ROZDZIAŁ PIĄTY:
CZŁOWIEK SZCZĘŚLIWY W
MIŁOŚCI
Wróciwszy z Paryża do Warszawy,
Wokulski zastał drugi list prezesowej.
Staruszka nalegała, ażeby
natychmiast przyjeżdżał i zabawił u niej parę tygodni.
"Nie myśl, panie Stanisławie -
kończyła - że zapraszam cię z powodu twoich
świeżych awansów, dla pochwalenia się
znajomością z tobą. Tak czasem bywa, ale nie u mnie. Chcę
tylko, ażebyś odpoczął po swych ciężkich trudach,
a może i rozerwał się w moim domu, gdzie oprócz
gospodyni, starej nudziarki, znajdziesz jeszcze towarzystwo młodych i
ładnych kobiet."
Dużo mnie obchodzą młode i
ładne kobiety! - mruknął Wokulski. W następnej zaś chwili
przyszło mu na myśl: o jakich to awansach pisze prezesowa? Czyby
już nawet na prowincji wiedziano o jego zarobku, choć sam nikomu o
tym nie wspomniał?
Słowa prezesowej przestały go
jednak dziwić, gdy naprędce rozejrzał się w interesach. Od
dnia wyjazdu do Paryża obroty jego handlu znowu wzrosły i
wzrastały z tygodnia na tydzień. W stosunki z nim weszło
kilkudziesięciu nowych kupców, a cofnął się ledwie
jeden, dawny, napisawszy przy tym ostry list, że ponieważ on nie ma
arsenału, tylko zwyczajny sklep bławatny, więc nie widzi
interesu nadal utrzymywać stosunków z firmą JW-go Wokulskiego,
z którym na Nowy Rok ureguluje wszelkie rachunki. Ruch towarów
był tak wielki, że pan Ignacy na własną odpowiedzialność
wynajął nowy skład, zgodził ósmego subiekta i dwu
ekspedytorów. Kiedy Wokulski skończył przeglądać
księgi (na usilną prośbę Rzeckiego wziął się
do nich w parę godzin po powrocie z banhofu),pan Ignacy otworzył
kasę ogniotrwałą i z uroczystą miną wydobył
stamtąd list Suzina.
-
Cóż to za ceremoniał? - spytał ze śmiechem Wokulski.
-
Korespondencje od Suzina muszą być szczególnie pilnowane -
odparł Rzecki z naciskiem. Wokulski wzruszył ramionami i
przeczytał list. Suzin proponował mu na zimowe miesiące nowy
interes, prawie tej samej doniosłości co paryski.
-
Cóż ty na to? - zapytał pana Ignacego objaśniwszy, o co
chodzi.
-
Mój Stachu - odparł subiekt spuszczając oczy - tak ci ufam,
że gdybyś nawet spalił miasto, jeszcze byłbym pewny,
że zrobiłeś to w szlachetnym celu.
-
Jesteś nieuleczony marzyciel, mój stary! - westchnął
Wokulski i przerwał rozmowę. Nie miał wątpliwości,
że Ignacy znowu posądza go o jakieś polityczne knowania.
Nie sam Rzecki
myślał w taki sposób. Wstąpiwszy do swego mieszkania
Wokulski znalazł całą pakę biletów wizytowych i
listów. Przez czas nieobecności odwiedziło go około setki
ludzi wpływowych, utytułowanych i majętnych, z których co
najmniej połowy dotychczas nie znał... Jeszcze większą
osobliwość stanowiły listy. Były to prośby
bądź o wsparcie, bądź o protekcję do rozmaitych
władz cywilnych i wojskowych lub też anonimy po największej
części wymyślające mu... Jeden nazywał go
zdrajcą, inny fagasem, który tak wprawił się do
służby u Hopfera, że dziś dobrowolnie wdziewa na siebie
liberię arystokracji, a nawet więcej niż arystokracji. Inny
anonim zarzucał mu opiekę nad kobietą złego życia,
inny donosił, że pani Stawska jest kokietką i awanturnicą,
a Rzecki oszustem, który w nowo nabytym domu wykrada mu komorne i dzieli
się z rządcą, niejakim Wirskim.
"Muszą
zdrowe plotki krążyć o mnie..." - pomyślał
patrząc na stertę papierów.
Na ulicy
także, o ile miał czas zwracać uwagę, spostrzegł,
że jest przedmiotem ogólnego zainteresowania. Mnóstwo
osób kłaniało mu się; czasem zupełnie obcy
wskazywali na niego, gdy przechodził; byli jednakże i tacy, którzy
z widoczną niechęcią odwracali od niego głowę.
Między nimi zauważył dwu znajomych, jeszcze z Irkucka, co go
dotknęło w przykry sposób.
"Cóż
ci znowu - szepnął - dostali bzika?..."
Na drugi
dzień swego pobytu w Warszawie odpisał Suzinowi, że propozycje
przyjmuje i że w połowie października będzie w Moskwie.
Późnym zaś wieczorem wyjechał do prezesowej,
której majątek leżało kilka mil od niedawno wybudowanej
kolei.
Na dworcu
spostrzegł, że i tu jego osoba robi wrażenie. Sam zawiadowca
przedstawił się i kazał mu dać oddzielny przedział;
nadkonduktor zaś prowadząc go do wagonu rzekł, że to on
właśnie miał zamiar ofiarować mu wygodne miejsce, gdzie by
można spać, pracować albo rozmawiać bez przeszkód.
Po
długim staniu pociąg z wolna ruszył. Była już noc duża,
bezksiężycowa i bezobłoczna, a na niebie więcej gwiazd
niż zwykle. Wokulski otworzył okno i przypatrywał się
konstelacjom. Przyszły mu na myśl syberyjskie noce, gdzie niebo bywa
niekiedy prawie czarne, zasiane gwiazdami jak śnieżycą, gdzie
Mała Niedźwiedzica krąży prawie nad głową, a
Herkules, kwadrat Pegaza, Bliźnięta świecą niżej
niż u nas nad horyzontem.
"Czy
dziś umiałbym astronomię, ja, subiekt Hopfera, gdybym tam nie
był? - pomyślał z goryczą. - A słyszałbym co o
odkryciach Geista, gdyby mnie Suzin gwałtem nie zaciągnął
do Paryża?"
I oczyma
duszy widział szerokie i niezwykłe życie swoje, jakby
rozpięte między dalekim Wschodem i dalekim Zachodem. "Wszystko,
co umiem, wszystko, co mam, wszystko, co zrobić jeszcze mogę; nie
pochodzi stąd. Tu znajdowałem tylko upokorzenie, zawiść
albo wątpliwej wartości poklask, gdy mi się wiodło; lecz
gdyby mi się nie powiodło, zdeptałyby mnie te same nogi,
które dziś się kłaniają..."
"Wyjadę
stąd - szeptał - wyjadę!... Chyba że ona mnie zatrzyma...Bo
co mi da nawet ten majątek, jeżeli nie mogę go
zużytkować w taki sposób, jaki mnie najlepiej przypada do
gustu? Co warte życie, pleśniejące między resursą,
sklepem i prywatnymi salonami, gdzie trzeba grać w preferansa, ażeby
nie obmawiać, albo obmawiać, ażeby nie grać w preferansa?..."
"Ciekawym - rzekł do siebie po chwili - w jakim celu tak
znacząco zaprasza mnie prezesowa? A może to panna Izabela?..."
Zrobiło mu się gorąco i z wolna uczuł jakąś
przemianę w duszy. Przypomniał sobie swego ojca i stryja, Kasię
Hopfer, która tak go kochała, Rzeckiego, Leona, Szumana,
księcia i tylu, tylu innych ludzi, którzy złożyli mu
dowody niewątpliwej życzliwości. Co warta cała jego nauka i
majątek, gdyby dokoła siebie nie miał serc przyjaznych; na co
zdałby się największy wynalazek Geista, gdyby nie miał
być orężem, który zapewni ostateczne zwycięstwo
rasie ludzi szlachetniejszych i lepszych?...
"Jest
i u nas niemało do zrobienia - szepnął. - Są i u nas
ludzie, których warto wydźwignąć albo wzmocnić... Za
stary jestem na robienie epokowych wynalazków, niech się tym
zajmują Ochoccy... Ja wolę innym przysporzyć szczęścia
i sam być szczęśliwym..."
Przymknął
oczy i zdawało mu się, że widzi pannę Izabelę,
która patrzy na niego w dziwny, jej tylko właściwy
sposób i łagodnym uśmiechem przytakuje jego zamiarom.
Zapukano
do drzwi przedziału i po chwili ukazał się nadkonduktor
mówiąc:
-Pan baron
Dalski pyta się, czy może tu przyjść. Jedzie tym samym
wagonem.
- Pan
baron?... - powtórzył Wokulski. - Owszem, niech będzie
łaskaw....
Nadkonduktor
cofnął się i przymknął drzwi, a Wokulski
przypomniał sobie, że baron jest członkiem spółki do
handlu ze Wschodem i jednym z niewielu już konkurentów panny
Izabeli. "Czego on chce ode mnie? - myślał Wokulski. - Może
i on jedzie do prezesowej, ażeby na świeżym powietrzu
złożyć pannie Izabeli stanowczą deklarację?...
Jeżeli go nie uprzedził ten Starski..."
W
korytarzu wagonowym słychać było kroki i rozmowę; drzwi
przedziału znowu usunęły się i ukazał się
nadkonduktor, a obok niego bardzo szczupły pan, z malutkimi wąsikami
szpakowatymi, jeszcze mniejszą bródką prawie siwą i
dobrze siwiejącą głową.
"Chyba
nie on? myślał Wokulski. - Tamten był zupełnie
czarny..."
-
Najmocniej przepraszam, że niepokoję panaĺ - rzekł baron
chwiejąc się z powodu ruchu pociągu. - Najmocniej... Nie
ośmieliłbym się przerywać samotności, gdyby nie to,
że chcę zapytać: czy pan nie jedzie do naszej czcigodnej
prezesowej, która pana już od tygodnia oczekuje?
-
Właśnie do niej jadę. Witam pana barona. Niechże pan
siądzie.
- A to
doskonale! - zawołał baron - bo i ja tam jadę. Prawie od dwu
miesięcy mieszkam tam. To jest... panie... nie tyle mieszkam, ile
ciągle dojeżdżam. To od siebie, gdzie mi dom odnawiają, to
z Warszawy... Teraz wracam z Wiednia, gdzie kupowałem meble, ale
zabawię prezesowej tylko parę dni, bo, panie, muszę zmienić
wszystkie obicia w pałacu, założone nie dawniej jak dwa tygodnie
temu. Ale cóż robić...nie podobały się, więc
obedrzemy, nie ma rady!...
Śmiał
się i mrugał oczyma, a Wokulskiego zimno przeszło. "Dla kogo te meble?...
Komu nie podobały się obicia?..." pytał sam siebie z
trwogą.
- Szanowny pan -
ciągnął baron - już skończył swoją
misję. Winszuję!... - dodał ściskając go za
rękę. - Od pierwszego, panie, rzutu oka uczułem dla pana
szacunek i sympatię, która teraz zamienia się w prawdziwą
cześć... Tak, panie. Nasze usuwanie się od politycznego
życia zrobiło nam wiele szkody. Pan pierwszy złamałeś
nierozsądną zasadę abstynencji i za to, panie, cześć...
Musimy się przecie interesować sprawami państwa, w którym
znajdują się nasze majątki, gdzie leży nasza
przyszłość...
- Nie rozumiem
pana, panie baronie - przerwał mu nagle Wokulski.
Baron tak
zmieszał się, że przez chwilę siedział bez ruchu i
głosu. Nareszcie wybąkał:
-
Przepraszam!... Doprawdy nie miałem zamiaru... Ale sądzę,
że moja przyjaźń dla czcigodnej prezesowej, która, panie,
tak...
- Skończmy,
panie, z wyjaśnieniami - rzekł ze śmiechem Wokulski
ściskając go za rękę. - Kontent pan z wiedeńskich
sprawunków?
- Bardzo...
panie... bardzo... Chociaż, czy pan uwierzy, była chwila, że za
radą szanownej prezesowej miałem zamiar fatygować pana w
Paryżu...
- Chętnie
służyłbym. O cóż to chodziło?
- Chciałem
mieć stamtąd garnitur brylantowy - mówił baron. -Ale
że w Wiedniu trafiły mi się pyszne szafiry... Właśnie
mam je przy sobie i jeżeli pan pozwoli... Pan jest znawcą
klejnotów?...
"Dla kogo
te szafiry?" - myślał Wokulski. Chciał poprawić
się na siedzeniu, ale poczuł, że nie może
podnieść ręki ani wyprostować nóg.
Baron tymczasem
wyjął z rozmaitych kieszeni cztery safianowe pudełka,
ustawił je na ławce i po kolei zaczął otwierać.
- Oto bransoleta
- mówił - prawda, jaka skromna, jeden kamień... Brosza i
kolczyki już są ozdobniejsze; kazałem nawet zmienić
oprawę... A to naszyjnik... Proste to, ale smaczne i może dlatego ładne...Ale
ogień jest, prawda, panie?...
Mówiąc
tak, przesuwał szafiry przed oczyma Wokulskiego, przy migotliwym blasku
świecy.
- Nie
podobają się panu? - spytał nagle baron spostrzegłszy,
że jego towarzysz nie odpowiada.
- Owszem,
bardzo piękne. Komuż to baron wiezie taki prezent?
- Mojej
narzeczonej - odparł baron tonem zdziwienia. - Sądziłem, że
prezesowa wspomniała panu o naszym szczęściu rodzinnym...
- Nic.
- A
właśnie dziś jest pięć tygodni, jak
oświadczyłem się i zostałem przyjęty.
- Komu
się pan oświadczył?... Prezesowej?... - rzekł innym
już głosem Wokulski.
-
Ależ nie!... - zawołał baron cofając się. -
Oświadczyłem się pannie Ewelinie Janockiej, wnuczce
prezesowej... Nie pamięta jej pan? Była u hrabiny w tym roku na
święconem, nie zauważył jej pan?...
Długa
chwila upłynęła, zanim Wokulski skombinował, że panna
Ewelina Janocka nie jest panną Izabelą Łęcką, że
baron nie oświadczył się pannie Izabeli i że nie dla niej
wiezie szafiry.
-
Przepraszam pana - odezwał się do zaniepokojonego barona - ale jestem
tak rozstrojony, że po prostu nie wiedziałem, co mówię...
Baron
zerwał się z siedzenia i prędko zaczął chować
pudełka.
- Co za
nieuwaga z mojej strony! - zawołał. - Właśnie
dostrzegłem w oczach pańskich znużenie i mimo to
ośmieliłem się spłoszyć panu sen...
- Nie,
panie, spać nie mam zamiaru i miło mi będzie odbyć
resztę drogi w pańskim towarzystwie. To chwilowe osłabienie,
które już przeszło.
Baron z
początku robił ceremonie i chciał wychodzić, ale
widząc, że Wokulski istotnie orzeźwił się, usiadł
zapewniając, że tylko na parę minut. Czuł potrzebę
wygadania się przed kimś ze swoim szczęściem.
- Bo co to
za kobieta! - mówił baron z coraz żywszą
gestykulacją. Kiedym ją, panie, poznał, wydała mi się
zimna jak posąg i tylko zajęta strojami. Dopiero dziś
widzę, jakie to skarby uczuć...Stroić się lubi jak
każda kobieta, ale cóż to za rozum!... Nikomu bym tego nie
powiedział, co teraz powiem panu, panie Wokulski. Ja bardzo młodo
zacząłem siwieć i nie bez tego, ażebym od czasu do czasu
nie dotknął wąsów fiksatuarem. No i kto by, panie,
pomyślał: ledwie spostrzegła to, raz na zawsze zabroniła mi
fiksatuarować się; powiedziała, że ona ma szczególne
upodobanie do siwych włosów i że dla niej prawdziwie
pięknym może być tylko siwy mężczyzna. "A o
szpakowatych co pani myśli?" - zapytałem. "Że są
tylko interesującymi" - odpowiedziała... A jak ona to
mówi!... Czy aby nic nudzę pana, panie Wokulski?
-
Ależ, panie!.. Bardzo mi miło spotkać człowieka
szczęśliwego.
-
Prawdziwie jestem szczęśliwy, i to w sposób, który dla
mnie samego jest niespodzianką - ciągnął baron. - Bo o
ożenieniu się zawsze myślałem, już od kilku lat
zalecają mi to doktorzy. No i projektowałem, że wezmę
sobie, panie, kobietę piękną, dobrze wychowaną z nazwiskiem
i prezencją, bynajmniej nie wymagając od niej jakiejś
romantycznej miłości. Tymczasem ma pan: sama miłość
zastępuje mi drogę i jednym spojrzeniem roznieca pożar w
sercu... Doprawdy, panie Wokulski, jestem zakochany... nie - jestem szalony...
Nikomu bym tego nie powiedział, ale panu, dla którego od pierwszej
chwili uczułem nieledwie braterską sympatię... Jestem
szalony!... Myślę tylko o niej, kiedy śpię - śni mi
się, kiedy jej nie widzę - jestem, panie, formalnie chory. Brak apetytu,
smutne myśli, jakieś ciągłe lękanie się...
Tego, co
panu teraz powiem, panie Wokulski, błagam, ażeby pan nie
powtarzał nawet przed samym sobą. Chciałem ją
wziąć na próbę; jest to niskie, nieprawda, panie? ale
trudno, człowiek niełatwo wierzy w szczęście. Chcąc
ją tedy wziąć na próbę (ale nikomu ani
słóweczka o tym, panie!),,kazałem napisać projekt
interczy, według którego, gdyby małżeństwo nie
doszło do skutku z czyjejkolwiek winy (rozumie pan?) - ja płacę
pięćdziesiąt tysięcy rubli pannie za zawód. Serce mi
drętwiało z obawy, że... a nuż porzuci mnie?... Lecz co pan
powie? Kiedy jej prezesowa wspomniała o tym projekcie, panna w
płacz... "Cóż to - mówiła - on myśli,
że wyrzeknę się go dla jakichś
pięćdziesięciu tysięcy rubli? Bo jeżeli mnie
posądza o interesowność i nie uznaje żadnych wyższych
pobudek w sercu kobiety, to przecie powinien rozumieć, że za
pięćdziesiąt tysięcy nie oddam miliona..."
Kiedy mi
to powtórzyła prezesowa, wbiegłem do pokoju panny Eweliny i
nie powiedziawszy ani słówka upadłem jej do nóg...
teraz w Warszawie zrobiłem testament, a w nim mianowałem ją
jedyną i wyłączną spadkobierczynią, choćbym
umarł przed ślubem. Cała moja rodzina przez całe życie
nie dała mi tyle szczęścia, ile to dziecko w ciągu kilku
tygodni. A co będzie później?... Co będzie
później, panie Wokulski?.. Nikomu nie zadałbym podobnego
pytania -zakończył baron, mocno targając go za rękę. -
No, dobranoc...
"Zabawna
historia! -mruknął Wokulski po odejściu barona. - Ten staruszek
naprawdę wdeptał się po szyję..."
I nie
mógł odpędzić wizerunku barona, który jak
cień coraz to wypływał na amarantowe tło siedzenia.
Więc patrzył na jego chudą twarz, na której
płonął ceglasty rumieniec, na włosy jakby posypane
mąką, na oczy wielkie a zapadnięte, w których tlił
się blask niezdrowy. Komiczne i smutne wrażenie robiły wybuchy
namiętności w człowieku, który nieustannie
zasłaniał sobie gardło, sprawdzał, czy okno jest dobrze
zamknięte, i siedział w przedziale coraz na innym miejscu z obawy
przeciągów.
"Ubrał
się! - myślał Wokulski. - Czy podobna, ażeby młoda
panna mogła zakochać się w takiej mumii? Z pewnością
jest o dziesięć lat starszy ode mnie, a jaki
niedołężny, jaki przy tym naiwny!...
Dobrze,
ale jeżeli ta panna naprawdę go kocha?... Boć trudno
przypuścić, ażeby go oszukiwała. W ogóle
biorąc, kobiety są szlachetniejsze od mężczyzn ; nie tylko
mniej spełniają występków, lecz i
poświęcają się nierównie częściej od nas.
Jeżeli więc z trudnością znalazłby się tak
podły mężczyzna, który od rana do nocy kłamałby
dla pieniędzy, to czy można posądzać o coś podobnego
kobietę, młodą pannę wychowaną wśród
uczciwej rodziny?
Oczywiście
coś jej strzeliło do głowy i musi być także zadurzona,
jeżeli nie w jego wdziękach, to w stanowisku. Inaczej musiałaby
zdradzić się, że gra komedię, a baron musiałby spostrzec
to, bo miłość patrzy przez mikroskop.
A
jeżeli młoda dziewczyna może pokochać takiego dziada, to
dlaczegóż by mnie nie miała pokochać tamta?..."
"Zawsze
wracam do swego! - szepnął. - Ta myśl stała się
już rodzajem monomanii..."
Odsunął
okno zamknięte przez barona i dla odpędzenia natrętnych wspomnień
począł znowu przyglądać się niebu. Kwadrat Pegaza
opuszczał się już na zachód, a na wschodzie podnosił
się Byk, Orion, Pies Mały i Bliźnięta. Przypatrywał
się gwiazdom wielokrotnym, gęsto rozsianym w tej okolicy nieba, i
przyszła mu na myśl ta dziwna, niewidzialna siła
przyciągania, która odległe światy wiąże w
jedną całość potężniej, niżby to mogły
zrobić jakiekolwiek materialne łańcuchy.
"Przyciąganie
- przywiązanie, toż to w gruncie jedno i to samo: siła tak
wielka, że wszystko za sobą porywa, a tak płodna, że tryska
z niej wszelkie życie. Pozbawmy ziemię jej przywiązania do
słońca, a odleci gdzieś w przestrzeń i za parę lat
stanie się bryłą lodu. Wtrąćmy jakąś
tułaczą gwiazdę w sferę słonecznego systemu, a kto
wie, czy i na niej nie rozbudzi się życie? Dlaczego więc baron
ma wyłamywać się spod prawa przywiązania, które
przenika całą naturę? I czy pomiędzy nim a jego panną
Eweliną jest większa przepaść aniżeli między
ziemią i słońcem? Co się tu dziwić szaleństwom
ludzi, jeżeli w ten sam sposób szaleją światy..."
Tymczasem
pociąg szedł wciąż z wolna, długo zatrzymując
się na stacjach. Powietrze zrobiło się chłodne, na
wschodzie zaczęły blednąć gwiazdy. Wokulski
zamknął okno i legł na bujającej kanapie.
"Jeżeli
- myślał - młoda kobieta mogła zakochać się w
baronie, to dlaczegóż bym ja... Bo przecież go nie oszukuje...
Kobiety są w ogóle szlachetniejsze od nas... mniej
kłamią..."
-
Proszę pana, tu panowie wysiadają... Pan baron już pije
herbatę.
Wokulski
ocknął się: nad nim stał konduktor i budził go w
najuprzejmiejszy sposób. - Jak to, już dzień? - spytał
zdziwiony. - O, już jest dziewiąta i od pół godziny
stoimy na stacji. Nie budziłem pana, bo pan baron nie kazał, ale
że pociąg zaraz idzie dalej...
Wokulski
szybko wysiadł. Stacja była nowa, jeszcze niezupełnie
wykończona. Pomimo to dano mu wody do umycia się i oczyszczono
odzież. Rozbudził się już zupełnie i wszedł do
małego bufetu, gdzie rozpromieniony baron pił trzecią
szklankę herbaty.
-
Dzień dobry! - zawołał baron, z familiarną
poufałością ściskając Wokulskiego za rękę. -
Panie gospodarzu, herbaty dla pana... Ładny dzień, prawda, akurat do
spaceru końmi. Ale też zrobili nam figla!
-
Cóż się stało?
- Musimy
czekać na konie - prawił baron. - Całe szczęście,
że o drugiej w nocy pchnąłem depeszę o pańskim
przyjeździe. Bo onegdaj także wysłałem do prezesowej
depeszę z Warszawy, ale mówi mi zawiadowca, żem się
omylił i zamówił konie na jutro. Szczęście, panie,
żem telegrafował dziś z drogi. O trzeciej posłali stąd
sztafetę, o szóstej prezesowa odebrała telegram, o
ósmej najpóźniej wysłano konie. Poczekamy jeszcze z
godzinę, ale za to lepiej pozna pan okolicę. Bardzo, panie,
ładna miejscowość...
Po
śniadaniu wyszli na peron. Okolica z tego punktu wydawała się
płaska i prawie bezleśna; tu i ówdzie widać było
kępę drzew, a wśród niej grupę murowanych
budynków.
- To
są dwory? - spytał Wokulski.
- A tak...
dużo szlachty mieszka w tej stronie. Ziemia doskonale uprawna; ma pan
łubin, koniczynę...
- Wsi nie
widzę - wtrącił Wokulski.
- Bo to dworskie
grunta, a pan zna przysłowie: Na dworskim polu dużo stert, na
chłopskim dużo ludzi.
-
Słyszałem -rzekł nagle Wokulski - że u prezesowej zbiera
się dużo gości.
- Ach, panie! -
zawołał baron - kiedy trafi się dobra niedziela, to jakbyś
pan był na balu w cesursie: zjeżdża się po
kilkadziesiąt osób. A nawet dziś powinni byśmy
znaleźć grono stałych gości. No, przede wszystkim bawi tam
moja narzeczona. Dalej - jest pani Wąsowska, milutka wdóweczka, lat
trzydzieści, ogromny majątek. Zdaje mi się, że
krąży około niej Starski. Zna pan Starskiego?... Niemiła
figura: arogant, panie, impertynent... Dziwię się, doprawdy, że
kobieta z takim rozumem i gustem jak pani Wąsowska może
znajdować przyjemność w towarzystwie podobnego lekkoducha.
-Któż więcej? - pytał
Wokulski.
- Jest jeszcze Fela Janocka, stryjeczna
siostra mojej pani; bardzo miłe dziecko, ma z osiemnaście lat. No,
jest Ochocki...
- Jest?... Cóż on tam robi?
- Kiedym wyjeżdżał, po
całych dniach łowił ryby. Ale ponieważ gust zmienia mu
się często, więc nie jestem pewny, czy nie zobaczę go teraz
jako myśliwca... Ale cóż to za szlachetny młody
człowiek, co za wiedza!... No i zasługi już ma; zrobił
kilka wynalazków.
- Tak, to niepospolity człowiek -
rzekł Wokulski. - Któż jeszcze bawi u prezesowej?...
- Stale to już nikt, ale bardzo
często przyjeżdżają na kilka dni, czasem na tydzień,
pan Łęcki z córką. Dystyngowana osoba - mówił
dalej baron - pełna rzadkich przymiotów. Pan wreszcie ich zna? Szczęśliwy
ten, komu odda serce i rękę! Co to, panie, za wdzięk, co za
rozum; doprawdy, czcić ją można jak istną boginię...
Nie znajduje pan?
Wokulski oglądał się po
okolicy nie mogąc zdobyć się na odpowiedź.
Szczęściem, wybiegł w tej chwili posługacz stacyjny
donosząc baronowi, że zajechał powóz.
- Wybornie! - zawołał baron i dał
mu parę złotych. - Odnieś, kochanku, nasze rzeczy, a my, panie,
jedźmy... Za dwie godziny pozna pan moją narzeczoną.
|