ROZDZIAŁ SZÓSTY:
WIEJSKIE ROZRYWKI
Z kwadrans upłynął, zanim
upakowano rzeczy w powozie. Nareszcie Wokulski i baron usiedli, furman w
piaskowej liberii machnął batem w powietrzu i para dzielnych siwych
koni ruszyła wolnym kłusem.
- O, panią Wąsowską
rekomenduję panu - mówił baron. - Brylant, nie kobieta, a jaka
oryginalna!... Ani myśli iść drugi raz za mąż,
choć lubi pasjami, ażeby ją otaczano. Trudno jej, panie, nie
uwielbiać, a uwielbiać rzecz niebezpieczna. Starskiemu płaci
dzisiaj za wszystkie jego bałamuctwa. Pan zna Starskiego?
- Widziałem go raz...
- Dystyngowany człowiek, ale
nieprzyjemny - mówił baron - antypatia mojej narzeczonej. Tak
działa jej na nerwy, że biedaczka traci humor w jego towarzystwie. I nie dziwię
się, bo to są wprost przeciwne natury: ona poważna - on
letkiewicz, ona uczuciowa, nawet sentymentalna - on cynik.
Wokulski
słuchając gawędy barona oglądał się po okolicy,
która powoli zmieniała fizjognomię. W pół godziny
za stacją ukazały się na widnokręgu lasy, bliżej
wzgórza; droga wiła się między nimi, wbiegała na ich
szczyty lub spadała na dół.
Na jednym
z takich wzniesień furman zwrócił się do nich i
wskazując batem przed siebie rzekł:
- O,
państwo tam jadą brekiem...
- Gdzie?
kto? - zawołał baron, prawie wspinając się na kozioł.-
A tak, to oni... Żółty brek i gniada czwórka...
Ciekawym, kto jedzie? Niech no pan spojrzy...
- Zdaje mi
się, że widzę coś pąsowego odparł Wokulski.
- A, to
pani Wąsowska. Ciekawym, czy jest i moja narzeczona?...dodał ciszej.
- Jest
kilka pań - rzekł Wokulski, któremu w tej chwili
przypomniała się panna Izabela. "Jeżeli jedzie z nimi, to
dobra wróżba" - pomyślał.
Oba
ekwipaże szybko zbliżały się do siebie. Na breku
gwałtownie strzelano z bata, wołano, wywijano chustkami, w powozie
zaś baron coraz wychylał się i drżał ze wzruszenia.
Powóz
stanął, ale rozpędzony brek przeleciał około niego jak
burza śmiechu i okrzyków i zatrzymał się o
kilkadziesiąt kroków dalej. Widocznie naradzano się nad
czymś w sposób hałaśliwy i zapewne coś uradzono,
gdyż towarzystwo wysiadło, a brek pojechał dalej.
-
Dzień dobry, panie Wokulski - zawołał z kozła ktoś
wywijając długim batem. Wokulski poznał Ochockiego.
Baron
pobiegł w stronę towarzystwa. Naprzeciw wysunęła się
dama w białej narzutce, z białą koronkową parasolką i
szła powoli z wyciągniętą do niego ręką, z
której zdawał się opadać szeroki rękaw. Baron
już z daleka zdjął kapelusz i dopadłszy narzeczonej, prawie
zanurzył się w jej rękawie. Po wybuchu czułości,
który o ile był krótkim dla niego, o tyle wydał
się bardzo długim dla widzów, baron nagle oprzytomniał i
rzekł:
- Pozwoli
pani, że przedstawię pana Wokulskiego, mego najlepszego przyjaciela...
Ponieważ zabawi tu dłużej, więc w tej chwili obliguję
go, ażeby w czasie mojej nieobecności zastępował przy pani
moje miejsce...
Znowu
złożył kilka pocałunków w głąb
rękawa, skąd do Wokulskiego wysunęła się
prześliczna ręka. Wokulski uścisnął ją i poczuł
lodowaty chłód; spojrzał na damę w białej narzutce i
zobaczył pobladłą twarz z wielkimi oczyma, w których
widać było smutek i obawę.
"Szczególna
narzeczona!" - pomyślał.
- Pan
Wokulski!,.. - zawołał baron zwróciwszy się do dwu
pań i mężczyzny, którzy już zbliżyli się
do nich. - Pan Starski... - dodał.
- Już
miałem przyjemność... - odezwał się Starski
uchylając kapelusz.
- I ja -
odparł Wokulski.
-
Jakże teraz usadowimy się? - spytał baron na widok
nadjeżdżającego breku.
-
Jedźmy wszyscy razem! - zawołała młoda blondynka, w
której Wokulski domyślił się panny Felicji Janockiej.
- Bo w
naszym powozie są dwa miejsca... - słodko zauważył baron.
-
Rozumiem, ale nic z tego - odezwała się pięknym kontraltem dama
w pąsowej sukni - Narzeczeni pojadą z nami, a do powozu niech
siądą, jeżeli chcą, pan Ochocki z panem Starskim.
- Dlaczego
ja? - zawołał z wysokości kozła Ochocki.
- Albo ja?
- dodał Starski.
- Bo pan
Ochocki źle powozi, a pan Starski jest nieznośny - odpowiedziała
rezolutna wdówka. Teraz Wokulski spostrzegł, że dama ta ma
pyszne kasztanowate włosy i czarne oczy, a całą fizjognomię
wesołą i energiczną.
- Już
mi pani daje dymisję! - westchnął komicznie Starski.
- Pan wie,
że ja zawsze daję dymisję wielbicielom, którzy mnie
nudzą. No, ale siadajmy, moi państwo. Narzeczeni naprzód. Fela
obok Ewelinki.
- O nie! -
zaprotestowała blondynka. - Siądę na końcu, bo babcia nie
pozwala mi siadać przy narzeczonych.
Baron z
większą elegancją aniżeli zręcznością
podsadził narzeczoną i sam usiadł naprzeciw niej. Potem
wdówka zajęła miejsce obok barona, Starski obok narzeczonej, a
panna Felicja obok Starskiego.
- Prosimy
- odezwała się wdówka do Wokulskiego zbierając w
fałdy swoją pąsową suknię, która
rozesłała się na połowie ławki.
Wokulski
usiadł naprzeciw panny Felicji i spostrzegł, że dziewczynka
patrzy na niego z pełnym zachwytu podziwem, rumieniąc się co
chwilę.
- Czy nie
moglibyśmy prosić pana Ochockiego, ażeby lejce oddał
stangretowi? - rzekła wdówka.
- Moja
pani, cóż mi pani wiecznie robi jakieś awantury! -
oburzył się Ochocki. - Właśnie, że ja będę
powoził.
-
Więc daję słowo honoru, że wybiję pana, jeżeli
nas wywrócisz.
- To
się jeszcze pokaże - odparł Ochocki.
-
Słyszeliście państwo, ten człowiek mi grozi! -
zawołała wdówka. - Czy nie ma tu nikogo, który by
się za mną ujął?
- Ja
panią pomszczę - wtrącił Starski dosyć lichą
polszczyzną. -Przesiądźmy się we dwoje do tamtego powozu.
Piękna
wdowa wzruszyła ramionami, baron znowu całował rączki
swojej narzeczonej, która uśmiechając się rozmawiała
z nim półgłosem, ale ani na chwilę nie straciła
wyrazu smutku i obawy.
Podczas
gdy Starski przekomarzał się z wdową, a panna Felicja
rumieniła się, Wokulski patrzył na narzeczoną.
Spostrzegła to, odpowiedziała mu pogardliwym wejrzeniem i nagle z
bezbrzeżnego smutku przeszła do dziecinnej wesołości. Sama
podała rękę baronowi do nowego pocałunku, a nawet
niechcący potrąciła go nóżką. Jej wielbiciel
był tak wzruszony, że pobladł i posiniały mu usta.
-
Ależ pan nie ma idei o powożeniu! - krzyknęła wdowa
usiłując potrącić Ochockiego drutem parasolki.
W tej
chwili Wokulski wyskoczył. Jednocześnie konie lejcowe
skręciły na środek drogi, dyszlowe poszły za nimi i brek
silnie pochylił się na lewo. Wokulski podparł go, konie,
ściągnięte przez stangreta, stanęły.
- Czy nie
mówiłam, że ten potwór wywróci nas! -
zawołała wdowa. - Cóż to znowu, panie Starski?...
Wokulski
spojrzał na brek i w ciągu jednej chwili zobaczył taką
scenę: panna Felicja pokładała się ze śmiechu, Starski
upadł twarzą na kolana pięknej wdówki, baron
tarmosił za kark stangreta, a jego narzeczona, blada z trwogi, jedną
ręką chwyciła za pręt kozła, drugą wpiła w
ramię Starskiego.
Mgnienie
oka -brek wyprostował się i wszystko wróciło do
porządku. Tylko panna Felicja zaniosła się od śmiechu.
- Nie rozumiem,
Felu, jak można śmiać się w takiej chwili - odezwała
się narzeczona.
- Dlaczego nie
mam się śmiać?... Cóż mogło stać się
złego?.,. Przecież jedzie z nami pan Wokulski... - mówiła
panienka. Spostrzegła się jednak i zarumieniona bardziej niż
kiedykolwiek, naprzód ukryła twarz w dłonie, a potem
spojrzała na Wokulskiego w sposób, który miało
oznaczać, że jest bardzo obrażona.
-Co do mnie,
gotów jestem zaabonować kilka podobnych wypadków -
odezwał się Starski, wymownie patrząc na wdówkę.
- Pod warunkiem,
że ja będę zabezpieczona od dowodów pańskiej
tkliwości. Felu, usiądź na moim miejscu - odpowiedziała
wdowa marszcząc się i siadając naprzeciw Wokulskiego.
-
Cóż znowu, sama pani dziś powiedziała, że wdowom
wszystko wolno.
- Ale wdowy nie
na wszystko pozwalają. Nie, panie Starski, pan musi oduczyć się
swoich japońskich zwyczajów.
- To są
zwyczaje wszechświatowe - odparł Starski.
- W każdym
razie nie z tej połowy świata, do której ja przywykłam -
odcięła wdówka krzywiąc się i patrząc na
drogę.
W breku zrobiło
się cicho. Baron z zadowoleniem poruszał szpakowatymi wąsikami,
a jego narzeczona posmutniała jeszcze bardziej. Panna Felicja,
zająwszy miejsce wdówki obok Wokulskiego, odwróciła
się do swego sąsiada prawie tyłem, od czasu do czasu
rzucając mu przez ramię pogardliwe i melancholijnie spojrzenia. Ale
za co? tego nie wiedział.
- Pan dobrze
jeździ konno? - zapytała Wokulskiego pani Wąsowska.
- Z czego pani
wnosi?
- Ach,
Boże! zaraz z czego? Pierwej niech pan odpowie na moje pytanie.
-
Nieszczególnie, ale jeżdżę.
-
Właśnie że musi pan dobrze jeździć, gdyż od razu
zgadł pan, co zrobią konie w rękach takiego mistrza jak pan
Julian. Będziemy jeździli razem... Panie Ochocki, od dzisiejszego
dnia daję panu urlop ze spacerów.
- Bardzo
się z tego cieszę - odparł Ochocki.
- A, ładnie
w taki sposób odpowiadać damom! - zawołała panna Felcia.
- Wolę
odpowiadać aniżeli odbywać z nimi spacery. Kiedyśmy ostatni
raz jeździli z panią Wąsowską, w ciągu dwu godzin
sześć razy zsiadałem z konia, a pięciu minut nie miałem
spokojności. Niech teraz pan Wokulski spróbuje.
- Felu, powiedz
temu człowiekowi, że z nim nie rozmawiam - odezwała się
wdówka wskazując na Ochockiego.
-
Człowieku, człowieku!... - zawołała Felcia. - Ta pani z
wami nie rozmawia... Ta pani mówi, że jesteście ordynarni.
- A co, już
zatęskniła pani do towarzystwa ludzi z dobrymi manierami -
odezwał się Starski. - Niech pani spróbuje, może dam
się przeprosić.
-Dawno pan
wyjechał z Paryża? - zapytała wdówka Wokulskiego.
- Jutro
będzie tydzień.
- A ja już
nie widziałam go cztery miesiące. Kochane miasto...
-
Zasławek!..- krzyknął Ochocki i zamachnął batem do
ogromnego wystrzału, który mu się jednak nie udał,
ponieważ bicz, niezbyt szczęśliwie rzucony w tył,
zaplątał się między parasolki dam i kapelusze panów.
- Nie, moi
państwo - zawołała wdówka - jeżeli chcecie mnie
miewać na przejażdżkach, to wiążcie tego
człowieka. On jest po prostu niebezpieczny...
Na breku znowu
wszczął się hałas, ponieważ Ochocki miał swoje
stronnictwo w osobie panny Felicji, która utrzymywała, że jak
na początkującego, dobrze powozi i że najwytrawniejszym furmanom
zdarzają się wypadki.
- Moja Felciu -
odparła wdówka - jesteś w tym wieku, że u ciebie
każdy będzie dobrym furmanem, kto ma ładne oczy.
- Dopiero
dziś będę miał dobry apetyt... - mówił baron do
swej narzeczonej, lecz spostrzegłszy, że mówi za
głośno, począł znowu szeptać.
Znajdowali
się już na terytorium należącym do prezesowej i
właśnie Wokulski przypatrywał się rezydencji. Na
dość wysokim, choć łagodnym wzgórzu wznosił
się piętrowy pałac z dwoma parterowymi; skrzydłami. Za nim
zieleniły się stare drzewa parku, przed nim rozścielała
się jakby wielka łąka, poprzecinana ścieżkami, tu i
ówdzie ozdobiona klombem, posągiem albo altanką. U stóp
wzgórza połyskiwała obszerna płachta wody,
oczywiście sadzawka, na której kołysały się
łódki i łabędzie. Na tle zieloności pałac
jasnożółtej barwy z białymi słupami
wyglądał okazale i wesoło. Na prawo i na lewo od niego
widać było między drzewami murowane budynki gospodarskie. Przy
odgłosie wystrzałów z bata, które tym razem
udawały się Ochockiemu, brek po marmurowym moście zajechał
przed pałac zawadziwszy tylko jednym kołem o trawnik.
Podróżni wysiedli, Ochocki jednak nie oddał lejców,
lecz jeszcze odprowadził ekwipaż do stajni.
- A niech pan
pamięta, że o pierwszej śniadanie! - zawołała panna
Felicja. Do barona zbliżył się stary służący w
czarnym surducie.
- Jaśnie
pani - rzekł - jest teraz w spiżarni. Może panowie pozwolą
do siebie.
I zaprowadziwszy
ich do prawej oficyny wskazał Wokulskiemu obszerny pokój,
którego otwarte okna wychodziły do parku. Po chwili wbiegł
chłopiec w liberyjnej kurtce, przyniósł wody i zajął
się rozpakowaniem walizy.
Wokulski
wyjrzał oknem. Przed nim rozciągał się trawnik ozdobiony
kępami starych świerków, modrzewi, lip, poza którymi
daleko było widać lesiste wzgórza. Tuż przy oknie
stał krzak bzu, a w nim gniazdo, do którego zlatywały się
wróble. Ciepły wiatr wrześniowy co chwilę wpadał do
pokoju siejąc w nim niepochwytne wonie.
Gość
patrzył na obłoki, jakby dotykające wierzchołków
drzew, na snopy światła, które przepływały
między ciemnymi gałęźmi świerków było mu
dobrze. Nie myślał o pannie Izabeli. Jej wizerunek, palący mu
duszę, rozwiał się wobec prostych powabów natury; chore
serce umilkło i pierwszy raz od dawna zaległy w nim ukojenie i cisza.
Przypomniawszy
jednak sobie, że jest tu z wizytą, szybko począł się
ubierać. Ledwie skończył, delikatnie zapukano do drzwi i
wszedł stary służący.
-
Jaśnie pani prosi do stołu. Wokulski udał się za nim...
Minął korytarz i po chwili znalazł się w obszernym pokoju
jadalnym, którego ściany do połowy były
przysłonięte taflami z ciemnego drzewa. Panna Felicja rozmawiała
w oknie z Ochockim, przy stole zaś między panią
Wąsowską i baronem siedziała prezesowa na fotelu z wysoką
poręczą.
Zobaczywszy
swego gościa wstała i wyszła parę kroków
naprzód.
- Witam
cię, panie Stanisławie - rzekła - i dziękuję,
żeś posłuchał mojej prośby. Gdy zaś Wokulski
pochylił się do jej ręki, pocałowała go w czoło,
co na obecnych zrobiło pewne wrażenie.
-
Siadajże, o, tu, koło Kazi. A ty, proszę cię, pamiętaj
o nim.
- Pan
Wokulski zasługuje na to - odparła. wdówka. - Gdyby nie jego
przytomność, pan Ochocki połamałby nam kości.
-
Cóż znowu?...
- Nie umie
powozić nawet parą koni, a rwie się do czwórki. Już
wolałam go, kiedy sobie po całych dniach łapał ryby.
-
Boże! jakie szczęście, że nie ożenię się z
tą kobietą - westchnął Ochocki, serdecznie witając
Wokulskiego.
- O panie,
panie!... Tylko jeżeli ofiarujesz mi się na męża, to lepiej
zostań furmanem - zawołała pani Wąsowska.
- Ci
zawsze kłócą się! - rzekła ze śmiechem
prezesowa. Weszła panna Ewelina Janocka, a w parę minut po niej,
drugimi drzwiami, Starski.
Powitali
prezesowę, która odpowiedziała im życzliwie, lecz z
powagą. Podano śniadanie.
- U nas,
panie Stanisławie - mówiła prezesowa - jest taki zwyczaj,
że schodzimy się wszyscy obowiązkowo tylko do stołu. Poza
tym każdy robi, co mu się podoba. Radzę ci więc,
jeżeli boisz się nudów, pilnować się Kazi
Wąsowskiej.
- Ja
też od razu biorę do niewoli pana Wokulskiego - odparła
wdówka.
- Och!...
- szepnęła prezesowa spojrzawszy przelotnie na gościa. Panna
Felicja zarumieniła się, nie wiadomo który już raz
dzisiaj, i kazała Ochockiemu, ażeby nalał jej wina.
- Nie, nie...
proszę wody - poprawiła się. Ochocki spełnił zlecenie
trzęsąc przy tym głową i rozkładając ręce
sposób desperacki.
Po
śniadaniu, w ciągu którego panna Ewelina rozmawiała tylko
z baronem, a Starski umizgał się do czarnookiej wdowy, goście
pożegnawszy gospodynią rozeszli się. Ochocki poszedł na
strych pałacu, gdzie w pokoiku, świeżo na ten cel zbudowanym,
urządzał obserwatorium meteorologiczne, baron z narzeczoną
wybrali się do parku, a prezesowa zatrzymała Wokulskiego.
- Powiedzże
mi - rzekła - bo to pierwsze wrażenia bywają najtrafniejsze, jak
ci się podoba pani Wąsowska?
- Wygląda
na dzielną i wesołą kobietę.
- Masz
rację. A baron?
-
Mało go znam. To stary człowiek.
- O,
stary, bardzo stary - westchnęła prezesowa - a pomimo to chce mu
się żenić. A co powiesz o jego narzeczonej?
- Wcale
jej nie znam, chociaż dziwi mnie, że upodobała sobie barona,
który zresztą może być najzacniejszym człowiekiem.
- Tak, to
jest dziwna dziewczyna - mówiła prezesowa - i powiem ci, że
zaczynam tracić dla niej serce. Do jej małżeństwa nie mieszam
się, skoro niejedna panna jej zazdrości, a wszyscy mówią,
że robi świetną partię. Ale to, co miała dostać
po mojej śmierci; przejdzie na innych. Kto ma krocie barona, nie
potrzebuje moich dwudziestu tysięcy.
Czuć
było rozdrażnienie w głosie staruszki. Niebawem
pożegnała Wokulskiego radząc mu przejść się po
parku.
Wokulski
wyszedł na dziedziniec i około lewej oficyny, gdzie była
kuchnia, skręcił do parku. Później bardzo często
przychodziły mu na myśl dwa najpierwsze spostrzeżenia, jakie
zrobił w Zasławku.
Przede
wszystkim niedaleko kuchni zobaczył budę, a przed nią na
łańcuchu psa, który spostrzegłszy obcego począł
tak szczekać, wyć i rzucać się, jakby dostał
wścieklizny. Widząc, że mimo to pies ma wesołe oczy i
kręci ogonem, Wokulski pogłaskał go, co okrutnego zwierza
wprawiło w taki humor, że nie pozwolił gościowi
odejść od siebie. Wył, chwytał za ubranie, kładł
się na ziemi, jakby domagając się pieszczot, a przynajmniej
widoku ludzkiej twarzy.
"Dziwny
pies łańcuchowy!" - pomyślał Wokulski.
W tej chwili
z kuchni wyszło nowe dziwo: stary parobek otyły. Wokulski,
który jeszcze nigdy nie spotkał otyłego chłopa, wdał
się z nim w rozmowę.
- Po co wy
tego psa trzymacie na łańcuchu?
-
Ażeby był zły i nie puszczał do dom złodziejów
- odparł uśmiechając się parobek.
-
Więc dlaczegóż od razu nie weźmiecie złego kundla?
- Kiej
dziedziczka nie utrzymałaby złego psa. U nas to i pies musi być
łaskawy.
- A wy,
ojcze, co tu robicie?
- Jo jestem
pasiecznik, ale przódy byłem rataj. Ino jak mi wół
złamał ziobro, to mi jaśnie pani kazała do pasieki.
- I dobrze wam?
- Z
początku to ckliło mi się bez roboty, ale późni
przywykem i jestem. Pożegnawszy chłopa Wokulski skręcił do
parku i długi czas przechadzał się po lipowej alei nie
myśląc o niczym. Zdawało mu się, że przyjechał tu
nasycony, zatruty zgiełkiem Paryża, hałasem Warszawy, dudnieniem
kolei żelaznych i że wszystkie te niepokoje, wszystkie boleści,
jakie przeżył, w tej chwili parują z niego. Gdyby go zapytano:
czym jest wieś? odpowiedziałby, że jest ciszą.
Wtem
usłyszał szybki bieg za sobą. Gonił go Ochocki niosąc
na ramieniu dwie wędki.
- Nie było
tu panny Felicji? - zapytał. - Miała przyjść o
wpół do trzeciej i iść ze mną na ryby... Ale taka to
babska punktualność. Może pan pójdzie z nami? Nie ma pan
ochoty. To może pan woli grać ze Starskim w pikietę?... Do tego
on zawsze gotów, wyjąwszy, jeżeli znajdzie komplet do
preferansa.
-
Cóż tu robi ten pan Starski?
- Jakże co?
Mieszka u swojej ciotecznej babki a razem chrzestnej matki, prezesowej
Zasławskiej, i jak teraz, martwi się, że zapewne nieodziedziczy
po niej majątku. Ładny grosz, ze trzysta tysięcy rubli!... Ale
prezesowa uważa, że lepiej wesprzeć nim podrzutków
aniżeli kasę Monaco. Biedny chłopak!
-
Cóż mu złego?
- Ale ba!... Po
babci urwało się, z Kazią zerwało się i choć w
łeb sobie strzel. Wiedz pan - ciągnął Ochocki
majstrując coś koło wędek - że kiedyś obecna pani
Wąsowska, jeszcze jako panna, miała słabość do Starskiego.
Kazio i Kazia, jaka dobrana para, co?... Zdaje się, że nawet pod
wpływem tej idei pani Kazia zjechała do nas przed trzema tygodniami
(a ma także grosz po nieboszczyku, bodaj czy nie tyle, co prezesowa!)
.Byli nawet. ze sobą kilka dni dobrze i nawet Kazio na rachunek posagu
zrealizował nowy weksel u pachciarza, gdy wtem... coś się zepsuło.
Pani Wąsowska po prostu kpi sobie z Kazia, a on tylko udaje dobrą
minę. Słowem, kiepsko! Trzeba będzie wyrzec się
podróży i osiąść na piaszczystym folwarku,
dopóki nie umrze stryjcio, co prawda już dawno chory na
kamień.
- Ale co
dotychczas robił pan Starski?
- No,
przede wszystkim robił długi. Trochę grał, trochę
podróżował (zdaje mi się jednak, że
głównie po paryskich i londyńskich knajpach, bo w te jego
Chiny wierzyć mi się nie chce), ale specjalnie trudnił się
bałamuceniem młodych mężatek. W tym to on mistrz i już
ma tak ustaloną reputację, że mężatki wcale mu
się nie opierają, a panny wierzą, że do której
zacznie się umizgać Starski, natychmiast dostanie męża.
Takie dobre zajęcie jak każde inne!... "Zapewne -
szepnął Wokulski, już nieco spokojniejszy o rywala. -Ten nie
zbałamuci panny Izabeli." Dochodzili do końca parku, poza
sztachetami którego widać było szereg murowanych
budynków.
- O, ma
pan, jaka to oryginalna kobieta z tej prezesowej! - rzekł Ochocki
wskazując na sztachety. -Widzi pan te pałace?... To wszystko
czworniaki, mieszkania parobków. A tamten dom - to ochrona dla
parobcząt; bawi się ich ze trzydzieści sztuk, wszystkie umyte i
obłatane jak książątka... A ta znowu willa to przytułek
dla starców, których w tej chwili jest czworo; uprzyjemniają
sobie wakacje czyszcząc włosień na materace do gościnnych
pokojów. Tułałem się po rozmaitych okolicach kraju i
wszędzie widziałem, że parobcy mieszkają jak świnie, a
ich dzieci harcują po błocie jak prosięta... Ale kiedym tu
pierwszy raz zajechał, przetarłem oczy. Zdawało mi się,
że jestem na wyspie Utopii albo na kartce nudnego a cnotliwego romansu, w
którym autor opisuje, jakimi szlachcice być powinni, lecz jakimi
nigdy nie będą. Imponuje mi ta staruszka... A gdybyś pan jeszcze
wiedział, jaką ona ma bibliotekę, co czyta...
Zgłupiałem, kiedy raz zażądała, abym jej
objaśnił pewne punkta transformizmu, którym dlatego tylko
brzydzi się, że uznał walkę o byt za fundamentalne prawo
natury. Na końcu alei ukazała się panna Felicja.
-
Cóż, idziemy, panie Julianie? - zapytała Ochockiego.
- Idziemy
i pan Wokulski z nami.
- Aaa?...
- zdziwiła się panienka.
- Pani nie
życzy sobie? - spytał Wokulski.
- Owszem,
ale... myślałam, że panu będzie przyjemniej w towarzystwie
pani Wąsowskiej.
- Moja
panno Felicjo! - zawołał Ochocki - tylko proszę nie bawić
się w uszczypliwość, bo się to pani nie udaje.
Obrażona
panna poszła naprzód w stronę sadzawki, panowie za nią.
Łowili ryby do piątej wieczorem, na spiekocie, gdyż dzień
był gorący. Ochocki złapał dwucalowego kiełbia, a
panna Felicja oberwała sobie koronkę u rękawa. Skutkiem czego
wybuchnął między nimi spór o to, że młode panny
nie mają pojęcia o trzymaniu wędki, a panowie nie mogą
jednej chwili usiedzieć bez gadania. Pogodził ich dopiero dzwonek
wzywający na obiad.
Po
obiedzie baron oddalił się do swego pokoju (o tej godzinie zawsze
chorował na migrenę), reszta zaś towarzystwa miała
zebrać się w parku, w altanie, gdzie zwykle jadano owoce.
Wokulski
przyszedł tam w pół godziny. Myślał, że
będzie pierwszy, tymczasem zastał już wszystkie panie,
którym Starski coś wykładał. Siedział rozparty na
brzozowym fotelu i mówił z miną znudzoną, uderzając
szpicrózgą w koniec buta:
-
Jeżeli w historii odegrały jakąś rolę
małżeństwa, to bynajmniej nie te ze skłonności, ale te
z rozsądku. Co wiedzielibyśmy dziś o Jadwidze albo o Marii
Leszczyńskiej, gdyby panie te nie umiały zdecydować się na
rozsądny wybór? Czym byłby Stefan Batory albo Napoleon I,
gdyby nie pożenili się z kobietami mającymi wpływy?
Małżeństwo jest zbyt doniosłym aktem, ażeby
przystępując do niego można było radzić się tylko
serca. To nie jest poetyczny związek dwu dusz, to jest ważny wypadek
dla mnóstwa osób í interesów. Niech ja dziś
ożenię się z pokojówką, choćby z
guwernantką, a już jutro będę zgubiony w mojej sferze. Nikt
mnie nie zapyta: jaka była temperatura moich uczuć? ale jakie mam
dochody na utrzymanie domu i kogo wprowadzam do rodziny?
- Co
innego małżeństwa polityczne, a co innego
małżeństwo dla pieniędzy z człowiekiem, którego
się nie kocha - odpowiedziała prezesowa patrząc w ziemię i
bębniąc palcami po stole. - To gwałt zadany
najświętszym uczuciom.
- Ach,
kochana babciu - odparł Starski z westchnieniem - łatwo to
mówić o swobodzie uczuć, kiedy się ma dwadzieścia
tysięcy rubli rocznie. "Podły pieniądz! brzydki
pieniądz!" - wołają wszyscy. Ale dlaczegóż to
wszyscy, począwszy od parobka, skończywszy na ministrze,
krępują swoją wolność pracą
obowiązkową? Za co górnik i marynarz narażają
życie? Naturalnie, za ów podły pieniądz, bo podły
pieniądz daje swobodę choć przez parę godzin na dzień,
choć przez parę miesięcy na rok, choć przez kilka lat w
życiu. Wszyscy obłudnie gardzimy pieniędzmi, lecz każdy z
nas wie, że jest to mierzwa, z której wyrasta wolność
osobista, nauka, sztuka, nawet idealna miłość. Gdzież to
wreszcie urodziła się miłość rycerzy i
trubadurów? Z pewnością nie między szewcami i kowalami, a
nawet nie między doktorami i adwokatami. Wypielęgnowały ją
klasy majętne, które utworzyły kobietę z delikatną
cerą i białą ręką, które wydały
mężczyznę mającego dosyć czasu na ubóstwianie
kobiety.
Jest tu
wreszcie między nami przedstawiciel ludzi czynu, pan Wokulski,
który, jak mówi sama babcia, niejednokrotnie
złożył dowody bohaterstwa. Co go ciągnęło do
niebezpieczeństw?... Naturalnie pieniądz, który dziś w
jego ręku jest potęgą... Zrobiło się cicho, wszystkie
panie spojrzały na Wokulskiego. Ten odparł po chwili milczenia:
- Tak, ma
pan rację, zdobyłem mój majątek wśród
ciężkich przygód, ale czy pan wie, dlaczegom go
zdobywał?...
- Za
pozwoleniem - przerwał Starski - nie robię panu zarzutu, tylko
owszem, uważam to za chlubny przykład dla wszystkich.
Skądże pan jednak wie, czy człowiek, który żeni
się lub wychodzi za mąż dla pieniędzy, nie ma
również na widoku szlachetnych celów? Moi rodzice podobno pobrali
się z czystej miłości; jednak przez całe życie nie
byli szczęśliwi, a o mnie, owocu ich uczuć, to już nie ma
co mówić... Tymczasem moja czcigodna babka, tu obecna, wyszła
za mąż wbrew skłonności i dziś jest
błogosławieństwem całej okolicy. Nawet lepiej - dodał
całując prezesową w rękę - gdyż, poprawia
błędy moich rodziców, którzy tak byli zajęci
miłością, że zapomnieli o majątku dla mnie...
Zresztą - mamy drugi dowód w osobie uroczej pani Wąsowskiej...
- O,
mój panie - przerwała zarumieniona wdowa - mówisz tak,
jakbyś był prokuratorem sądu ostatecznego. Ja także
odpowiem jak pan Wokulski: czy wiesz, dlaczegom to zrobiła?...
- Ale pani
to zrobiła i babcia to zrobiła, i my wszyscy to samo zrobimy -
mówił z ironicznym chłodem Starski. - Wyjąwszy, rozumie
się, pana Wokulskiego, który ma akurat tyle pieniędzy, ile ich
potrzeba dla pofolgowania uczuciom...
- I ja tak
samo zrobiłem - odezwał się stłumionym głosem
Wokulski.
-
Ożenił się pan dla majątku? - spytała wdówka
szeroko otwierając oczy.
- Nie dla
majątku, ale dlatego, ażeby mieć pracę i nie umrzeć
głodu. Znam dobrze to prawo, o którym mówi pan Starski...
- A co? -
wtrącił Starski patrząc na babkę.
- I
dlatego, że znam, żałuję tych, którzy muszą mu
ulegać - zakończył Wokulski. - Jest to chyba największe
nieszczęście w życiu.
- Masz
rację - rzekła prezesowa.
- Zaczyna
mnie pan interesować, panie Wokulski - dodała pani Wąsowska
wyciągając do niego rękę. Panna Ewelina przez cały
czas rozmowy była schylona nad haftem. W tej chwili podniosła
głowę i spojrzała na Starskiego z takim wyrazem rozpaczy,
że Wokulski zdziwił się... Ale Starski wciąż
uderzał szpicrózgą koniec swego buta, gryzł cygaro i
uśmiechał się na pół drwiąco, na
pół smutnie. Za altanką rozległ się głos
Ochockiego:
- Widzisz,
mówiłem ci, że tu jest pani...
- No, to w
altance, ale nie w krzakach - odpowiedziała młoda dziewczyna z
koszykiem w ręku.
- Ach,
głupia jesteś! - mruknął Ochocki wchodząc i
niespokojnie patrząc na damy.
- Oho! pan
Julian znowu wkracza do nas jako triumfator - rzekła wdówka.
-
Ależ słowo honoru daję, że tylko dla skrócenia drogi
szedłem przez klomby - tłumaczył się Ochocki.
- I tak
pan zjechał z drogi, jak dziś wioząc nas...
- No,
słowo honoru daję...
- Już
lepiej podprowadź mnie, zamiast się tłomaczyć
-przerwała prezesowa. Ochocki podał jej rękę, ale miał
minę tak zakłopotaną i kapelusz tak wsadzony na bakier, że
pani Wąsowska nie mogła pohamować nadmiaru wesołości,
co na twarzy panny Felicji wywołało nową serię
rumieńców, a Ochockiego zmusiło do rzucenia wdówce kilku
gniewnych spojrzeń. Całe towarzystwo skręciło na lewo i
boczną aleją szło do budynków folwarcznych.
Naprzód prezesowa z Ochockim, za nimi dziewczyna z koszykiem, potem
wdówka z panną Felicją, Wokulski, a za nim panna Ewelina ze
Starskim. Przy furtce hałas na przodzie spotęgował się, a w
tej chwili Wokulskiemu przywidziało się, że słyszy za
sobą cichą rozmowę.
- Czasem
zdaje mi się, że wolałabym w grobie leżeć... -
szepnęła panna Ewelina.
-
Odwagi... odwagi... - odpowiedział jej tym samym tonem Starski.
Wokulski
teraz dopiero zrozumiał cel wyprawy na folwark, gdy w dziedzińcu
wybiegło naprzeciw prezesowej całe stado kur, którym ona
rzucała ziarno z kosza. Za kurami ukazała się ich dozorczyni,
stara Mateuszowa, donosząc pani, że wszystko jest dobrze, tylko
że z rana krążył nad dziedzińcem jastrząb, a po
południu jedna z kur trochę udławiła się kamieniem,
ale już ją minęło.
Po
przeglądzie drobiu prezesować obejrzała obory i stajnie, gdzie
parobcy, po większej części ludzie dojrzałego wieku,
składali jej raporta. Tu o mało nie zdarzył się wypadek. Ze
stajni bowiem nagle wybiegło spore źrebię i rzuciło
się na prezesową przednimi nogami jak pies, który staje na dwu
łapach. Szczęściem, Ochocki pohamował figlarne
zwierzę, a prezesowa dała mu zwykłą porcję cukru...
- On
babcię kiedy skaleczy - odezwał się niezadowolony Starski. - Kto
widział przyzwyczajać do takich pieszczot źrebięta, z
których później wyrastają konie!
- Zawsze
mówisz rozsądnie - odpowiedziała mu prezesowa
głaszcząc źrebaka, który kładł głowę
na jej ramieniu, a później biegł za nią tak, że
parobcy musieli go zawracać do stajni. Nawet niektóre krowy
poznawały swoją panią i witały ją stłumionym
rykiem, podobnym do mruczenia
"Dziwna
kobieta" - pomyślał Wokulski patrząc na staruszkę,
która umiała budzić miłość dla siebie nie tylko
w sercach zwierząt, lecz nawet ludzi.
Po kolacji
prezesowa poszła spać, a pani Wąsowska zaproponowała spacer
po parku. Baron, lubo niechętnie, zgodził się na projekt;
włożył gruby paltot, szyję okręcił chustką i
wziąwszy pod rękę narzeczoną wysunął się z
nią naprzód. O czym mówili? Nikt nie wie, tyle tylko
widziano, że ona była blada, on miał wypieki na twarzy.
Około
jedenastej w nocy wszyscy rozeszli się, a baron pokaszlując
odprowadził Wokulskiego do jego pokoju.
-
Cóż, przypatrzył się pan mojej narzeczonej?... Jaka ona
piękna!...Obraz westalki, panie, prawda? A jeszcze kiedy na jej buzi
ukaże się ten wyraz dziwnej melancholii, uważał pan, jest
tak czarująca, że... oddałbym za nią życie. Nikomu bym
tego nie powiedział, wyjąwszy pana, ale wie pan, ona robi na mnie
takie wrażenie, że nie wiem, czy ośmielę się
kiedykolwiek pieścić ją... chcę tylko modlić się
do niej... Po prostu panie, klęczałbym u jej nóg i
patrzył w oczy, szczęśliwy, gdyby mi pozwoliła, panie,
pocałować brzeg swojej sukni... Ale czy nie nudzę pana?
Gwałtownie
zakaszlał się, tak że mu oczy krwią zabiegły.
Odpocząwszy mówił dalej:
- Ja
nieczęsto kaszlę, ale dziś trochę zaziębiłem
się... i nawet nie zawsze jestem skłonny do zaziębień,
tylko w jesieni i na nowiu. No, ale to przejdzie, bo właśnie onegdaj
zaprosiłem na konsylium Chałubińskiego i Baranowskiego i ci mi
powiedzieli, że bylem się szanował, będę
zdrów... Pytałem ich również (mówię to
tylko panu), co sądzą o moim małżeństwie. Ale oni
powiedzieli, że małżeństwo to taka rzecz osobista...
Zwróciłem ich uwagę, że lekarze berlińscy od dawna
już kazali mi się żenić. To im dało do myślenia i
zaraz któryś rzekł: "A to szkoda, wielka szkoda, że
pan natychmiast nie spełnił ich zalecenia..." Toteż, powiem
panu, obecnie jestem zdecydowany skończyć przed adwentem...Znowu
napadł go kaszel. Odpoczął i nagle spytał Wokulskiego
zmienionym głosem:
- Wierzy
pan w życie przyszłe?
-
Dlaczego?...
-Bo widzi
pan, ta wiara chroni człowieka od rozpaczy. Ja na przykład rozumiem,
że ani sam nie będę już tak szczęśliwy, jak bym
mógł być kiedyś, ani jej nie dam zupełnego
szczęścia. Jedyną zaś pociechę mam w tej myśli,
że spotkamy się na innym, lepszym świecie, gdzie oboje
będziemy młodzi. Przecież ona - dodał zadumany -
będzie i tam należała do mnie, gdyż Pismo święte
uczy: "Co zwiążecie na ziemi, będzie związane w
niebie..." Pan może nie wierzy w to, tak jak i Ochocki; niech pan
jednak przyzna, że... czasem... wierzy pan i wcale nie dałby pan
słowa, że tak nie będzie?...
Zegar za ścianą
wybił północ, baron zerwał się wylękniony i
pożegnał Wokulskiego. W kilka minut później jego
zanoszący się kaszel było słychać w drugim końcu
oficyny.
Wokulski
otworzył okno. Przy kuchni piały ogromnymi głosami koguty
kałakuckie, w parku kwilił puszczyk; na niebie urwała się
jedna gwiazda i spadła gdzieś za drzewami. Baron wciąż
kaszlał.
"Czy
wszyscy zakochani są tak ślepi jak on? - myślał Wokulski.
-Bo dla mnie, i chyba dla każdego tutaj, jest jasne, że ta panna
wcale go nie kocha. Może nawet kocha Starskiego...
Nie
rozumiem jeszcze sytuacji - ciągnął dalej - ale
najprawdopodobniej jest tak: panna idzie za mąż dla pieniędzy, a
Starski swymi teoriami umacnia ją w tym zamiarze. A może i on
podkochuje się w niej?... Niepodobna. Prędzej już się
nią znudził i gwałtem namawia do
zamążpójścia. Chociaż... Nie, to byłaby
potworna kombinacja. Tylko kobiety publiczne mają kochanków,
którzy prowadzą nimi handel. Co za głupie przypuszczenie!...
Starski może istotnie być jej przyjacielem i radzić to, w co sam
wierzy. On przecież mówi otwarcie, że sam ożeni się
tylko z bogatą kobietą. Zasada taka dobra jak każda inna,
powiedziałby Ochocki. Słusznie prezesowa mówiła
kiedyś, że dzisiejsze pokolenie ma mocne głowy i zimne serca.
Nasz przykład zniechęcił ich do sentymentalizmu, więc
wierzą w potęgę pieniędzy, co zresztą dowodzi
rozsądku. Nie, ten Starski sprytny człowiek; może trochę hulaka,
próżniak, ale sprytu mu nie brak. Ciekawym tylko, za co tak na
nim używa pani Wąsowska?... Zapewne ma do niego
słabość, a że ma i pieniądze, więc w rezultacie
pobiorą się. Zresztą - co mnie to obchodzi...
Ciekawym,
dlaczego prezesowa dziś nie wspominała o pannie Izabeli? No, już
ja pytać się nie będę... Od razu wzięliby nas na
języki..."
Zasnął
i marzyło mu się, że jest baronem zakochanym i chorym, a Starski
odgrywa przy nim rolę przyjaciela dom. Ocknął się i
roześmiał... Już to wyleczyłoby mnie od razu" -
szepnął.
Ranek
znowu zeszedł mu na łapaniu ryb z panną Felicją i Ochockim.
Gdy zaś o pierwszej wszyscy zebrali się na śniadanie, pani
Wąsowska odezwała się:
- Babcia
pozwoli nam osiodłać dwa konie: mnie i panu Wokulskiemu, prawda? - A
potem zwróciwszy się do Wokulskiego dodała:
- Za
pół godziny jedziemy. Od tej chwili zaczyna pan
służbę przy mnie.
-
Państwo tylko we dwoje pojadą? - spytała zapłoniona panna
Felicja..
- Czy i ty
miałabyś chęć jechać z panem Julianem?
- Tylko
proszę... bez żadnych dysponowań moją osobą -
zaprotestował Ochocki.
- Felcia
zostanie ze mną - wtrąciła prezesowa.
Pannie
Felicji krew i łzy napłynęły do oczu. Spojrzała na
Wokulskiego naprzód z gniewem, potem ze wzgardą, a nareszcie
wybiegła z pokoju pod pozorem znalezienia chustki. Gdy
wróciła, wyglądała jak Maria Stuart przebaczająca
swoim oprawcom i miała czerwony nosek.
Punkt o
drugiej przyprowadzono dwa piękne wierzchowce. Wokulski stanął
przy swoim, a w parę minut ukazała się pani Wąsowska.
Miała obcisłą amazonkę, kształty Junony, kasztanowate
włosy zebrane w jeden węzeł. Końcem nogi oparła
się na ręku stangreta i jak sprężyna rzuciła się
na siodło. Szpicrózga drżała w jej ręce. Wokulski
tymczasem spokojnie dopasowywał strzemiona.
-
Prędzej, panie, prędzej - wołała ściągając
lejce koniowi, który kręcił się w koło i
przysiadał na zadzie. - Za bramą ruszamy galopem... Avanti,
Savoya!...
Nareszcie
Wokulski siadł na konia, pani Wąsowska niecierpliwie uderzyła
swego szpicrózgą i wyjechała za folwark. Droga
ciągnęła się aleją lipową, mającą z
wiorstę długości. Po obu stronach leżało szare pole, a
na nim tu i ówdzie widać było sterty pszenicy, duże jak
chaty. Niebo czyste, słońce wesołe, z daleka dolatywał
jęk młocarni.
Kilka
minut jechali kłusem. Potem pani Wąsowska położyła
rękojeść szpicrózgi na ustach, pochyliła się i
poleciała galopem. Welon kapelusza chwiał się za nią jak
popielate skrzydło.
- Avanti!
avanti!...
Znowu
biegli kilka minut. Nagle pani osadziła konia na miejscu, była
zarumieniona i zadyszana.
-
Dosyć - rzekła - teraz pojedziemy wolno. Uniosła się na
siodle i uważnie patrzyła w stronę błękitnego lasu,
który było widać daleko na wschodzie. Aleja
skończyła się; jechali polem, na którym zieleniły
się grusze i szarzały sterty.
- Powiedz
mi pan - rzekła - czy to wielka przyjemność dorabiać
się majątku?
- Nie -
odparł Wokulski po chwilowym namyśle.
- Ale
wydawać przyjemnie?
- Nie wiem.
- Nie wiesz pan?
A jednak cuda opowiadają o pańskim majątku. Mówią,
że masz pan ze sześćdziesiąt tysięcy rocznie...
- Dziś mam
znacznie więcej, ale wydaję bardzo mało.
- Ileż?
- Z
dziesięć tysięcy.
- Szkoda. Ja w
roku zeszłym postanowiłam wydać masę pieniędzy.
Plenipotent i kasjer zapewniają mnie, że wydałam
dwadzieścia siedem tysięcy... Szalałam, no - i nie
spłoszyłam nudów... Dziś, myślę sobie, zapytam
pana: jakie robi wrażenie sześćdziesiąt tysięcy
wydanych w ciągu roku? ale pan tyle nie wydajesz. Szkoda. Wiesz pan co?...
Wydaj kiedy sześćdziesiąt, no - sto tysięcy na rok i
powiedz mi pan: czy to robi sensację i jaką? Dobrze?...
- Z góry
mogę pani powiedzieć, że nie robi.
- Nie?...
Więc na cóż są pieniądze?:.. Jeżeli sto
tysięcy rubli rocznie nie daje szczęścia, cóż go da?
- Można je
mieć przy tysiącu rubli. Szczęście każdy nosi w sobie.
- Ale je
skądsiś bierze do siebie.
- Nie,
pani.
- I to
mówi pan, taki człowiek niezwykły?
- Gdybym
nawet był niezwykłym, to tylko przez cierpienia, nie przez
szczęście. A tym mniej nie przez wydatki. Pod lasem ukazał
się tuman kurzu. Pani Wąsowska chwilę popatrzyła, potem
nagle zacięła konia i skręciła na prawo, w pole, bez drogi.
-
Avanti!... avanti!...
Jechali z
dziesięć minut, a teraz Wokulski zatrzymał konia. Stał na
wzgórzu, nad łąką tak piękną jak marzenie. Co w
niej było pięknym, czy zieloność trawy, czy kręty bieg
rzeczułki, czy drzewa pochylające się nad nią, czy pogodne
niebo? Wokulski nie wiedział.
Ale pani
Wąsowska nie zachwycała się. Pędziła z góry na
złamanie karku, jakby chcąc zaimponować swemu towarzyszowi
odwagą. Gdy Wokulski powoli zjechał z góry,
zwróciła do niego konia i zawołała niecierpliwie:
- Ach,
panie, czy pan zawsze taki nudny? Przecież nic po to wzięłam
pana na spacer, ażeby ziewać. Proszę mnie bawić, tylko
zaraz...
-
Zaraz?... Dobrze. Pan Starski jest to bardzo zajmujący człowiek.
Pochyliła
się na siodło, jakby padając w tył, i przeciągle
spojrzała Wokulskiemu w oczy.
- Ach! -
zawołała ze śmiechem - nie spodziewałam się
usłyszeć tak banalnego frazesu od pana... Pan Starski
zajmujący... Dla kogo?...Chyba dla takich... takich... łabędzic
jak panna Ewelina, bo na przykład już dla mnie przestał nim
być...
-
Jednakże...
- Nie ma
jednakże. Był nim kiedyś, kiedym miała zamiar stać
się męczennicą małżeństwa. Na
szczęście, mój mąż znalazł się tak
uprzejmie, że prędko umarł, a pan Starski jest tak
nieskomplikowany, że nawet przy moim zasobie doświadczenia poznałam
się na nim w tydzień. Ma zawsze taki sam zarost a la
arcyksiążę Rudolf i ten sam sposób uwodzenia kobiet. Jego
spojrzenia, półsłówka, tajemniczość znam tak
dobrze jak krój jego żakietu. Zawsze tak samo unika panien bez
posagu, jest cynicznym z mężatkami, a wdychającym przy pannach,
które mają wyjść za mąż. Mój Boże,
ilu ja podobnych spotkałam w życiu!... Dziś trzeba mi
czegoś nowego...
- W takim
razie pan Ochocki...
- O tak,
Ochocki jest zajmujący, a mógłby nawet być niebezpieczny,
ale - na to ja musiałabym drugi raz się urodzić. To
człowiek nie z tego świata, do którego ja należę
sercem i duszą... Ach, jaki on naiwny, a jaki wspaniały! Wierzy w
idealną miłość, z którą zamknąłby
się w swoim laboratorium i był pewnym, że go nigdy nie
zdradzi... Nie, on nie dla mnie...
-
Cóż znowu z tym siodłem! - zawołała nagle. -
Mój panie, popręg mi się odpiął... proszę
zobaczyć... Wokulski zeskoczył z konia.
-
Zsiądzie pani? - zapytał.
- Ani
myślę. Niech pan tak obejrzy. Zaszedł z prawej strony
-popręg był mocno przypasany.- Ależ nie tam... O, tu... Tu
coś psuje się, około strzemienia. Zawahał się, lecz
odsunął jej amazonkę i włożył rękę pod
siodło. Nagle krew uderzyła mu do głowy: wdówka w taki
sposób ruszyła nogą, że jej kolano dotknęło
twarzy Wokulskiego.
- No i
cóż?... No i cóż?... - pytała niecierpliwie.
- Nic -
odparł. - Popręg jest mocny...
-
Pocałowałeś mnie pan w nogę?!... - krzyknęła.
- Nie.
Wtedy trzasnęła konia szpicrózgą i poleciała
cwałem szepcząc:
"Głupiec
czy kamień!..."
Wokulski
powoli siadł na konia. Niewysłowiony żal ścisnął
mu serce, gdy pomyślał:
"Czy
i panna Izabela jeździ konno?... I kto też jej poprawia
siodło?..."
Kiedy
dojechał do pani Wąsowskiej, wybuchnęła śmiechem:
- Cha!
cha! cha!... Jesteś pan nieoceniony!... - A potem zaczęła
mówić niskim, metalowym głosem: - Na karcie mojej historii
zapisał się piękny dzień - odegrałam rolę
Putyfarowej i znalazłam Józefa...Cha! cha! cha!... Jedna tylko
rzecz napełnia mnie obawą: że pan nawet nie potrafisz
ocenić, jak ja umiem zawracać głowy. W takiej chwili stu innych
na pańskim miejscu powiedziałoby, że żyć beze mnie nie
mogą, że zabrałam im spokój, i tam dalej... A ten
odpowiada krótko: nie!...Za to jedno: "nie" powinieneś
pan dostać w królestwie niebieskim krzesło pomiędzy
niewiniątkami. Takie wysokie krzesełko z poręczą przodu...
Cha! cha! cha!... Tarzała się na siodle ze śmiechu.
- I co by
pani z tego przyszło, gdybym odpowiedział jak inni?
-
Miałabym jeden triumf więcej.
- A z tego
co pani przyjdzie?
-
Zapełniam sobie pustkę życia. Z dziesięciu tych,
którzy mi się oświadczają, wybieram jednego, który
wydaje mi się najciekawszym, bawię się nim, marzę o nim...
- A potem?
-
Robię przegląd następnej dziesiątki i wybieram nowego
- I tak
często?
-
Choćby co miesiąc. Co pan chce - dodała wzruszając
ramionami - to miłość wieku pary i elektryczności.
- A tak.
Nawet przypomina kolej żelazną.
-
Lecí jak burza i sypie iskry?...
- Nie.
Jeździ prędko i bierze pasażerów, ilu się da.
- O, panie
Wokulski!...
- Nie
chciałem obrazić pani: sformułowałem tylko to, com
słyszał. Pani Wąsowska przygryzła usta. Jechali jakiś
czas milcząc. Po chwili znowu zabrała głos pani Wąsowska.
- Już
określiłam sobie pana: pan jesteś pedant. Co wieczór, nie
wiem o której, ale zapewne przed dziesiątą, robisz pan
rachunki, potem idziesz spać, ale przed spaniem mówisz pacierz,
głośno powtarzając: Nie pożądaj żony
bliźniego twego. Czy tak?...
- Niech pani
mówi dalej.
- Nie
będę nic mówić, bo mnie już i rozmowa z panem
dręczy. Ach, ten świat daje nam same zawody!... Kiedy kładziemy
pierwszą suknię z trenem, kiedy idziemy na pierwszy bal, kiedy
pierwszy raz kochamy - zdaje się nam, że otóż jest
coś nowego... Lecz po chwili przekonywamy się, że to już było albo
że to jest - nic... Pamiętam, w roku zeszłym, w Krymie,
jechaliśmy w kilka osób bardzo dziką drogą, po
której kiedyś snuli się rozbójnicy. I właśnie
gdy rozmawiamy o tym, wysuwa się spoza skały dwu Tatarów...
Chwała Bogu! myślę, ci zechcą nas zabić, bo miny mieli
okropne, choć bardzo przystojni ludzie. A oni, wie pan, z jaką
wystąpili propozycją?... Ażeby kupić od nich winogron!...
Panie! Oni nam sprzedawali winogrona, kiedy ja myślałam o bandytach.
Chciałam ich wybić ze złości, naprawdę.
Otóż - pan dzisiaj przypomniał mi tych Tatarów...
Prezesowa przez kilka tygodni tłomaczyła mi, że pan jesteś
oryginalny człowiek, zupełnie inny od innych, a tymczasem widzę,
że pan jesteś najzwyklejszy pedant. Czy tak?
- Tak
- Widzi
pan, jak ja się znam na ludziach. Może byśmy jeszcze pojechali
galopem. Albo - nie, już mi się nie chce, jestem zmęczona.
Ach... gdybym choć raz w życiu spotkała prawdziwie nowego
człowieka...
- A z tego
co by pani przyszło?
-
Miałby jakiś nowy sposób postępowania,
mówiłby mi nowe rzeczy, czasami rozgniewałby mnie do łez,
potem sam śmiertelnie obraziłby się na mnie, a potem -
naturalnie musiałby przepraszać. O, ten zakochałby się we
mnie do szaleństwa! Wpiłabym mu się tak w serce i
pamięć, że nawet w grobie nie zapomniałby o mnie... No,
taką miłość -rozumiem.
- A pani
co by mu dała w zamian? - spytał Wokulski, któremu robiło
się coraz ciężej i smutniej.
- Czy ja
wiem? Może i ja zdecydowałabym się na jakie szaleństwo...
- Teraz ja
powiem, co by ten nowy człowiek dostał od pani mówił
Wokulski czując, że zbiera w nim gorycz. - Naprzód,
dostałby długą listę wielbicieli dawniejszych,
następnie, drugą listę wielbicieli, którzy
nastąpią po nim, a w czasie antraktu miałby
możność sprawdzania... czy na koniu dobrze leży
siodło...
- To
nikczemne, co pan powiedziałeś! - krzyknęła pani
Wąsowska ściskając szpicrózgę.
- Tylko
powtórzenie tego, co słyszałem od pani: Jeżeli jednak
mówię za śmiało na tak krótką
znajomość...
- Owszem,
słucham... Może pańskie impertynencje będą ciekawsze
aniżeli ta chłodna grzeczność, którą od dawna
umiem na pamięć. Naturalnie, taki człowiek jak pan gardzi takimi
kobietami jak ja... No, śmiało...
- Za
pozwoleniem. Przede wszystkim nie używajmy zbyt silnych wyrazów,
które wcale nie odpowiadają spacerowej sytuacji. Między nami
nie ma mowy o uczuciach, tylko o poglądach. Otóż, moim
zdaniem, w poglądzie pani na miłość istnieją nie
dające się pogodzić kontrasty.
-
Proszę? - zdziwiła się wdówka: - To, co pan nazywasz
kontrastami, ja najdoskonalej godzę w życiu.
-
Mówi pani o częstej zmianie kochanków...
- Jeżeli
łaska, nazwijmy ich wielbicielami.
- A
następnie, chce pani znaleźć jakiegoś nowego i
nietuzinkowego człowieka, który by nawet w grobie nie
zapomniał o pani. Otóż, o ile ja znam ludzką naturę,
jest to cel nie do osiągnięcia. Ani pani z rozrzutnej w swoich
względach nie stanie się oszczędną, ani człowiek
nietuzinkowy nie zechce zająć miejsca pośród kilku
tuzinów...
- Może o
tym nie wiedzieć - przerwała wdówka.
- Ach, więc
mamy i mistyfikację, dla udania się której potrzeba,
ażeby bohater pani był ślepy i głupi. Ale choćby takim
był wybrany, czy sama pani miałaby odwagę zwodzić
człowieka, który by aż tak panią kochał?...
- Dobrze,
więc powiedziałabym mu wszystko kończąc w ten
sposób: pamiętaj, że Chrystus przebaczył Magdalenie, od
której przecie ja jestem mniej grzeszna, no i przynajmniej mam
równie piękne włosy...
- I to by
mu wystarczyło?
- Ja
sądzę.
- A gdyby mu nie
wystarczyło?
-
Zostawiłabym go w spokoju i odeszłabym.
Ale
pierwej wpiłaby mu się pani w serce i w pamięć tak,
ażeby pani nawet w grobie nie zapomniał!... - wybuchnął
Wokulski. - Piękny świat, ten wasz świat... I miłe są
te kobiety, przy których, kiedy im człowiek w najlepszej wierze
oddaje własną duszę, jeszcze musi spoglądać na
zegarek, ażeby nie spotkał swoich poprzedników i nie
przeszkadzał następcom. Pani, nawet ciasto, ażeby wyrosło,
potrzebuje dłuższego czasu; czy więc podobna wielkie uczucie
wyhodować w takim pośpiechu, na takim jarmarku?...
Niech pani
skwituje z wielkich uczuć, to pozbawia snu i odbiera apetytu. Po co
kiedyś zatruwać życie jakiemuś człowiekowi,
którego zapewne dziś jeszcze pani nie zna? Po co sobie samej
mącić dobry humor? Lepiej trwać przy programie prędkich i
częstych zwycięstw, które innym nieszkodzą, a pani
jakoś zapełniają życie.
- Już pan
skończył, panie Wokulski?
- Chyba że
tak...
- Więc
teraz ja panu powiem. Wszyscy jesteście podli...
- Znowu silny
wyraz.
- Pańskie
były silniejsze. Wszyscy jesteście nędznicy. Kiedy kobieta, w
pewnej epoce życia, marzy o idealnej miłości, wyśmiewacie
jej złudzenia i domagacie się kokieterii, bez której panna
jest dla was nudna, a mężatka głupia. A dopiero gdy dzięki
zbiorowym usiłowaniom pozwoli prawić sobie banalne oświadczyny,
patrzeć słodko w oczy, ściskać za ręce, wówczas
z ciemnego kąta wyłazi jakiś oryginalny egzemplarz w kapturze
Piotra z Amiens i uroczyście wyklina kobietę stworzoną na obraz
i podobieństwo Adamowych synów. "Tobie już nie wolno
kochać, ty już nie będziesz nigdy prawdziwie kochana, bo
miałaś nieszczęście znaleźć się
wśród jarmarku, boś straciła złudzenia!" A
któż ją z nich okradł, jeżeli nie pańscy
rodzeni bracia?... I cóż to za świat, który
naprzód obdziera z ideałów, a potem skazuje obdartego?...
Pani
Wąsowska wydobyła chustkę z kieszeni i poczęła ją
gryźć. Na rzęsach błysnęła jej łza i
spadła na końską grzywę.
- Jedź pan
już sobie - zawołała - jesteś pan drażniąco
płytki. Jedź pan... jedź i przyszlij mi Starskiego; jego
bezczelność jest zabawniejsza od pana księżowskiej
powagi... Wokulski ukłonił
się i pojechał naprzód. Był zgryziony i zakłopotany
- Gdzie pan
jedziesz?... nie tędy... Ach, prawda, gotów pan jesteś
zbłądzić, a później mówić wszystkim przy
obiedzie, żem cię sprowadziła z prostej drogi. Proszę za
mną... Jadąc o kilka kroków za panią Wąsowską,
Wokulski rozmyślał: "Więc to taki świat? Jedne w nim
sprzedają się ludziom prawie zgrzybiałym, a inne traktują
ludzkie serca jak polędwicę. Dziwna to jednak kobieta z tej pani!...
bo złą nie jest, ma nawet szlachetne porywy..."
W
pół godziny wjechali `znowu na wzgórza, z których
widać było dwór prezesowej. Pani Wąsowska nagle
zawróciła konia i bystro patrząc na Wokulskiego spytała:
- Między
nami pokój czy wojna?...
- Czy mogę
być szczerym ?
- Proszę.
- Mam dla pani
głęboką wdzięczność. W jednej godzinie
dowiedziałem się od pani więcej aniżeli przez całe
życie.
- Ode mnie?...
Zdaje się panu. Mam w sobie parę kropli krwi węgierskiej,
więc kiedy wsiądę na konia, szaleję i plotę
niedorzeczności. Notabene - nie cofam nic z tego, com powiedziała,
ale mylisz się pan, jeżeli sądzisz, żeś mnie już
poznał. A teraz pocałuj mnie pan w rękę; jesteś pan
rzeczywiście interesujący. Wyciągnęła rękę,
którą Wokulski ucałował, szeroko otwierając oczy ze
zdziwienia.
|