ROZDZIAŁ SIÓDMY:
POD JEDNYM DACHEM
W tej samej porze, kiedy Wokulski z
panią Wąsowską kłócił się albo
galopował po łące, z majątku hrabiny do Zasławka
dojeżdżała panna Izabela. Wczoraj otrzymała od prezesowej
list, wyprawiony przez umyślnego posłańca, a dziś na
wyraźne żądanie swej ciotki wyjechała, lubo
niechętnie. Była pewna, że w Zasławku już znajduje
się mocno protegowany przez prezesową Wokulski; taka więc
nagła podróż wydała jej się
niewłaściwą.
"Choćbym nawet musiała
kiedyś wyjść za niego - mówiła sobie to jeszcze nie
mam racji śpieszyć na powitanie".
Ale ponieważ rzeczy spakowano,
powóz zajechał, a nawet z przedniego siedzenia wyglądała
już jej pokojówka, więc panna Izabela zdecydowała
się na wyjazd.
Pożegnanie jej z rodziną było
pełne znaczenia. Pan Łęcki, ciągle rozstrojony,
przecierał oczy, a hrabina wsunąwszy jej w rękę aksamitny
woreczek z pieniędzmi pocałowała ją w czoło i
rzekła:
- Nie radzę ani odradzam. Masz rozum,
wiesz, jakie jest położenie, więc sama musisz coś
postanowić i przyjąć konsekwencje.
Co postanowić?:.. jakie
przyjąć konsekwencje?... o tym nie wspomniała hrabina.
Tegoroczny pobyt
na wsi głęboko zmodyfikował niektóre poglądy panny
Izabeli; nie sprawiło tego jednak świeże powietrze ani
piękne krajobrazy, ale wypadki i możność spokojnego
zastanowienia się nad nimi.
Przyjechała
tu na wyraźne żądanie ciotki, dla Starskiego, o którym
powszechnie mówiono, że odziedziczy majątek po prezesowej.
Tymczasem prezesowa przypatrzywszy się swemu ciotecznemu wnukowi
oświadczyła, że co najwyżej zapisze mu tysiąc rubli
dożywotniej renty, która zapewne bardzo mu się przyda na
starość. Cały zaś majątek postanowiła
zapisać na podrzutków i ich nieszczęśliwe matki.
Od tej chwili
Starski w oczach hrabiny stracił wszelką wartość.
Stracił ją i u panny Izabeli oświadczywszy pewnego razu, że
nigdy nie ożeniłby się z "gołą panną";
raczej z Chinką albo z Japonką, byle miała kilkadziesiąt
tysięcy rubli rocznie.
- Za mniejszy
dochód nie warto ryzykować przyszłości - powiedział.
Ponieważ tak powiedział, więc panna Izabela przestała go
traktować jako poważnego epuzera. Ale ponieważ
mówiąc to, z cicha westchnął spojrzał na nią
przelotnie, więc panna Izabela pomyślała, że piękny
Kazio musi mieć jakąś sercową tajemnicę i że
szukając bogatej żony robi ofiarę. Dla kogo?... Może dla
niej... biedny chłopiec, ale trudno. Kiedyś może znajdzie
się sposób osłodzenia jego cierpień, lecz dziś
należy go trzymać z daleka. Co przychodziło tym łatwiej,
że Starski począł gwałtownie zalecać się do bogatej
pani Wąsowskiej i krążyć z daleka około panny Eweliny
Janockiej, zapewne dla zatarcia do reszty śladów, że
kiedyś kochał się w pannie Izabeli.
"Biedny
chłopiec, ale trudno. Życie ma swoje obowiązki, które
trzeba spełnić, choć są ciężkie."
W taki sposób
Starski, może najstosowniejszy dla panny Izabeli epuzer, wykreślony
został z listy jej konkurentów. Nie mógł
żenić się z panną ubogą, musiał szukać
żony bogatej; były to dwie nieprzebyte między nimi
przepaście. Drugi jej konkurent, baron, wykreślił się sam;
zaręczywszy się z panną Eweliną. Panna Izabela czuła
wstręt do barona, dopóki starał się o jej względy;
lecz gdy ją tak nagle opuścił, prawie że się
zatrwożyła. Jak to, więc na świecie są kobiety, dla
których można wyrzec się jej?!... Jak to, więc może
nadejść chwila, w której pannę Izabelę opuszczą
nawet tak podeszłego wieku wielbiciele?...Zdawało jej się,
że ziemia drży jej pod nogami, i pod wpływem nie
określonych obaw, jakie ją wówczas ogarnęły, panna
Izabela odezwała się do prezesowej o Wokulskim dosyć
życzliwie. Kto wie nawet, czy nie powiedziała tych słów:
- Co się
też dzieje z panem Wokulskim? Bardzo żałuję, że
może mieć żal do mnie. Nieraz wyrzucam sobie, że nie
postępowałam z nim tak, jak zasługiwał.
Spuściła
oczy i zarumieniła się w ten sposób, że prezesowej
wydało się koniecznym zaprosić Wokulskiego na wieś.
"Niech
się sobie przypatrzą na świeżym powietrzu -
myślała staruszka - a będzie, co Bóg da. On brylant
między mężczyznami, ona także dobre dziecko, więc
może się porozumieją. Bo że on ma do niej
słabość, to prawie bym się założyła."
W kilka
dni panna Izabela ochłonąwszy z nieprzyjemnych wrażeń
poczęła żałować swojej wzmianki o Wokulskim przed
prezesową.
"Jeszcze
gotów pomyśleć, że wyszłabym za niego..."-
rzekła do siebie.
Tymczasem
prezesowa zwierzyła się przed bawiącą u niej panią
Wąsowską, że przyjedzie do Zasławka Wokulski, bardzo bogaty
wdowiec, człowiek ze wszech miar niepospolity, którego
chciałaby ożenić i który kto wie, czy nie kocha się
w pannie Izabeli...
Pani
Wąsowska bardzo obojętnie słuchała o majątku, o
wdowieństwie i o matrymonialnych kwalifikacjach Wokulskiego. Lecz gdy
prezesowa nazwała go człowiekiem niepospolitym, zaciekawiła
się; dowiedziawszy się zaś, że może kochać
pannę Izabelę, rzuciła się jak rumak szlachetnej krwi,
niebacznie dotknięty ostrogą.
Pani
Wąsowska była najlepszą kobietą, nie myślała
powtórnie wychodzić za mąż, a tym mniej odbierać
innym paniom konkurentów. Dopóki jednak żyła na
świecie, nie mogła pozwolić na to, ażeby jaki
mężczyzna mógł kochać się w jakiejś innej
kobiecie, nie w niej. Żenić się dla interesu ma prawo; pani
Wąsowska gotowa mu była nawet pomagać, ale uwielbiać -
można było tylko ją. Nie dlatego nawet, ażeby
uważała się za najpiękniejszą, ale że...
taką już miała słabość.
Dowiedziawszy
się, że panna Izabela dziś przyjeżdża, pani
Wąsowska gwałtem zabrała na spacer Wokulskiego. Gdy zaś na
gościńcu pod lasem zobaczyła tuman kurzu, wzniecony przez
powóz jej rywalki, skręciła na łąkę i tam
zrobiła wielką scenę z siodłem, która jej się
nieudała.
Tymczasem
panna Izabela dojechała do dworu. Całe towarzystwo przyjęło
ją na ganku witając prawie tymi samymi wyrazami.
- Wiesz -
szepnęła jej prezesowa - przyjechał Wokulski.
- Tylko
pani nam brakło - zawołał baron - ażeby Zasławek
był podobny do raju. Bo już mamy tu bardzo przyjemnego towarzysza
znakomitego gościa... Panna Felcia Janocka wzięła na bok
pannę Izabelę i ze łzami w głosie poczęła jej
opowiadać:
- Wiesz,
przyjechał tu pan Wokulski... Ach, gdybyś wiedziała, co to za
człowiek!... Ale wolę ci nic nie mówić, bo i ty jeszcze
pomyślisz, że jestem nim zajęta... No i wyobraź sobie: pani
Wąsowska kazała mu jechać ze sobą na spacer, sam na sam...
Gdybyś wiedziała, jak się biedak rumienił!... A ja za
nią. Bo i ja chodziłam z nim na ryby, ale tylko tu, do sadzawki, i
jeszcze był z nami pan Julian. Ale żebym miała tylko z nim
jechać konno?... Za nic w świecie!... wolałabym umrzeć...
Uwolniwszy
się od witających panna Izabela poszła do przeznaczonego dla
niej pokoju.
"Drażni
mnie ten Wokulsk" - szepnęła.
W gruncie rzeczy
nie było to rozdrażnienie, ale coś innego. Jadąc tu panna
Izabela czuła niechęć do prezesowej za jej gwałtowne
zaprosiny, do ciotki, że jej kazała natychmiast jechać, a nade
wszystko do Wokulskiego. "Więc naprawdę - mówiła
sobie - chcą mnie oddać temu parweniuszowi?... A, zobaczy, jak na tym
wyjdzie!..."
Była pewna,
że pierwszym człowiekiem, który ją powita, będzie
Wokulski, i postanowiła traktować go z najwyższą
pogardą. Tymczasem Wokulski nie tylko nie wybiegł na jej spotkanie,
ale pojechał na spacer z panią Wąsowską. To w przykry
sposób dotknęło pannę Izabelę i pomyślała:
"Zawsze
kokietka z niej, choć już ma lat trzydzieści!.."
Gdy baron
nazwał Wokulskiego znakomitym gościem, panna Izabela uczuła
jakby dumę, ale było to bardzo przelotne uczucie. Gdy zaś panna
Felicja w niedwuznaczny sposób zdradziła się, że jest o
Wokulskiego zazdrosną, pannę Izabelę ogarnął jakby
niepokój, ale tylko na chwilę.
"
Naiwna jest ta Felcia" - rzekła do siebie.
Krótko
mówiąc: przez całą drogę planowana wzgarda dla
Wokulskiego całkiem zniknęła wobec mieszaniny takich uczuć
jak lekki gniew, lekkie zadowolenie i lekka obawa. W tej chwili Wokulski
przedstawiał się pannie Izabeli inaczej niż dotychczas. Nie
był to już jakiś tam, kupiec galanteryjny, ale człowiek,
który wracał z Paryża, miał ogromny majątek i
stosunki, którym zachwycał się baron, którego
kokietowała Wąsowska...
Ledwie
panna Izabela miała czas przebrać się, do pokoju jej weszła
prezesowa.
- Moja
Belu - rzekła staruszka ucałowawszy ją jeszcze raz -
dlaczegóż to Joasia nie chce przyjechać do mnie?
- Papo
jest niezdrów, więc nie chce go opuszczać.
-
Proszę cię... proszę cię, tylko tego mi nie mów. Nie
przyjedzie, bo nie chce spotkać się z Wokulskim, oto cały
sekret..: - mówiła nieco wzruszona prezesowa. - On dla niej wtedy
dobry, kiedy sypie pieniądze na jej ochronę... Powiem ci, Belu,
że twoja ciotka nigdy już nie będzie mieć rozumu...
W pannie
Izabeli odezwały się dawne gorycze.
-
Może ciocia nie uważa za stosowne okazywać tylu
względów kupcowi - rzekła rumieniąc się.
-
Kupiec!... kupiec!... - wybuchnęła prezesowa. - Wokulscy są tak
dobrą szlachtą jak Starscy, a nawet Zasławscy... A co się
tyczy kupiectwa... Moja Belu, Wokulski nie sprzedawał tego, co dziadek
twojej ciotki... Możesz jej to powiedzieć przy okazji. Wolę
uczciwego kupca aniżeli dziesięciu austriackich hrabiów. Znam
ja dobrze wartość ich tytułów.
- Przyzna
pani jednak, że urodzenie...
Prezesowa
roześmiała się ironicznie.
- Wierz
mi, Belu, że urodzenie jest najmniejszą zasługą tych,
którzy się rodzą. A co do czystości krwi... Ach,
Boże! wielkie to szczęście, że nie bardzo zajmujemy
się sprawdzaniem tych rzeczy. Powiadam ci, że o czyimś urodzeniu
nie warto rozmawiać z ludźmi starymi jak ja. Tacy bowiem zwykle
pamiętają dziadów i ojców i nieraz dziwią
się: dlaczego wnuk jest podobny do kamerdynera, a nie do ojca. No, wiele
się tłumaczy zapatrzeniem.
- Pani
jednak bardzo lubi pana Wokulskiego - szepnęła panna Izabela.
- Tak
jest, bardzo! - zawołała z mocą staruszka. - Kochałam jego
stryja, przez całe życie byłam nieszczęśliwa dlatego
tylko, że oderwano mnie od niego, i to z tych samych pobudek, dla
których twoja ciotka usiłuje dziś lekceważyć
Wokulskiego. Ale on nie da sobą pomiatać, o nie!... -
mówiła prezesowa. - Kto z takiej nędzy potrafił
wydobyć się, kto bez cienia zarzutu zrobił majątek,
wykształcił się tak jak on, ten może nie dbać o opinie
salonów. Wiesz chyba, jaką on dziś gra rolę i po co
jeździł do Paryża... Otóż zapewniam cię,
że nie on do salonów; ale salony do niego przyjdą, a
pierwszą będzie twoja ciotka, jeżeli zdarzy się interes. Ja
znam salony lepiej niż ty, moje dziecko, i wierz mi, że one bardzo
prędko znajdą się w przedpokoju Wokulskiego. To nie taki
próżniak jak Starski ani marzyciel jak książę, ani
półgłówek jak Krzeszowski... To człowiek czynu...
Szczęśliwą będzie kobieta, którą on wybierze za
żonę... Na nieszczęście, nasze panny mają więcej
wymagań aniżeli doświadczenia i serca. Choć nie
wszystkie... No, ale przepraszam cię, jeżeli wypowiedziałam
ostrzejszy wyraz. Zaraz będzie obiad.
Po tych
słowach prezesowa wyszła zostawiając pannę Izabelę
pogrążoną w głębokim namyśle.
" Z
pewnością mógłby zastąpić barona, o, jeszcze i
jak... - mówiła w sobie panna Izabela. - Tamto człowiek
zużyty i śmieszny, tego przynajmniej szanują ludzie. Kazia
Wąsowska zna się na tym, toteż wzięła go na spacer...
Ha, zobaczymy, czy pan Wokulski potrafi być wiernym...Ładna
wierność jeździć z inną kobietą na spacery!... To
bardzo po rycersku..."
Prawie w
tej chwili Wokulski wracał z panią Wąsowską z
przejażdżki i na folwarcznym dziedzińcu zobaczył
powóz, od którego odprzęgano konie. Tknęło go
jakieś nieokreślone przeczucie, ale nie śmiał pytać;
nawet udał, że nie patrzy na powóz. Przed pałacem
oddał konia chłopcu, a innemu chłopcu kazał przynieść
wody do swego pokoju. I właśnie kiedy miał zapytać, kto
przyjechał? coś ścisnęło go za gardło i nie
mógł słowa przemówić.
"Co
za głupstwo! - myślał. - Choćby nawet i ona, więc
cóż z tego?... jest taką samą kobietą jak pani
Wąsowska, panna Felicja, panna Ewelina... A ja znowu nie jestem takim jak
baron..."
Ale tak
mówiąc czuł, że ona dla niego jest inną niż
inne kobiety i że gdyby zażądała, złożyłby u
jej nóg majątek, nawet życie.
"Głupstwo!
głupstwo!... - szeptał chodząc po pokoju. - Jest tu przecie jej
wielbiciel, pan Starski, z którym umawiali się, że wesoło
przepędzą wakacje... Pamiętam te spojrzenia, ach..:"
Gniew w
nim zakipiał.
"Zobaczymy,
panno Izabelo: kim ty jesteś i co jesteś warta? Teraz ja
będę twoim sędzią..." - pomyślał. Zapukano
do drzwi, wszedł stary lokaj Obejrzał się po pokoju i rzekł
przyciszonym głosem:
-
Jaśnie pani kazała powiedzieć, że jest panna
Łęcka i że jeżeli jaśnie pan gotów, to prosi na
obiad...
-
Powiedzcie, że natychmiast służę - odparł Wokulski. Po
wyjściu służącego chwilę postał w oknie
patrząc na park oświetlony ukośnymi promieniami słońca
i na krzak bzu, na którym wesoło świegotały ptaki.
Patrzył, ale serce nurtowała mu głucha obawa na myśl, w
jaki sposób przywita się z panną Izabelą...
" Co
ja jej powiem i jak będę wyglądał? " Zdawało mu
się, że wszystkie oczy zwrócą się na nich i że
on musi skompromitować się jakimś niewłaściwym czynem.
"Alboż
nie powiedziałem jej, że jestem dla nich wiernym sługą...
jak pies!... Trzeba jednak iść tam..."
Wyszedł,
znowu wrócił do siebie i znowu wyszedł na korytarz.
Zbliżał się do drzwi powoli, noga za nogą, czując,
że zamiera w nim wszelka energia, że jest jak prostak, który
ma stanąć przed królem.
Wziął
za klamkę, lecz zatrzymał się... W pokoju jadalnym rozlegał
się śmiech kobiecy. Pociemniało mu w oczach, chciał uciec i
powiedzieć przez służącego, że jest chory. Nagle
usłyszał za sobą czyjeś kroki i popchnął drzwi.
W
głębi pokoju zobaczył całe towarzystwo, a przede wszystkim
pannę Izabelę rozmawiającą ze Starskim. Ona tak samo
patrzyła na Starskiego. a on miał ten sam ironiczny uśmiech jak
wówczas w Warszawie.
Wokulski w
jednej chwili odzyskał energię; fala gniewu uderzyła mu do
mózgu. Wszedł z podniesioną głową, przywitał
prezesowę i ukłonił się pannie Izabeli, która
zarumieniwszy się wyciągnęła do niego rękę.
- Witam
panią. Jakże się miewa pan Łęcki?
- Papo
trochę przyszedł do siebie... Zasyła panu ukłony...
- Bardzo
jestem obowiązany za łaskawą pamięć. A pani hrabina?
- Ciocia
jest zupełnie zdrowa. Prezesowa siadła na fotelu; obecni poczęli
zajmować miejsca przy stole.
- Panie
Wokulski, pan siada przy mnie - odezwała się pani Wąsowska.
- Z
największą chęcią, o ile żołnierz ma prawo
siadać w obecności swego komendanta.
- Czy
już wzięła cię pod komendę, panie Stanisławie? -
zapytała z uśmiechem prezesowa.
- Ale jak!
Nieczęsto odbywa się podobną musztrę...
-
Mści się za to, że wodziłam go po manowcach -
wtrąciła pani Wąsowska.
- Po
manowcach jeździć najprzyjemniej - odparł Wokulski.
-
Byłem pewny, że tak będzie, ale nie sądziłem, że
tak prędko...odezwał się baron ukazując swój
piękny garnitur sztucznych zębów.
- Niech mi
kuzyn przysunie sól - rzekła panna Izabela do Starskiego.
-
Służę... Ach, rozsypałem!... Pokłócimy
się.
- Już
chyba nam ten wypadek nie grozi - odparła panna Izabela z komiczną
powagą.
- Czy
zobowiązaliście się nigdy nie kłócić? -
zapytała pani Wąsowska.
- Nie mamy
zamiaru nigdy przepraszać się - odpowiedziała panna Izabela.
-
Ładnie! - rzekła pani Wąsowska. - Na pańskim miejscu, panie
Kazimierzu, teraz straciłabym wszelką nadzieję.
-
Alboż mi ją wolno było kiedy mieć! - westchnął
Starski.
-
Prawdziwe szczęście dla nas obojga... - szepnęła panna
Izabela. Wokulski słuchał i patrzył Panna Izabela
rozmawiała naturalnie, w bardzo spokojny sposób, żartując
ze Starskiego, który wcale nie zdawał się tym martwić.
Natomiast od czasu do czasu spoglądał ukradkiem na pannę
Ewelinę Janocką, która szepcząc z baronem, rumieniła
się i bladła.
Wokulski
uczuł, że z serca zsuwa się mu ogromny ciężar.
"Oczywiście
- myślał - jeżeli w tym towarzystwie Starski zajmuje się
kimś, to tylko panną Eweliną, a ona nim..."
W tej
chwili obudziła się w nim radość i wielka
życzliwość dla oszukiwanego barona.
"Już
ja go nie będę ostrzegał!" - rzekł w duchu. A potem
dodał, że takie zadowolenie z cudzej biedy jest jednak bardzo
podłym uczuciem.
Obiad
skończył się, panna Izabela zbliżyła się do
Wokulskiego.
- Wie pan
- rzekła - jakiego doznałam uczucia na widok pana? Oto żalu.
Przypomniałam sobie, że mieliśmy we troje jechać do
Paryża: ja, ojciec i pan, i że z naszej trójki los był
dobry tylko dla pana. Bawił się pan przynajmniej?... Za nas troje?...
Musi mi pan odstąpić trzecią część doznanych
wrażeń.
- A gdyby
nie były wesołe?
-
Dlaczego? - Choćby dlatego, że pani nie było tam, gdzie
mieliśmy być razem.
- O ile
wiem, umie pan jednak bawić się dobrze tam, gdzie mnie nie ma -
odparła panna Izabela i odeszła.
- Panie
Wokulski!... - zawołała pani Wąsowska. Lecz spojrzawszy na niego
i na pannę Izabelę rzekła tonem niechęci:
- Albo
nie... już nic... Daję panu na dziś urlop. Moi państwo,
chodźmy do parku. Panie Ochocki...
- Pan
Ochocki ma mnie dziś uczyć meteorologü - odezwała się
panna Felicja.
-
Meteorologii?... - powtórzyła pani Wąsowska.
- A tak...
Właśnie zaraz idziemy na górę do obserwatorium...
- Czy pan
tylko meteorologię ma zamiar wykładać? - spytała pani
Wąsowska. - Na wszelki jednak wypadek radziłabym zapytać babci,
co ona sądzi o tej meteorologii...
- Pani
zawsze musi mi zrobić jakiś skandal! - oburzył się Ochocki.
- Pani może ze mną jeździć po wertepach, ale pannie Felicji
nie wolno nawet zajrzeć do obserwatorium.
-
Ależ zaglądajcie sobie, moi kochani, tylko już raz idźmy do
parku. Baronie... Belu... Wyszli. W pierwszą parę pani Wąsowska
z panną Izabelą, za nimi Wokulski, dalej baron z narzeczoną, a
na końcu panna Felicja z Ochockim, który rozrzucał rękoma
i prawił:
- Nic
nigdy nie pozna pani nowego, chyba cudacki kapelusz albo siódmą czy
ósmą figurę kontredansa, jeżeli jaki
półgłówek wymyśli ją. Nic i nigdy!... -
dodał dramatycznym głosem - bo zawsze znajdzie się jakaś
baba...
- Fe! panie
Julianie, któż tak mówi?...
- Tak,
nieznośna baba, która będzie uważać to za
nieprzyzwoite, że pani ze mną pójdzie do laboratorium...
- Bo
może to naprawdę jest źle...
- Tak,
źle!... Dekoltować się do pasa jest dobrze, brać lekcje
śpiewu od jakiegoś Włocha, który nie czyści
paznokci...
- Ale
widzi pan... Bo gdyby młode panny ciągle sam na sam przebywały z
młodymi ludźmi, to mogłaby się która
zakochać...
-
Więc cóż z tego? Niech się kocha... Czy lepiej,
ażeby i nie kochała się, i była głupia?... Pani jest
dzika kobieta, panno Felicjo...
- O
panie...
- No,
niech mi pani nie zawraca głowy swymi wykrzyknikami. Albo pani chce
uczyć się meteorologii, a w takim razie idźmy na
górę...
- Ale z Ewelinką
albo z panią Wąsowską.
- Dobrze,
dobrze... Dajmy już spokój tej zabawie - zakończył
Ochocki, na znak gniewu kładąc ręce w kieszenie. Młoda para
rozmawiała tak krzykliwie, że słychać ją było w
całym parku, ku wielkiemu zadowoleniu pani Wąsowskiej, która
zanosiła się ze śmiechu. Gdy umilkli, do uszu Wokulskiego
doleciał szept barona i panny Eweliny.
- Prawda -
mówił baron - jak ten Starski traci?... Z każdym dniem, panie,
traci. Pani Wąsowska żartuje z niego, panna Izabela lekceważy go
w najwyższym stopniu, a nawet nie zajmuje się nim panna Felicja.
Zauważyła pani?...
- Tak - cicho
szepnęła narzeczona.
- Jest to jeden
z tych młodych ludzi, których całą ozdobę
stanowiły widoki na duży spadek. Czy nie mam racji?..
- Tak.
- Gdy zaś
upadła nadzieja zapisu prezesowej, Starski przestał być
interesujący. Wszak prawda?... - Tak - odparła panna Ewelina z
ciężkim westchnieniem. -Siądę tu - dodała
głośno - a pan może mi przyniesie szal z pokoju...Przepraszam...
Wokulski odwrócił głowę. Panna Ewelina upadła na
ławkę blada i zmęczona, a baron wdzięczył się do
niej.
- Idę
natychmiast - rzekł. - Panie Wokulski... - dodał spostrzegłszy
Wokulskiego - może pan zechce mnie zastąpić... Biegnę i
wracam za chwilę... Pocałował narzeczoną w rękę i
poszedł ku pałacowi. Teraz dopiero Wokulski spostrzegł, że
baron ma nogi bardzo cienkie i nieosobliwie nimi włada.
- Pan dawno zna
barona? - spytała panna Ewelina Wokulskiego. - Przejdźmy się
trochę ku altance...
-
Właśnie dopiero w tych dniach miałem przyjemność
zbliżyć się z nim.
- On dla pana
jest z wielkim uwielbieniem... Mówi, że pierwszy raz spotkał
człowieka tak miłego w rozmowie... Wokulski uśmiechnął
się.
- Zapewne -
rzekł - dlatego, że on sam ciągle mówi do mnie o pani.
Panna Ewelina mocno się zarumieniła.
- Tak, to bardzo
zacny człowiek, bardzo mnie kocha... Jest wprawdzie między nami
różnica wieku, ale i cóż to szkodzi? Doświadczone
panie utrzymują, że im mąż starszy, tym wierniejszy, a
wszakże dla kobiety przywiązanie męża jest wszystkim,
prawda, panie? Każda z nas szuka w życiu miłości, kto mi
zaś zaręczy, że spotkam drugą, podobną do tej?...
Są ludzie młodsi od niego, przystojniejsi, może nawet
zdolniejsi; żaden z nich jednak nie powiedział mi z tak serdecznym
zapałem, że ostatnie szczęście jego życia jest w moim
ręku. Czy można się temu oprzeć, choćby nawet
zezwolenie z naszej strony wymagało pewnej ofiary, niech pan sam powie?
Zatrzymała się w alei i patrzyła mu w oczy, z niepokojem
oczekując na odpowiedź.
- Nie wiem,
pani. To sprawa uczuć osobistych - odparł.
- To
źle, że mi pan tak odpowiada. Babcia mówi, że pan jest
człowiekiem wielkiego charakteru; ja dotychczas nigdy nie spotykałam
ludzi z wielkim charakterem, a sama mam bardzo słaby. Nie umiem
oprzeć się niczemu, Lękam się odmawiać... Może
źle robię, a przynajmniej niektóre osoby dają mi do
zrozumienia, że źle robię wychodząc za barona. Czy i pan
tak sądzi? Czy pan potrafiłby usunąć się od
kogoś, kto by powiedział, że pana kocha nad własną
duszę, że bez wzajemności pana niewielka reszta życia, jaka
została, zejdzie mu w osamotnieniu rozpaczy? Gdyby ktoś w oczach
pańskich zapadał w przepaść i błagało ratunek,
czy nie podałby mu pan ręki i w ten sposób nie przykuł
się do niego, dopóki nie nadeszłaby pomoc?
- Nie
jestem kobietą i nigdy nie byłem proszony o spętanie mego
życia na czyjąś korzyść, więc nie wiem, co bym
zrobił - odparł wzburzony Wokulski. - To tylko wiem jako
mężczyzna, że nie potrafiłbym żebrać nawet o
miłość. I jeszcze pani powiem - dodał patrzącej na
niego z odchylonymi ustami - nie tylko nie prosiłbym, ale wprost nie
przyjąłbym wyżebranej ofiary z czyjegoś serca. Takie dary
zwykle bywają tylko połowiczne... Boczną ścieżką
biegł do nich Starski, bardzo zaaferowany, mówiąc:
- Panie
Wokulski, damy szukają pana w lipowej alei... Jest moja babka, pani
Wąsowska... Wokulski zawahał się, co ma zrobić w tej
chwili.
- O, niech
się pan mną nie krępuje - rzekła, mocniej niż zwykle
zaczerwieniona, panna Ewelina. - Zresztą zaraz nadejdzie baron i we troje
dogonimy państwa... Wokulski pożegnał ich i poszedł.
"Piękne rzeczy! - myślał. - Panna Ewelina przez
litość wychodzi za barona i zapewne przez litość romansuje
ze Starskim... Rozumiem kobietę, która wychodzi za mąż
dla pieniędzy, choć to głupi rodzaj zarobku... Rozumiem nawet
mężatkę, która po szczęśliwym pożyciu
nagle zakocha się i oszukuje męża... Nieraz zmusza ją do
tego obawa skandalu, dzieci, tysiące pęt... Ale panna oszukująca
narzeczonego jest zupełnie nowym zjawiskiem..."
- Panno
Ewelino!... Panno Ewelino!... - wołał baron zbliżając
się w stronę Wokulskiego. Ten nagle skręcił i wpadł
między gazony.
"Ciekawym
- szepnął - co mu powiem, jeżeli mnie spotka?... Po diabła
ja wlazłem w to błoto?..."
- Panno
Ewelino!... Panno Ewelino!... - wołał baron już znacznie dalej.
"
Słowik wabi samiczkę - myślał Wokulski. -
Właściwie jednak, czy można absolutnie potępiać nawet
tę kobietę?... Sama przyznaje głośno, że nie ma
charakteru, a po cichu - że trzeba jej pieniędzy, których nie
posiada i bez których, jak ryba bez wody, żyć nie potrafi.
Więc cóż ma robić?... Wychodzi nieszczęśliwa
bogato za mąż. A że jednocześnie serce odzywa się w
niej, wielbiciel namawia ją, ażeby szła za mąż, i
oboje sądzą, że pieszczota starego męża nie zepsuje im
smaku, więc robią nowy wynalazek: zdradę przed ślubem, nie
starając się nawet o patent. Wreszcie może są aż tak
cnotliwi, że umówili się, iż zdradzą go dopiero po
ślubie... Bardzo ładne towarzystwo!... Społeczność
wytwarza niekiedy ciekawe produkta... I pomyśleć, że,
każdemu z nas może trafić się podobny specjał!...
Doprawdy, należałoby trochę mniej ufać poetom, kiedy
zachwalają miłość jako najwyższe
szczęście..."
- Panno
Ewelino!... Panno Ewelino!... - odzywał się jękliwie baron.
"Cóż
to za podła rola - szepnął Wokulski. - Wolałbym w łeb
sobie strzelić aniżeli wyjść na podobnego błazna."
W bocznej
alei, przy folwarku, spotkał panie, z którymi była prezesowa i
jej pokojówka ze swym koszem.
- A,
jesteś - rzekła staruszka do Wokulskiego - to dobrze.
Poczekajcież tutaj na Ewelinkę z baronem, który ją
może nareszcie znajdzie - dodała lekko marszcząc brwi - a my z
Kazią pójdziemy do koni.
- Pan
Wokulski mógłby także poczęstować cukrem swego
konia, który tak go dziś dobrze nosił - wtrąciła
nieco zadąsana pani Wąsowska.
-
Dajże mu spokój - przerwała prezesowa. -
Mężczyźni lubią tylko jeździć, ale nie
pieścić się.
-
Niewdzięcznicy! - szepnęła pani Wąsowska podając
rękę prezesowej. Odeszły i wkrótce znikły za
furtką. Pani Wąsowska obejrzała się, lecz
spostrzegłszy, że Wokulski patrzył na nią, szybko
odwróciła głowę.
- Czy
szukamy narzeczonych? - spytała panna Izabela.
- Jak pani
każe - odparł Wokulski.
- To
może lepiej zostawić ich w spokoju. Podobno szczęśliwi nie
lubią świadków. - Pani nigdy nie była
szczęśliwa?...
- Ach, ja!...
Owszem... Ale nie w ten sposób jak Ewelinka i baron. Wokulski
uważnie spojrzał na nią. Była zamyślona i spokojna jak
posągí greckich bogiń. ",No, już ta nie będzie
oszukiwać" - pomyślał Wokulski. Szli jakiś czas w
milczeniu ku najdzikszej stronie parku. Kiedy niekiedy spomiędzy starych
drzew mignęło okno pałacu, połyskując czerwonymi
blaskami zachodu.
- Pan był
pierwszy raz w Paryżu? - spytała panna Izabela.
- Pierwszy.
- Prawda, jakie
to cudowne miasto?!... - zawołała nagle, patrząc mu w oczy. -
Niech mówią, co chcą, ale Paryż, nawet
zwyciężony, nie przestał być stolicą świata. Czy
i na panu zrobił takie wrażenie?...
-
Imponujące. Zdaje mi się, że po kilkutygodniowym pobycie
przybyło mi sił i odwagi. Naprawdę, tam dopiero nauczyłem
się być dumnym z tego, że pracuję.
- Niech mi
pan to objaśni.
- Bardzo
łatwo. U nas praca ludzka wydaje mierne rezultaty: jesteśmy ubodzy i
zaniedbani. Ale tam praca jaśnieje jak słońce. Cóż
to za gmachy, od dachów do chodników pokryte ozdobami jak
drogocenne szkatułki. A te lasy obrazów i posągów,
całe puszcze machin, a te odmęty wyrobów fabrycznych i
rękodzielniczych!... Dopiero w Paryżu zrozumiałem, że
człowiek jest tylko na pozór istotą drobną i
wątłą. W rzeczywistości jest to genialny i
nieśmiertelny olbrzym, który z równą
łatwością przerzuca skały, jak i rzeźbi z nich
coś subtelniejszego od koronek.
- Tak
odpowiedziała panna Izabela. - Arystokracja francuska miała
możność i czas stworzyć te arcydzieła.
-
Arystokracja?... - spytał Wokulski. Panna Izabela zatrzymała się
w alei.
- Chyba
nie zechce pan twierdzić, że galerie Luwru stworzyła Konwencja
albo przedsiębiorcy artykułów paryskich?
- Z
pewnością, że nie, ale też nie stworzyli ich magnaci. Jest
to zbiorowe dzieło francuskich budowniczych, mularzy, cieślów,
wreszcie malarzy i rzeźbiarzy całego świata, którzy nic
wspólnego nie mają z arystokracją. Wyborne jest to
wieńczenie próżniaków zasługami i pracą ludzi
genialnych, a choćby tylko - pracujących!...
-
Próżniacy i arystokracja! - zawołała panna Izabela. -
Myślę, że zdanie to jest raczej silne aniżeli słuszne.
- Pozwoli mi pani
zadać jedno pytanie? - spytał Wokulski.
- Słucham.
- Naprzód
cofnę wyraz: próżniacy, jeżeli on panią razi, a
następnie... Niech mi pani raczy wskazać człowieka z tej sfery,
o jakiej mówimy, który by coś robił?... Znam tych panów
około dwudziestu, są to również znajomi pani.
Cóż więc robią oni wszyscy począwszy od
księcia, najzacniejszej w świecie osobistości, który
wreszcie może tłomaczyć się wiekiem, a skończywszy...
choćby na panu Starskim, który swoich wiecznie trwających
wakacyj nie może tłomaczyć nawet położeniem
majątkowym.
-Ach, mój
kuzynek!... On chyba nigdy nie miał zamiaru służyć w
czymkolwiek za przykład. Zresztą nie mówimy o naszej
arystokracji, tylko o francuskiej.
- A tamci co
robią?
- O, panie
Wokulski, tamci dużo robili. Przede wszystkim stworzyli Francję, byli
jej rycerzami, wodzami, ministrami i kapłanami. A nareszcie zgromadzili te
skarby sztuki, które pan sam podziwia.
- Niech pani
powie: tamci dużo rozkazywali i wydawali pieniędzy, stworzył
jednak Francję i sztukę kto inny. Tworzyli ją źle
wynagradzani żołnierze i marynarze, przywaleni podatkami rolnicy i
rękodzielnicy, a nareszcie uczeni i artyści. Jestem człowiekiem
doświadczonym i zapewniam panią, że łatwiej projektować
aniżeli wykonywać i łatwiej wydawać pieniądze
aniżeli je gromadzić.
- Pan jest
nieprzejednanym wrogiem arystokracji.
- Nie, pani, nie
mogę być wrogiem tych, którzy w niczym mi nie szkodzą.
Sądzę tylko, że zajmują oni uprzywilejowane miejsca bez
zasługi i że dla utrzymania się na nich apostołują w
społeczeństwach pogardę dla pracy, a cześć dla
próżniaczego zbytku.
- Jest pan
uprzedzony, gdyż nawet i ta, jak pan mówi,
próżnująca arystokracja odgrywa ważną rolę na
świecie. To, co pań nazywa zbytkiem, jest właściwie
wygodą, przyjemnością i polorem, której od arystokracji
uczą się nawet niższe stany i tym sposobem cywilizują
się. Słyszałam od bardzo liberalnych ludzi, że w
społeczeństwach muszą być klasy pielęgnujące
nauki, sztuki i wykwintne obyczaje, raz dlatego, ażeby inni mieli w nich
żywe wzory, a po wtóre, ażeby mieli podnietę do
szlachetnych czynów. Toteż w Anglii i Francji niejeden
człowiek, nawet prostego pochodzenia, skoro tylko zdobędzie
majątek, przede wszystkim urządza sobie dom, aby mógł w
nim przyjąć ludzi z dobrego towarzystwa, a następnie stara
się tak postępować, ażeby sam został przyjęty.
Silny rumieniec wystąpił na twarz Wokulskiego. Panna Izabela nie
patrząc spostrzegła to i mówiła dalej
- Nareszcie to,
co pan nazywa arystokracją, a co ja nazwałabym klasą
wyższą, stanowi dobrą rasę. Może być, że
pewna część jej za wiele próżnuje; lecz gdy
który weźmie się do czegokolwiek, natychmiast odznaczy
się: energią, rozumem, a choćby tylko szlachetnością.
Przepraszam, że zacytuję tutaj słowa, które często
książę powtarzał mi o panu: "Gdyby Wokulski nie
był dobrym szlachcicem, nie byłby tym, czym jest dzisiaj..."
- Myli się
książę - odparł sucho Wokulski. - Tego, co posiadam i co
umiem, nie dało mi szlachectwo, ale ciężka praca. Robiłem
więcej, więc mam więcej niż inni.
- Ale czy
mógłby pan robić więcej urodziwszy się kimś
innym? - spytała panna Izabela. - Mój kuzyn Ochocki jest
przyrodnikiem i demokratą, jak pan, a mimo to wierzy w dobre i złe
rasy, tak samo jak książę. On również
przytaczał pana jako dowód dziedziczności. "Wokulski -
mówił - od losu ma powodzenie, ale tęgość ducha ma
od rasy."
- Bardzo jestem
wdzięczny tym wszystkim, którzy robią mi zaszczyt zaliczaniem
do jakiejś uprzywilejowanej rasy - rzekł Wokulski. - Pomimo to nigdy
nie uwierzę w przywileje bez pracy i zawsze będę wyżej
stawiał źle urodzone zasługi od dobrze urodzonych pretensyj.
- Więc
według pana nie jest zasługą pielęgnowanie delikatniejszych
uczuć i wykwintniejszych obyczajów?
- Owszem, jest,
ale taką rolę w społeczeństwie odgrywają kobiety. Im
natura dała tkliwsze serca, ruchliwszą wyobraźnię,
subtelniejsze zmysły, i one to, nie zaś arystokracja, utrzymują
w życiu codziennym wykwintność, w obyczajach
łagodność, a nawet umieją budzić w nas
najwznioślejsze uczucia. Tą lampą, której blaski
ozłacają drogę cywilizacji, jest kobieta. Ona też bywa
niewidzialną sprężyną czynów wymagających
niezwykłego natężenia sił... Teraz panna Izabela
zarumieniła się.
Szli jakiś
czas w milczeniu. Słońce już schowało się za
widnokrąg, a między drzewami parku na zachodzie błyszczał
sierp księżyca. Wokulski, głęboko zamyślony,
porównywał w duchu dwie dzisiejsze rozmowy, jedną z panią
Wąsowską, drugą z panną Izabelą.
"Jakie
to inne kobiety!... I czy nie miałem racji przywiązać się
do tej oto..."
- Czy
mogę zadać panu drażliwe pytanie? - odezwała się nagle
panna Izabela miękkim głosem.
-
Choćby najdrażliwsze.
- Prawda,
że wyjeżdżał pan do Paryża bardzo obrażony na
mnie?.
Chciał
odpowiedzieć, że to było coś gorszego od obrazy, gdyż
posądzenie o obłudę, ale milczał.
- Jestem
winną wobec pana... Posądzałam pana...
- Czy nie
o malwersację w nabyciu domu ojca pani za pośrednictwem
Żydów? - spytał uśmiechając się Wokulski.
- O nie! -
odparła żywo. - Przeciwnie, posądzałam pana o czyn wysoce
chrześcijański, którego jednak nie mogłabym nikomu
przebaczyć. Przez chwilę myślałam, że nasz dom
kupił pan... za drogo...
-
Dziś chyba uspokoiła się pani.
- Tak.
Już wiem, że baronowa Krzeszowska chce za niego dać
dziewięćdziesiąt tysięcy.
-
Doprawdy? Jeszcze nie rozmawiała ze mną, choć
przewidywałem, że to nastąpi.
- Bardzo cieszę
się, że się tak stało, że pan nic nie straci,
gdyż...dopiero teraz mogę panu podziękować z całego
serca - mówiła panna Izabela podając mu rękę. -
Rozumiem doniosłość pańskiej usługi. Mój ojciec
miał być skrzywdzony, po prostu obdarty przez baronowę, a pan
uratował go od ruiny, może od śmierci... Takich rzeczy nie
zapomina się... Wokulski pocałował ją w rękę.
- Już
wieczór - rzekła zmieszana - wracajmy do domu... Całe
towarzystwo pewnie wyszło z parku...
"Jeżeli
ona nie jest aniołem, to ja jestem psem!..." - pomyślał
Wokulski. Wszyscy już byli w pałacu, gdzie wkrótce podano
kolację. Wieczór zeszedł wesoło. Około jedynastej
Ochocki odprowadził Wokulskiego do jego mieszkania.
-
Cóż? - rzekł Ochocki - słyszę, że
rozmawialiście państwo z kuzynką Izabelą o arystokracji?...
Przekonałeś ją pan, że to hołota?...
- Nie! Panna
Izabela zanadto dobrze broni swoich tez. Jak ona świetnie rozmawia!... -
odparł Wokulski usiłując ukryć pomieszanie.
- Musiała
panu mówić, że arystokracja pielęgnuje nauki i sztuki,
że jest mistrzynią dobrych obyczajów, a jej stanowisko celem,
do którego dążą demokraci, i tym sposobem
uszlachetniają się... Ciągle słyszę te argumenta;
uszami już mi się wylewają.
- Sam pan
wierzysz jednak w dobrą krew - rzekł przykro dotknięty Wokulski.
- Rozumie
się... Ale ta dobra krew musi być ciągle odświeżana,
gdyż inaczej prędko się psuje - odpowiedział Ochocki. - No,
ale dobranoc panu. Zobaczę, co mówi aneroid, gdyż barona
łamie po kościach i jutro możemy mieć słotę.
Ledwie wyszedł Ochocki, w pokoju Wokulskiego ukazał się baron,
kaszlący, rozgorączkowany, ale uśmiechnięty.
- A, a...
ładnie! - mówił, a powieki drgały mu nerwowo
ładnie... zdradził mnie pan... zostawił pan moją
narzeczoną samą w parku... Żartuję... żartuję -
dodał ściskając Wokulskiego za rękę - ale... Choć
naprawdę mógłbym mieć do pana pretensję, gdyby nie
to, że wróciłem dość wcześnie i... akurat
zetknąłem się z panem Starskim, który z przeciwnego
końca alei szedł ku naszej stronie...
Wokulski
już po raz drugi tego wieczora zarumienił się jak wyrostek.
"Po co ja
wpadłem w tę sieć intryg i oszustw!" - pomyślał,
ciągle jeszcze rozdrażniony słowami Ochockiego. Baron
zakaszlał się i odpocząwszy prawił dalej zniżonym
głosem:
- Niech pan
jednak nie przypuszcza, że jestem zazdrosny o narzeczoną...
Byłoby to bardzo niskie z mojej strony... To nie kobieta, to anioł,
któremu każdej chwili powierzyłbym cały majątek,
życie. Co mówię, życie?... złożyłbym w jej
ręce życie wieczne, tak spokojny, tak pewny o siebie jak to, że
jutro słońce wejdzie... Słońca mogę nie zobaczyć,
bo, mój Boże, każdy z nas jest śmiertelny, ale... Ale o
nią nie mam obawy, cienia obawy, daję panu słowo, panie
Wokulski... Oczom własnym nie wierzyłbym, nie tylko czyimś tam
podejrzeniom albo półsłówkom... - zakończył
głośniej.
Ale, widzi pan -
zaczął po chwili - ten Starski to obrzydliwa figura. Nikomu nie
powiedziałbym tego, ale... wie pan, jak on postępuje z kobietami?...
Myśli pan, że wzdycha, umizga się, błaga o dobre
słówko, o uścisk ręki?... Nie, on je traktuje jak samice,
w najbrutalniejszy sposób... Działa im na nerwy rozmową,
spojrzeniami...
Baron
zaciął się, oczy mu krwią nabiegły; Wokulski
słuchał go i nagle rzekł cierpkim tonem:
- Kto wie,
mój baronie, czy Starski nie ma racji. Nas nauczono widzieć w
kobietach anioły i tak też je traktujemy. Jeżeli one jednak
są przede wszystkim samicami, to my wydajemy się w ich oczach
głupsi i niedołężniejsi, niż jesteśmy, a Starski
musi triumfować. Ten jest panem kasy, kto posiada właściwy klucz
do zamku, baronie! - zakończył ze śmiechem.
- Pan to
mówisz, panie Wokulski?...
- Ja,
panie, i nieraz pytam się, czy my nie zanadto ubóstwiamy kobiety,
czy w ogóle nie traktujemy ich zbyt poważnie; poważniej i
uroczyściej niż siebie samych
- Panna
Ewelina należy do wyjątków!... - zawołał baron.
-
Istnieniu wyjątków nie przeczę, kto wie jednak, czy taki
Starski nie odkrył ogólnego prawidła.
-
Może być - odparł zirytowany baron - ale to prawidło nie
stosuje się do panny Eweliny. I jeżeli chronię ją... a
raczej nie życzę jej stosunków ze Starskim, gdyż ona sama
się chroni, to tylko dlatego, ażeby podobny człowiek nie
skalał jej czystej myśli jakim wyrazem... No, ale pan jest
znużony... Przepraszam za wizytę w tak niewłaściwej porze.
Baron
wyszedł, cicho zamykając drzwi; Wokulski został sam,
pogrążony w niewesołych myślach:
"Co
ten Ochocki mówił, że argumenta panny Izabeli już mu
się wylewają uszami? Więc to, co słyszałem od niej,
nie było wybuchem zadraśniętego uczucia, ale dawno wyuczoną
lekcją?... Więc jej dowodzenia, uniesienia, a nawet wzruszenia
są tylko sposobami, za pomocą których dobrze wychowane panny
czarują takich jak ja głupców?...
A
może po prostu on kocha się w niej i chce ją zdyskredytować
w moich oczach?... No, jeżeli kocha, po cóż ją ma
dyskredytować; niech powie, a ona niech wybiera... Naturalnie, że
Ochocki ma więcej szans aniżeli ja; tak jeszcze nie straciłem
rozumu, ażeby tego nie oceniać...Młody, piękny, genialny...
Ha!... niech wybiera: sławę czy pannę Izabelę...
Zresztą
- ciągnął dalej w myśli - co mnie obchodzi, że panna
Izabela używa zawsze tych samych argumentów w swoich dysputach. Ani
ona nie jest Duchem Świętym, ażeby wymyślać coraz
nowe, ani ja jestem taką osobliwością, ażeby dla mnie warto
było silić się na oryginalność. Niech sobie
mówi, jak chce... Ważniejsze to, że chyba do niej nie stosuje
się ogólne prawidło o kobietach... Pani Wąsowska to
przede wszystkim piękna samica, ale ona nie...
Czy nie tak samo
mówił baron o swojej pannie Ewelinie?..."
Lampa
gasła. Wokulski zdmuchnął ją i rzucił się na
łóżko.
Przez dwa
następne dnie padał deszcz i goście zasławscy nie
opuszczali pałacu. Ochocki wziął się do książek i
prawie nie pokazywał się, panna Ewelina chorowała na
migrenę, panny Izabela i Felicja czytały francuskie ilustracje, a
reszta towarzystwa, pod przewodnictwem prezesowej, zasiadła do wista.
Przy tej okazji
Wokulski spostrzegł, że pani Wąsowska zamiast kokietować
go, do czego ciągle nastręczała się sposobność,
zachowuje się bardzo obojętnie. Uderzyło go zaś, że
gdy Starski chciał ją raz pocałować w rękę, wyrwała
ją i obrażona zapowiedziała mu, ażeby nigdy nie
ważył się tego robić. Gniew jej był tak szczery,
że sam Starski zdziwił się i zmieszał, a baron, choć
mu nie szła karta, był w doskonałym humorze.
- Czy i mnie nie
pozwoli pani ucałować swej rączki?... - rzekł baron w
jakiś czas po owym wypadku.
- Panu owszem -
odparła podając mu rękę. Baron ucałował ją
jak relikwię spoglądając z triumfem na Wokulskiego, który
pomyślał, że jego utytułowany przyjaciel może nie ma
powodu do zbyt wielkiej uciechy,. Starski z takim zajęciem patrzył w
karty, że zdawał się nie uważać na to, co zaszło.
Na trzeci
dzień wypogodziło się, a na czwarty było już tak
pięknie i sucho, że panna Felicja zaproponowała spacer na rydze.
Prezesowa tego
dnia kazała podać wcześniej drugie śniadanie, a
później obiad. Około wpół do pierwszej przed
pałac zajechał brek i pani Wąsowska dała hasło do
wsiadania.
- Śpieszymy
się, bo szkoda czasu... Gdzie twój szal, Ewelinko?..
Służące niech siądą do bryczki i zabiorą kosze. A
teraz - dodała, przelotnie spojrzawszy na Wokulskiego - każdy z
panów wybierze sobie damę...
Panna Felicja chciała protestować,
ale w tej chwili baron podskoczył do panny Eweliny, a Starski do pani
Wąsowskiej, która przygryzając usta rzekła:
-
Myślałam, że już mnie pan nigdy nie wybierze... I
posłała Wokulskiemu piorunujące wejrzenie.
- To my,
kuzynko, będziemy trzymać się razem - odezwał się
Ochocki do panny Izabeli. - Ale w takim razie musi pani siąść
przy koźle, bo ja powożę.
- Pani
Wąsowska nie pozwala, bo pan wywróci! - zawołała panna
Felicja, której los przeznaczył Wokulskiego.
- Owszem, niech
powozi, niech wywraca... - rzekła pani Wąsowska. - Jestem dziś w
takim usposobieniu, że zgadzam się na łamanie nam nóg...
Biedny ten rydz, który dostanie się w moje ręce!...
- Jestem
pierwszy z nich - odezwał się Starski - jeżeli chodzi o
zjedzenie...
- Owszem,
jeżeli zgodzisz się pan na poprzednie ucięcie głowy -
odpowiedziała pani Wąsowska.
- Już jej
dawno nie mam...
- Nie dawniej, aniżeli ja to
spostrzegłam... ale siadajmy i jedźmy...
|