ROZDZIAŁ ÓSMY:
LASY, RUINY I CZARY
Ruszyli.
Baron, jak zwykle, szeptał z narzeczoną, Starski w gwałtowny
sposób umizgał się do pani Wąsowskiej, która ku
zdumieniu Wokulskiego przyjmowała to dość życzliwie, a
Ochocki powoził czwórką. Tym razem jednak jego furmański
entuzjazm hamowało sąsiedztwo panny Izabeli, do której
odwracał się co chwilę.
"Wesoły
ptaszek z tego Ochockiego! - myślał Wokulski. -Do mnie mówi,
że argumentacja panny Izabeli wylewa mu się uszami, a teraz z
nią tylko rozmawia... Oczywiście, chciał mnie do niej
zrazić..."
I
wpadł w bardzo posępny humor, był już bowiem pewny, że
Ochocki kocha się w pannie Izabeli i że z takim
współkonkurentem prawie nie ma walki.
"Młody,
piękny, zdolny... - mówił w sobie. - Nie miałaby chyba
oczu albo rozumu, gdyby wybierając między nim i mną nie
oddała jemu pierwszeństwa... Lecz nawet i w tym razie musiałbym
przyznać, że ma szlachetną naturę, jeżeli gustuje w
Ochockim, nie w Starskim. Biedny baron, a jeszcze biedniejsza jego narzeczona,
która tak widocznie durzy się w Starskim. Trzeba mieć bardzo
pustą głowę i serce..."
Przyglądał
się jesiennemu słońcu, szarym ścierniskom i pługom z
wolna orzącym ugory i pełen głębokiego smutku w duszy,
wyobrażał sobie chwilę, w której już zupełnie
straci nadzieję i ustąpi miejsca przy pannie Izabeli Ochockiemu.
"Cóż
robić?... Cóż robić, jeżeli go wybrała... Moje
nieszczęście, żem ją poznał..."
Wjechali
na wzgórze, gdzie roztoczył się przed nimi rozległy
horyzont, obejmujący kilka wiosek, lasy, rzekę i miasteczko z
kościołem. Brek chwiał się w obie strony.
- Pyszny
widok! - zawołała pani Wąsowska.
- Jak z
balonu, którym kieruje pan Ochocki - dodał Starski trzymając
się poręczy.
- Pan
jeździł balonem? - zapytała panna Felicja.
- Balonem pana
Ochockiego?.:.
- Nie, prawdziwym...
- Niestety! nie
jeździłem żadnym - westchnął Starski - ale w tej
chwili wyobrażam sobie, że jadę bardzo lichym.
- Pan Wokulski
pewnie jeździł - rzekła tonem głębokiego przekonania
panna Felicja.
- Ależ,
Felu, o co ty niedługo zaczniesz posądzać pana Wokulskiego! -
zgromiła ją pani Wąsowska.
- Istotnie
jeździłem... - odparł zdziwiony Wokulski.
-
Jeździł pan?... ach, jak to dobrze! - zawołała panna
Felicja . - Niech nam pan opowie...
-
Jeździł pan?... - odezwał się z kozła Ochocki. -
Hola!... Niech
pan zaczeka z opowiadaniem, zaraz tam przyjdę. Rzucił lejce
furmanowi, choć zjeżdżali z góry, zeskoczył z
kozła i po chwili siadł w breku naprzeciw Wokulskiego.
-
Jeździł pan?.. - powtórzył. - Gdzie?... Kiedy?...
- W
Paryżu, ale tym uwięzionym balonem. Pół wiorsty w
górę, prawie żadna podróż - odparł nieco
zmieszany Wokulski.
- Niech
pan mówi... To musi być olbrzymi widok?... Jakich uczuć
doznawał pan?.. - mówił Ochocki. Był dziwnie zmieniony:
oczy rozszerzyły mu się, na twarz wystąpił rumieniec. Patrząc
na niego trudno było wątpić, że w tej chwili zapomniał
o pannie Izabeli.
- To musi
być szalona przyjemność... Mów pan... - pytał
natarczywie, schwyciwszy Wokulskiego za kolano.
- Widok
jest istotnie wspaniały - odpowiedział Wokulski - ponieważ horyzont
ma kilkadziesiąt wiorst w promieniu, a cały Paryż i jego okolice
wyglądają jak na wypukłej mapie. Ale podróż nie jest
miła; może tylko pierwszy raz...
-
Jakież wrażenie?..
-
Dziwaczne. Człowiek myśli, że sam pojedzie w górę;
nagle widzi, że nie on jedzie, ale ziemia szybko zapada mu się pod
nogami. Jest to zawód tak niespodziany i przykry, że...
chciałoby się wyskoczyć...
-
Cóż więcej?... - nalegał Ochocki.
- Drugim
dziwowiskiem jest horyzont, który ciągle widać na
wysokości wzroku. Skutkiem tego ziemia wydaje się
wklęsłą jak ogromny, głęboki talerz.
- A
ludzie?... domy?... - Domy wyglądają jak pudełka, tramwaje jak
duże muchy, a ludzie jak czarne krople, które szybko biegną w
różnych kierunkach, ciągnąc za sobą długie
cienie. W ogóle jest to podróż przeładowana
niespodziankami.
Ochocki
zamyślił się i patrzył przed siebie nic wiadomo na co...
Parę razy zdawało się, że chce wyskoczyć z breka i
że go drażni towarzystwo, w którym też zapanowała
cisza.
Dojechali
do lasu, za nimi dwie służące w bryczce. Panie wzięły
do rąk koszyki.
- A teraz
każda dama ze swoim kawalerem w inną stronę! -
zakomenderowała pani Wąsowska. - Panie Starski, ostrzegam, że
jestem dziś w wyjątkowym humorze, a co znaczy u mnie wyjątkowy
humor, wie o tym pan Wokulski - dodała śmiejąc się nerwowo.
- Panie Ochocki, Belu, proszę do lasu, i nie pokazujcie się,
dopóki... nie zbierzecie całego kosza rydzów... Felu!...
- Ja
pójdę z Michalinką i z Joasią! - szybko
odpowiedziała panna Felicja patrząc na Wokulskiego w taki
sposób, jakby to on był owym wrogiem, przeciw któremu
należało uzbroić się we dwie służące.
- No,
idźmyż, kuzynie - rzekła do Ochockiego panna Izabela
widząc, że towarzystwo weszło już w las. - Ale weź
mój koszyk i sam zbieraj rydze, bo mnie to, przyznam się, nie bawi.
Ochocki
wziął koszyk i rzucił go na bryczkę.
- Co mi
tam wasze rydze! - odparł zachmurzony. - Straciłem dwa miesiące
na rybach, grzybach, bawieniu dam i tym podobnych głupstwach... Inni przez
ten czas jeździli balonem... Wybierałem się do Paryża, ale
prezesowa tak nalegała, żebym u niej wypoczął... I
pięknie wypocząłem... Zgłupiałem do reszty... Już
nawet nie umiem myśleć porządnie... straciłem
zdolności... Eh! dajcie mi święty spokój z rydzami...
Jestem taki zły!...
Machnął
ręką, potem obie włożył do kieszeni i poszedł w
las ze spuszczoną głową mrucząc po drodze.
-
Miły towarzysz! - odezwała się z uśmiechem panna Izabela do
Wokulskiego. - Już będzie z nim tak do końca wakacyj...
Byłam pewna, że zepsuje mu się humor, jak tylko Starski
wspomniał o balonach...
"Błogosławione
te balony! - pomyślał Wokulski. - Taki współzawodnik przy
pannie Izabeli nie jest niebezpieczny..." I w tej chwili uczuł,
że kocha Ochockiego.
- Jestem
pewny - rzekł do panny Izabeli - że kuzyn pani zrobi wielki
wynalazek. Kto wie, czy nie stanie się on epoką w dziejach
ludzkości... - dodał myśląc o projektach Geista.
- Tak pan
sądzi? - odpowiedziała dosyć obojętnie panna Izabela. -
Może być... Tymczasem kuzynek jest chwilami impertynent, z czym mu
niekiedy bywa do twarzy, ale chwilami jest nudny, co nie przystoi nawet
wynalazcom. Kiedy na niego patrzę, przychodzi mi na myśl historyjka o
Newtonie. Był to podobno bardzo wielki człowiek, czy tak, panie?...
Ale i cóż, kiedy jednego dnia siedząc przy jakiejś
panience wziął ją za rękę i... czy pan uwierzy?...
zaczął czyścić swoją fajkę jej małym
palcem!... No, jeżeli do tego prowadzi geniusz, dziękuję za
genialnego męża!... Przejdźmy się trochę po lesie,
dobrze, panie?
Każdy
wyraz panny Izabeli padał Wokulskiemu na serce jak kropla słodyczy.
"Więc
ona lubi Ochockiego (bo któż by go nie lubił?), ale za niego
nie wyjdzie!..."
Szli
wąską drogą, która stanowiła granicę dwu
lasów: na prawo rosły dęby i buki, na lewo sosny. Między
sosnami od czasu do czasu błysnął czerwony stanik pani
Wąsowskiej albo biała okrywka panny Eweliny. W jednym miejscu
rozwidlała się droga i Wokulski chciał skręcić, ale
panna Izabela zatrzymała go.
- Nie, nie
- rzekła - tam nie idźmy, bo stracimy z oczu całe towarzystwo, a
dla mnie las tylko wtedy jest piękny, kiedy w nim widzę ludzi. W tej
chwili na przykład rozumiem go... Niech no pan spojrzy...prawda, jak ta
część jest podobna do ogromnego kościoła?... Te
szeregi sosen to kolumny, tam boczna nawa, a tu wielki ołtarz... Widzi
pan, widzi pan... Teraz między konarami pokazało się
słońce jak w gotyckim oknie... Co za nadzwyczajna
rozmaitość widoków! Tu ma pan buduar damski, a te niskie
krzaczki to taburety. Nie brak nawet lustra, które zostało po
onegdajszym deszczu... A to ulica, prawda?... Trochę krzywa, ale ulica...
A tam znowu rynek czy plac... Czy pan widzi to wszystko?...
-
Widzę, o ile mi pani pokazuje - odpowiedział Wokulski z
uśmiechem. - Trzeba jednak mieć bardzo poetycką fantazję,
ażeby spostrzec te podobieństwa.
-
Doprawdy?... A ja zawsze myślałam, że jestem uosobioną
prozą.
-
Może być, że jeszcze nie miała pani sposobności
odkryć wszystkich swoich zalet - odparł Wokulski, niekontent, że
zbliża się do nich panna Felicja.
- Jak to,
nie zbieracie państwo rydzów? - dziwiła się panna
Felicja. - Cudowne rydze; jest ich takie mnóstwo, że nam nie
wystarczy koszyków i będziemy chyba musiały sypać je do
bryczki. Dać ci, Belu, koszyk?...
-
Dziękuję ci!
- A
panu?...
- Nie
wiem, czy potrafiłbym odróżnić rydza od muchomora
odpowiedział Wokulski.
-
Ślicznie! - zawołała panna Fela. - Nie spodziewałam
się od pana takiej odpowiedzi... Powiem to babci i poproszę,
ażeby żadnemu z panów nie pozwoliła jeść
rydzów, a przynajmniej nie te, które ja zbieram.
Kiwnęła
głową i odeszła.
-
Obraził pan Felcię - rzekła panna Izabela. - To nie godzi
się...ona jest panu tak życzliwa.
- Panna
Felicja ma przyjemność w zbieraniu rydzów, ja wolę
słuchać wykładu pani o lesie.
- Bardzo
mi to pochlebia - odpowiedziała, lekko rumieniąc się, panna
Izabela - ale jestem pewna, że prędko znudzi pana mój
wykład. Bo dla mnie nie zawsze las jest piękny, czasem bywa okropny.
Gdybym tu była sama, z pewnością nie widziałabym ulic,
kościołów i buduarów. Kiedy jestem sama, las mnie
przeraża. Przestaje być dekoracją, a zaczyna być
czymś, czego nie rozumiem i czego się boję. Głosy
ptaków są jakieś dzikie, czasem podobne do nagłego krzyku
boleści, a czasem do śmiechu ze mnie, że weszłam
między potwory... Wtedy każde drzewo wydaje mi się istotą żywą,
która chce mnie owinąć gałęźmi i udusić;
każde ziele w zdradziecki sposób oplątuje mi nogi, ażeby
mnie już stąd nie wypuścić... A wszystkiemu temu winien
kuzynek Ochocki, który tłomaczył mi, że natura nie jest
stworzona dla człowieka..: Według jego teorii wszystko żyje i
wszystko żyje dla siebie...
- Ma
rację - szepnął Wokulski.
- Jak to,
więc i pan w to wierzy? Więc według pana ten las nie jest
przeznaczony na pożytek ludziom, ale ma jakieś swoje własne
interesa, nie gorsze od naszych...
-
Widziałem ogromne lasy, w których człowiek ukazywał
się raz na kilka lat, a jednak rosły bujniej aniżeli nasze...
- Ach, niech pan
tak nie mówi!... To jest poniżanie wartości ludzkiej, nawet
niezgodne z Pismem świętym. Bóg oddał przecie ludziom
ziemię na mieszkanie, a rośliny i zwierzęta na pożytek...
- Krótko
mówiąc, według pani natura powinna służyć
ludziom, a ludzie klasom uprzywilejowanym i utytułowanym?... Nie, pani. I
natura, i ludzie żyją dla siebie, i tylko ci mają prawo
władać nimi, którzy posiadają więcej sił i więcej
pracują. Siła i praca są jedynymi przywilejami na tym
świecie. Niejednokrotnie też tysiącletnie, ale bezwładne
drzewa upadają pod ciosami kolonistów-dorobkiewiczów, a
pomimo to w naturze nie zachodzi żaden przewrót. Siła i praca,
pani, nie tytuł i nie urodzenie...
Panna Izabela
była rozdrażniona.
- Tu może
mi pan mówić - rzekła - co pan chce, tu uwierzę we
wszystko, bo dokoła widzę tylko pańskich
sprzymierzeńców.
- Czy oni nigdy
nie staną się sprzymierzeńcami pani?!
- Nie wiem...
może... Tak często teraz słyszę o nich, że kiedyś
mogę uwierzyć w ich potęgę.
Weszli na
polankę zamkniętą wzgórzami, na których rosły
pochylone sosny. Panna Izabela usiadła na pniu ściętego drzewa,
a Wokulski niedaleko niej na ziemi. W tej chwili na brzegu polanki ukazała
się pani Wąsowska ze Starskim.
- Czy nie
chcesz, Belu - wołała - wziąć sobie tego kawalera?
-
Protestuję! - odezwał się Starski. - Panna Izabela jest
całkiem zadowolona ze swego towarzysza, a ja z mojej towarzyszki...
- Czy tak,
Belu?
- Tak,
tak! - zawołał Starski.
- Niech
będzie tak... - powtórzyła panna Izabela bawiąc się
parasolką i patrząc w ziemię.
Pani
Wąsowska i Starski znikli na wzgórzu, panna Izabela coraz
niecierpliwiej bawiła się parasolką. Wokulskiemu pulsa biły
w skroniach jak dzwony. Ponieważ milczenie trwało zbyt długo,
więc odezwała się panna Izabela:
- Prawie
rok temu byliśmy w tym miejscu na wrześniowej majówce...
Było ze trzydzieści osób z sąsiedztwa... O, tam palono
ogień...
-
Bawiła się pani lepiej niż dziś?
- Nie.
Siedziałam na tym samym pniu i byłam jakaś smutna...Czegoś
mi brakło... I co mi się bardzo rzadko zdarza, myślałam: co
też będzie za rok?...
- Dziwna
rzecz!... - szepnął Wokulski. - Ja także mniej więcej rok
temu mieszkałem z obozem w lesie, ale w Bułgarii...
Myślałem: czy za rok żyć będę i...
- I o czym
jeszcze?
- O pani.
Panna Izabela niespokojnie poruszyła się i pobladła.
- O
mnie?.. - spytała. - Alboż pan mnie znał?..
- Tak.
znam panią już parę lat, ale niekiedy zdaje mi się, że
znam panią od wieków... Czas ogromnie wydłuża się,
kiedy o kimś myślimy ciągle, na jawie i we śnie...
Podniosła
się z pnia, jakby chcąc uciekać: Wokulski także
powstał.
- Niech
pani przebaczy, jeżeli mimowolnie zrobiłem jej przykrość.
Może, według pani, tacy jak ja nie mają prawa myśleć o
pani?... W waszym świecie nawet ten zakaz jest możliwy. Ale ja należę
do innego...W moim świecie paproć i mech tak dobrze mają prawo
patrzeć na słońce jak sosny albo... grzyby. Dlatego niech mi
pani wręcz powie: czy wolno mi, czy nie wolno myśleć o pani? Na
dziś nie żądam nic innego.
- Ja pana
prawie nie znam - szepnęła, widocznie zakłopotana, panna
Izabela.
- Ja też
dziś nic nie żądam. Pytam się tylko, czy nie uważa
pani za obrazę dla siebie tego, że ja myślę o pani, nic -
tylko myślę. Znam opinię klasy, wśród której
wychowała się pani, o takich ludziach jak ja i wiem, że to, co
mówię w tej chwili, nazwać można zuchwalstwem. Niech mi
więc pani powie wprost, a jeżeli aż taka istnieje między
nami różnica, nie będę się już dłużej
starał o względy pani... Wyjadę dziś lub jutro bez cienia
pretensji, owszem, zupełnie wyleczony.
- Każdy
człowiek ma prawo myśleć... - odparła panna Izabela, coraz
mocniej zmieszana.
-
Dziękuję pani. Tym słówkiem dała mi pani
poznać, że w jej przekonaniu nie stoję niżej od
panów Starskich, marszałków i im podobnych... Rozumiem,
że nawet w tych warunkach mogę jeszcze nie zyskać sympatii
pani... Do tego bardzo daleko... Ale wiem przynajmniej, że już mam
ludzkie prawa i że pani będzie od tej pory sądzić moje
czyny, nie tytuły, których nie posiadam.
- Jest pan
przecie szlachcicem, a mówi prezesowa, że tak dobrym, jak Starscy,
a nawet Zasławscy...
- Owszem,
jeżeli pani życzy sobie, jestem szlachcicem, nawet lepszym od
niejednego z tych, jakich spotykałem w salonach. Na moje
nieszczęście, wobec pani, jestem także i kupcem.
- No, kupcem
można być i można nic być, to zależy od
pana...odparła już śmielej panna Izabela.
Wokulski
zamyślił się.
W tej chwili w
lesie poczęto hukać i zwoływać się, a w parę
minut później całe towarzystwo ze sługami, koszami i
rydzami znalazło się na polance.
- Wracajmy do
domu - rzekła pani Wąsowska - bo mnie te rydze znudziły i czas
na obiad.
Kilka dni
następnych upłynęły Wokulskiemu w sposób dziwny;
gdyby go zapytano: czym były dla niego? zapewne odpowiedziałby,
że snem szczęścia, jedną z tych epok w życiu, dla
których, może być, natura powołała na świat
człowieka.
Obojętny
widz może nazwałby takie dnie jednostajnymi, a nawet nudnymi. Ochocki
sposępniał i od rana do wieczora albo kleił, albo puszczał
oryginalnej formy latawce: Pani Wąsowska z panną Felicją czytały
albo zajmowały się szyciem ornatu dla miejscowego proboszcza. Starski
z prezesową i baronem grali w karty.
I tym sposobem
Wokulski i panna Izabela nie tylko byli zupełnie osamotnieni, ale jeszcze
musieli być ciągle razem.
Chodzili po
parku, czasem w pole, siedzieli pod wiekową lipą na podwórzu,
ale najczęściej pływali po stawie. On wiosłował, ona
od czasu do czasu rzucała okruchy ciastek łabędziom,
które cicho sunęły za nimi. Niejeden podróżny
zatrzymywał się na gościńcu za stawem i zdziwiony
przypatrywał się niezwykłej grupie, którą
tworzyły: biała łódka z siedzącą w niej
parą i dwa białe łabędzie ze skrzydłami podniesionymi
jak żagle.
Później
Wokulski nie umiał nawet przypomnieć sobie, o czym mówili w
podobnych chwilach. Najczęściej milczeli. Raz zapytała go:
dlaczego ślimaki pływają pod powierzchnią wody? drugi raz -
dlaczego obłoki mają tak rozmaitą barwę?
Tłomaczył jej i wówczas zdawało mu się, że
całą naturę od ziemi do nieba ogarnia w jednym uścisku i
składa jej pod nogi.
Pewnego dnia
przyszło mu na myśl, że gdyby kazała mu rzucić
się w wodę i umrzeć, umarłby błogosławiąc
ją.
Podczas tych
wodnych przejażdżek, a także podczas spacerów w parku i
zawsze, - gdy byli razem, czuł jakiś niezmierny spokój, jakby
cała dusza jego i cała ziemia od wschodnich do zachodnich kresów
napełniona była ciszą, wśród której nawet
turkot wozu, szczekanie psa albo szelest gałęzi wypowiadały
się w cudownie pięknych melodiach. Zdawało mu się, że
już nie chodzi, lecz pływa w oceanie mistycznego odurzenia, że
już nie myśli, nie czuje, nie pragnie, tylko kocha. Godziny
umykały gdzieś jak błyskawiceé zapalające się i
gasnące na dalekim nieboskłonie. Dopiero był -ranek - już
południe - już wieczór i - noc pełna przebudzeń i
westchnień. Niekiedy myślał, że dobę podzielono na dwa
nierówne okresy czasu: dzień krótszy od mgnienia powiek i
noc długą jak wieczność dusz potępionych.
Pewnego
dnia wezwała go do siebie prezesowa.
-
Siadajże, panie Stanisławie - rzekła - cóż, dobrze
się u mnie bawisz? Drgnął jak człowiek przebudzony.
- Ja?... -
spytał.
- Nudziłżebyś
się?
- Za rok
takich nudów oddałbym życie.
Staruszka
potrząsnęła głową.
- Tak
czasem się zdaje - odpowiedziała. - Nie wiem, kto tam napisał,
że człowiek jest wtedy najszczęśliwszy, kiedy dokoła
siebie widzi to, co nosi w sobie samym... Ale ja mówię, że
mniejsza, dlaczego jest szczęśliwy, byle nim był... Wybaczysz
mi, jeżeli cię obudzę?...
-
Słucham panią - odparł, mimo woli blednąc. Prezesowa
wciąż przypatrywała mu się i z lekka chwiała
głową.
- No,
przecie nie myśl, że obudzę cię złymi wiadomościami.
Zbudzę cię w zwykły sposób. Myślałżeś
co o tej cukrowni, którą mi tu radzą budować?...
- Jeszcze
nie...
- Nic
pilnego. Ale o stryju zupełnie już zapomniałeś. A on,
biedak, leży niedaleko stąd, o trzy mile, w Zasławiu...
Może byście tam jutro pojechali. Okolica ładna, są ruiny
zamku... Moglibyście bardzo przyjemnie czas przepędzić i
zrobić coś z tym kamieniem nagrobnym.
Wiesz co -
dodała staruszka wzdychając - namyśliłam się... Nie
trzeba rozbijać kamienia pod zamkiem. Zostaw go tam i tylko każ wyryć
na nim te wiersze: "Na każdym miejscu i o każdej dobie..."
Znasz to?..
- O tak,
znam...
- Pod
zamkiem więcej bywa ludzi niż na cmentarzu, prędzej
przeczytają i może zamyślą się nad ostatecznym kresem
wszystkiego na tym świecie, nawet miłości...
Wokulski
wyszedł od prezesowej silnie rozstrojony. "Co znaczy jej
rozmowa?..." - pomyślał. Na szczęście, spotkał
pannę Izabelę idąca w stronę stawu i zapomniał o
wszystkim.
Na drugi
dzień istotnie całe towarzystwo pojechało do Zasławia.
Mijali lasy, zielone pagórki, wąwozy z żółtymi
ścianami. Okolica była piękna, jeszcze piękniejsza pogoda,
ale Wokulski nie uważał na nic, zatopiony w smutnych myślach...
Już nie był sam z panną Izabelą, jak wczoraj jeszcze; nawet
nie siedział w breku blisko niej, tylko naprzeciw panny Felicji, a nade
wszystko... Ale to już mu się tylko zdawało i nawet
śmiał się w duszy ze swych przywidzeń. Zdawało mu
się, że Starski w jakiś dziwny sposób spojrzał na
pannę Izabelę i że ją oblał rumieniec.
"Ach,
głupstwo - mówił do siebie - po cóż miałaby
mnie oszukiwać!... Ona mnie, który przecie nie jestem nawet jej
narzeczonym."
Otrząsnął
się ze swych przywidzeń i tylko było mu trochę przykro,
że Starski siedzi obok panny Izabeli. Ale tylko trochę...
"No,
przecież nie zabronię jej - myślał - siadać, przy kim
zechce. I nie zniżę się do zazdrości, która
bądź jak bądź jest podłym uczuciem, a
najczęściej gruntuje się na pozorach... Zresztą, gdyby
chcieli wymieniać ze Starskim tkliwe spojrzenia, nie robiliby tego tak
jawnie. Szaleniec jestem..."
W parę
godzin znaleźli się na miejscu.
Zasław,
niegdyś miasteczko, dziś licha osada, stoi w nizinie otoczonej
mokrymi łąkami. Oprócz kościoła i dawnego ratusza
wszystkie budowle, są parterowe, drewniane i stare. Na środku cynku,
a raczej placu pełnego ostów i jam, wznosi się piętrowa
kupa śmieci i studnia pod dziurawym dachem opartym na czterech
zgniłych słupach.
Z powodu
szabasu rynek był pusty, a wszystkie kramiki zamknięte. Dopiero o
wiorstę za miastem, w południowej stronie, leżała grupa
wzgórz. Na jednym stały ruiny zamku, składające się
z dwu wież sześciokątnych, gdzie ze szczytów i okien
zwieszały się bujne zielska; na drugim rosła kępa starych
dębów.
Gdy
podróżni zatrzymali się w rynku, Wokulski wysiadł,
ażeby zobaczyć się z proboszczem, Starski zaś objął
komendę.
-
Więc my - rzekł - jeździmy brekiem do tych dębów i
tam zjemy, co Bóg dał, a kucharze przygotowali. Następnie brek
wróci się tu po pana Wokulskiego...
-
Dziękuję - odparł Wokulski. - Nie wiem, jak długo
zabawię, i wolę iść piechotą. Zresztą muszę
jeszcze wstąpić do ruin...
- I ja z
panem - odezwała się panna Izabela. - Chcę zobaczyć
ulubiony kamień prezesowej... - dodała półgłosem. -
Proszę mi dać znać, jak pan tam będzie.
Brek
odjechał, Wokulski wstąpił na plebanię i w ciągu
kwadransa skończył interes. Proboszcz oświadczył mu,
że nikt w mieście nie będzie miał pretensji, jeżeli na
kamieniu zamkowym znajdzie się jaki napis, byle nie nieprzyzwoity i nie
bezbożny... Dowiedziawszy się zaś, że chodzi
pamiątkę po nieboszczyku kapitanie Wokulskim, którego
znał osobiście, proboszcz obiecał zająć się
ułatwieniem tej sprawy.
- Jest tu
- rzekł - niejaki Węgiełek, sprytny hultaj, trochę kowal,
trochę stolarz, więc może on potrafi wyrzeźbić na
kamieniu, co potrzeba. Zaraz ja po niego poślę. W ciągu następnego
kwadransa zjawił się i Węgiełek, chłopak
dwudziestokilkoletni, z fizjonomią wesołą i inteligentną.
Dowiedziawszy się od księżego sługi, że można
coś zarobić, ubrał się w szaraczkowy surdut z
krótkim stanem i połami do ziemi i obficie wytarł sobie włosy
słoniną.
Ponieważ
Wokulskiemu było pilno, więc pożegnał proboszcza i
poszedł z Węgiełkiem w stronę ruin.
Gdy
znaleźli się za nieczynną dziś rogatką osady, Wokulski
zapytał chłopaka: - Dobrze umiesz pisać, mój bracie?
- Oj,
oj!... Przecie mi nieraz ze sądu dawali do przepisywania, choć nie
mam lekkiej ręki. A te wiersze, co pan ekonom z Otrocza pisywał do
leśniczanki, to wszystko moja robota. On tyle, że kupował papier
i jeszcze mi do tej pory nie dopłacił czterdzieści groszv za
pisanie. A o zakręty to tak się dopominał...
- I na
kamieniu potrafisz pisać?
- Niby
wklęsło, nie wypukło?... Co nie mam potrafić.
Podjąłbym się pisania nawet na żelazie, a choćby na
szkle i literami, jakimi chcąc: pisanymi, drukowanymi; niemieckimi,
żydowskimi... Przecie ja tu, nie chwaląc się, wszystkie szyldy
malowałem w mieście.
- I tego
krakowiaka, co wisi nad szynkiem?
- A
jużci.
-A
gdzieżeś ty widział takiego krakowiaka?
- U pana
Zwolskiego jest furman, co się nosi z krakowska, więcem se jego
obejrzał.
- I
widziałeś, że ma obie nogi na lewym boku?
- Proszę
łaski pana, ludzie z prowincji nie patrzą na nogi, ino na
butelkę. Jak dojrzy butelkę i kieliszek, to już nie chybi, ale trafi
prosto do Szmula.
Wokulskiemu
coraz więcej podobał się rezolutny chłopak.
- Nic
ożeniłeś się jeszcze? - zapytał go.
- Nie. z
taką, co chodzi w chustce, to ja się nie ożenię, a
kapeluszowa mnie by nie chciała.
- I
cóż tu robisz, kiedy nie ma szyldów do malowania?
- O tak,
panie: trochę to, trochę owo, a razem nic. Dawniej robiłem
stolarszczyznę i nie mogłem nadążyć. Za jakie
parę lat odłożyłbym z tysiąc rubli. Ale spaliłem
się tamtego roku i już nie mogę przyjść do siebie.
Drzewo, warsztaty, wszystko poszło na węgiel, a mówię
łasce pana, był taki ogień, że najtwardsze pilniki
stopiły się jak smoła. Kiedym spojrzał na pogorzel, tom ino
plunął ze złości, ale dziś nawet mi szkoda tej
śliny...
-
Odbudowałeś się? Masz warsztat?
- Ehe! panie...
Odbudowałem w ogrodzie chałupę jak barak, żeby matka
miała gdzie gotować, ale warsztaty... Toż by na to, panie,
trzeba pięćset rubli gotowego grosza, słowo honoru daję,
jak mi Bóg miły...Ileż to przecie lat ojciec nieboszczyk
harował, nim postawił dom i zebrał naczynie.
Zbliżali
się do ruin. Wokulski rozmyślał.
- Słuchaj,
Węgiełek - rzekł nagle - podobasz mi się. Będę w
tej okolicy - dodał, cicho wzdychając - będę jeszcze z
tydzień... A jeżeli wyrzeźbisz mi dobrze napis, wezmę
cię do Warszawy na jakiś czas...Tam przekonam się, co jesteś
wart, i... może odnajdą się twoje warsztaty.
Chłopak
pochylał głowę na prawo i na lewo, przypatrując się
Wokulskiemu. Nagle przyszło mu na myśl, że musi to być
bardzo bogaty pan, a może nawet z takich panów, których
niekiedy Bóg zsyła, ażeby opiekowali się ludźmi
biednymi, i - zdjął czapkę.
-
Cóżeś stanął? Nakryj głowę... - rzekł
Wokulski.
- Przepraszam
pana... może ja co złego powiedziałem?... Ale u nas, panie, to
tacy panowie nie bywają... Podobno bywali dawnymi czasy...Nawet ojciec
nieboszczyk gadał, że sam widział takiego pana, co
wziął z Zasławia sierotę i zrobił z niej wielką
panią, a jegomości zostawił tyle pieniędzy, że z nich
wybudowali nową dzwonnicę...
Wokulski
uśmiechał się patrząc na zakłopotaną minę
chłopaka i z dziwnym uczuciem myślał, że za swój
jednoroczny dochód mógłby uszczęśliwić stu
kiĺkudziesięciu takich jak ten oto...
"Pieniądz
naprawdę jest wielką potęgą, tylko trzeba go umieć
użyć..." Byli już pod górą zamkową, kiedy
z sąsiedniej odezwał się głos panny Felicji:
- Panie
Wokulski, my tu jesteśmy!...
Wokulski
podniósł oczy i zobaczył między dębami wesoły
ogień, dokoła którego siedziało zasławskie
towarzystwo. O kilkanaście kroków z boku chłopak kredensowy i
pokojówka nastawiali samowar.
- Niech
pan zaczeka, idę do pana! - zawołała panna Izabela
podnosząc się z dywanu.
Starski
podskoczył do niej.
- Sprowadzę
kuzynkę - rzekł.
- O,
dziękuję, sama zejdę -odpowiedziała panna Izabela
cofając się. Potem zaczęła iść ze stromej
ściany z taką swobodą i wdziękiem, jakby to była ulica
w parku.
"Podły
jestem z moimi posądzeniami" - szepnął Wokulski. W tej
chwili przywidziało mu się, że jakiś tajemniczy głos
każe mu robić wybór między tysiącami takich jak
Węgiełek, którzy potrzebują pomocy, i jedną
kobietą, która schodziła tam z góry.
"Już
zrobiłem wybór!..." - pomyślał Wokulski.
- Ale do
zamku nie wejdę sama, musi mi pan podać rękę - rzekła
panna Izabela stanąwszy przy Wokulskim.
-
Może państwo pozwolą lżejszą drogą - odezwał
się Węgiełek.
-
Prowadź!
Okrążyli
górę i poczęli wspinać się na jej szczyt
łożyskiem wyschłego potoku.
- Jaki
dziwny kolor tych kamieni - odezwała się panna Izabela patrząc
na kawały wapienia poplamionego brunatnymi piętnami.
- Ruda
żelazna - odparł Wokulski.
- O nie -
wtrącił Węgiełek - to nie ruda, to krew...
Panna
Izabela cofnęła się.
- Krew?...
- powtórzyła.
Stanęli
na szczycie wzgórza, zasłonięci od reszty towarzystwa
walącym się murem. Z tego miejsca widać było dziedziniec
zamkowy zarośnięty cierniem i berberysem. Pod jedną z wież
stał oparty o jej ścianę olbrzymi granit.
- Oto jest
kamień - rzekł Wokulski.
- Ach,
ten.., Ciekawam, jak go tu wnieśli?... Mój człowieku, co
mówiliście o krwi? - spytała panna Izabela Węgiełka.
- To dawna
historia - odparł Węgiełek - jeszcze mi ją dziaduś
opowiadał... Wreszcie tu wszyscy o niej wiedzą.
-
Opowiedzcie ją - nalegała panna Izabela. - Między ruinami bardzo
lubię słuchać legend. Nad Renem pełno tego...
Weszła
na dziedziniec, ostrożnie wymijając cierniste krzaki, i usiadła
na kamieniu.
-
Opowiedzcie historię o tej krwi...
Węgiełek
wcale nie zmieszał się tą propozycją; owszem,
uśmiechnął się i zaczął:
- W
dawnych czasach, kiedy jeszcze mój dziaduś łapał ptaki
między dębami, po tych kamieniach, cośmy nimi szli,
płynęła woda. Teraz ona pokazuje się tylko na wiosnę
albo po wielkim deszczu, ale za małości dziadusia szła przez
cały rok. I był strumień w tym miejscu.
Na dnie
potoku, jeszcze za małości dziadusia, leżał jeden spory
kamień, jakby nim kto dziurę zatykał. W rzeczy samej była
tam dziura, właśnie nawet okno do podziemiów, gdzie są
zachowane wielkie skarby, jakich by na całym świecie nie
znalazł. A między tymi majątkami, na szczerozłotym
łóżku, śpi panna, może nawet jaka hrabini, bardzo
śliczności i bogato odziana. Mówią, że za to samo,
co ona ma we włosach, kupiłby wszystkie dobra od Zasławia do
Otrocza.
Ta
zaś panna śpi przez taki interes, że jej ktoś wbił
złotą szpilkę w głowę, może ze zbytków, a
może i z nienawiści; Bóg ich tam wie. Tak śpi i nie
ocknie się, dopóki jej kto szpilki z głowy nie wyciągnie
i potem się z nią nie ożeni. Ale to rzecz ciężka i
nawet niebezpieczna, bo tam w podziemiach pilnują skarbów i samej
panny różne straszydła. A jakie one są, to wiem dobrze,
bo póki mi się dom nie spalił, chowałem taki jeden
ząb jak pięść, który ząb dziaduś
znalazł w tym miejscu (sprawiedliwie mówię i nic nie
kłamię). A jeżeli jeden ząb był jak
pięść (widziałem go przecie i miałem w rękach
przez długie czasy), to już łeb musiał być jak piec, a
cała osoba chyba jak stodoła... Więc borykać się z
takim było trudno i jeszcze nie z jednym, ale z wieloma. Dlatego
najśmielszy człowiek, choćby mu się i jak spodobała
panna, a jeszcze lepiej jej majętności, wejść do
podziemiów nie miał odwagi, ażeby go co nie ujadło...
O tej
pannie i o tych majątkach - prawił dalej Węgiełek -
wiedzieli ludzie od dawna; takim sposobem, że dwa razy do roku, na Wielkanoc
i na święty Jan, usuwał się kamień, co leżał
na dnie potoku i jeżeli kto stał wtedy nad wodą,
mógł zajrzeć do otchłani i widzieć tamtejsze dziwy.
Jednej
Wielkanocy (dziadusia jeszcze wtedy nie było na
świecie)przyszedł tu do zamku młody kowal z Zasławia.
Stanął nad potokiem i myśli: "Nie mogłyby się to
mnie pokazać skarby?... Zaraz bym wlazł do nich, choćby przez
najciaśniejszą dziurę, naładowałbym kieszenie i
już nie potrzebowałbym dymać miechem." Ledwie tak
pomyślał, aż naraz - usuwa się kamień, a mój ci
kowal widzi wory pieniędzy, misy ze szczerego złota i tyle drogiej
odzieży jak na jarmarku...
Ale
najpierwej wpadła mu przed oczy śpiąca panna, taka,
mówił dziaduś, śliczna, że kowal stanął
słupem. Spała se i tylko jej łzy płynęły, a co
która upadła, czy na jej koszulę, czy na
łóżko, czy na podłogę, zaraz zamieniała
się w klejnot. Spała i wzdychała z bólu od szpilki; a co
westchnęła, to na drzewach nad potokiem zaszelepały liście
z żalu nad jej strapieniem.
Już
kowal chciał wejść do podziemiów; ale że czas
przeszedł, więc znowu kamień zamknął się, aż
zabulgotało w potoku. Od tego dnia mój kowal nie mógł
sobie miejsca znaleźć na świecie. Robota leciała mu z
ręki. Gdzie nie spojrzał, widział ino potok jak szybę, a za
nią pannę, której łzy płynęły. Aż
pomizerniał, bo go coś ciągle trzymało za serce rozpalonymi
obcęgami. Zwyczajnie zamroczyło go. Kiedy już całkiem nie
mógł wytrzymać z tęskności, poszedł do jednej
baby, co znała się na ziołach, dał jej srebrnego rubla i
spytał o radę.
- Ano -
mówi baba - nie ma tu inszej rady, tylo musisz doczekać
świętego Jana i kiedy się kamień odłoży, musisz
leźć w otchłań. Byleś pannie wyjął
szpilkę z głowy, obudzi się, ożenisz się z nią i
będziesz wielki pan, jakiego świat nie widział. Tylko wtedy o
mnie nie zapomnij, że ci dobrze poradziłam. I to se spamiętaj:
kiedy cię strachy otoczą, a zaczniesz się bać, zaraz
przeżegnaj się i umykaj w imię boskie... Cała sztuka w tym,
żebyś się nie zląkł; złe nie ima się
niebojącego człowieka.
- A
powiedzcież mi - mówi kowal - jak poznać, że
człowieka strach zdejmuje?...
-
Takiś ty?.. - mówiła baba. - No, to już idź do
otchłani, a jak wrócisz, o mnie pamiętaj.
Dwa
miesiące chodził kowal do potoku, a na tydzień przed
świętym Janem wcale się stąd nie ruszył, tylko
czekał. I doczekał. W samo południe kamień
odsunął się, a mój kowal z siekierą w garści
skoczył w jamę.
Co
się tam - mówił dziaduś - koło niego nie
działo, włosy na głowie stają. Otoczyły go przecie
takie poczwary, że inny umarłby od samego ich wejrzenia. Były -
mówił dziaduś - niedopyrze wielkie jak psy, ale ino
wachlowały nad nim skrzydliskami. To zastąpiła mu drogę
ropucha, duża jak ot ten kamień, to wąż zaplątał
mu się między nogi, a kiedy kowal ciapnął go, wąż
zaczął płakać ludzkim głosem. Były wilki takie na
niego zajadłe, że co im piana padła z pyska, to
buchnęła płomieniem, a w opoce wypalała dziury. Wszystkie
te potwory siadały mu na plecach, chwytały go za surdut, za
rękawy, ale żaden nie śmiał go skrzywdzić. Bo
widzieli, że się kowal nie boi, zaś przed nie bojącym się
złe umyka jak cień przed człowiekiem. "Zginiesz tu,
kowalu!..." - wołały strachy, ale on tylko ściskał
siekierę w garści i przepraszam... tak im odpowiadał, że
wstyd państwu powtórzyć... Dobrał się nareszcie
mój kowal do złotego łóżka, gdzie już nawet poczwary
nie miały dostępu, ino stanęły wkoło,
kłapiący zębami. On zaraz zobaczył w głowie panny
złotą szpilkę, szarpnął i wyciągnął
ją do połowy... Aż krew trysnęła... Wtem panna
łapie go rękami za surdut i woła z wielkim płaczem:
- Czego mi
ból robisz, człowieku!... Wtedy dopiero kowal się
zląkł... zatrząsł się i ręce mu opadły.
Strachom tego tylko było trzeba. Który miał największy
pysk, skoczył na kowala i tak go kłapnął, że krew
trysnęła przez okno i poplamiła kamienie, co państwo na
własne oczy widzieli. Ale przy tym bestia wyłamał sobie ząb
duży jak pięść, co go później mój
dziaduś znalazł w potoku. Od tej pory kamień zatkał okno do
podziemiów, że go już nikt znaleźć nie może.
Potok wysechł, a panna została w otchłani na pół
rozbudzona. Płacze teraz już tak głośno, że ją
czasem i pastuchy słyszą na łąkach, i będzie
płakać wiek wieków. Węgiełek skończył.
Panna Izabela spuściła głowę i końcem parasolki
rysowała jakieś znaki na gruzach. Wokulski nie śmiał
spojrzeć na nią. Po długim milczeniu odezwał się do
Węgiełka:
- Ciekawa
jest twoja historia... ale powiedz no mi: w jaki sposób zabierzesz
się do wycięcia napisu?...
- Kiedy
nie wiem, co mam wyciąć?
- Prawda.
Wokulski
wydobył noteskę, ołówek i napisawszy podał
chłopcu. - Tylko cztery wiersze!... - rzekł Węgiełek. - Za
trzy dni, panie, będzie gotowe... Na tym kamieniu można
wyciąć bodaj calowe litery... Oj, zapomniałem sznurka, żeby
wymierzyć. Zejdę, panie, do furmanów, to może oni mi dadzą...
Zaraz wrócę.
Węgiełek
zbiegł ze wzgórza. Panna Izabela spojrzała na Wokulskiego.
Była blada i wzruszona.
- Co to za
wiersze?... - spytała wyciągając rękę. Wokulski
podał jej kartkę; zaczęła czytać
półgłosem:
- "Na
każdym miejscu i o każdej dobie, gdziem z tobą płakał,
gdziem z tobą się bawił, zawsze i wszędzie będę
ja przy tobie, bom wszędzie cząstkę mej duszy
zostawił..."
Dokończyła
szeptem. Usta jej drżały, oczy zaszły łzami. Przez
chwilę mięła kartkę w palcach, potem z wolna
odwróciła głowę i kartka upadła na ziemię...
Wokulski przykląkł, ażeby podnieść papier. Wtem
dotknął sukni panny Izabeli i już nie wiedząc, co robi,
schwycił ją za rękę.
- Obudzisz
się, ty moja królewno... - rzekł.
- Nie wiem...
może... - odpowiedziała.
- Hop!...
hop!... - zawołał z dołu Starski. - A chodźcie już,
państwo, bo obiad wystygnie...
Panna Izabela
obtarła oczy i prędko opuściła ruinę. Za nią
wyszedł Wokulski.
-
Cóżeście państwo tak długo robili? - pytał ze
śmiechem Starski podając rękę pannie Izabeli, która
przyjęła ją pośpiesznie.
-
Słyszeliśmy nadzwyczajną historię!... - odpowiedziała
panna Izabela. - Doprawdy, nigdy nie myślałam, że w tym kraju
mogą istnieć podobne legendy i że mogą je w tak
zajmujący sposób opowiadać ludzie prości...
Cóż nam dasz na obiad, kuzynie? Ach, ten chłopak jest
niezrównany!... Poproście go, ażeby ją wam
powtórzył...
Wokulskiego nie
raziło już to, że panna Izabela idzie ze Starskim pod
rękę, że opiera się na nim, a nawet, że go kokietuje.
Wzruszenie, którego był świadkiem, i jedno nic nie
znaczące jej słówko rozproszyło wszystkie jego obawy.
Ogarnęło go spokojne zamyślenie, w którym nie tylko
Starski, ale całe towarzystwo zniknęło mu sprzed oczu.
Pamiętał,
że wszedł na górę pod dęby, że coś
jadł z wielkim apetytem, że był wesoły, rozmowny i nawet
umizgał się do panny Felicji. Ale o czym mówili?... co on im
sam odpowiadał, nie wiedział...
Zachodziło
słońce, a na niebie pokazały się chmury, kiedy Starski
kazał służbie sprzątnąć naczynia, kosze i dywan,
a paniom zaproponował powrót.
Siedli do
breku w tym samym porządku co pierwej. Otuliwszy Ewelinę szalami
baron pochylił się do Wokulskiego i szepnął z
uśmiechem:
-
Jeżeli jeszcze jeden dzień będziesz pan w takim humorze jak
dzisiaj, pozawracasz głowy wszystkim paniom.
- Ach,
tak!... - odparł Wokulski wzruszając ramionami. Usiadł na
końcu breka, naprzeciw panny Felicji. Ochocki umieścił się
przy furmanie i ruszyli.
Niebo
chmurzyło się, ciemność zapadała coraz szybciej. Na
breku pomimo to było bardzo wesoło, dzięki kłótni
pani Wąsowskiej z Ochockim, który zapomniał o swych latawcach
i przełożywszy nogi przez poręcz kozła,
odwrócił się do towarzystwa. Nagle, chcąc zapalić
papierosa, potarł zapałkę i oświetlił cały brek,
najlepiej zaś Starskiego.
W tej
chwili Wokulski gwałtownie cofnął się; coś
mignęło mu przed oczyma.
"Głupstwo!...
- pomyślał - piłem za wiele...'
Pani
Wąsowska parsknęła króciutkim śmiechem, lecz wnet
opanowała się i zaczęła mówić:
-
Cóż to za oryginalny sposób siedzenia, panie Ochocki!... Fe,
jutro musi pan klęczeć!... Ach, niegodziwiec, ależ on
niedługo postawi komu nogi na kolanach... Odwróćże
się pan natychmiast, bo każę furmanowi, ażeby pana
zostawił na drodze...
Wokulskiemu
zimny pot wystąpił na czoło; ale wzruszył ramionami i
myślał: "Przywidzenia... przywidzenia!... Co za
głupstwo..."
I
nadludzkim wysiłkiem woli odegnał w końcu przywidzenia. Znowu
odzyskał humor í bardzo wesoło począł rozmawiać
z panią Wąsowską.
Gdy
zaś wrócili do Zasławka późno w nocy, spał
jak zabity i nawet śniło mu się coś zabawnego.
Nazajutrz,
gdy przed śniadaniem wyszedł Wokulski na spacer, pierwszą
osobą, którą spotkał na dziedzińcu, była
pokojówka panny Izabeli; niosła kilka sukien, a za nią
chłopak dźwigał kufer.
"Cóż
to jest?... - pomyślał. - Dziś niedziela, więc chyba nie
wyjedzie... Nie może wyjechać w niedzielę... zresztą
wspomniałaby mi coś o tym ona lub prezesowa..."
Poszedł
nad staw, obleciał park wokoło, jakby chcąc zgubić w drodze
złe przeczucia. Na próżno. Uczepiła go się
myśl, że panna Izabela może wyjechać. Tłumił
ją i przytłumił o tyle, że już nie rysowała mu
się jasno, tylko gdzieś na dnie serca drażniła go
nieznacznie.
Przy
śniadaniu zdawało mu się, że prezesowa przywitała go
czulej niż zwykle, że wszyscy zachowują się
uroczyściej, że panna Felicja wpatruje się w niego uporczywie i
jakby z wyrzutem. Po śniadaniu znowu przywidziało mu się,
że prezesowa dała jakiś znak pani Wąsowskiej.
"Oczywiście
jestem chory" - myślał
Wnet
jednak ozdrowiał, gdy panna Izabela oświadczyła, że chce
przejść się po parku.
- Ma kto z
państwa ochotę iść ze mną? - spytała. Wokulski
zerwał się z krzesła, inni siedzieli. Więc znalazł
się sam z panną Izabelą w ogrodzie i znowu powrócił
mu ten spokój, jaki miał zawsze w jej obecności.
W połowie
alei odezwała się panna Izabela:
- Bardzo mi
żal będzie Zasławka... "Żal?..." -
pomyślał Wokulski, a ona prędko mówiła dalej:
- Muszę
już jechać. Ciocia pisała jeszcze we środę, ażeby
wracać, ale prezesowa nie pokazała mi listu, zatrzymała mnie.
Dopiero kiedy wczoraj przybył umyślny posłaniec...
- Jedzie pani
jutro? - spytał Wokulski.
- Dziś po
drugim śniadaniu... - odpowiedziała spuszczając głowę.
- Dziś!...
- powtórzył.
Właśnie
przechodzili mimo sztachet, za którymi na dziedzińcu folwarcznym
stał powóz, ten sam, którym przyjechała panna Izabela.
Nawet około dyszla furman układał zaprzęgi. Ale na
Wokulskim ani wiadomość, ani przygotowania do wyjazdu nie
zrobiły tym razem wrażenia.
"No
cóż - myślał - kto przyjechał, musi odjechać...
Rzecz całkiem naturalna..."
Nawet
dziwił go ten spokój.
Przeszli jeszcze
kilkanaście kroków pod zwieszającymi się
gałęźmi i nagle - opanowała go straszna rozpacz.
zdawało mu się, że gdyby w tej chwili zajechał powóz
po pannę Izabelę, on rzuciłby się pod koła i nie
pozwoliłby jej jechać. Niechby go roztratowali i niechby już raz
przestał cierpieć.
Wnet jednak
przyszła nowa fala spokoju i Wokulski znowu dziwił się,
skąd mu się biorą takie żakowskie myśli. Przecież
panna Izabela ma prawo jechać, kiedy chce, gdzie chce i z kim jej się
podoba...
- Długo
pani jeszcze zabawi na wsi? - spytał.
- Najwyżej
miesiąc.
-
Miesiąc!... - powtórzył. - Czy przynajmniej wolno mi
będzie po tym miesiącu odwiedzać państwa?...
- O tak, bardzo
prosimy... - odparła. - Mój ojciec jest wielkim przyjacielem pana.
- A pani?
Zarumieniła
się i milczała.
- Nie
odpowiada pani... - rzekł Wokulski. - Nie domyśla się pani
nawet, jak jest mi drogie każde jej słowo, których tak
mało słyszałem... I oto dziś odjeżdża pani nie
zostawiając mi nawet cienia nadziei...
-
Może czas to zrobi - szepnęła.
- Bodajby
zrobił! - W każdym razie coś pani powiem. Widzi pani, w
życiu można spotkać ludzi weselszych ode mnie, eleganckich, z
tytułami, nawet z majątkiem większym niż mój... Ale
przywiązania jak moje - chyba pani nie znajdzie. Bo jeżeli
miłość mierzy się wielkością cierpień,
takiej jak moja może jeszcze nie było na świecie.
I nie mam
nawet prawa skarżyć się o to na kogokolwiek. Los to robi.
Jakimiż bo on dziwnymi drogami prowadził mnie do pani! Ile klęsk
musiało spaść na ogół, zanim ja, ubogi chłopak,
mogłem zdobyć ukształcenie, które mi dziś pozwala
mówić z panią. Jaki traf popchnął mnie do teatru,
gdzie pierwszy raz zobaczyłem panią. A na majątek, który
posiadam; czy może nie złożył się szereg
cudów?...
Kiedy
dziś myślę o tych rzeczach, zdaje mi się, że jeszcze
przed urodzeniem naznaczone mi było zejść się z panią.
Gdyby mój biedny stryj nie kochał się za młodu i nie
umarł osamotniony, ja dziś nie znajdowałbym się w tym
miejscu. I nie jestże to dziwne, że ja sam, zamiast bawić
się kobietami, jak robią inni, unikałem ich dotychczas i prawie
świadomie czekałem na jedną, na panią...
Panna Izabela
nieznacznie otarła łzę... Wokulski nie patrząc na nią
mówił:
- Nie dalej jak
teraz, kiedy byłem w Paryżu, miałem przed sobą dwie drogi.
Jedna prowadzi do wielkiego wynalazku, który może zmieni dzieje
świata, druga do pani. Wyrzekłem się tamtej, bo mnie tu przykuwa
niewidzialny łańcuch: nadzieja, że mnie pani pokocha.
Jeżeli to jest możliwym, wolę szczęście z panią
od największej sławy bez pani; bo sława to liczman, za
który własne szczęście poświęcamy dla innych
.Ale jeżeli się łudzę, tylko pani może zdjąć
ze mnie to zaklęcie. Powiedz, że nie masz i nie będziesz
miała nic dla mnie i... Wrócę tam, gdzie może od razu
powinienem był zostać.
- Czy tak?... -
dodał biorąc ją za rękę.
Nie
odpowiedziała nic...
- Więc
zostaję... - rzekł po chwili. - Będę cierpliwym, a pani
sama da mi znak, że spełniły się moje nadzieje.
Wrócili
do pałacu. Panna Izabela była trochę zmieniona, ale
rozmawiała ze wszystkimi wesoło. Wokulskiemu znowu
powrócił spokój. Nie rozpaczał już, że panna
Izabela odjeżdża; powiedział sobie, że zobaczy ją za
miesiąc, i to mu obecnie wystarczało. Po śniadaniu zajechał
powóz; zaczęto się żegnać. Na ganku panna Izabela
szepnęła do pani Wąsowskiej:
-
Mogłabyś też, Kaziu, już nie dręczyć tego
biedaka...
-
Kogóż to?
- Twego
imiennika.
- Ach, Starskiego...
Zobaczymy.
Panna
Izabela podała rękę Wokulskiemu.
- Do
widzenia! - szepnęła z akcentem w głosie. Odjechała.
Całe towarzystwo stało w ganku patrząc na powóz,
który z początku oddalał się, potem skręcił za
stawem, znikł za pagórkiem, znowu ukazał się i nareszcie
został po nim tylko tuman żółtego kurzu.
- Bardzo
piękny dzień - rzekł Wokulski.
- O,
bardzo ładny - odparł Starski.
Pani
Wąsowska spod spuszczonych brwi przypatrywała się Wokulskiemu.
Powoli rozeszli się wszyscy. Wokulski został sam. Wstąpił
do swego pokoju, lecz wydał mu się bardzo pusty; potem chciał
iść do parku, ale coś go stamtąd odepchnęło...
Potem przywidziało mu się, że panna Izabela jeszcze musi
być w pałacu, i w żaden sposób nie mógł
zrozumieć, że wyjechała, że jest już o milę od
Zasławka i że każda sekunda oddalają od niego.
"A
jednak wyjechała! - szepnął. - Wyjechała, więc i
cóż?..." Poszedł nad staw i przypatrywał się
białej łódce, dokoła której błyszczała
woda, aż oczy bolały. Nagle jeden z łabędzi,
pływających przy tamtym brzegu, spostrzegł go i
rozpuściwszy skrzydła, szelestem przyleciał do
czółna.
I dopiero
w tej chwili schwycił Wokulskiego taki smutek, taki niezmierny
niezgruntowany smutek, jak gdyby już miał rozstać się z
życiem...
Zatopiony
we własnej goryczy, Wokulski nie bardzo uważał, co się
dokoła niego dzieje. Mimo to nad wieczorem spostrzegł; że
towarzystwo zasławskie po powrocie z parku jest skwaszone. Panna Felicja
zamknęła się z panną Eweliną w jej pokoju, baron
był rozdrażniony, a Starski ironiczny i zuchwały.
Po
obiedzie wezwała Wokulskiego do siebie prezesowa. Na staruszce
również było znać ślady irytacji, którą
starała się opanować.
-
Myślałżeś co, panie Stanisławie, o tej cukrowni? -
rzekła wąchając swój flakonik, co było znakiem
wzruszenia. - Pomyśl o tym, proszę cię, i pogadaj ze mną,
bo już mi zbrzydły te komeraże...
- Ma pani jakie
zmartwienie? - spytał Wokulski. Machnęła ręką.
- Ech!
zmartwienie... Chciałabym tylko, ażeby albo skojarzył się
ten mariaż Eweliny z baronem, albo żeby się zerwał... Albo
niechaj sobie jadą ode mnie oni oboje czy Starski... Wszystko jedno...
Wokulski
spuścił głowę i milczał zgadując, że umizgi
Starskiego do narzeczonej barona musiały już przybrać bardziej
widoczne formy. Lecz cóż jego to obchodziło?
-
Głupiutkie są te panny - zaczęła po chwili prezesowa. - Im
się zdaje, że jak złapie która bogatego męża, a
poza nim przystojnego kochanka, to już wypełni sobie życie...
Głupiutkie. Ani wiedzą, że wnet sprzykrzy się stary
mąż i pusty kochanek i że prędzej czy później
każda zechce poznać prawdziwego człowieka. A jeżeli
się taki trafi, na jej nieszczęście, co ona mu da?... Czy
wdzięki, które sprzedała, czy serce zaszargane z takimi oto
Starskimi?...
I
pomyśleć, że prawie każda z nich musi przejść
podobną szkołę, zanim pozna ludzi. Przedtem, choćby
się jej trafiał najszlachetniejszy, nie oceni go. Wybierze starego
bogacza albo śmiałego hultaja, w ich towarzystwie zmarnuje
życie, a dopiero kiedyś chce się odrodzić... Zwykle za późno
i na próżno!..
Co mnie jednak
dziwi najmocniej - prawiła - to okoliczność, że na
podobnych lalkach nie poznają się mężczyźni. Dla
żadnej kobiety, począwszy od Wąsowskiej, kończąc na
mojej pokojówce, nie jest to sekret, że w Ewelinie nie zbudził
się jeszcze ani rozum, ani serce; wszystko w niej śpi... A tymczasem
baron widzi w niej bóstwo i durzy się, biedak, że ona go
kocha!
-
Dlaczegóż go pani nie ostrzeże? - odezwał się
Wokulski stłumionym głosem.
- Dajże
spokój, to się na nic nie zda... Czy ja mu raz dawałam do
zrozumienia, że Ewelina dziś jest tylko zepsute dziecko i lalka?
Może kiedyś coś z niej wyrośnie, ale w tej chwili!...
akurat Starski dla niej dobry.
-
Cóż - dodała po przerwie - pomyślisz o tej cukrowni?...
Każ sobie jutro osiodłać konia, przejedź się po polach
sam, a jeszcze lepiej z Wąsowską... To kobieta dużo warta,
mówię ci...
Wokulski
opuścił prezesowę przerażony.
"Co
ona mówi - myślał - o baronie i Ewelinie?... Czy po prostu nie
ostrzega mnie?... Starski bodajże umizga się nie tylko do panny Eweliny. Co to
było tam w breku?... Ach, wolałbym w łeb sobie
palnąć..."
Wnet
jednak opamiętał się.
"W
breku - myślał - było albo przywidzenie, albo fakt. Jeżeli
przywidzenie, w takim razie krzywdziłbym niewinną, a jeżeli
fakt... No, to przecież nie będę rywalem tego uwodziciela z
operetki i nie poświęcę życia dla kobiety przewrotnej.
Wolno jej romansować, z kim chce, ale nie wolno oszukiwać
człowieka, którego jedynym występkiem jest, że ją
kocha... Trzeba wyjeżdżać z tej Kapui i wziąć się
do roboty. W laboratorium Geista lepiej zapełnię życie aniżeli
w salonach..."
Około
dziesiątej wieczór wszedł do jego pokoju baron strasznie
zmieniony. Z początku śmiał się i dowcipkował,
następnie zadyszany upadł na krzesło, a po chwili rzekł:
-
Uważa pan, szanowny panie Wokulski, ja czasami myślę, nie z
własnego doświadczenia, bo moja narzeczona jest
najszlachetniejszą kobietą... ale czasami myślę, że
kobiety to nas niekiedy zwodzą...
- Tak,
niekiedy.
-
Może nie jest to ich wina - mówił baron - trzeba jednak
przyznać, że niekiedy pozwalają bałamucić się
zręcznym intrygantom...
- O,
pozwalają.
Baron
drżał tak, że chwilami zęby mu szczękały.
- Nie
sądzisz pan - zapytał po namyśle - że jednak
należałoby temu zapobiec?...
- W jaki
sposób?... - Choćby usuwając kobietę od stosunków
z intrygantami... Wokulski głośno roześmiał się... -
Można kobietę uwolnić od intrygantów, ale czy podobna
uwolnić ją od jej własnych instynktów?... Co pan
poradzisz, jeżeli ten, który w pańskich oczach jest tylko
bałamutem czy intrygantem, dla niej jest - samcem tego co ona gatunku?...
Stopniowo
opanowywał go wściekły gniew. Chodził po pokoju i
mówił:
- Jaka
walka jest możliwa z prawem natury, według którego suka,
choćby najlepszej rasy, nie pójdzie za lwem, ale za psem? Postaw
jej pan całą menażerię najszlachetniejszych zwierząt,
a ona wyrzeknie się jej dla kilku psów... I trudno się temu
dziwić, gdyż one stanowią jej gatunek.
-
Więc według pana nie ma rady? - spytał baron.
-
Dziś żadnej, a kiedyś będzie jedna: szczerość w
ludzkich stosunkach i wolny wybór. Gdy kobieta nie będzie potrzebowała
udawać miłości ani kokietować wszystkich, wówczas od
razu odsunie tych, którzy jej nie są mili, i pójdzie za tym,
który jej przypada do gustu. Wówczas nie będzie oszukiwanych
ani oszukujących, stosunki uporządkują się w sposób
naturalny.
Po odejściu
barona Wokulski położył się. Nie spał całą
noc, ale wrócił do równowagi.
"Co
ja mam za pretensje do panny Izabeli? - myślał. - Przecież nie
mówiła, że mnie kocha; dała mi ledwie cień nadziei,
że to może kiedyś nastąpi. Jest w porządku, gdyż
prawie mnie nie zna. I co za przywidzenia snują mi się po
głowie!... Starski?... Ależ ona chce wyswatać go z panią
Wąsowską, więc chyba romansować z nim nie myśli.
Prezesowa?... Prezesowa lubi pannę Izabelę, sama mi o tym
mówiła, wreszcie kazała mi tu przyjechać... Mam czas.
Poznam się z nią bliżej, a jeżeli mnie pokocha,
będę szczęśliwy i mogę być spokojny. Jeżeli
nie - wrócę do Geista. Na wszelki wypadek sprzedam kamienicę i
sklep, a zostanę przy spółce do handlu z Rosją. To mi da
za parę lat ze sto tysięcy rubli rocznie, a jej nie narazi na
tytuł kupcowej galanterii."
Nazajutrz
po pierwszym śniadaniu kazał osiodłać konia i wyjechał
pod pozorem obejrzenia okolicy. Nie myśląc skręcił na
drogę, gdzie wczoraj toczył się powóz panny Izabeli i
gdzie zdawało mu się, że jeszcze widać ślady
kół... Potem, również machinalnie, zawrócił
w stronę lasu, dokąd tak niedawno jeździli na rydze. W tym
miejscu śmiała się, tu rozmawiała z nim, tu spoglądała
na okolicę...
Podejrzenia,
gniewy, wszystko w nim wygasło.
Zamiast
nich począł wpływać mu do serca żal strugą tak
cienką jak łzy, a palącą jak ogień wieczny...
Wjechawszy
do lasu zsiadł z konia i prowadził go za cugle.
Oto
ścieżka, którą wówczas szli oboje, ale wydaje
się jakaś inna. Ta część lasu miała być
podobna do kościoła - dziś ani śladu podobieństwa.
Dokoła szaro i cicho. Słychać tylko krakanie wron, które
w tej chwili przelatują nad lasem, i krzyk spłoszonej
wiewiórki, co wdrapując się na drzewo szczeka jak mały
piesek.
Wokulski
doszedł do polanki, gdzie wówczas rozmawiali z panną
Izabelą; znalazł nawet pień, na którym siedziała.
Wszystko jest, jak było; tylko jej nie ma... Na krzakach leszczyny
już żółkną liście, z sosen zwiesza się
smutek, jak sieci pajęcze. Taki nieujęty, a tak go omotał!
"Co
za głupstwo - myślał - robić się zależnym od
jednej ludzkiej istoty! Wszakże ja dla niej tylko pracowałem, o niej
myślę, nią żyję. Co gorsze - dla niej porzuciłem
Geista... No, ale cóż lepszego miałbym u Geista? Byłbym
tak samo zależny jak dziś, tylko zamiast pięknej kobiety panem
moim byłby stary Niemiec. I tak samo pracowałbym, nawet
ciężej; z tą różnicą, że dziś
pracuję dla mego szczęścia, a wówczas dla
szczęścia innych, którzy tymczasem bawiliby się i
kochaliby się na mój rachunek.
Zresztą,
czy ja mam prawo narzekać? Rok temu ledwie śmiałem marzyć o
pannie Izabeli, a dziś już ją znam, staram się nawet o jej
wzajemność... Czy ja ją aby znam?... Jest zakamieniałą
arystokratką, no ale nie rozejrzała się jeszcze w
świecie... Ma duszę poetyczną czy może tak się tylko
przedstawia... Kokietka ona jest, ale i to się zmieni, jeżeli mnie
pokocha... Słowem - nie jest źle, a za rok..."
W tej
chwili koń jego wyrzucił głową i zarżał;
odpowiedziało mu w głębi lasu inne rżenie i tętent.
Niebawem na końcu ścieżki pokazała się amazonka, w
której Wokulski poznał panią Wąsowską.
- Hop!
hop!... - zawołała śmiejąc się. Zeskoczyła z
konia i oddała cugle Wokulskiemu.
-
Przywiąż go pan - rzekła. - Ach, jak ja pana już znam!...
Pytam się przed godziną prezesowej: gdzie Wokulski?
"Pojechał
w pole oglądać miejsce na cukrownię."
"Akurat!
- myślę. - On pojechał do lasu marzyć.'
Kazałam
sobie podać konia, i otóż znajduję pana siedzącego
na pniu, rozgorączkowanego... Cha!... cha!... cha!...
- Czy tak
śmiesznie wyglądam? - Nie! dla mnie nie wygląda pan śmiesznie,
ale jak by tu powiedzieć?... niespodziewanie. Wyobrażałam sobie
pana całkiem inaczej. Kiedy mi powiedziano, że pan jest kupcem,
który w dodatku szybko zrobił majątek, pomyślałam:
"Kupiec?...
Zatem przyjechał na wieś albo starać się o
posażną pannę, albo wydobyć od prezesowej pieniądze na
jakieś przedsiębierstwa."
W
każdym razie sądziłam, że pan jest człowiek zimny,
rachunkowy, który chodząc po lesie taksuje drzewo, a na niebo nie
patrzy, bo to nie daje procentu. Tymczasem cóż widzę?...
Marzyciela, średniowiecznego trubadura, który wymyka się do
lasu, ażeby wzdychać i wypatrywać zeszłotygodniowe
ślady j e j stóp! Wiernego rycerza, który kocha na
życie i śmierć jedną kobietę, a innym robi
impertynencje. Ach, panie Wokulski, jakie to zabawne... jakie to niedzisiejsze!...
- Już
pani skończyła? - spytał zimno Wokulski.
- Już...
Teraz pan zabierze głos?...
- Nie,
pani. Zaproponuję, ażebyśmy wracali do domu. Panią
Wąsowską oblał mocny rumieniec.
- Za
pozwoleniem - rzekła biorąc konia za uzdę. - Czy nie myślisz
pan, że mówię w ten sposób o pańskiej
miłości, ażeby sama wydać się za pana?... Milczysz
pan... Otóż mówmy serio. Była chwila, żeś mi
się pan podobał; była i - już przeszła. Ale
choćby nie przeszła, choćbym miała umrzeć z
miłości dla pana, co zapewne nie nastąpi, bo nie straciłam
jeszcze ani snu, ani apetytu, nie oddałabym się panu, słyszysz
pan... choćbyś mi się u nóg włóczył. Nie
mogłabym żyć z człowiekiem, który tak kochał
inną kobietę, jak pan to robisz. Jestem za dumna. Wierzy mi pan?
- Tak!
- Przypuszczam.
Jeżeli więc dziś drasnęłam pana moimi żartami, to
tylko przez życzliwość dla pana. Imponuje mi pańskie
szaleństwo, chciałabym, ażebyś był
szczęśliwy, i dlatego mówię: wyrzuć pan z siebie
średniowiecznego trubadura, bo już mamy wiek dziewiętnasty, w
którym kobiety są inne, niż pan je sobie wyobraża, o czym
wiedzą nawet dwudziestoletni chłopcy.
-
Jakież są?
-
Ładne, miłe, lubią was wszystkich prowadzić za nos, a
kochają się tylko o tyle, o ile robi im to przyjemność. Na
miłość dramatyczną nie zgodzi się żadna, a
przynajmniej nie każda... Musiałaby pierwej znudzić się
miłostkami, a następnie znaleźć dramatycznego kochanka.
-
Krótko mówiąc, insynuuje pani, że panna Izabela...
- O, ja
nic nie insynuuję pannie Izabeli - żywo zaprotestowała pani
Wąsowska. - Jest w niej materiał na dzielną kobietę i ten,
kogo ona pokocha, będzie szczęśliwy. Zanim jednak pokocha!...
Pomóż mi pan wsiąść...
Wokulski
podsadził ją i sam wsiadł na swego konia. Pani Wąsowska
była rozdrażniona. Jakiś czas jechała naprzód, milcząc;
nagle odwróciła się i rzekła:
- Ostatnie
słowo. Znam ludzi lepiej, niż pan sądzisz, i... lękam
się pańskiego rozczarowania. Otóż gdyby ono kiedy
nadeszło, przypomnij sobie moją radę: nie działaj pod
wpływem uniesienia, tylko czekaj. Wiele rzeczy na pozór
wygląda gorzej aniżeli w rzeczywistości.
"Szatan!"
- mruknął Wokulski. Cały świat zaczął przed nim
krążyć i nabiegać krwią.
Jechali, nic
już nie mówiąc do siebie. Wróciwszy do Zasławka
Wokulski poszedł do prezesowej.
- Jutro
jadę - rzekł. - A cukrowni niech pani nie stawia.
- Jutro?.. -
powtórzyła staruszka. - A cóż będzie z kamieniem?
-
Właśnie, jeżeli pani pozwoli, pojadę na Zasław.
Obejrzę kamień, zresztą mam tam jeszcze interes.
- Ha! jedź
z Bogiem... nie masz tu co robić. A w Warszawie zachodźże
do mnie. Wrócę jednocześnie z hrabiną i z
Łęckimi... Wieczorem wpadł do niego Ochocki.
- Do
licha! - krzyknął - tyle miałem z panem do pogadania...Ale
cóż, pan ciągle okładałeś się babami, a
teraz wyjeżdżasz...
- Nie
lubisz pan kobiet? - rzekł z uśmiechem Wokulski. - Może masz
rację ...
- Nie to,
żebym nie lubił. Ale od czasu, jak przekonałem się, że
wielkie damy nie różnią się od pokojówek,
wolę pokojówki.
Te baby -
prawił - to wszystko gęsi nie wyłączając
najmądrzejszych. Wczoraj na przykład pół godziny
tłomaczyłem Wąsowskiej, na co przyda się kierowanie
balonami. Mówiłem o zniknięciu granic, o braterstwie
ludów, o olbrzymich postępach cywilizacji... Ona patrzyła mi w
oczy tak, iż głowę oddałbym, że mnie rozumie. A kiedy
skończyłem, zapytała:
- Panie Ochocki,
czemu się pan nie żeni?... - Słyszałeś pan!...
Naturalnie, przez drugie pół godziny wykładałem jej,
że ani myślę się żenić, że nie
ożeniłbym się ani z panną Felicją, ani z panną
Izabelą, ani nawet z nią. Diabli mi po żonie, która by
się szastała po moich laboratoriach w sukni z długim ogonem,
wyciągałaby mnie na spacery, wizyty, teatry... Dalibóg, nie
znam ani jednej kobiety, w której ciągłym towarzystwie nie
zgłupiałbym w pół roku.
Umilkł i
chciał odchodzić.
-
Słówko - rzekł Wokulski. - Kiedy pan wróci do Warszawy,
niech pan do mnie wstąpi. Może zakomunikuję panu
wiadomość o wynalazku, który wprawdzie zabierze
połowę życia, ale... przypadnie panu do gustu.
- Balony?... -
spytał Ochocki z pałającym wzrokiem.
Coś lepszego. Dobranoc. Na drugi dzień
około południa Wokulski pożegnał dom prezesowej. W
parę godzin później był w Zasławiu. Odwiedził
proboszcza i kazał Węgiełkowi zabierać się w
drogę do Warszawy. Załatwiwszy to poszedł do ruin zamkowych. Na
kamieniu już był wyryty czterowiersz. Wokulski przeczytał go
kilka razy i zatrzymał wzrok na słowach:
" Zawsze i wszędzie będę
ja przy tobie..."
"A jeżeli nie?..." -
szepnął.
Na myśl o tym opanowała go rozpacz.
W tej chwili miał jedno tylko pragnienie: ażeby ziemia
rozstąpiła się pod nim i pochłonęła go razem z
tymi ruinami, z tym kamieniem i z tym napisem...
Gdy wrócił do miasteczka, konie
już były nakarmione; przy powozie stał Węgiełek z
zieloną skrzynką.
- A czy wiesz, kiedy tu wrócisz? -
zapytał go Wokulski.
- Kiedy
Bóg da, panie - odparł Węgiełek.
- Siadaj.
Sam rzucił
się na poduszki powozu i ruszyli. Z daleka stara kobieta
przeżegnała ich na drogę. Węgiełek spostrzegł
ją i zdjął czapkę.
- Niech mama
będzie zdrowa!... - zawołał z kozła.
|