzowane na ludzi...
"On
ma jednakże tęgiego bzika" - pomyślał Wokulski.
Później dodał głośno:
-
Cóż więc panu przeszkadza do wykonania tych zamiarów?
- Brak
pieniędzy i pomocników. Do ostatecznego odkrycia potrzeba
wykonać około ośmiu tysięcy prób, co, lekko
licząc, jednemu człowiekowi zabrałoby dwadzieścia lat
pracy. Ale czterech ludzi zrobi to samo w ciągu pięciu do
sześciu lat...
Wokulski
wstał z krzesła i zamyślony, począł chodzić po
numerze; Geist nie spuszczał z niego oka.
-
Przypuśćmy - odezwał się Wokulski - że, ja
mógłbym panu dać pieniądze i jednego, a nawet... dwu
pomocników... Lecz gdzie dowód, że pańskie metale nie
są jakąś dziwną mistyfikacją, a pańskie nadzieje
złudzeniami?
-
Przyjdź do mnie, obejrzyj, co jest, sam zrób kilka
doświadczeń, a przekonasz się. Innego sposobu nie widzę -
odparł Geist.
- I kiedy
można by przyjść?...
- Kiedy
zechcesz. Daj mi tylko kilkadziesiąt franków, gdyż nie mam za
co kupić potrzebnych preparatów. A oto mój adres -
zakończył Geist podając zabrudzoną notatkę.
Wokulski
wręczył mu trzysta franków. Starzec zapakował swoje
okazy, zamknął pudełko i rzekł na odchodne:
- Napisz
do mnie list na dzień przed przybyciem. Prawie ciągle siedzę w
domu ocierając kurze z moich retort!...
Po
odejściu Geista Wokulski był jak odurzony. Spoglądał na
drzwi, za którymi zniknął chemik, to na stół,
gdzie przed chwilą okazywano mu nadnaturalne przedmioty, to znowu
dotykał swoich rąk i głowy lub chodził stukając
głośno obcasami po pokoju dla przekonania się, że nie
marzy, ale czuwa.
"A
przecież faktem jest - myślał - że człowiek ten
pokazał mi jakieś dwa materiały: jeden cięższy od
platyny, drugi znakomicie lżejszy od sodu. Nawet zapowiedział mi,
że szuka metalu lżejszego od powietrza!...
Gdyby w
rzeczach tych nie tkwiło jakieś niepojęte oszustwo - rzekł
głośno - już miałbym ideę, dla której warto
się skazać na całe lata niewoli. Nie tylko znalazłbym
pochłaniającą pracę i spełnienie najśmielszych
marzeń młodości, ale jeszcze widziałbym przed sobą
cel, wyższy nad wszystkie, do jakich kiedykolwiek rwał się duch
ludzki. Kwestia żeglugi powietrznej byłaby rozstrzygniętą,
człowiek dostałby skrzydeł."
I znowu
wzruszał ramionami, rozkładał ręce i mruczał:
"Nie,
to niepodobna!..."
Brzemię
nowych prawd czy nowych złudzeń tak go gniotło, że
uczuł konieczność podzielenia go z kimkolwiek, choćby tylko
w części. biegł więc na pierwsze piętro do paradnej
sali przyjęć i wezwał Jumarta.
Właśnie
gdy zastanawiał się, w jaki sposób rozpocząć z nim
tę dziwną rozmowę, Jumart sam mu ją ułatwił.
Ledwie bowiem ukazał się w sali, rzekł z dyskretnym
uśmiechem:
- Stary
Geist wyszedł od pana bardzo ożywiony. Przekonał pana czy
też został pobity?...
- No,
mówieniem nikt nikogo chyba nie przekona, tylko faktami - odparł
Wokulski.
- Więc
były i fakta?...
- Tymczasem
dopiero zapowiedź ich... Powiedz mi pan jednak - ciągnął
Wokulski - co byś sądził, gdyby Geist pokazał ci metal pod
każdym względem przypominający stal, lecz dwa lub trzy razy
lżejszy od wody?... Gdybyś podobny materiał oglądał na
własne oczy, dotykał go własnymi rękoma?...
Uśmiech
Jumarta przerodził się w jakiś ironiczny grymas.
-
Cóż bym miał powiedzieć, dobry Boże, nad to, że
profesor Palmieri jeszcze większe cuda pokazuje za pięć
franków od osoby...
- Co za
Palmieri? - spytał zdziwiony Wokulski.
- Profesor
magnetyzmu - odparł Jumart - znakomity człowiek...Mieszka w naszym
hotelu i trzy razy dziennie pokazuje magnetyczne sztuki w sali mogącej od
biedy pomieścić ze sześćdziesiąt osób... Jest
właśnie ósma, więc w tej chwili zaczyna się
przedstawienie wieczorne. Jeżeli pan chce, możemy tam
pójść; ja mam wstęp darmo...
Na twarz
Wokulskiego wystąpił tak silny rumieniec, że oblał mu
czoło, a nawet szyję.
-
Chodźmy - rzekł - do owego profesora Palmieri. - W duchu zaś
dodał:
"Więc
ten wielki myśliciel, Geist, jest kuglarzem, a ja głupcem,
który płaci trzysta franków za widowisko warte
pięć franków... Jakże on mnie złapał!..."
Weszli na
drugie piętro do salonu urządzonego równie bogato jak inne w
tym hotelu. Większą jego część już
zapełniali widzowie starzy i młodzi, kobiety i
mężczyźni, ubrani elegancko i bardzo zajęci profesorem
Palmierim, który właśnie kończył krótką
prelekcję o magnetyzmie. Był to mężczyzna średnich
lat, zawiędły, brunet, z rozczochraną brodą i wyrazistymi
oczyma. Otaczało go parę przystojnycb kobiet i kilku młodych
mężczyzn o twarzach mizernych i apatycznych.
-To
są media - szepnął Jumart. -Na nich Palmieri pokazuje swoje
sztuki.
Widowisko,
trwające około dwu godzin, polegało na tym, że Palmieri za
pomocą wzroku usypiał swoje media, w taki jednak sposób,
że mogły one chodzić, odpowiadać na pytania i
wykonywać rozmaite czynności. Prócz tego uśpieni przez
magnetyzera w miarę jego rozkazów objawiali bądź
niezwykłą siłę muskularną, bądź jeszcze
niezwyklejszą nieczułość lub nadwrażliwość
zmysłów.
Ponieważ
Wokulski pierwszy raz widział podobne zjawiska i bynajmniej nie
ukrywał niedowierzania, więc Palmieri zaprosił go do pierwszego
rzędu krzeseł. Tu po kilku próbach Wokulski przekonał
się, że zjawiska, na które patrzy, nie są kuglarstwem,
lecz polegają na jakichś nieznanych właściwościach
systemu nerwowego.
Ale
najwięcej zajęły, a nawet przeraziły go dwa
doświadczenia mające pewien związek z jego własnym
życiem. Polegały one na wmawianiu w medium rzeczy nie
istniejących.
Jednemu z
uśpionych podał Palmieri korek od karafki mówiąc, że
podał mu różę. W tej chwili medium zaczęło
wąchać korek okazując przy tym wielkie zadowolenie.
- Co pan
robisz? - zawołał Palmieri do medium - wszakże to asafetyda...
I medium
natychmiast z obrzydzeniem odrzuciło korek wycierając ręce i
narzekając, że cuchną. Innemu podał chustkę do nosa, a
gdy powiedział mu, że chustka waży sto funtów,
uśpiony począł uginać się, drżeć i
potnieć pod jej ciężarem.
Wokulski
widząc to sam spotniał.
"Już
rozumiem - pomyślał - tajemnicę Geista. On mnie
zamagnetyzował..."
Lecz
najboleśniejszego uczucia doznał wówczas, gdy Palmieri, uśpiwszy
jakiegoś wątłego młodzieńca, owinął
ręcznikiem łopatkę od węgli i wmówił w swoje
medium, że jest to młoda i piękna kobieta, którą
trzeba kochać. Zamagnetyzowany ściskał i całował
łopatkę, klękał przed nią i robił najczulsze
miny. Gdy ją włożono pod kanapę, popełznął
za nią na czworakach jak pies, odepchnąwszy pierwej czterech silnych
mężczyzn, którzy chcieli go zatrzymać. A gdy nareszcie
Palmieri schował ją mówiąc, że umarła.
młody człowiek wpadł w taką rozpacz, że tarzał
się po podłodze i bił głową o ścianę.
W tej
chwili Palmieri dmuchnął mu w oczy i młodzian obudził
się ze strumieniami łez na policzkach, wśród
oklasków i śmiechu obecnych.
Wokulski
uciekł z sali straszliwie rozdrażniony.
"A
więc wszystko jest kłamstwem!... Rzekome wynalazki Geista i jego
mądrość, moja szalona miłość i nawet ona... Ona
sama jest tylko złudzeniem oczarowanych zmysłów... Jedyną
rzeczywistością, która nie zawodzi i nie kłamie, jest
chyba - śmierć..."
Wybiegł
z hotelu na ulicę, wpadł do kawiarni i kazał podać koniak. Tym
razem wypił półtorej karafki, a pijąc myślał,
że ten Paryż, w którym znalazł najwięcej
mądrości, największe złudzenia i ostateczne rozczarowania,
stanie się chyba jego grobem.
"Na
co mam już czekać?... czego dowiem się?... Jeżeli Geist
jest ordynarnym oszustem i jeżeli można kochać się w
łopatce od węgli, jak ja w n i e j, to cóż mi jeszcze
pozostaje?... " Wrócił do hotelu rozmarzony koniakiem i
zasnął w ubraniu. A gdy obudził się o ósmej rano,
pierwszą jego myślą było:
"Nie ma
kwestii, że Geist za pomocą magnetyzmu oszukał mnie co do owych
metali. Lecz... kto magnetyzował mnie wówczas, kiedy oszalałem
dla tej kobiety?..."
Nagle
błysnął mu projekt, ażeby zasięgnąć
informacji u Palmieriego. Przebrał się więc i szybko
zeszedł na drugie piętro.
Mistrz tajemniczej
sztuki już czekał na gości; ale że gości jeszcze nie
było, więc Wokulskiego przyjął natychmiast, pobrawszy z
góry dwadzieścia franków opłaty za naradę.
- Czy -
zapytał Wokulski - w każdego może pan wmówić,
że łopatka od węgli jest kobietą i że chustka
waży sto funtów?...
- W
każdego, kto da się uśpić.
- Więc
proszę mnie uśpić i powtórzyć na mnie sztukę z
chustką Palmieri zaczął swoje praktyki; wpatrywał się
Wokulskiemu w oczy, dotykał mu czoła, pocierał ręce od
obojczyków do dłoni... Nareszcie odsunął się od
niego zniechęcony.
- Pan nie
jesteś medium -rzekł.
- A gdybym ja
miał w życiu wypadek taki, jak ów jegomość z
chustką? - spytał Wokulski.
- To jest
niemożliwe, pana niepodobna uśpić. Zresztą, gdybyś
był uśpiony i miał złudzenie, że chustka waży sto
funtów, to znowu obudziwszy się nie pamiętałbyś pan
o tym.
- A czy
nie sądzisz pan, że ktoś zręczniej może
magnetyzować...
Palmieri
obraził się.
- Nie ma
lepszego magnetyzera ode mnie! - zawołał. - Zresztą i ja pana
uśpię ale na to trzeba kilkumiesięcznej pracy... To będzie
kosztowało dwa tysiące franków... Nie myślę darmo
tracić mego fluidu...
Wokulski
opuścił magnetyzera wcale niezadowolony. Jeszcze nie
wątpił, że panna Izabela mogła oczarować go;
miała przecież dosyć czasu. Ale znowu Geist nie mógł
go uśpić w ciągu paru minut. Zresztą Palmieri twierdzi,
że uśpieni nie pamiętają swoich przywidzeń; on
zaś pamięta każdy szczegół wizyty starego chemika.
Jeżeli
więc Geist nie uśpił go, więc nie jest oszustem. Więc
jego metale istnieją i... odkrycie metalu lżejszego od powietrza jest
możliwe!...
"Oto miasto
- myślał - w którym więcej przeżyłem w
ciągu jednej godziny aniżeli w Warszawie przez całe
życie... Oto miasto!..."
Przez kilka dni
Wokulski był bardzo zajęty.
Przede wszystkim
wyjeżdżał Suzin zakupiwszy kilkanaście statków.
Najzupełniej legalny zysk z tej operacji był ogromny - tak ogromny
że cząstka przypadająca na Wokulskiego pokryła wszystkie
wydatki, jakie w ciągu ostatnich miesięcy poniósł w
Warszawie.
Na parę
godzin przed pożegnaniem się Suzin i Wokulski jedli śniadanie w
swoim paradnym numerze i naturalnie rozmawiali o zyskach.
- Masz bajeczne
szczęście - odezwał się Wokulski.
Suzin
pociągnął łyk szampana i oparłszy na brzuchu ręce
ozdobione pierścieniami rzekł:
- To nie
szczęście, Stanisławie Piotrowiczu, to miliony. Nożykiem
tniesz wiklinę, a toporem dęby. Kto ma kopiejki, robi interesa
kopiejkowe i kopiejki zyskuje; ale kto ma miliony, musi zyskiwać miliony.
Rubel, Stanisławie Piotrowiczu, jest jak zapracowana szkapa: kilka lat musisz
czekać, zanim urodzi ci nowego rubla; ale milion jest mnożny jak
świnia: co rok daje kilkoro. Za dwa albo za trzy lata, Stanisławie
Piotrowiczu, i ty zbierzesz okrągły milionik, a wtedy przekonasz
się, jak zanim gonią inne pieniądze. Chociaż z
tobą!...
Suzin
westchnął, zmarszczył brwi i znowu wypił szampana.
-
Cóż ze mną? - spytał Wokulski.
- A ot, co z
tobą - odparł Suzin. - Ty, zamiast w takim mieście robić
interesa dla siebie do swego handlu, ty nic... Ty sobie wałęsasz
się z głową na dół albo do góry, na nic
się nie patrząc, albo nawet (wstyd powiedzieć
chrześcijaninowi!) latasz w powietrze balonem... Cóż ty
bałaganowym skoczkiem myślisz zostać, ha?... No i nareszcie,
powiem tobie, Stanisławie Piotrowiczu, ty obraziłeś na siebie
jedną bardzo dystyngowaną damę, tę ot baronowę... A
przecie u niej można było i w karty pograć, i ładne kobiety
znaleźć; i dowiedzieć się o niejednej rzeczy. Radzę
tobie, daj ty jej co zarobić przed wyjazdem: nie dasz adwokatowi rubla, on
tobie sto wyciągnie. Ach, ty ojcze rodzony...
Wokulski
słuchał z uwagą. Suzin znowu westchnął i
ciągnął dalej:
- I z
czarownikami naradzasz się (pfy! nieczysta siła...), na czym,
mówię tobie, nie zyskasz rozbitej kopiejki, a możesz na siebie
obrazić Boga.
Nieładnie!...
Najgorsze, co ty myślisz, że nikt nie wie, co tobie dolega? Tymczasem
wszyscy wiedzą, że masz jakieś moralne cierpienie, tylko jeden
myśli, że chciałbyś kupować tu fałszywe
bankocetle, a inny dogaduje się, że rad byś zbankrutować,
jeżeli już nie jesteś bankrut.
- I ty w
to wierzysz? - spytał Wokulski.
- Aj!
Stanisławie Piotrowiczu, już komu, ale tobie nie godzi się
awansować mnie na durnia. Ty myślisz: ja nie wiem, że tobie chodzi o
kobietę?... Nu, kobieta smaczna rzecz i bywa, że nawet innemu
solidniemu człowiekowi przewróci mózgi. Baw więc
się i ty, kiedy masz pieniądze. Ale ja tobie, Stanisławie
Piotrowiczu, powiem jedno słówko, chcesz?..
- Proszę
cię.
- Kto prosi,
żeby mu ogolić brodę, nie gniewa się na zdrapanie.
Otóż, gołąbku, powiem tobie przypowieść.
Znajduje się w tej Francji jakaś cudowna woda na wszystkie choroby
(nie pomnę jej nazwiska).Więc słuchaj mnie: są tacy,
którzy przychodzą tam na kolanach i prawie nie śmią
spojrzeć; a są inni, którzy tę wodę bez ceremonii
piją i nawet zęby płuczą... Ach, Stanisławie Piotrowiczu,
ty nie wiesz, jak ten pijący grubo żartuje z modlącego
się... Zobacz więc, czy nie jesteś takim, a gdybyś
był, pluń na wszystko... Ale co tobie?... Boli? prawda...No,
pokosztuj wina...
- Czyś
słyszał co o niej? - głucho spytał Wokulski.
- Klnę
się, żem nic nadzwyczajnego nie słyszał - odparł Suzin
uderzając się w piersi. - Kupcowi trzeba subiektów, a kobiecie
bijących przed nią czołem, choćby dla zasłonięcia
tego zucha, który nie bije pokłonów. Rzecz całkiem
naturalna. Tylko ty, Stanisławie Piotrowiczu, nie wchodź między
czeredę, a jeżeliś wszedł, podnieś głowę.
Pół miliona rubli kapitału to przecie nie plewy; z takiego
kupca nie powinni naśmiewać się ludzie.
Wokulski
podniósł się i przeciągnął jak człowiek,
któremu zrobiono operację rozpalonym żelazem.
"Może
tak nie być, a może... tak być!... - pomyślał. - Ale
jeżeli tak jest... część majątku oddam
szczęśliwemu wielbicielowi za to; że mnie
wyleczył!..."
Wrócił
do siebie i pierwszy raz całkiem spokojnie począł
przebiegać myślą wszystkich adoratorów panny Izabeli,
których widywał z nią lub o których tylko
słyszał. Przypominał sobie ich znaczące rozmowy, tkliwe
spojrzenia, dziwne półsłówka, wszystkie sprawozdania
pani Meliton, wszystkie sądy, jakie krążyły o pannie
Izabeli wśród podziwiającej ją publiczności.
Wreszcie głęboko odetchnął: zdawało mu się,
że znalazł jakąś nitkę, która może
wyprowadzić go z labiryntu.
"Wyjdę
z niego chyba do pracowni Geista" - pomyślał czując,
że już wpadło mu w serce pierwsze ziarno pogardy.
"Ma prawo,
ma wszelkie prawo!... - mruczał uśmiechając się. - Ale
też wybór, czy może nawet wybory... Ehej, jakieżem ja
podłe bydlę; a Geist uważa mnie za człowieka!..."
Po
wyjeździe Suzina Wokulski po raz drugi odczytał dziś
wręczony mu list Rzeckiego. Stary subiekt mało pisał o
interesach, ale bardzo dużo o pani Stawskiej, nieszczęśliwej a
pięknej kobiecie, której mąż gdzieś
zginął.
"Do
śmierci zobowiążesz mnie - mówił Rzecki -
jeżeli coś obmyślisz dla ostatecznego wyjaśnienia: czy
Ludwik Stawski żyje, czy umarł?" Po czym następował
rejestr dat i miejscowości, w których zaginiony przebywał
opuściwszy Warszawę.
"Stawska?...
Stawska?... - myślał Wokulski. - Już wiem!... To ta piękna
pani z córeczką, która mieszka w moim domu... Co za dziwny
zbieg wypadków: może po to kupiłem dom Łęckich,
ażeby poznać w nim tę drugą?... Nic mnie ona nie obchodzi,
skoro tu ostanę, ale dlaczegóż nie miałbym jej
dopomóc, jeżeli prosi Rzecki... Ach! wybornie... Będę
miał zaraz powód dać prezent baronowej, którą mi
tak rekomendował Suzin..."
Wziął
adres baronowej i pojechał w okolice Saint-Germain.
W sieni
domu, w którym mieszkała, był kramik antykwariusza. Wokulski
rozmawiając ze szwajcarem mimo woli rzucił okiem na książki
i z radosnym zdziwieniem spostrzegł egzemplarz poezji Mickiewicza, tej
edycji, którą czytał jeszcze jako subiekt Hopfera. Na widok
wytartych okładek i spłowiałego papieru cała
młodość stanęła mu przed oczyma.
Natychmiast
kupił książkę i o mało nie ucałował jej jak
relikwię.
Szwajcar,
któremu frank podbił serce dla Wokulskiego, zaprowadził go
aż do drzwi apartamentów baronowej, z uśmiechem
życząc przyjemnej zabawy. Wokulski zadzwonił i zaraz na
wstępie zobaczył lokaja w pąsowym fraku.
"Aha!"
- mruknął.
W salonie,
rzecz naturalna, były złocone meble, obrazy, dywany i kwiaty. Po chwili
ukazała się baronowa z miną osoby obrażonej, która
gotowa jednak przebaczyć. Istotnie przebaczyła mu. W krótkiej
rozmowie Wokulski wyłożył cel wizyty, napisał nazwisko
Stawskiego i miejsc, w których przebywał, usilnie prosząc,
ażeby baronowa przez swoje liczne stosunki dała mu o zaginionym
dokładną wiadomość.
- To jest
możliwe - odparła wielka dama - ale... czy nie zniechęcą
pana koszta?... Musimy odwołać się do policji niemieckiej,
angielskiej, amerykańskiej...
-
Więc?...
-
Więc wyda pan ze trzy tysiące franków?
- Oto
są cztery tysiące - odparł Wokulski podając jej czek, na
którym wypisał odnośną sumę.
-
Kiedyż mam spodziewać się odpowiedzi?...
- Tego nie
jestem w stanie oznaczyć - rzekła baronowa - może za
miesiąc, może za rok. Sądzę jednak - dodała surowo -
że o rzeczywistości poszukiwań nie wątpi pan?
- Tak
dalece nie wątpię, że zostawię u Rotszylda kwit jeszcze na
dwa tysiące franków, płatnych po otrzymaniu wiadomości o
tym człowieku.
- Pan
wkrótce wyjeżdża?
- O nie.
Zabawię jakiś czas.
- Ach,
zachwycił pana Paryż!... - rzekła baronowa z uśmiechem. -
Spodoba się panu jeszcze bardziej z okien mego salonu. Przyjmuję co
wieczór.
Pożegnali
się oboje bardzo zadowoleni: baronowa z pieniędzy swojego klienta,
Wokulski, że jednym zamachem spełnił radę Suzina i
prośbę Rzeckiego.
Teraz
Wokulski został w Paryżu zupełnie osamotniony, bez żadnego
obowiązkowego zajęcia. Znowu zwiedzał wystawę, teatry,
nieznane ulice, pominięte sale w muzeach...Znowu podziwiał olbrzymie
siły Francji, prawidłowość w budowie i życiu
milionowego miasta, wpływ łagodnego klimatu na przyśpieszony
rozwój cywilizacji... Znowu pił koniak, jadał kosztowne
potrawy albo grał w karty w salonie baronowej, gdzie zawsze
przegrywał...
Taki
sposób przepędzania czasu wyczerpywał go znakomicie, ale nie
dawał ani kropli radości. Godziny wlokły mu się jak doby,
dnie nie miały końca, a noce spokojnego snu. Bo choć spał
twardo, bez żadnych marzeń przykrych albo przyjemnych, chociaż
tracił świadomość, nie mógł jednakże
pozbyć się uczucia niezgruntowanej goryczy, w której
tonęła jego dusza na próżno szukająca tam dna albo
brzegów.
"Dajcie
mi jakiś cel... albo śmierć!..." - mówił
nieraz, patrząc w niebo. A w chwilę później
śmiał się i myślał:
"Do
kogo ja mówię?... Kto mnie wysłucha w tym mechanizmie ślepych
sił, których stałem się igraszką? Cóż to
za okrutna dola nie być do niczego przywiązanym, niczego nie
pragnąć, a tak wiele rozumieć..."
Zdawało
mu się, że widzi jakąś niezmierną fabrykę,
skąd wybiegają nowe słońca, nowe planety, nowe gatunki,
nowe narody, a w nich ludzie i serca, które szarpią furie:
nadzieja, miłość i boleść. Któraż z nich
najgorsza? Nie boleść, bo ona przynajmniej nie kłamie. Ale ta
nadzieja, która tym głębiej strąca, im wyżej
podniosła... Ale miłość, ten motyl, którego jedno
skrzydło nazywa się niepewnością, a drugie oszustwem...
"Wszystko
jedno - mruczał. - Jeżeli już musimy odurzać się
czymś, odurzajmy się czymkolwiek. Ale czym?..."
Wówczas
w głębi mroku, nazywającego się naturą, ukazywały
się przed nim jakby dwie gwiazdy. Jedna blada, ale niezmienna - to
był Geist i jego metale; druga iskrząca się jak słońce
albo nagle gasnąca, a tą była ona...
"Co
tu wybrać? - myślał - jeżeli jedno jest wątpliwe, a
druga a niedostępna i niepewna. Bo choćbym nawet
dosięgnął jej, czy ja jej kiedy uwierzę?... czy nawet
mógłbym uwierzyć?..." Z tym wszystkim czuł, że
zbliża się chwila decydującej walki pomiędzy jego rozumem i
sercem. Rozum ciągnął go do Geista, serce do Warszawy.
Czuł, że lada dzień coś z tego musi wybrać: albo
ciężką pracę, która wiodła do nadzwyczajnej
sławy, albo płomienną namiętność, która
obiecywała chyba to, że spali go na popiół.
"A
jeżeli i to, i tamto jest złudzeniem, jak owa łopatka albo
chustka ważąca sto funtów?..." Poszedł jeszcze raz
do magnetyzera Palmieriego i zapłaciwszy należne dwadzieścia
franków za konferencję, począł zadawać mu pytania:
-
Więc twierdzisz pan, że mnie nie można zamagnetyzować?
- Co to
jest nie można! - oburzył się Palmieri. - Nie można od
razu, gdyż nie jesteś pan medium. Ale można by z pana zrobić
medium, jeżeli nie w kilka miesięcy, to w kilka lat.
Zatem Geist
stanowczo nie otumanił mnie" - pomyślał Wokulski.
Głośno zaś dodał:
- A kobieta,
panie Palmieri, może zamagnetyzować człowieka?
- Nie tylko
kobieta, ale nawet drzewo, klamka, woda, no, słowem, wszystko, czemu
magnetyzer nada władzę. Ja mogę moje media magnetyzować
bodajby szpilką ; mówię im: w tę szpilkę przelewam
mój fluid i zaśniesz pan, kiedy na nią spojrzysz. Tym
więc łatwiej mógłbym przekazać moją
władzę jakiejś kobiecie. Byle, rozumie się, osoba
magnetyzowana była medium.
- I wtedy do
owej kobiety przywiązałbym się tak jak pańskie medium do
łopatki od węgli?.. - spytał Wokulski.
- Bardzo
naturalnie - odpowiedział Palmieri spoglądając na zegarek.
Wokulski
opuścił go i włócząc się po ulicach
myślał:
"Co do
Geista, mam prawie dowód, że nie łudził mnie za
pomocą magnetyzmu: nie starczyłoby na to czasu. Ale co do niej, nie
mam pewności, że nie oczarowała mnie w ten sposób. Czasu
było dosyć, ale... któż mnie zrobił jej
medium?.."
Im więcej
porównywał swoją miłość dla panny Izabeli z
uczuciami ogółu mężczyzn dla ogółu kobiet,
tym bardziej wydawała mu się nienaturalną. Bo jak można
zakochać się w kimś od jednego rzutu oka? Albo jak można
szaleć za kobietą, którą widzi się raz na kilka miesięcy,
i tylko po to, ażeby przekonać się, że ona nie dba o nas?
"Bah! -
mruknął - rzadkie spotkania właśnie nadają jej
charakter ideału. Kto wie, czy zupełnie nie rozczarowałbym
się poznawszy ją dokładniej?"
Zdziwiło
go, że od Geista nie miał żadnej wiadomości.
"Czyby
uczony chemik po to wziął trzysta franków, ażeby już
wcale mi się nie pokazywać...' - pomyślał.
Ale sam
zawstydził się tych podejrzeń.
"Może
chory?" - szepnął.
Wziął
fiakra i pojechał według adresu, daleko za wały miasta, w
okolicę Charenton.
Na wskazanej
ulicy fiakier zatrzymał się przed murowanym parkanem; spoza niego
widać było dach i górną część okien domu.
Wokulski
wysiadł z powozu i zbliżył się do żelaznej furtki w
murze, zaopatrzonej w młotek. Po kilkunastu uderzeniach furtka nagle
uchyliła się i Wokulski wszedł na dziedziniec.
Dom był
jednopiętrowy, bardzo stary; mówiły o tym ściany pokryte
pleśnią, mówiły okna zakurzone, gdzieniegdzie wybite. W
środku ściany frontowej znajdowały się drzwi, do
których wchodziło się po kilku stopniach kamiennych
dość zrujnowanych.
Ponieważ
furtka już zamknęła się z głuchym łoskotem, a nie
było widać szwajcara, który ją otwierał, więc
Wokulski stał na środku dziedzińca zdziwiony i zakłopotany.
Nagle w oknie pierwszego, a zarazem jedynego piętra ukazała się
jakaś głowa w czerwonej czapce i znajomy głos zawołał:
- Czy to
wy, panie Siuzę?... Dzień dobry!
Głowa
znikła, lecz otwarty lufcik świadczył, że nie była
złudzeniem. Wreszcie po kilku chwilach zgrzytnęły drzwi
środkowe, otworzyły się i stanął w nich Geist.
Był ubrany w podarte niebieskie spodnie, drewniane sandały na nogach
i brudny flanelowy kaftanik na grzbiecie.
-
Powinszuj mi, panie Siuzę! - mówił Geist. - Sprzedałem
mój materiał wybuchowy anglo-amerykańskiej kompanii i zdaje
się, zrobiłem niezły interes. Sto pięćdziesiąt
tysięcy franków gotówką z góry i
dwadzieścia pięć centimów od każdego sprzedanego
kilograma.
- No, w
tych warunkach chyba zarzuci pan swoje metale - rzekł
uśmiechając się Wokulski. Geist spojrzał na niego z
pobłażliwą wzgardą.
- Warunki
te - odparł - o tyle zmieniły moje położenie, że na
parę lat nie potrzebuję się troszczyć o majętnego
wspólnika. Lecz co do metalów, właśnie w tej chwili
pracuję nad nimi, spojrzyj...
Otworzył
drzwi na lewo od sieni. Wokulski zobaczył rozległą,
kwadratową salę, bardzo chłodną. Na środku jej
stał ogromny cylinder, podobny do kadzi: stalowa ściana jej
miała z łokieć grubości i była w czterech miejscach
ściśnięta potężnymi obręczami. Do górnego
dna byly przytwierdzone jakieś aparaty: jeden podobny do klapy
bezpieczeństwa, spod której od czasu do czasu wydobywał
się obłoczek pary i szybko niknął w powietrzu, drugi
przypominał manometr, którego skazówka jest w ruchu.
-
Kocioł parowy?.. - spytał Wokulski. - Dlaczegóż takie
grube ściany?
- Dotknij
go - rzekł Geist.
Wokulski
dotknął i syknął z bólu. Na palcach wyskoczyły
mu pęcherze, lecz nie z gorąca, tylko z zimna... Kadź była
straszliwie zimna, co zresztą czuło się w całej sali.
-
Sześćset atmosfer ciśnienia wewnętrznego - dodał Geist
nie zważając na przygodę od Wokulskiego który aż
wstrząsnął się usłyszawsy taką cyfrę.
-
Wulkan!... - szepnął.
- Dlatego
namawiałem cię, ażebyś mnie pracował - odparł
Geist.- Jak widzisz, łatwo tu o wypadek... Chodźmy na
górę...
-
Kocioł zostawi pan bez dozoru? - spytał Wokulski.
- O, przy
tej robocie nie potrzeba niańki; wszystko robi się samo i nie
może być niespodzianek. Wszedłszy na górę
znaleźli się w dużym pokoju o czterech oknach.
Głównym jego umeblowaniem były stoły, literalnie
zarzucone retortami, miseczkami i rurkami ze szkła, porcelany, nawet z
ołowiu i miedzi. Na podłodze pod stołami i w kątach
leżało kilkanaście bomb artyleryjskich, między nimi kilka
pękniętych. Pod oknami stały wanienki kamienne lub miedziane,
napełnione kolorowymi płynami; wzdłuż jednej ze ścian
ciągnęła się ława czy tapczan, a na niej ogromny stos
elektryczny.
Dopiero
odwróciwszy się Wokulski spostrzegł przy samych drzwiach
żelazną szafę wmurowaną w ścianę,
łóżko okryte podartą kołdrą, z której.
wyłaziła brudna wata, pod oknem stolik z papierami, a przed nim fotel
obity skórą, popękaną i wytartą.
Wokulski
spojrzał na starca obutego w drewniane sandały jak najuboższy
wyrobnik, potem na jego sprzęty, z których wyzierała
nędza, i pomyślał, że przecie ten człowiek za swoje
wynalazki mógłby mieć miliony. Wyrzekł się ich
jednak dla dobra jakiejś przyszłej, doskonalszej ludzkości...
Geist wydął mu się w tej chwili jak Mojżesz, który
do obiecanej ziemi prowadzi jeszcze nie urodzone pokolenia.
Ale stary
chemik tym razem nie odgadł myśli Wokulskiego; przypatrzył mu
się pochmurnie i rzekł:
-
Cóż, panie Siuzę, niewesołe miejsce, niewesoła
robota?... Od czterdziestu lat żyję w ten sposób. W tych
aparatach uwięzło już kilka milionów i może dlatego
ich posiadacz nie bawi się, nie ma służby, a czasami nawet nie
ma co jeść... To nie dla pana zajęcie - dodał
machnąwszy ręką.
- Mylisz
się, profesorze - odparł Wokulski. - Zresztą w grobie nie jest
chyba weselej...
- Co tam
grób... głupstwo... sentymentalizm!... - mruknął Geist.
-W naturze nie ma grobów ani śmierci; są różne
formy bytu, z których jedne pozwalają nam być chemikami, inne
tylko preparatami chemicznymi. Cała zaś mądrość polega
na tym, ażeby korzystać ż nadarzającej się okazji, nie
tracić czasu na błazeństwa, lecz coś zrobić.
- Rozumiem
to - odparł Wokulski - ale... Wybacz pan, pańskie odkrycia są
tak nowe...
- I ja
rozumiem - przerwał Geist. - Moje odkrycia są tak nowe, że...
uważasz je pan za oszustwo!... Pod tym względem nie są
mędrszymi od ciebie członkowie Akademii, masz więc dobre towarzystwo...
Aha!...Chciałbyś jeszcze raz zobaczyć moje metale,
wypróbować je?... Dobrze, bardzo dobrze...
Pobiegł
do żelaznej szafy, otworzył ją w sposób bardzo
skomplikowany i po kolei począł wydobywać sztabki metalu
cięższego od platyny, lżejszego od wody, to znowu
przezroczystego... Wokulski oglądał je, ważył,
ogrzewał, kuł, przepuszczał przez nie prąd elektryczny,
ciął nożycami. Na próbach tych zeszło mu parę
godzin; w rezultacie jednak przekonał się, że przynajmniej pod
względem fizycznym ma do czynienia z autentycznymi metalami.
Skończywszy
próby Wokulski wyczerpany upadł na fotel; Geist pochował swoje
okazy, zamknął szafę i śmiejąc się zapytał:
- No i
cóż: fakt czy złudzenie?
- Nic nie
rozumiem - szepnął Wokulski ściskając rękoma skronie -
głowa mi pęka!... Metal trzy razy lżejszy od wody...
niepojęta rzecz!...
- Albo
metal o jakie dziesięć procent lżejszy od powietrza,
co?...śmiał się Geist. - Ciężar gatunkowy obalony...
prawa natury podkopane, co?... Cha! cha! Nic z tego wszystkiego. Prawa natury,
o ile je znamy, nawet przy moich metalach pozostaną nietknięte.
Rozszerzą się tylko nasze pojęcia o własnościach
ciał i ich budowie wewnętrznej, no i rozszerzą się granice
ludzkiej techniki.
- A
ciężar gatunkowy? - spytał Wokulski.
-
Posłuchaj mnie - przerwał mu Geist - a wnet zrozumiesz, na czym
polega istota moich odkryć, chociaż, pośpieszam dodać,
naśladować ich nie potrafisz. Tu nie ma ani cudów, ani
oszustwa; tu są rzeczy tak proste, że pojąć je
mógłby uczeń szkoły elementarnej.
Wziął
ze stołu stalowy sześcian i podawszy go Wokulskiemu
mówił:
- Oto jest
decymetr sześcienny, pełny, odlany ze stali; weź go w
rękę, ile waży?
- Z osiem
kilogramów...
Podał
mu drugi sześcian tej samej wielkości, również stalowy,
pytając:
- A ten
ile waży?
- No, ten
waży z pół kilograma:.. Ale on jest pusty... - odparł
Wokulski.
-
Doskonale! A ta sześcienna klatka ze stalowego drutu ile waży? -
spytał Geist podając ją Wokulskiemu.
- Ta
waży kilkanaście gramów...
-
Otóż widzisz - przerwał Geist. - Mamy trzy sześciany tej
samej wielkości i z tego samego materiału, które jednak
są nierównej wagi. A dlaczego? Gdyż w pełnym
sześcianie jest najwięcej cząstek stali, w pustym mniej, a w
drucianym najmniej. Wyobraź więc sobie, że udało mi
się zamiast pełnych cząstek budować klatkowate cząstki
ciał, a zrozumiesz tajemnicę wynalazku. Polega on na zmianie budowy
wewnętrznej materiałów, co nawet dla dzisiejszej chemii nie
jest żadną nowością. Cóż, jakże tam?...
- Kiedy
widzę okazy, wierzę - odparł Wokulski - kiedy pana słucham,
rozumiem. Ale gdy wyjdę stąd... Rozłożył ręce w
sposób desperacki.
Geist
znowu otworzył szafę, poszukał i wydobywszy mały skrawek
metalu, barwą przypominającego mosiądz, podał Wokulskiemu
- Weź
sobie to jako amulet przeciw powątpiewaniu o moim rozumie czy
prawdomówności. Ten metal jest około pięciu razy
lżejszy od wody, dobrze więc będzie ci przypominał
naszą znajomość. Przy tym - dodał śmiejąc
się - ma on wielką zaletę: nie obawia się żadnych
odczynników chemicznych... Prędzej zniknie, aniżeli zdradzi mój
sekret... A teraz idź już, panie S i u z ę, odpocznij i
namyśl się: co masz zrobić ze sobą?
-
Przyjdę tu - szepnął Wokulski.
- O nie!
nie zaraz!... - odparł Geist. - Jeszcze nic ukończyłeś
swoich rachunków ze światem; a że i ja mam na parę lat
pieniądze, więc nie nalegam. Przyjdziesz tu, kiedy ci już nic
nie zostanie z dawnych złudzeń...
Niecierpliwie
ścisnął go za rękę i popychał ku drzwiom. Na
schodach pożegnał go jeszcze raz i cofnął się do
laboratorium. Gdy Wokulski wyszedł na dziedziniec, furtka już
była otwarta, a gdy wyminął ją i stanął obok
swego fiakra, zatrzasnęła się.
Wróciwszy
do miasta Wokulski przede wszystkim kupił złoty medalion,
umieścił w nim skrawek nowego metalu i zawiesił na szyi jak
szkaplerz. Chciał przespacerować się, ale spostrzegł,
że ruch uliczny męczy go; więc poszedł do siebie.
"Czemu
ja się wracam? - szeptał. - Dlaczego nie idę do Geista do
roboty?..."
Usiadł
na fotelu i utonął we wspomnieniach. Widział sklep Hopfera,
stołowe pokoje i gości, którzy drwili z niego; widział
swoją maszynę o wieczystym ruchu i model balonu, któremu
usiłował nadać kierunek. Widział Kasię Hopfer,
która mizerniała z miłości dla niego...
"Do
roboty!... Dlaczego
ja nie idę do roboty?.. "
Wzrok jego
machinalnie padł na stół, gdzie leżał niedawno
kupiony Mickiewicz.
"Ile ja to
razy czytałem!..." - westchnął biorąc
książkę do ręki.
Książka
otworzyła się sama i Wokulski przeczytał:
"Zrywam
się, biegnę, składam na pamięć wyrazy, którymi
mam złorzeczyć okrucieństwu twemu, składane, zapomniane
już po milion razy...Ale gdy ciebie ujrzę, nic pojmuję, czemu
znowu jestem spokojny, zimniejszy nad głazy, aby goreć na nowo,
milczeć po dawnemu."
"Teraz
już wiem, przez kogo jestem tak zaczarowany..."
Uczuł
łzę pod powieką, lecz pohamował się i nie
splamiła mu twarzy.
"Zmarnowaliście
życie moje... Zatruliście dwa pokolenia!.. szepnął. - Oto
skutki waszych sentymentalnych, poglądów na
miłość."
Złożył
książkę i cisnął nią w kąt pokoju, aż
rozleciały się kartki. Książka odbiła się od
ściany, spadła na umywalnię i ze smutnym szelestem stoczyła
się na podłogę.
"Dobrze ci
tak! tam twoje miejsce... - myślał Wokulski. - Bo któż to
miłość przedstawiał mi jako świętą
tajemnicę? Kto nauczył mnie gardzić codziennymi kobietami, a
szukać niepochwytnego ideału?... Miłość jest
radością świata, słońcem życia, wesołą
melodią w pustyni a ty co z niej zrobiłeś?... Żałobny
ołtarz, przed którym śpiewają się egzekwie nad
zdeptanym sercem ludzkim!"
Wtem
nasunęło mu się pytanie:
"Jeżeli
poezja zatruła twoje życie, to któż zatruł ją
samą? I dlaczego Mickicwicz, zamiast śmiać się i
swawolić jak francuscy pieśniarze, umiał tylko tęsknić
i rozpaczać?
Bo on, tak jak i
ja, kochał pannę wysokiego urodzenia, która mogła
stać się nagrodą nie rozumu, nie pracy, nie
poświęceń, nawet nie geniuszu, ale... pieniędzy i
tytułu..."
"Biedny
męczenniku! - szepnął Wokulski. - Tyś oddał narodowi,
coś miał najlepszego; lecz cóżeś winien, że
przelewając w niego własną duszę, razem z nią
przelałeś cierpienia, jakimi nasycali ciebie? To oni są winni
twoim, moim i naszym nieszczęściom..."
Podniósł
się z fotelu i ze czcią zebrał porozdzierane kartki.
"Nie
dość, że byłeś umęczony przez nich, ale jeszcze
miałbyś odpowiadać za ich występki?... To oni winni, oni,
że twoje serce, zamiast śpiewać, jęczało jak dzwon rozbity."
Położył
się na kanapie i znowu myślał: "Szczególny kraj, w
którym od tak dawna mieszkają obok siebie dwa całkiem
różne narody: arystokracja i pospólstwo. Jeden mówi, że
jest szlachetną rośliną, która ma prawo ssać
glinę i mierzwę, a ten drugi albo przytakuje dzikim pretensjom, albo
nie ma siły zaprotestować przeciw krzywdzie.
A jak się
to wszystko składało na uwiecznienie monopolu jednej klasy i
zdławienie w zarodku każdej innej! Tak silnie wierzono w powagę
rodu, że nawet synowie rzemieślników i handlarzy albo kupowali
herby, albo podszywali się pod jakieś zubożałe rody
szlachetne.
Nikt nie
miał odwagi nazwać się dzieckiem swoich zasług, a nawet ja,
głupiec, wydałem kilkaset rubli na kupno szlacheckiego patentu.
I ja
miałbym tam wracać?... Po co?... Tu przynajmniej mam naród
żyjący wszystkimi zdolnościami, jakimi obdarowano
człowieka. Tu naczelnych miejsc nie obsiada pleśń podejrzanej
starożytności, ale wysuwają się naprzód istotne siły:
praca, rozum, wola, twórczość, wiedza, nawet
piękność i zręczność, a nawet choćby szczere
uczucie. Tam zaś praca staje pod pręgierzem, a triumfuje rozpusta!
Ten, kto dorabia się majątku, nosi tytuł sknery, kutwy,
dorobkiewicza; ten, kto go trwoni, nazywa się: hojnym, bezinteresownym,
wspaniałomyślnym... Tam prostota jest dziwactwem,
oszczędność wstydem, uczoność równoznaczny z
obłędem, artyzm symbolizuje się dziurawymi łokciami. Tam,
chcąc zdobyć miano człowieka, trzeba posiadać albo tytuł
z pieniędzmi, albo talent wciskania się do przedpokojów. I ja
bym tam miał wracać?..."
Począł
chodzić po pokoju i liczyć:
"Geist
jeden, ja drugi, Ochocki trzeci... Ze dwu jeszcze znajdziemy i za cztery albo
pięć lat wyczerpalibyśmy owe osiem tysięcy
doświadczeń, potrzebnych do znalezienia metalu lżejszego
niż powietrze. No, a wtedy co?... Co stanie się z dzisiejszym
światem na widok pierwszej machiny latającej, bez skrzydeł, bez
skomplikowanych mechanizmów, a trwałej jak okręt
pancerny?"
Zdawało mu
się, że szmer uliczny za jego oknami rozszerza się i
potęguje ogarniając cały Paryż, Francję i Europę.
I że wszystkie głosy ludzkie zlewają się w jeden ogromny
okrzyk: "Sława!... sława!... sława!..."
"Oszalałem?"
- mruknął.
Szybko
rozpiął kamizelkę i wydobywszy spod koszuli złoty medalion
otworzył go. Skrawek metalu, podobnego do mosiądzu i lekkiego jak
puch, był na swoim miejscu. Geist nie łudził go; droga do
olbrzymiego wynalazku była na oścież otwarta.
"Zostaję!
- szepnął. - Bóg ani ludzie nie przebaczyliby mi zaniedbania
podobnej sprawy."
Mrok już
zapadał. Wokulski zaświecił gazowe lampy nad stołem,
wydobył papier i pióro i zaczął pisać:
"Mój
Ignacy! Chcę pogadać z tobą o bardzo ważnych rzeczach, a
ponieważ do Warszawy już nie wrócę, proszę cię
więc, ażebyś jak najśpieszniej..."
Nagle
rzucił pióro: jakaś trwoga opanowała go na widok napisanych
przez siebie wyrazów: "do Warszawy już nie
wrócę..."
"Dlaczego
nie mam wrócić?.. " - szepnął.
"A po
co?... Może po to, ażeby znowu spotkać pannę Izabelę,
znowu stracić energię?..."
"Raz
nareszcie muszę zamknąć te głupie rachunki..."
Chodził i myślał:
"Oto dwie
drogi: jedna wiedzie do nieobliczonych reform ludzkości, druga do
podobania się, a nawet, przypuśćmy, do zdobycia kobiety. Co
wybrać?... Bo jużci jest faktem, że każdy nowy a ważny
materiał, każda nowa siła to nowe piętro cywilizacji. Brąz
stworzył cywilizację klasyczną, żelazo wieki średnie;
proch zakończył wieki średnie, a węgiel kamienny
rozpoczął wiek dziewiętnasty. Co się tu wahać: metale
Geista dadzą początek takiej cywilizacji, o jakiej nie marzono, i kto
wie, czy wprost nie uszlachetnią gatunku ludzkiego...
A z
drugiej strony cóż mam?... Kobietę, która przy takich
jak ja parweniuszach nie wahałaby się kąpać. Czym jestem w
jej oczach obok tych wykwintnisiów, dla których pusta rozmowa,
koncept, kompliment stanowią najwyższą treść życia.
Co ta czereda, nie wyłączając jej samej, powiedziałaby na
widok obdartego Geista i jego niezmiernych odkryć? Tak są ciemni,
że nawet nie dziwiliby się temu.
Przypuśćmy
wreszcie, żebym się z nią ożenił, a wtedy co?...
Natychmiast do salonu dorobkiewicza wleliby się wszyscy jawni i tajni
wielbiciele, kuzyni rozmaitego stopnia, czy ja wiem wreszcie kto!...I znowu
musiałbym zamykać oczy na ich spojrzenia, głuchnąć na
ich komplimenta, dyskretnie usuwać się od ich poufnych
rozmów-o czym? O mojej hańbie czy głupocie?... Po roku tego
życia spodliliby mnie tak, że może zniżyłbym się
do zazdrości o podobne indywidua...
Ach, czy
nie wolałbym rzucić serce głodnemu psu aniżeli oddać
je kobiecie, która nawet nie domyśla się, jaka jest
różnica między nimi a mną.
Basta!."
Znowu
usiadł przy stole i zaczął list do Geista. Nagle przerwał:
"Paradny
jestem - rzekł głośno - chcę pisać zobowiązanie
nieuregulowawszy moich interesów..."
"Oto
zmieniły się czasy! - myślał. - Dawniej taki Geist
byłby symbolem szatana, z którym walczy o duszę ludzką
anioł w postaci kobiety. A dzisiaj... kto jest szatanem, a kto
aniołem?..."
Wtem
zapukano do drzwi. Wszedł garson i podał Wokulskiemu duży list.
"Z
Warszawy - szepnął. - Od Rzeckiego?... Przysyła mi jakiś drugi
list... Ach, od prezesowej!... Co, może donosi mi o ślubie panny
Izabeli?
Rozerwał
kopertę, lecz przez chwilę wahał się z odczytaniem. Serce
zaczęło mu bić śpieszniej. "Wszystko jedno!" -mruknął i zaczął:
"Mój kochany panie
Stanisławie! Dobrze, widać, bawisz się, podobno nawet w
Paryżu, kiedy zapominasz o swoich przyjaciołach. A grób
śp. biednego stryja twego wciąż czeka na obiecany kamień i
ja także chciałabym poradzić się ciebie o budowę
cukrowni, do której namawiają mnie na stare lata. Wstydź
się, panie Stanisławie a nade wszystko żałuj, że nie
widzisz rumieńca na twarzy Beli, która w tej chwili jest u mnie i
spiekła raczka usłyszawszy, że piszę do ciebie. Kochane
dziecko! Mieszka u ciotki w sąsiedztwie i często mnie odwiedza.
Domyślam się, że zrobiłeś jej jakąś
dużą przykrość; nie ociągaj się więc z
przeprosinami i jak najrychlej przyjeżdżaj prosto do mnie. Bela
zabawi tu jeszcze kilka dni i może uda mi się wyjednać ci
przebaczenie..."
Wokulski zerwał się od stołu,
otworzył okno i postawszy w nim chwilę przeczytał drugi raz list
prezesowej; oczy zaiskrzyły mu się, na twarz wystąpiły
wypieki.
Zadzwonił raz, drugi, trzeci... Wreszcie
sam wybiegł na korytarz wołając:
-
Garson!.. Hej, garson!...
- Do
usług...
-
Rachunek.
- Jaki?..
-
Cały rachunek za ostatnie pięć dni... Cały, nie
rozumiesz?...
- Czy
zaraz?... - zdziwił się garson.
-
Natychmiast i... powóz na dworzec kolei północnej... Natychmiast!
|