ROZDZIAŁ DZIESIĄTY:
PAMIĘTNIK STAREGO SUBIEKTA
"Jednego wieczora, zaraz po
ósmej, poszedłem do tych pań. Pani Stawska swoim zwyczajem w
ostatnim pokoju odrabiała lekcje z jakimiś panienkami, a pani
Misiewiczowa z Helunią... znowu swoim zwyczajem siedziały w oknie.
Nie rozumiem, co mogły widzieć po nocy, ale że ich wszyscy
widzieli, to pewne. Nawet przysiągłbym, że pani baronowa w
jednym ze swoich nieoświetlonych okien siedzi z lornetą i penetruje
pierwsze piętro, bo rolety jak zwykle nie były zasunięte.
Cofnąłem się tedy za
firankę, ażeby choć mnie ta poczwara nie widziała, i prosto
z mostu pytam pani Misiewiczowej:
- Bez obrazy pani dobrodziejki, dlaczego
panie tak ciągle siedzicie w oknach?... To niedobrze...
- Ja się cugów nie boję -
odparła szanowna dama - a mam w tym wielką przyjemność. Bo
imaginuj sobie pan, co Helunia odkryła. Czasami okna bywają w takim
porządku oświetlone, że układa się z nich jakby
abecadło... Heluniu! - zwróciła się do dziecka - a nie ma
tam jakiej literki?...
- Jest,
babciu, i nawet dwie. Jest H i jest T.
- Prawda!
- potwierdziła staruszka. - Jest H i jest T. Niechże pan spojrzy...
Spojrzałem.
Istotnie, naprzeciw nas były oświetlone dwa okna na trzecim
piętrze, trzy na drugim i dwa na pierwszym w taki sposób, że
tworzyły znak: H
Zaś w
tylnej oficynie pięć okien trzeciego piętra, jedno drugiego,
jedno pierwszego i jedno na parterze, również oświetlone,
tworzyły znak: T
- Przez te
okna, panie - mówiła babcia - (choć rzadko układają
się z nich literki) Helunia nabrała ciekawości do abecadła,
a i teraz jeszcze bawi się najlepiej, jeżeli potrafi, złożyć
z oświetlonych okien jakąś formę. Dlatego nawet nie
zapuszczamy rolek wieczorem.
Wzruszyłem
ramionami, bo i jakże tu bronić dziewczynce, ażeby
wyglądała oknem, jeżeli się ona tym tak ładnie bawi!
- Jak tu
nie wyglądać oknem - westchnęła pani Misiewiczowa - kiedy
to nasza jedyna przyjemność. Czy my gdzie bywamy? Czy kogo
widujemy?... Od czasu jak Ludwik wyjechał, zerwały się nasze
stosunki z ludźmi. Dla jednych jesteśmy za ubogie, dla innych
podejrzane...
Otarła
oczy chustką i mówiła dalej :
- O,
Ludwiczek źle zrobił, że wyjechał; bo choćby go nawet
uwięzili, okazałaby się jego niewinność i znowu
bylibyśmy razem. A teraz on Bóg wie gdzie, a Stawska... Mówi
pan, żeby nie wyglądać!... Przecież ona, biedactwo,
ciągle czeka, nasłuchuje i wypatruje, czy Ludwik nie wraca, a
przynajmniej czy nie będzie od niego listu? Niech tylko kto biegnie
prędzej przez dziedziniec, ona zaraz do okna myśląc, że to
bryftrygier. A jeżeli kiedy do nas wstąpi bryftrygier (my, panie
Rzecki, bardzo rzadko odbieramy listy), to gdybyś pan widział
Helenkęl...Mieni się, blednie, drży...
Nie
śmiałem ust otworzyć, a staruszka odpocząwszy prawiła:
- I ja
sama lubię siedzieć w oknie, osobliwie kiedy jest ładny
dzień i czyste niebo, bo wtedy staje mi w pamięci mój
mąż nieboszczyk jak żywy...
- Tak -
szepnąłem - przypomina go pani niebo, gdzie on mieszka obecnie.
- Nie pod
tym względem, panie Rzecki - przerwała. - Że on jest w niebie,
to wiem, bo gdzieżby mógł być taki spokojny
człowiek? Ale jak patrzę na niebo i na ścianę tej
kamienicy, zaraz przychodzi mi na myśl szczęśliwy dzień
naszego ślubu... Klemens nieboszczyk miał wtedy na sobie szafirowy
frak i żółte nankinowe spodnie, zupełnie tego koloru co
nasza kamienica...
O, panie
Rzecki - mówiła staruszka płacząc - wierz mi, że dla
takich jak my nieraz okno starczy za teatr, koncert i znajomości. Bo i na
co my już mamy patrzeć?
Nie
potrafię opisać, jak mi się zrobiło smutno, kiedy z powodu
marnego wyglądania oknem usłyszałem taki dramat... Nagle w
drugim pokoju zrobił się szelest... Uczennice pani Stawskiej
skończywszy lekcję zabierały się do domu, a ich przecudna
nauczycielka uszczęśliwiła mnie swoim widokiem.
Kiedym
ją witał, miała zimne ręce, a na boskiej twarzy wyraz
zmęczenia i smutku. Zobaczywszy mnie jednak raczyła się
uśmiechnąć. (Drogi anioł! jakby domyślała
się, że jej słodki uśmiech na cały tydzień
rozświetla mi ciemności życia.)
-
Mówiła panu mama - rzekła pani Stawska - jaki nas dziś
spotkał honor?
Aha,
prawda, zapomniałam... - wtrąciła pani Misiewiczowa.
Tymczasem
dwie panienki wyszły dygając i zostaliśmy sami, jakby w
kółku familijnym.
- Niech
pan sobie wyobrazi - mówiła pani Stawska - że
miałyśmy dziś wizytę baronowej... W pierwszej chwili prawie
zlękłam się, bo ona, biedaczka, nie ma przyjemnej
powierzchowności, taka blada, tak zawsze czarno ubrana, takie ma
jakieś spojrzenie... Ale rozbroiła mnie w jednej chwili, kiedy
zobaczywszy Helunię rozpłakała się i upadła przed
nią na kolana wołając: takie było moje małe biedactwo
i już nie żyje!...
Zimno mi
się zrobiło, kiedym tego słuchał. Nie chcąc jednak
może na próżno przerażać pani Stawskiej, nie
śmiałem zakomunikować jej moich przeczuć. Zapytałem
tylko:
- I czego
ona chce od pani?
-
Przyszła mnie prosić, ażebym pomogła jej w
uporządkowaniu bielizny, sukien, koronek, słowem, całego
gospodarstwa. Ona spodziewa się, że wkrótce mąż do
niej wróci, i chce poodświeżać jedne drobiazgi, inne
zakupić. A że jak mówi, nie ma gustu, więc prosi mnie do
pomocy i obiecujc mi płacić po dwa ruble za trzy godziny co
dzień.
- A pani
co na to?
-
Mój Boże, cóż miałam robić?... Naturalnie,
że przyjęłam z podziękowaniem. Jest to wprawdzie chwilowe
zajęcie, ale bardzo przyszło mi w porę, bo właśnie
onegdaj (nie rozumiem nawet z jakiego powodu) straciłam jedną
lekcję muzyki, za pięć złotych godzina...
Westchnąłem
domyślając się, że powodem utraty lekcji mógł
być jaki list anonimowy, w pisaniu których pani Krzeszowska
odznacza się wielką biegłością. Ale - nie
powiedziałem nic. Bo czy mogłem radzić pani Stawskiej, aby
odrzuciła dwa ruble dziennie?
Oj,
Stachu, Stachu!.:. dlaczego byś ty się z nią nie miał
ożenić?...Panna Łęcka zajechała ci w
głowę... Bodajbyś tego nie żałował.
Od tej
pory, ile razy przyszedłem do moich zacnych przyjaciółek, pani
Stawska opowiadała mi jak najszczegółowiej historię
swoich stosunków z baronową Krzeszowską, u której
bywała co dzień i rozumie się, zamiast trzech, pracowała
pięć i sześć godzin, wciąż za owe dwa ruble.
Pani
Stawska jest bardzo pobłażliwą kobietą, niemniej jednak, o
ile mogłem wymiarkować z jej oględnych wyrażeń,
zarówno mieszkanie baronowej, jak i całe otoczenie dziwiło i
robiło przykrość pani Stawskiej.
Przede
wszystkim baronowa wcale nie korzysta ze swego obszernego apartamentu. Salon,
buduar, pokój sypialny, jadalny, pokój barona, wszystko stoi
pustką. Meble i lustra pozasłaniane pokrowcami; z roślin, jakie
tam były kiedyś, dziś są patyki albo tylko wazony
pełne próchna zamiast ziemi ; na kosztownych obiciach kurz. Jada
także Bóg wie po jakiemu, nie biorąc czasem przez parę
dni nic ciepłego w usta, i trzyma na tak wielki dom tylko jedną
służącę, której w dodatku wymyśla od rozpustnic
i złodziejek.
Kiedy
ją zapytała pani Stawska, czy jej nie smutno żyć w tej
pustce - odparła:
-
Cóż mam robić, nieszczęsna sierota i prawie wdowa? Chyba
jak mego występnego męża natchnie dobry Bóg, ażeby
żałował za swoje niecne czyny i wrócił do mnie,
chyba wtedy zmieni się nieco moje pustelnicze życie. O ile zaś
mogę wnosić ze snów i przeczuć, jakie na mnie zsyła
niebo podczas gorących modłów, mąż mój
powinien by nawrócić się lada dzień, bo już i
pieniędzy, i kredytu nie ma ten nieszczęśliwy opętaniec...
Pani
Stawska słysząc to zrobiła w duchu uwagę, że los
barona, po jego nawróceniu się, może nie być godnym
zazdrości.
Osoby
odwiedzające baronowę także nie wzbudzały zaufania w pani
Stawskiej. Najczęściej bywały tam jakieś stare,
niemiłej powierzchowności kobiety, z którymi w przedpokoju
półgłosem rozmawiała o swym mężu. Niekiedy
zjawiał się Maruszewicz albo jakiś adwokat w starym futrze. Tych
panów baronowa brała do pokoju jadalnego, ale rozmawiając z
nimi, płakała i wymyślała tak głośno, że w
całym domu było słychać.
Na
nieśmlałą uwagę pani Stawskiej, dlaczego nie żyje z
familią baronowa odpowiedziała :
- Z
jaką, kochana pani? Ja już nie mam nikogo, a choćbym nawet
miała, nie mogłabym przyjmować u siebie ludzi tak chciwych i
ordynarnych. Familia zaś mego męża wypiera się mnie,
gdyż nie pochodzę ze szlachty; co im zresztą nie
przeszkadzało wytumanić ode mnie ze dwieście tysięcy rubli.
Dopóki pożyczałam im na wieczne nieoddanie, politykowali ze
mną ; ale gdy się opatrzyłam, zerwali stosunki i nawet oni to
namawiali mego nieszczęśliwego męża, ażeby
położył mi areszt na majątku. O, co ja przeżyłam
z tymi ludźmil... - dodała płacząc.
Jedyny
pokój (mówi pani Stawska), w którym baronowa cały
dzień spędza, jest pokoik jej zmarłej córeczki. Ma to
być bardzo smutny i dziwaczny zakątek, wszystko w nim bowiem
zostało jak za życia nieboszczki. Jest więc
łóżeczko, na którym co kilka dni zmienia się
pościel, szafka z ubraniem, które równie często trzepie
się i czyści w salonie, bo na dziedziniec nie pozwoliłaby baronowa
wynieść tych świętych pamiątek. Jest mały stolik
z książkami i z kajetem otwartym na tej stronie, na której
biedne dziecko pisało ostatni raz: "Najświętsza Panno,
form..." I nareszcie jest półka, pełna lalek małych
i dużych, ich łóżeczek i ich garderoby.
Pani
Stawska w tym właśnie pokoju ceruje koronki albo jedwabie,
których baronowa ma pełno. Czy się w nie będzie kiedy
ubierać? - pani Stawska nie może zgadnąć.
Jednego
dnia baronowa zapytała panią Stawską, czy zna Wokulskiego. Lecz
choć odebrała odpowiedź, że pani Helena zna go bardzo
mało, zaczęła mówić:
-
Wyrządzi mi kochana pani wielką łaskę, prawdziwe
dobrodziejstwo, jeżeli wstawi się za mną do tego pana w
ważnym dla mnie interesie. Ja chcę kupić tę kamienicę
i daję mu już dziewięćdziesiąt pięć tysięcy
rubli, a on przez upór, bo przez nic innego, żąda stu
tysięcy. On mnie chce zrujnować, ten człowiek!... Niech mu pani
powic, że on mnie zabije... że ściągnie na siebie karę
boską za taką chciwość... - krzyczała i
płakała pani baronowa.
Pani
Stawska, bardzo zmięszana, odpowiedziała baronowej, że w
żaden sposób nie może mówić o tym z Wokulskim.
- Nie znam go...
Zaledwie raz był u nas... Zresztą, czy wypada mi wtrącać
się do podobnych rzeczy?
- O, pani
wszystko mogłaby z nim zrobić - odparła baronowa.- Ale
jeżeli pani nie chce uratować mnie od śmierci - wola boska...
Niech więc pani przynajmniej spełni chrześcijański
obowiązek i powie temu człowiekowi, jak jestem dla pani
życzliwa...
Pani Stawka
usłyszawszy to podniosła się z krzesła, ażeby
wyjść. Ale baronowa rzuciła jej się na szyję i tak
przepraszała, tak zaklinała, aby jej przebaczyć, że zacnej
pani Helenie łzy zakręciły się w oczach i została.
Opowiedziawszy
to wszystko pani Stawka zakończyła pytaniem, które miało
ton jakby prośby:
- Więc pan
Wokulski nie chce sprzedać tej kamienicy?
- Owszem -
odpowiedziałem rozdrażniony - sprzeda kamienicę, sprzeda
sklep... Wszystko sprzeda...
Mocny rumieniec
oblał twarz pani Stawskiej ; odwróciła krzesło tyłem
do lampy i spytała cichym głosem:
- Dlaczego?...
- Albo ja wiem!
- rzekłem czując tę okrutną przyjemność,
jaką sprawia dręczenie bliźnich. - Albo ja wiem!...
Mówią, że chce się żenić...
- Aha -
wtrąciła pani Misiewiczowa. - Mówią coś o pannie
Łęckiej.
- Czy to
prawda?..: - szepnęła pani Stawska. Nagle przycisnęła
ręką piersi, jakby jej tchu zabrakło, i wyszła do drugiego
pokoju.
"Ładny
interes! - pomyślałem. - Widziała go raz i już
mdleje..."
- Nic
wiem, po co by on się żenił - rzekłem do pani
Misiewiczowej. - Bo on chyba nawet nie może mieć szczęścia
do kobiet.
- Ach, co
też pan mówi, panie Rzecki! - oburzyła się staruszka. -
On nie może mieć szczęścia do kobiet?
- No,
przecież nie jest piękny...
- On?...
Ależ on kompletnie piękny człowiek!... Cóż to za
budowa, jaka szlachetna fizjognomia, a co za oczy!... Pan się chyba nie
znasz, panie Rzecki. A ja wyznam (bo mi to wolno w moim wieku), że lubo
widziałam wielu pięknych mężczyzn (Ludwik był
także bardzo przystojny), przecież takiego jak Wokulski widzę
pierwszy raz. On między tysiącem zwróciłby uwagę...
Dziwiłem
się w duchu tym. pochwałom. Bo choć wiem, że Stach jest
bardzo przystojny, to jednak żeby aż tak... Ha, nie jestem
kobietą!
Kiedy
około dziesiątej wieczór żegnałem moje damy, pani
Stawka była zmieniona i smutna i skarżyła się, że
ją głowa boli. Ot, osioł Stach! Taka kobieta szaleje za nim od
jednego spojrzenia, a on, wariat, ugania się za panną
Łęcką. I czy jest jaki porządek na tym świecie?
Gdybym to
ja był Panem Bogiem... Ale co to gadać na próżno.
Mówią
coś o kanalizacji Warszawy. Był nawet u nas książę i
zaprosił Stacha na sesję w tej materii. Skończywszy zaś
rozmowę o kanalizacji zagadnął go o kamienicę. Byłem
przy tym i wszystko dobrze pamiętam.
- Czy
prawda (przepraszam, że zapytuję o podobne rzeczy), czy prawda, panie
Wokulski, że za swój dom chce pan od baronowej Krzeszowskiej sto
dwadzieścia tysięcy?...
-
Nieprawda - odpowiedział Stach. - Chcę sto tysięcy i nie
odstąpię od nich.
- Baronowa
to jakaś dziwaczka, histeryczka, ale... nieszczęśliwa kobieta -
mówił książę. - Chce kupić ten dom raz dlatego,
że w nim umarła jej ukochana córeczka, a po wtóre,
ażeby zabezpieczyć resztę funduszów przed swoim
mężem, który lubi trwonić pieniądze... Może by
więc pan zrobił jej jakąś ulgę. To tak pięknie
robić dobrze nieszczęśliwym!... - zakończył
książę z westchnieniem.
Wyznaję,
że choć jestem tylko subiektem, zadziwiła mnie ta
dobroczynność z cudzej kieszeni. Stach uczuł to jeszcze mocniej,
bo odpowiedział twardym tonem:
-
Więc dlatego, że baron trwoni pieniądze; a jego żonie
podoba się mieć mój dom, ja mam tracić kilka tysięcy
rubli. Z jakiej racji?
- No, nie
obrażaj się pan, szanowny panie - rzekł książę
ściskając Wokulskiego za rękę. - Wszyscy przecież
żyjemy z ludźmi ; oni nam pomagają do naszych celów,
więc i my mamy niejakie obowiązki...
- Mnie
bodaj czy kto pomaga, a wielu przeszkadza - odparł Stach.
Pożegnali
się bardzo chłodno. Zauważyłem nawet, że
książę był niekontent.
Osobliwi
ludzie! Nie dość, że Wokulski, stworzywszy
spółkę do handlu z cesarstwem, dał im okazję
zarabiania piętnastu procent od ich kapitałów, oni jeszcze
chcą, ażeby na ich słowo darowywał baronowej kilka
tysięcy rubli.:.
Ale co to
za frant baba i gdzie ona nie trafi!... Bo już nawet był u Stacha
jakiś ksiądz z religijnym upomnieniem, ażeby sprzedał
baronowej kamienicę za dziewięćdziesiąt pięć tysięcy.
A ponieważ Stach odmówił, więc zapewne niedługo
usłyszymy, że jest bezbożnikiem.
Teraz
następuje wypadek główny, który opowiem z
szybkością uderzenia piorunu.
Kiedy
znowu zaszedłem wieczorem do pani Stawskiej (było to w dzień
objęcia rządów przez cesarza Wilhelma, po historii z
Nobilingiem), kiedy zaszedłem tam, moje bóstwo, ta nieoceniona
kobieta była w cudnym humorze i pełna zachwytu dla... baronowej...
- Niech
pan sobie wyobrazi - mówiła - jaka ta pani Krzeszowska, mimo swoich
dziwactw, jest zacna kobieta. Spostrzegła, że mi smutno bez Heluni, i
prosiła mnie raz na zawsze, ażebym brała Helunię ze
sobą do niej na te parę godzin...
- Na te
sześć godzin za dwa ruble?... - wtrąciłem.
- Nie, przecie
nie sześć, najwyżej cztery... Helunia bawi się tam doskonale,
bo choć jej niczego dotykać nie wolno, ale za to jak ona się
przypatruje zabawkom po nieboszczce...
- To takie
piękne zabawki? - spytałem robiąc sobie pewien plan w duchu.
-
Prześliczne! - mówiła z ożywieniem pani Stawska. -
Szczególniej jest tam jedna ogromna lalka, która ma ciemne
włosy, a kiedy nacisnąć ją... tu, pod gorsem - dodała
zarumieniona.
- Czy nie w
brzuszek?... za pozwoleniem pani - spytałem.
- Tak -
rzekła prędko. - Wtedy lalka rusza oczyma i woła mama!... Ach,
jaka ona zabawna, sama bym ją chciała mieć. Nazywa się
Mimi. Kiedy Helunia zobaczyła ją pierwszy raz, złożyła
ręce i stanęła jak posąg. A kiedy pani Krzeszowska
dotknęła jej i lalka zaczęła mówić,
Helunia
zawołała :
"Ach, mamo,
jaka ona piękna, jaka ona mądra!... czy ja ją mogę
pocałować w buzię?..."
I
pocałowała ją w koniec lakierowanego bucika.
Od tej pory
mówi przez sen o tej lalce; ledwie obudzi się, chce iść
do pani baronowej, a kiedy tam jest, gotowa przez cały czas wpatrywać
się w lalkę złożywszy ręce jak do pacierza.
Doprawdy -
zakończyła pani Stawka półgłosem (Helunia
bawiła się w drugim pokoju) - byłabym bardzo
szczęśliwa, gdybym mogła kupić jej taką lalkę...
Z
pewnością musi to być bardzo droga zabawka - wtrąciła
pani Misiewiczowa
- Co tam
droga, moja mamo. Kto wie, czy kiedykolwiek będę mogła
sprawić jej tyle szczęścia, ile dziś jedną lalką
- odpowiedziała pani Stawska.
- Zdaje mi
się - rzekłem - że u nas znajdzie się taka
właśnie lalka. I gdyby pani raczyła wstąpić do
sklepu...
Nie
śmiałem zrobić prezentu pojmując, że matce przyjemniej
będzie, jeżeli sama przyczyni się do radości dziecka.
Helunia,
choć rozmawialiśmy zniżonym głosem, usłyszała
widać, że mówimy o lalce, i wybiegła z drugiego pokoju z
błyszczącymi oczyma. Ażeby zwrócić jej uwagę na
inny przedmiot, spytałem:
-
Cóż, podoba ci się, Heluniu, pani baronowa?
- Tak
sobie - odpowiedziało dziecko opierając się na moim kolanie i
patrząc na matkę. (Mój Boże, dlaczego ja nie jestem jej
ojcem?)
- A
rozmawia z tobą?
-
Niewiele. Raz tylko wypytywała się, czy mnie bardzo pieści pan
Wokulski.
- Tak?...
I cóż ty na to?
- Ja
powiedziałam, że nie wiem, który to pan Wokulski. A wtedy pani
baronowa mówi... Ach, jak pański zegarek głośno puka.
Niech pan pokaże...
Wydobyłem
zegarek i podałem go Heli.
-
Cóż pani baronowa mówi? - spytałem.
- Pani baronowa
mówi: "Jak to, nie wiesz, który jest pan Wokulski?
Przecież ten, co u was bywa z tym roz... z tym rozpsotnikiem
Rzeckim..." Cha! cha! cha!... pan jest psotnik... Niech mi pan pokaże
zegarek we środku...
Spojrzałem
na panią Stawską. Była tak zdziwiona, że nawet
zapomniała upomnieć Helunię.
Po herbatce z
suchymi bułeczkami (bo jak mówiła służąca,
masła nie można było dziś dostać),
pożegnałem zacne damy przysięgając sobie, że gdybym
był na miejscu Stacha, nie odstąpiłbym baronowej kamienicy
niżej stu dwudziestu tysięcy rubli.
Tymczasem
jędza ta wyczerpawszy rozmaite protekcje i lękając się,
ażeby Wokulski albo nie podniósł ceny, albo nawet nic
sprzedał kamienicy komu innemu, zdecydowała się ostatecznie
kupić ją za sto tysięcy rubli! Była podobno
wściekła przez kilka dni, dostała spazmów, zbiła
służącą, zwymyślała swego adwokata w biurze
rejentalnym, ale podpisała akt nabycia. Przez kilka następnych dni po
kupieniu naszej kamienicy było cicho.
To jest o tyle
cicho, że już nie słyszeliśmy nic o pani baronowej, tylko
jej lokatorowie wpadali do nas z pretensjami.
Najpierw
przybiegł szewc, ten z trzeciego piętra w tylnej oficynie,
płacząc, że nowa właścicielka podwyższyła mu
komorne o trzydzieści rubli na rok. Gdym mu zaś w ciągu
pół godziny wytłomaczył, że nas to nic nie obchodzi,
otarł oczy, zmarszczył się i pożegnał mnie
słowami:
- Pan Wokulski
to widać nie ma Boga w sercu, żeby sprzedać dom takiemu, co
krzywdzi ludzi!...
Słyszeliście
państwo coś podobnego?...
Na drugi
dzień zjawia się właścicielka paryskiej pralni. Ma
aksamitną salopę, dużo godności w ruchach i jeszcze
więcej stanowczości w fizjognomii. Siada w sklepie na fotelu i
ogląda się, jakby miała zamiar kupić parę
japońskich wazonów, a następnie zaczyna:
- A,
dziękuję panu!... Porządnie pan ze mną wyszedł, nie ma
co mówić... Kupił pan kamienicę w lipcu, a sprzedał
ją w grudniu, rychtyg jak na handel, nie uprzedzając o.tym nikogo...
Robi
się czerwona i prawi dalej:
-
Dziś ta flądra przysyła do mnie jakiegoś draba z
wymówieniem komornego. Nie wiem nawet, co jej do łba
strzeliło, bo płacę przecież regularnie... A ona mi wymawia
komorne, ta lafirynda, i jeszcze rzuca cień na mój zakład...
Mówi, że moje panny wdzięczyły się do
studentów, co łże, i myśli... Ona sobie myśli,
że ja w środku zimy znajdę lokal... że się
wyprowadzę z domu, do którego przywykli moi kundmani... Ależ
ja mogę na tym stracić kilka tysięcy rubli, a kto mi to
zwróci?..
Było
mi na przemian zimno i gorąco, kiedym słuchał tej perory
wypowiadanej silnym kontraltem przy gościach. Ledwiem babę
wyciągnął do mego mieszkania i uprosiłem, ażeby nam
wytoczyła proces o szkody i straty.
W
parę godzin po babie - traf! wpada student, ten brodacz, co to z zasady
nie płaci komornego.
- A, jak
się pan masz? - mówi. - Czy prawda, że ta diablica Krzeszowska
kupiła od was dom?
- Prawda -
mówię ja, a w duchu jestem pewny, że ten chyba już mnie
bić zechce.
- A do
licha!... - mówi brodacz strzelając z palców. - Taki
był dobry gospodarz z tego Wokulskiego (PS. Stach nie widział od nich
ani grosza za lokal) i sprzedał dom... Więc Krzeszowska może nas
wylać z chałupy?
- Hum! Hum!... -
odpowiedziałem.
- I wyleje -
dodał z westchnieniem. - Już był tam u nas jakiś bursz z
żądaniem, ażebyśmy się wynosili... Ale zjedzą
diabła, czy nas ruszą bez procesu, a jeżeli ruszą...
Zrobimy uciechę całemu domowi! Żegnam pana.
"No -
myślę - że przynajmniej ten nie ma do nas pretensji. Zdaje
się jednak, że oni naprawdę gotowi są zrobić
uciechę baronowej..."
Nareszcie na
następny dzień wpada Wirski.
- Wiesz, kolego
- mówi wzburzony - wymówiła mi baba rządcostwo i
każe wynosić się od Nowego Roku.
- Wokulski -
odparłem - już pomyślał o panu: dostaniesz posadę przy
spółce do handlu z cesarstwem...
I tak
słuchając jednych, uspakajając drugich, pocieszając
trzecich, przetrzymałem jakoś atak główny.
Zrozumiałem również, że baronowa sroży się
między lokatorami jak Tamerlan, i czułem instynktowny niepokój
o śliczną i cnotliwą panią Helenę.
W drugiej
połowie grudnia patrzę - otwierają się drzwi i wchodzi pani
Stawska. Śliczna jak nigdy (ona jest zawsze śliczna, i wtedy kiedy
jest wesoła, i kiedy ma minę zakłopotaną). Patrzy na mnie
swymi czarującymi oczyma i mówi cichym głosem:
- Czy zechce mi
pan pokazać tę lalkę?
Lalka (a nawet
trzy podobne) od dawna była przygotowana, ale tak się zmieszałem,
że przez parę minut nie mogłem jej znaleźć.
Śmieszny jest Klejn ze swoimi minami; on gotów myśleć,
że ja kocham się w pani Stawskiej.
W końcu
wydobywam pudło - są trzy duże lalki: brunetka, blondynka i
szatynka. Każda ma prawdziwe włosy, każda, naciśnięta
w brzuszek, przewraca oczyma i wydaje głos, który dla pani
Stawskiej brzmi jak "mama", dla Klejna jak "tata", a dla
mnie jak "u-hu"...
-
Prześliczna! - mówi Stawka - ale naprawdę musi być bardzo
droga...
- Proszę
pani - odpowiadam - jest to towar, którego się pozbywamy ,
więc możemy go odstąpić bardzo tanio. Zaraz
pójdę po pryncypała...
Stach
pracował za szafami, lecz gdy mu powiedziałem, że jest pani
Stawka i po co przyszła, rzucił rachunki i wbiegł do sklepu w
doskonałym humorze. Spostrzegłem nawet, że przypatruje się
pani Stawskiej tak życzliwie, jakby na nim robiła silne
wrażenie. No, przynajmniej teraz!... chwała Bogu.
Targ w targ,
wytłomaczyliśmy pani Helenie, że lalkę, jako towar
wybrakowany i nie znajdujący nabywców, możemy oddać za
trzy ruble: blondynkę albo brunetkę.
- Wezmę
tę - odpowiedziała biorąc szatynkę - ponieważ jest
zupełnie taka jak baronowej. Helcia będzie zachwycona.
Kiedy
przyszło do płacenia, panią Stawską znowu napadły
skrupuły; zdawało jej się, że taka lalka musi być warta
z piętnaście rubli, i dopiero połączonym usiłowaniom
moim, Wokulskiego i Klejna udało się ją przekonać, że
biorąc trzy ruble jeszcze mamy zarobek.
Wokulski
wrócił do swoich zajęć, a ja zapytałem pani Heleny:
co nowego w domu i w jakich jest stosunkach z baronową.
- Już w
żadnych - odparła rumieniąc się. - Pani Krzeszowska
zrobiła mi taką scenę za to, że musiała
zapłacić sto tysięcy za kamienicę, że ja nie
protegowałam jej u pana Wokulskiego, i tak dalej, że...
pożegnałam ją i już tam nigdy nie pójdę. Naturalnie,
wymówiła nam komorne od Nowego Roku.
- A czy pani
zwróciła należność?
- Ach!... -
westchnęła pani Stawka upuszczając na ziemię mufkę,
którą Klejn zaraz podniósł.
- Więc nie?
- Nie...
powiedziała, że nie ma teraz pieniędzy ani pewności, czy
mój rachunek jest dokładny.
Naśmieliśmy
się oboje z panią Stawską z dziwactw baronowej i
pożegnaliśmy się pełni otuchy. Gdy zaś
wychodziła, Klejn otworzył jej drzwi tak szarmancko, że jedno z
dwojga: albo już ją uważa za naszą pryncypałowę,
albo - sam kocha się w niej. Półgłówek!... On
także mieszka w domu baronowej i niekiedy bywa u pani Stawskiej ; ale
podczas wizyt siedzi tak strasznie smutny, że Helunia pewnego wieczora
zapytała babki: czy pan Klejn nie brał dziś olejku?...
Marzyciel! Komu to myśleć o podobnej kobiecie...
A teraz
opiszę tragedię, na wspomnienie której gniew mnie dusi.
W wigilię
Wigilii r. 1878 jestem w sklepie, kiedy po południu odbieram od pani
Stawskiej list, ażebym przyszedł wieczorem. Pismo uderzyło mnie,
znać było wzruszenie; więc pomyślałem, że
może odebrała wiadomość o mężu.
"Pewnie
wraca - pomyślałem. - Diabli z tymi zaginionymi mężami,
którzy po kilku latach opamiętują się."
Ku wieczorowi
wpada Wirski zadyszany i zmieszany; ciągnie mnie do mego mieszkania,
zamyka drzwi, nie zdejmując futra rzuca się na fotel i mówi:
- Wiesz pan, po
co wczoraj Krzeszowska siedziała w mieszkaniu Maruszewicza do
północy?..
- Do
północy, u Maruszewicza?..
- Tak, i jeszcze
z tym łotrem swoim adwokatem?... Hultaj Maruszewicz wypatrzył ze
swych okien, że pani Stawka ubiera lalkę, a baronowa poszła do
niego z lornetką, ażeby to sprawdzić...
- Więc i
cóż?... - pytam.
- To, że
baronowej przed kilkoma dniami zginęła lalka po nieboszczce
córce i że dziś ta wariatka posądza panią
Stawską...
- O co?
- O
kradzież lalki!...
Przeżegnałem
się.
-
Śmiej się pan z tego - rzekłem - lalka u nas kupiona...
- Wiem -
odparł. - Z tym wszystkim dziś, o dziewiątej, pani baronowa
wpadła z rewirowym do mieszkania pani Stawskiej, kazała zabrać
lalkę i spisać protokół. Już poszła skarga do
sądu...
-
Oszalałeś, panie Wirski. Lalka przecież u nas...
- Wiem,
wiem, ale co to wszystko znaczy, kiedy już jest skandal -
mówił Wirski. - Co najgorsze (wiem to od rewirowego), że pani
Stawka nie chcąc, ażeby Helunia dowiedziała się o lalce, z
początku nie chciała jej pokazać, prosiła, ażeby
mówić cicho, rozpłakała się... Rewirowy mówi,
że sam był zakłopotany, bo przede wszystkim nie wiedział,
po co go baronowa ciągnie do mieszkania pani Stawskiej. Ale jak
zaczęła jędza wrzeszczeć: "Okradła mnie!... lalka
zginęła tego samego dnia, kiedy Stawka była ostatni raz u
mnie... aresztujcie ją, bo odpowiadam całym majątkiem za
prawdziwość skargi!..." - tak tedy mój rewirowy
wziął lalkę do cyrkułu i poprosił ze sobą
panią Stawską... Skandal, no, straszny skandal...
- A
cóż wy na to?... - zawołałem wściekły z gniewu.
- Mnie nie
było już w domu. Służąca pani Stawskiej
pogorszyła sprawę wymyślając rewirowemu na ulicy, za co
nawet siedzi w kozie... Ta znowu właścicielka paryskiej pralni,
ażeby przypochlebić się baronowej, wymyślała pani
Stawskiej... Tyle tylko mamy dziś satysfakcji, że poczciwe studenciny
wylały na łeb baronowej coś tak obrzydliwego, że się
domyć nie może...
- Ależ
sąd!... ależ sprawiedliwość!... - krzyczałem.
- Sąd
panią Stawską uniewinni - rzekł - to przecie jasna sprawa. Ale
co skandal jest, to jest... Biedna kobieta zgubiona; już nawet dziś
poodprawiała uczennice i sama nie poszła na lekcje...
Zapłakują się obie z matką.
Rozumie
się, że nie czekając na zamknięcie sklepu (teraz zdarza mi
się to coraz częściej), pobiegłem do pani Stawskiej, a
nawet pojechałem dorożką.
W drodze
przyszła mi jedna z najszczęśliwszych myśli, ażeby o
sprawie zawiadomić Wokulskiego, do którego też
wstąpiłem, niepewny, czy jest w domu, bo coraz częściej
przesiadywał na służbie u panny Łęckiej.
Wokulski
był u siebie, ale jakiś rozstrojony; konkury oczywiście nie
wychodziły mu na zdrowie. Gdym mu jednak opowiedział historię
pani Stawskiej z baronową i z lalką, chłopak ożywił
się, podniósł głowę i błysnęły mu
oczy. (Nieraz spostrzegłem, że najlepszym lekarstwem na nasze
własne kłopoty jest cudze nieszczęście.)
Wysłuchał
mnie z zajęciem (smutne myśli pierzchnęły mu gdzieś)
rzekł :
- Zuch baba z
tej baronowej... ale pani Stawka może spać spokojnie; sprawę ma
jasną jak słońce. Czy to wreszcie na nią jedną rzuca
się ludzka podłość!
- Dobrze ci tak
mówić - odparłem - bo jesteś mężczyzna, a nade
wszystko masz pieniądze... Tymczasem ona, biedaczka, skutkiem tej awantury
już dziś straciła wszystkie lekcje, a raczej sama się ich wyrzekła.
Z czego więc będzie żyć?...
- Aj!... -
syknął Wokulski uderzając się w czoło. - Nie
pomyślałem o tym...
Przeszedł
się parę razy po pokoju (silnie marszcząc brwi),
potrącił krzesło, zabębnił na szybie i nagle
stanął przede mną. ,
- Dobrze! -
rzekł. - Jedźże do tych pań, a ja tam będę za
godzinę. Zdaje mi się, że zrobimy interes z panią
Milerową...
Spojrzałem
na niego z uwielbieniem. Pani Milerowa straciła niedawno męża,
kupca galanteryjnego tak jak i my; cały zaś jej sklep, majątek,
kredyt zależał od Wokulskiego. Więc już prawie
zgadywałem, co Stach zrobi dla pani Stawskiej...
Cwałuję
tedy na ulicę, buch w dorożkę, jadę jak trzy lokomotywy i
wpadam jak raca kongrewska do tej pięknej, tej szlachetnej, tej
nieszczęśliwej, tej od wszystkich opuszczonej pani Heleny. Mam
pełne piersi wesołych okrzyków i otwierając drzwi
chcę zawołać ze śmiechem: "Kpijcie, panie, z
całego świata!..." Wtem wchodzę i - cały mój
dobry humor zostaje za progiem. Bo proszę sobie wyobrazić, com
znalazł. W kuchni Marianna ma zawiązaną głowę i obrzmiałą
fizjognomię, niewątpliwy dowód, że była dziś w
cyrkule. Na kominie ciemno, naczynia od obiadu nie pozmywane, samowar nie
nastawiony, a nad spuchniętą biedaczką siedzi
stróżowa, dwie służące i mleczarka, z minami jak na
pogrzebie.
Chłód
przeleciał mi po kościach, ale wchodzę do salonu. Prawie ten sam
widok. Na środku siedzi w fotelu pani Misiewiczowa, również z
obwiązaną głową, a dokoła niej pan Wirski, pani
Wirska, właścicielka paryskiej pralni, która znowu
pokłóciła się z baronową, i jeszcze jakichś
parę dam, które rozmawiają półgłosem, ale za
to ucierają nosy o całą oktawę wyżej aniżeli w
codziennych okolicznościach. Na domiar spostrzegam pod piecem panią
Stawską, która siedzi na stołeczku biała jak kreda.
Słowem,
atmosfera katakumbowa, twarze blade lub żółte, oczy
załzawione, nosy zaczerwienione. Tylko Helunia trzyma się jako tako.
Siedzi przy fortepianie ze swą dawną laleczką i jej rękoma
od czasu do czasu uderza w klawisz mówiąc:
- Cicho, Zosiu,
cicho... Nie graj, bo babcię głowa boli.
Proszę dodać
do tego przyćmione światło lampy, która trochę
filuje, i... poodsłaniane rolety, a każdy pojmie, jakie mnie uczucia
ogarnęły.
Ujrzawszy mnie
pani Misiewiczowa zaczęła wylewać chyba już resztki
łez.
- Ach, więc
przyszedłeś, szlachetny panie Rzecki?... nie wstydzisz się
biednych kobiet okrytych hańbą?... O, nie całujże mnie w
rękę!... Nieszczęśliwa nasza rodzina... Niedawno Ludwiczek
posądzony, a teraz na nas przyszła kolej... Musimy się stąd
wynieść choćby na koniec świata... Mam pod
Częstochową siostrę, tam pojedziemy dokonać złamanego
życia...
Szepnąłem
Wirskiemu, ażeby delikatnie wyprosił stąd gości, i
zbliżyłem się do pani Stawskiej.
- Wolałabym
nie żyć... - rzekła mi na powitanie.
Wyznaję,
że po kilkuminutowym pobycie zupełnie skołowaciałem.
Byłbym przysiągł, że pani Stawka, jej matka, a nawet jej
obecne tu przyjaciółki są naprawdę zhańbione i
że nam wszystkim nie pozostaje nic innego, tylko śmierć.
Pragnienie śmierci nie przeszkodziło mi jednak poprawić
filującej lampy, która zaczęła już cały
pokój zasypywać delikatną, ale bardzo czarną sadzą.
- No, moje panie
- odezwał się nagle Wirski - wynośmy się stąd, bo pan
Rzecki musi pogadać z panią Stawską.
Wizytujące
damy, w których współczucie nie osłabiło
ciekawości, oświadczyły, że i one mogą z nami pogadać.
Ale Wirski tak zamaszyście zaczął podawać im salopy,
że zakłopotane biedaczki ucałowawszy panią Stawską,
panią Misiewiczowę; Helunię i panią Wirską
(myślałem, że w końcu zaczną całować
krzesełka) wyniosły się nareszcie i nadto zmusiły
małżonków Wirskich do wyjścia razem z nimi.
- Kiedy sekret,
to sekret - rzekła najrezolutniejsza z nich. Państwo także nie
jesteście tu potrzebni.
Nastąpił
nowy atak pożegnań; pocałunków, pocieszeń i ledwie
że wyszli na złamanie karku całą bandą,
ceremoniując się jeszcze we drzwiach i na schodach. Ach, te baby!...
Czasem myślę, że Pan Bóg po to stworzył Ewę,
ażeby omierzić Adamowi pobyt w raju.
Zostaliśmy
nareszcie w kółku familijnym, ale salonik był już tak
nasycony kopciem i smutkiem, że ja sam straciłem wszelką
energię. Biadającym głosem poprosiłem panią
Stawską, ażeby mi było wolno otworzyć lufcik, i tonem
mimowolnego wyrzutu poradziłem jej, ażeby przynajmniej od tej pory
zasłaniała rolety w oknach.
- Pamięta
pani - rzekłem do pani Misiewiczowej - jak ja dawno zwracałem
uwagę na te rolety?... Gdyby były zasłonięte, pani
Krzeszowska nie mogłaby śledzić, co się dzieje w mieszkaniu
pań.
- Prawda, ale
któż się tego spodziewał? - odparła pani
Misiewiczowa.
- Takie już
nasze szczęście - szepnęła pani Stawska.
Usiadłem na
fotelu, splotłem ręce tak, że mi kości w nich
trzeszczały, i ze spokojną rozpaczą przysłuchiwałem
się jękliwym opowiadaniom pani Misiewiczowej o hańbie, jaka na
ich rodzinę spada co kilka lat, o śmierci, która jest kresem
ludzkich cierpień, o nankinowych spodniach śp. Misiewicza i
mnóstwie tym podobnych rzeczy. Nim upłynęła godzina,
byłem pewny, że sprawa o lalkę skończy się aktem
jakiegoś ogólnego samobójstwa, przy którym ja, konając
u nóg pani Stawskiej, ośmielę się wyznać, że
ją kocham.
Wtem ktoś
mocno zadzwonił do kuchni.
- Rewirowy! -
krzyknęła pani Misiewiczowa.
- Panie
przyjmują? - zapytał gość Marianny głosem tak pewnym,
że od razu odzyskałem otuchę. ,
- Jest Wokulski
- rzekłem do pani Stawskiej i pokręciłem wąsa.
Na cudnej twarzy
pani Heleny ukazał się rumieniec podobny do listka bladej
róży na śniegu. Boska kobieta!... O, dlaczegóż ja
nie jestem Wokulskim... Dopieroż bym...
Wszedł
Stach. Pani Helena wysunęła się na jego spotkanie.
- Nie gardzi pan
nami?... - spytała zdławionym głosem.
Wokulski ze
zdziwieniem popatrzył jej w oczy i... dwa razy, raz po raz... dwa razy,
żebym tak zdrów był, pocałował ją w
rękę. Z jaką zaś zrobił to tkliwością,
najlepszy dowód, że nie było słychać zwykłego w
takich razach mlaśnięcia.
- Ach, więc
przyszedłeś, szlachetny panie Wokulski?... nie wstydzisz się
nieszczęśliwych kobiet okrytych hańbą... -
zaczęła nie wiem już który raz pani Misiewiczowa
swoją mowę powitalną.
- Za pozwoleniem
- przerwał jej Wokulski. - Położenie pań jest
niewątpliwie przykre, ale nie widzę powodu do desperacji. Za
parę tygodni sprawa wyjaśni się, a dopiero wtedy będzie
mogła rozpaczać, ale nie żadna z pań, tylko ta wariatka
baronowa: Jak się masz, Heluniu - dodał całując
dziewczynkę.
Głos jego
był tak spokojny i stanowczy, a całe zachowanie tak naturalne,
że pani Misiewiczowa przestała jęczeć, a pani Stawka jakby
raźniej spojrzała na mnie.
- Więc
cóż mamy robić, szlachetny panie Wokulski, który nie
wstydziłeś się... - zaczęła pani Misiewiczowa.
- Trzeba
czekać na proces - przerwał Wokulski - dowieść w sądzie
pani baronowej, że kłamie, wytoczyć jej sprawę o
oszczerstwo i jeżeli pójdzie za to do kozy, nie darować ani
jednej godziny. Jakiś miesiąc przepędzony w celi zrobi jej
bardzo dobrze. Zresztą mówiłem już z adwokatem,
który jutro przyjdzie do pań.
- Bóg
cię zesłał, panie Wokulski... - zawołała już
zupełnie naturalnym głosem pani Misiewiczowa zrywając ż
głowy chustkę.
-
Przyszedłem tu w ważniejszym interesie - rzekł Stach do pani
Stawskiej (pilno mu widać było pożegnać ją, temu
osłu!). - Pani rzuciła swoje lekcje?
- Tak.
- Niech je pani
rzuci raz na zawsze. To licha praca i niepopłatna. Niech się pani
weźmie do handlu.
- Ja?..
- Tak, pani.
Pani umie rachować?
- Uczyłam
się buchalterii... - szepnęła pani Stawska. Była tak
czegoś wzruszona, że usiadła.
- Wybornie.
Otóż spadł tu na mnie jeszcze jeden sklep z jego
właścicielką, wdową. Ponieważ prawie cały
kapitał należy do mnie, więc w interesie tym muszę
mieć kogoś ze swej ręki; wolałbym zaś kobietę ze
względu na właścicielkę sklepu. Czy więc przyjmie pani
miejsce kasjerki z płacą... tymczasem siedemdziesięciu
pięciu rubli na miesiąc?
- Słyszysz,
Helenko? - zwróciła się do córki pani Misiewiczowa
robiąc przy tym desperacko zdziwioną minę.
- Więc
powierzyłby pan swoją kasę mnie, której wytoczono...-
rzekła pani Stawka i rozpłakała się.
Wnet jednak obie
damy uspokoiły się, a w pół godziny później
piliśmy wszyscy herbatę, nie tylko rozmawiając, ale nawet
śmiejąc się...
Wokulski to
sprawił... Jedyny w świecie człowiek! I jak go tu nie kochać?
Co prawda, może i ja miałbym równie dobre serce, tylko brak mi
do niego bagatelki... pół miliona rubli, które posiada
kochany Stach.
Zaraz po
Bożym Narodzeniu zainstalowałem panią Stawską w sklepie
Milerowej, która przyjęła nową kasjerkę bardzo
serdecznie i przez pół godziny tłomaczyła mi, jaki ten
Wokulski jest szlachetny, mądry, przystojny... Jak to on sklep
uratował od bankructwa, a ją i dzieci od nędzy, i jak by to
było dobrze, gdyby się taki człowiek ożenił.
Figlarna
kobiecinka, pomimo swoich trzydziestu pięciu lat!... Ledwie jednego
męża odwiozła na Powązki, a już (dałbym sobie
rękę uciąć) sama przejechałaby się drugi raz za
mąż, naturalnie za Wokulskiego. Nie zliczyłbym, dalibóg,
ile tych bab ugania się za Wokulskim (czy też za jego krociami?).
Pani
Stawka ze swej strony zachwyca się wszystkim: i posadą, która
przynosi jej pensję, jakiej nie miała nigdy, i nowym mieszkaniem,
które jej znalazł Wirski.
Rzeczywiście
niezłe mieszkanko: mają przedpokój, kuchenkę ze zlewem i
wodociągiem, trzy pokoiki wcale zgrabne, a nade wszystko ogródek.
Tymczasem rosną w nim trzy zeschłe kije i leży kupa cegieł;
ale pani Stawka wyobraża sobie, że w ciągu lata zrobi z tego
raj. Raj, który można by nakryć chustką od nosa!...
Rok 1879
zaczął się zwycięstwem Anglików w Afganistanie,
którzy pod jenerałem Robertsem weszli do Kabulu. Pewnie sos Kabu1
zdrożeje!... Ale Roberts chwat; nie ma jednej ręki i pomimo to
łupi Afgańczyków, aż się wata sypie... Chociaż
takich dzikusów walić nietrudno; lecz zobaczyłbym ja cię,
panie Roberts, jak byś ty sobie poczynał mając sprawę z
węgierską piechotą!...
Wokulski
także miał po Nowym Roku batalię z tą
spółką, którą założył do handlu z
cesarstwem. Myślę, że jeszcze jedna sesja, a rozpędzi
swoich wspólników na cztery wiatry. Cóż to za dziwni
ludzie, choć wszystko inteligencja: przemyśłowcy, kupcy,
szlachta, hrabiowie! On im stworzył spółkę, a oni
uważają go za wroga tej spółki i sobie tylko
przypisują zasługę. On im daje siedem procent za pół
roku, a ci jeszcze się krzywią i chcieliby pozniżać pensje
pracownikom.
A ci kochani
pracownicy, za których ujada się Wokulski!... Co oni na niego
wygadują, jak nazywają go wyzyskiwaczem (nb. w naszym interesie
są największe pensje i gratyfikacje!), a jak jedni pod drugimi
kopią doły...
Ze
smutkiem widzę, że od pewnego czasu między naszymi ludźmi
zaczynają kwitnąć nie znane przedtem obyczaje: mało
robić, głośno narzekać, a po cichu snuć intrygi i
puszczać plotki. Ale co mi tam do cudzych spraw...
A teraz z
nadzwyczajną szybkością dokończę opowiadania o
tragedii, która powinna była wstrząsnąć każde
szlachetne serce.
Już
nawet zapomniałem o szkaradnym procesie pani Krzeszowskiej przeciw tej
niewinnej, tej czystej, tej cudnej pani Stawskiej, kiedy, jakoś w
końcu stycznia, spadły na nas dwa gromy: wieść o tym,
że w Wietlance wybuchła dżuma, i - awizacje z sądu do
Wokulskiego i do mnie na jutro. Mnie nogi pocierpły i tak mi to
cierpnięcie szło od pięt do kolan, później do
żołądka, celując oczywiście w stronę serca. Myślę:
"Dżuma albo paraliż?..." Ale że Wokulski
przyjął awizację bardzo obojętnie, więc i ja
nabrałem otuchy.
Idę
tedy wieczorem, wciąż pełen otuchy, do tych pań, już
na nowe ich mieszkanie, gdy naraz słyszę na środku ulicy:
brzęk-brzęk... brzęk brzęk!... O rany boskie, ależ to
aresztantów prowadzą!... Co za okropna wróżba...
Oj,
jakież mnie smutne myśli opanowały: "A jeżeli sąd
nie uwierzy nam (boć przecie omyłki są możliwe) i
jeżeli tę najszlachetniejszą kobietę wtrącą do
więzienia, choćby na tydzień, choćby na jeden dzień -
cóż wtedy?... Ona tego nie przeżyje ani ja... Gdybym zaś
przeżył, to chyba tylko - ażeby biedna Helunia miała
opiekę..."
Tak ja
muszę żyć. Ale jakie to będzie życie!...
Wchodzę
do tych dam... A, znowu cała awantura! Pani Stawka siedzi blada na
stołeczku, a pani Misiewiczowa ma na głowie chustkę
zmoczoną w wodzie uśmierzającej. Pachnie staruszka o dwa
łokcie kamforą i mówi lamentującym głosem:
- O,
szlachetny panie Rzecki, który nie wstydzisz się
nieszczęśliwych, zhańbionych kobiet... Wyobraź sobie, co za
nieszczęście: jutro sprawa Helenki... i tylko pomyśl: co
będzie, jeżeli się sąd omyli i tę
nieszczęśliwą kobietę skaże do rot aresztanckich?...
Ale uspokój się, Helciu, bądź odważna, może to
Bóg odwróci... Chociaż tej nocy miałam sen okropny...
(Ona
miała sen, ja spotkałem aresztantów... Nie obejdzie się bez katastrofy.)
- Ale -
mówię - cóż znowu! Sprawa nasza jest jak złoto,
wygramy ją... Zresztą co tam taka sprawa; gorsza historia z
dżumą...- dodałem, ażeby zwrócić uwagę
pani Misiewiczowej, w innym kierunku.
I piękniem
trafił... Gdyż jak moja staruszka nie wrzaśnie:
- Dżuma?...
tu?... w Warszawie?... A co, Helenko, nie mówiłam?... Aaa...
już zginęliśmy wszyscy!... Bo to w czasie dżumy każdy
zamyka się w domu... jedzenie podają sobie na drągach...
trupów ściągają do dołów hakami...
Uuu...
widzę, że mi się rozhulała starowina, więc żeby
ją pohamować na punkcie dżumy, napomknąłem znowu o
procesie, na co ta kochana pani odpowiedziała mi długim wywodem o
hańbie ścigającej jej rodzinę, o możliwym
uwięzieniu pani Stawskiej, o tym, że się rozlutował
samowar...
Krótko
mówiąc, ostatni wieczór przed sprawą, kiedy
właśnie najpotrzebniejsza była energia, ostatni ten
wieczór upłynął nam pomiędzy dżumą i
śmiercią a hańbą i kryminałem. W głowie mi
się zamieszało tak, że kiedym się znalazł na ulicy,
nie wiedziałem, gdzie iść: w lewo czy w prawo?
Na drugi
dzień (sprawa miała być o dziesiątej) już o
ósmej pojechałem do moich pań i nie zastałem nikogo.
Wszystkie poszły do spowiedzi: matka, córka, wnuczka i kucharka, i
jednały się z Bogiem do wpół do dziesiątej, a ja
nieszczęśliwy (był przecie styczeń) spacerowałem przed
bramą na mrozie i myślałem:
"Ładny
interes! Spóźnią się do sądu, jeżeli się
już nie spóźniły, sąd wyda wyrok zaoczny i
naturalnie, nie tylko skaże panią Stawską, ale jeszcze uzna
ją za zbiegłą, roześle listy gończe... Tak zawsze z
tymi babami!..."
Nareszcie
przyszły wszystkie cztery z Wirskim (czy i ten pobożny człowiek
chodził dziś do spowiedzi?) i - dwoma dorożkami
pojechaliśmy na sprawę: ja z panią Stawską i Helunią,
a Wirski z panią Misiewiczową i kucharką. Szkoda jeszcze,
że nie wzięły ze sobą rondli, samowara i naftowej
kuchenki!... Przed sądem spotkaliśmy powóz Wokulskiego,
którym przyjechał on i adwokat. Czekali nas przy schodach tak
zabłoconych, jak gdyby przeszedł tędy batalion piechoty - i
mieli miny zupełnie spokojne. Założyłbym się nawet,
że rozmawiali o czym innym, nie o pani Stawskiej.
- O, zacny panie
Wokulski, który nie wstydzisz się biednych kobiet, okrytych... -
zaczęła pani Misiewiczowa.
Ale Stach
podał jej rękę, adwokat pani Stawskiej, Wirski wziął
za rączkę Helunię, a ja asystowałem Mariannie i tak
weszliśmy do biura sędziego pokoju.
Sala
przypomniała mi szkołę; sędzia siedział na wzniesieniu
jak profesor na katedrze, a naprzeciw niego, w dwu szeregach ławek,
mieścili się oskarżeni i świadkowie. W tej chwili tak
żywo stanęły mi w pamięci młode lata; że mimo
woli rzuciłem okiem na piec, pewny, że zobaczę woźnego z
rózgą i ławkę, na której nas bito w
skórę. Chciałem nawet przez roztargnienie krzyknąć:
"Póki życia, nie będę, panie profesorze!...",
alem się w porę opamiętał.
Zaczęliśmy
rozsadzać nasze damy w ławkach i spierać się przy tej
okazji z Żydkami, którzy, jak mi to później
objaśniono, są najcierpliwszymi audytorami spraw sądowych,
szczególniej o kradzież i oszustwo. Znaleźliśmy nawet
miejsce dla poczciwej Marianny, która usiadłszy zrobiła
taką minę, jakby miała zamiar przeżegnać się i
zmówić pacierz.
Wokulski, nasz
adwokat i ja uplanowaliśmy się w pierwszej ławce, obok
jegomości z rozerwanym paltotem i podbitym okiem, na którego
brzydko spoglądał jeden z obecnych rewirowych.
"Pewnie
znowu jakiś zatarg z policją" - pomyślałem.
Nagle usta same
otworzyły mi się z podziwu; ujrzałem bowiem przed katedrą
sędziego pokoju całą gromadę znanych mi osób. Na
lewo od stołu - pani Krzeszowska, jej robaczywy adwokat i ten hultaj
Maruszewicz, a na prawo dwaj studenci. Jeden z nich odznaczał się
bardzo wytartym mundurem i niezwykle obfitą wymową; drugi miał
jeszcze mocniej wytarty mundur, kolorowy szalik na szyi i wyglądał,
dalibóg, jak emigrant z przedpogrzebowego domu.
Przypatrzyłem
mu się lepiej. Tak, to on, to jest ten sam mizerny młody
człowiek, który podczas pierwszej bytności Wokulskiego u pani
Stawskiej rzucił baronowej śledzia na głowę. Kochany
chłopak!... Ale też nie zdarzyło mi się widzieć nic
równie chudego i żółtego...
W pierwszej
chwili myślałem, że między tymi przyjemnymi
młodzieńcami i baronową toczy się proces właśnie
o owego śledzia. Wnet jednak przekonałem się, że chodzi o
co innego, że mianowicie pani Krzeszowska zostawszy
właścicielką domu chce z niego wyrzucić swoich
najzapamiętalszych wrogów, a zarazem najniewypłacalniejszych
lokatorów.
Sprawa
między baronową a młodymi ludźmi w tej chwili
dosięgła najwyższego punktu.
Jeden ze
studentów, ładny chłopak z wąsikami i faworytami,
wspinając się na palcach albo opadając na obcasy opowiadał
coś sędziemu; przy czym prawą ręką wykonywał
okrągłe ruchy, a lewą kokieteryjnie zakręcał
wąsik, wysoko podnosząc mały palec, ozdobiony pierścionkiem
bez oczka.
Drugi
młodzieniec milczał posępnie i krył się za
kolegę. W postawie jego zauważyłem pewną
osobliwość: przyciskał on do piersi obie ręce, a
dłonie rozłożył w taki sposób, jakby w nich
trzymał książkę albo obrazek.
- Więc jak
się panowie nazywacie? - spytał sędzia.
- Maleski -
odparł z ukłonem właściciel faworytów - i
Patkiewicz... - dodał wskazując gestem pełnym dystynkcji na
ponurego towarzysza.
- A trzeci pan
gdzie?
- Jest
cierpiący - odparł krygując się pan Maleski. - Jest to nasz
sublokator i zresztą bardzo rzadko mieszka z nami.
- Jak to?
Bardzo rzadko mieszka? Gdzież on siedzi w dzień?
- W
uniwersytecie, w prosektorium, czasem na obiedzie.
- No, a w
nocy?
- Pod tym
względem mogę panu sędziemu dać tylko poufne
objaśnienia.
- A
gdzież on zapisany w księgi?
- O,
zapisany jest ciągle w naszym domu, ponieważ nie chciałby
robić władzom subiekcji - objaśnił pan Maleski z miną
lorda.
Sędzia
zwrócił się do pani Krzeszowskiej.
-
Cóż, pani wciąż nie chce trzymać tych panów?
- Za
żadne skarby! - jęknęła pani baronowa. - Po całych
nocach ryczą, tupią, pieją, gwiżdżą... Nie ma
służącej w domu, której by nie zwabiali do siebie... Ach,
Boże!... - krzyknęła odwracając głowę.
Sędzia
był zdziwiony wykrzyknikiem, ale ja nie... Spostrzegłem bo wiem,
że pan Patkiewicz nie odejmując rąk od piersi nagle
wywrócił oczy i opuścił dolną szczękę w
taki sposób, że zrobił się podobny do stojącego
trupa. Jego twarz i cała postawa istotnie mogła przerazić nawet
zdrowego człowieka
-
Najokropniejsze jest to, że ci panowie wylewają oknem jakieś
płyny...
- Czy na
panią? - spytał zuchwale pan Maleski.
Baronowa
posiniała z gniewu, ale umilkła; wstyd jej było przyznać
się.
-
Cóż dalej? - rzekł sędzia.
- Ale najgorsze
ze wszystkiego (przez co nawet wpadłam w nerwową chorobę),
że ci panowie po kilka razy na dzień stukają do mego okna
trupią główką...
- Tak panowie
robią? - zapytał sędzia.
- Będę
miał honor objaśnić pana sędziego - odparł Maleski, z
postawą człowieka, który chce odtańczyć menueta. -
Nam usługuje stróż domu mieszkający na dole; ażeby
więc nie marnować się schodzeniem i wchodzeniem na trzecie
piętro, mamy u siebie długi sznur, wieszamy na nim, co jest pod
ręką (może czasem zdarzyć się i trupia
główka), i... pukamy do jego okna - zakończył tak
słodkim tonem, że trudno było przestraszyć się
równie delikatnego pukania.
- Ach,
Boże!... - krzyknęła znowu pani baronowa zataczając
się.
-
Oczywiście, chora kobieta - mruknął Maleski.
- Nie chora! -
zawołała baronowa. - Ale wysłuchaj mnie, panie sędzio!...
Ja nie mogę patrzeć na tego drugiego... bo on ciągle robi miny
jak nieboszczyk... Ja niedawno straciłam córkę!.:. -
zakończyła ze łzami.
- Słowo
honoru, że ta pani ma halucynacje - rzekł Maleski. Kto tu jest podobny
do nieboszczyka?... Patkiewicz?... taki przystojny chłopak!... -
dodał wypychając naprzód mizernego kolegę,
który...w tej chwili właśnie już po raz piąty
udawał trupa.
W sali
wybuchnął śmiech; sędzia dla uratowania powagi
zanurzył głowę w papierach i po dłuższej pauzie surowo
zapowiedział, że śmiać się nie wolno i że
każdy, zakłócający porządek, ulegnie karze
pieniężnej.
Korzystając
z zamieszania Patkiewicz szarpnął kolegę za rękaw i
szepnął ponuro :
-
Cóż ty, świnio Maleski, kpisz sobie ze mnie w publicznym
miejscu.?
Bo
jesteś przystojny, Patkiewicz. Kobiety wściekają się za
tobą.
- To
przecież nie dlatego... - mruknął Patkiewicz znacznie spokojniejszym
tonem.
-
Kiedyż panowie zapłacą dwanaście rubli kopiejek
pięćdziesiąt za miesiąc styczeń? - spytał
sędzia.
Pan
Patkiewicz tym razem udał człowieka, który ma bielmo na lewym
oku i lewą część twarzy sparaliżowaną; pan
Małeski zaś pogrążył się w głębokim
zamyśleniu.
-
Gdybyśmy - rzekł po chwili - mogli zostać do wakacyj, to... Ale tak!... Niech nam
pani baronowa zabierze umeblowanie.
Ach, nic
już nie chcę, nic... Tylko wyprowadźcie się, panowie! Nie
mam żadnej pretensji o komorne... - zawołała baronowa.
- Jak się
ta kobieta kompromituje - szepnął nasz adwokat. Włóczy
się po sądach, bierze takiego szubrawca na doradcę...
- Ale my mamy do
pani pretensję o szkody i straty! - odezwał się Maleski. - Kto
słyszał o tej porze wymawiać przyzwoitym ludziom komorne?...
Gdybyśmy nawet znaleźli lokal, to będzie taki podły,
że przynajmniej ze dwu z nas umrze na suchoty...
Pan Patkiewicz
zapewne w celu dodania większej wagi słowom mówcy
zaczął poruszać uchem i skórą na głowie; co w
sali wywołało nowy atak wesołości.
- Pierwszy raz
widzę coś podobnego! - rzekł nasz adwokat.
- Taką
sprawę? - spytał Wokulski.
- Nie, ale
żeby człowiek uchem ruszał. To artysta!...
Sędzia
tymczasem napisał i przeczytał wyrok, mocą którego
panowie: Maleski i Patkiewicz, zostali skazani na zapłacenie dwunastu
rubli i pięćdziesięciu kopiejek komornego tudzież na
opuszczenie lokalu przed 8 lutym.
Tu zdarzył
się fakt nadzwyczajny. Pan Patkiewicz usłyszawszy wyrok doznał
tak silnego wstrząśnienia moralnego, że twarz zrobiła mu,
się zieloną i - zemdlał. Szczęściem, spadając
trafił w objęcia pana Maleskiego; inaczej strasznie rozbiłby
się nieborak.
Naturalnie w
sali odezwały się głosy współczucia, kucharka pani
Stawskiej zapłakała. Żydki zaczęły pokazywać
palcami na baronowę i chrząkać. Zakłopotany sędzia
przerwał posiedzenie i kiwnąwszy głową Wokulskiemu
(skąd oni się znają?)" poszedł do swego pokoju, a dwaj
stójkowi prawie wynieśli na rękach nieszczęśliwego
młodzieńca, który tym razem był naprawdę podobny do
trupa.
Dopiero w
przedpokoju, gdy złożono go na ławce, a jeden z obecnych
zawołał, ażeby oblać go wodą; chory nagle zerwał
się i rzekł groźnie:
- No,
no!... tylko bez głupich żartów...
Po czym
natychmiast sam ubrał się w palto, energicznie
naciągnął niezbyt całe kalosze i lekkim krokiem
opuścił sądową salę ku zdziwieniu stójkowych,
oskarżonych i świadków.
W tej
chwili zbliżył się do naszej ławki jakiś oficjalista
sądowy i szepnął Wokulskiemu, że sędzia prosi go na
śniadanie. Stach wyszedł, a pani Misiewiczowa zaczęła
nawoływać mnie rozpaczliwymi znakami.
- Jezus!
Maria!... - rzekła - nie wiesz pan, po co sędzia wezwał tego
najszlachetniejszego z ludzi?.. Pewnie chce mu powiedzieć, że Helenka
zgubiona!... O, ta niepoczciwa baronowa musi mieć wielkie stosunki...
już jedną sprawę wygrała i pewnie będzie to samo z
Helenką... O, ja nieszczęśliwa!... , czy nie masz, panie Rzecki,
jakich kropli trzeźwiących?
- Pani
słabo?
- Jeszcze
nie, choć tu jest zaduch... Ale strasznie boję się o Helenkę...
Jeżeli ją skażą, zemdleje, i może umrzeć,
jeżeli prędko jej nie otrzeźwimy... Czy nie sądzisz,
kochany panie, że dobrze bym zrobiła, gdybym upadła do
nóg sędziemu i zaklęła go....
- Ależ,
pani, to wszystko niepotrzebne... Właśnie mówił nasz
adwokat, że baronowa może by i chciała cofnąć
skargę, tylko już nie wolno.
- Ależ my
ustąpimy! - zawołała staruszka.
- O, co to, to
nie, szanowna pani - odezwałem się trochę niecierpliwie. - Albo
wyjdziemy stąd kompletnie oczyszczeni, albo...
- Umrzemy,
chcesz powiedzieć? - przerwała staruszka. - O, nie mów tego...
Pan nawet nie wiesz, jak przykro w moim wieku słyszeć o
śmierci...
Cofnąłem
się od zrozpaczonej staruszki i podszedłem do pani Stawskiej.
- Jakże
się pani czuje?
- Doskonale! -
odpowiedziała z mocą. - Jeszcze wczoraj bałam się okropnie;
ale już po spowiedzi lżej odetchnęłam, a od chwili kiedy tu
jestem, czuję się zupełnie spokojną.
Uścisnąłem
ją za rękę długo... długo... tak, jak umieją
ściskać tylko prawdziwie kochający, i pobiegłem do swej
ławki, gdyż Wokulski, a za nim sędzia weszli do sali.
Serce mi
uderzyło jak młot. Spojrzałem wokoło. Pani Misiewiczowa
widocznie modliła się z zamkniętymi oczyma, pani Stawka
była bardzo blada, lecz zdecydowana, pani baronowa szarpała
swoją salopę, a nasz adwokat spoglądał na sufit i
tłumił ziewanie.
W tej chwili i
Wokulski spojrzał na panią Stawską i - niech mnie diabli
wezmą, jeżeli nie dostrzegłem w jego oczach rzadko
trafiającego się tam wyrazu rozczulenia!...
Żeby
jeszcze parę takich procesów, jestem pewny, że zakochałby
się w niej na śmierć.
Sędzia
przez parę minut coś pisał, a skończywszy zawiadomił
obecnych, że teraz toczyć się będzie sprawa Krzeszowskiej
przeciw Stawskiej o kradzież lalki.
Jednocześnie
zawezwał strony i ich świadków na środek.
Stałem przy
ławkach, dzięki czemu mogłem słyszeć rozmowę dwu
kumoszek, z których młodsza i czerwona na twarzy
tłomaczyła starszej :
- To,
widzi pani: ta ładna pani ukradła tamtej pani lalkę...
-
Także miała się na co łakomić!...
- Ha,
trudno. Nie każdy może kraść magle...
- To pani
ukradłaś magle - odezwał się spoza kumoszek gruby
głos. - Nie ten złodziej, co zabiera swoją
własność, ale ten, co da piętnaście rubli zadatku i
myśli, że już kupił...
Sędzia
wciąż pisał, a ja chciałem przypomnieć sobie
mowę, którą ułożyłem wczoraj na obronę
pani Stawskiej, a na pohańbienie baronowej. Ale że mi się w
głowie plątały wyrazy i zdania, więc zacząłem
oglądać się po sali.
Pani
Misiewiczowa wciąż modliła się w ławce po cichu, a
siedząca za nią Marianna płakała. Pani Krzeszowska
miała szarą twarz, przycięte usta i spuszczone oczy; ale z
każdego fałdu jej ubrania wyglądała złość...
Obok niej stał Maruszewicz wpatrzony w ziemię, a za nim
służąca baronowej, tak przestraszona, jakby ją miano
prowadzić na szafot...
Nasz
adwokat tłumił ziewanie.
Wokulski
ściskał pięści, a pani Stawka spoglądała kolejno
na wszystkich z takim łagodnym spokojem, że gdybym był
rzeźbiarzem, wziąłbym ją za model do posągu
oskarżonej niewinności.
Wtem,
pomimo protestu Marianny, Helunia wybiegła na salę i schwyciwszy
matkę za rękę spytała półgłosem:
- Mamo,
czego ten pan kazał mamie tu przyjść?... Ja coś powiem do
uszka: pewnie mama była niegrzeczna i teraz będzie stać w
kącie...
- To
wyuczone!... - rzekła czerwona kumoszka do starszej.
-
Żebyś pani tak zdrowa była! - mruknął za nią
gruby głos.
- Pan
będziesz zdrów za moją krzywdę... - odparła z
gniewem kumoszka.
- A pani
skonasz na konwulsje i będą cię w piekle maglować na moich
maglach - odrzekł jej antagonista.
- Ciszej!
- zawołał sędzia. - Co pani Krzeszowska mówi o sprawie?
-
Wysłuchaj mnie, panie sędzio! - zaczęła deklamować
pani baronowa wysunąwszy nogę naprzód. - Po zmarłym
dziecku została mi, jako najdroższa pamiątka; lalka,
która bardzo podobała się tej oto pani - wskazała na
Stawską - i jej córce...
-
Oskarżona bywała u pani?
- Tak,
wynajmowałam ją do szycia...
- Alem jej
nic nie zapłaciła! - huknął z końca sali Wirski.
- Ciszej!
- zgromił go sędzia. - Tak i cóż?
- W dniu,
w którym tę panią oddaliłam od siebie -
mówiła baronowa - zginęła mi lalka. Myślałam,
że umrę z żalu, i zaraz na nią powzięłam
podejrzenie... Miałam dobre przeczucia, gdyż w kilka dni
później przyjaciel mój, pan Maruszewicz, zobaczył z
okna, że ta pani (która mieszka vis á vis niego) ma u siebie
moją lalkę i dla niepoznaki przebiera ją w inną suknię.
Wtedy
poszłam do jego mieszkania z moim doradcą prawnym i zobaczyłam
przez lornetkę, że moja lalka jest rzeczywiście u tej pani. Na
drugi dzień więc udałam się do niej, zabrałam
lalkę, którą tu widzę na stole, i podałam
skargę.
- A pan
Maruszewicz jest pewny, że to ta sama lalka, która była u pani
Krzeszowskiei? - spytał sędzia.
- To
jest... właściwie mówiąc... pewności nie mam
żadnej.
- Tak
dlaczegóż pan Maruszewicz powiedział to pani Krzeszowskiej?
-
Właściwie... ja nie w tym znaczeniu...
- Nie kłam
pan! - zawołała baronowa. - Przybiegłeś do mnie,
śmiejąc się, powiedziałeś, że Stawka ukradła
lalkę i że to do niej podobne...
Maruszewicz
zaczął mienić się, potnieć i nawet
przestępować z nogi na nogę, co jest chyba dowodem wielkiej
skruchy.
- Podlec -
mruknął Wokulski dosyć głośno.
Spostrzegłem
jednak, że uwaga ta nie wzmocniła w Maruszewiczu otuchy. Owszem,
zdawał się być jeszcze więcej zmięszany.
Sędzia
zwrócił się do służącej pani Krzeszowskiej.
- U was
była ta lalka?
- Nie wiem
która... - szepnęła zapytana.
Sędzia
wyciągnął do niej lalkę, ale służąca
milczała mrugając oczyma i załamując ręce.
- Ach, to
Mimi!... - zawołała Helunia.
- O, panie
sędzio! - krzyknęła baronowa. - Córka świadczy
przeciw matce...
- Znasz
tę lalkę? - spytał sędzia Heluni.
- O,
znam!... Zupełnie taka sama była u pani tam w pokoiku...
- Czy to
jest ta sama?
- O, nie,
nie ta... Tamta miała popielatą sukienkę i czarne buciki, a ta
ma brązowe buciki!...
- Nu,
tak... - mruknął sędzia kładąc lalkę na stole. -
Co pani Stawka powie?... - dodał.
-
Lalkę tę kupiłam w sklepie pana Wokulskiego...
- A ile
pani dała za nią?... - syknęła baronowa.
- Trzy
ruble.
- Cha!
Cha! Cha!... - zaśmiała się baronowa. - Ta lalka kosztuje
piętnaście...
- Kto pani
sprzedał tę lalkę? - zapytał sędzia Stawskiej.
- Pan
Rzecki - odparła rumieniąc się.
- Co powie
pan Rzecki?... - rzekł sędzia.
Tu
właśnie była pora wypowiedzieć moją mowę.
Jakoż zacząłem:
- Szanowny
sędzio!... Z bolesnym zdumieniem przychodzi mi... To jest... widzę
przed sobą triumfującą złość i tego...
uciśnioną...
Nagle tak
mi zaschło w ustach, że już nie mogłem słowa
przemówić. Szczęściem, odezwał się Wokulski:
- Rzecki
był tylko obecny przy kupnie, lalkę ja sprzedałem.
- Za trzy
ruble? - spytała baronowa błysnąwszy oczyma jaszczurki.
- Tak, za
trzy ruble. Jest to towar wybrakowany, którego się pozbywamy.
- Czy i
mnie pan sprzedałby taką lalkę za trzy ruble? - indagowała
baronowa.
- Nie! Pani
już nic i nigdy nie sprzedadzą w moim sklepie.
- Jaki pan ma
dowód, że ta lalka jest kupiona u pana? - spytał sędzia.
-
Otóż to! - zawołała baronowa. - Jaki dowód?...
-
Ciszej!... - zgromił ją sędzia.
- Gdzie
pani swoją lalkę kupiła? - spytał baronowę Wokulski.
- U
Lessera.
-
Więc mamy dowód - rzekł Wokulski. - Lalki takie
sprowadzałem z zagranicy w kawałkach: oddzielnie głowy,
oddzielnie korpusy. Niech więc pan sędzia odpruje głowę, a
wewnątrz znajdzie moją firmę.
Pani
baronowa zaczęła się niepokoić.
Sędzia
wziął do rąk lalkę, która tyle narobiła
zgryzoty, i urzędowym scyzorykiem rozciął jej naprzód
stanik, a następnie począł z wielką uwagą
odpruwać głowę od tułowia. Helenka, z początku
zdziwiona, przypatrywała się tej operacji, następnie
zwróciła się do matki mówiąc
półgłosem:
- Mamo,
dlaczego ten pan rozbiera Mimi? Przecież ona będzie się
wstydzić...
Nagle
zrozumiawszy, o co chodzi, wybuchnęła płaczem i kryjąc
twarz w suknię pani Stawskiej, zawołała:
- Ach,
mamo, po co on ją kraje?... To strasznie boli... O mamo, mamo, już
nie chcę, ażeby Mimi krajali...
- Nie
płacz, Heluniu, Mimi będzie zdrowa i jeszcze ładniejsza -
uspakajał ją Wokulski, wzruszony nie mniej od Helenki.
Tymczasem
głowa Mimi spadła na papiery. Sędzia spojrzał wewnątrz
i podając maskę pani baronowej rzekł:
- Nu, niech pani
przeczyta, co tam napisano?
Baronowa
przycięła usta i milczała.
- To niech
pan Maruszewicz przeczyta głośno, co tam jest.
- Jan
Mincel i Stanisław Wokulski... - jęknął Maruszewicz.
- Zatem
nie Lesser?
- Nie.
Przez
cały ten czas służąca baronowej zachowywała się w
sposób bardzo dwuznaczny: czerwieniła się, bladła,
kryła się między ławki...
Sędzia
patrzył na nią spod oka ; nagle rzekł :
- Teraz
panna nam powie, co to było z lalką? Tylko proszę prawdę,
bo panna stanie do przysięgi...
Zagadnięta,
z najwyższym przestrachem schwyciła się za głowę i
przypadłszy do stołu, prędko odpowiedziała:
- Lalka
stłukła się, panie...
- Ta wasza
lalka, od pani Krzeszowskiej?...
- Ta...
- Nu, to
stłukła się jej tylko głowa, a reszta gdzie?...
- Na
strychu, panie... Oj, co ja będę miała!
- Nic
panna nie będzie miała; gorzej byłoby nie odpowiedzieć
prawdy. A pani oskarżycielka słyszy, co jest?...
Baronowa
spuściła oczy i skrzyżowała ręce na piersi jak
męczennica.
Sędzia
zaczął pisać. Siedzący w drugiej ławce (maglarz
oczywiście) odezwał się do damy czerwonej na twarzy:
A co,
ukradła?... Widzisz pani, co się teraz zrobiło z paninej
gęby?... Hę?..
- Jak
kobieta jest ładna, to się i z kryminału wygrzebie - rzekła
czerwona dama do swojej sąsiadki.
- Ale pani
się nie wygrzebiesz... - mruknął maglarz.
-
Głupiś pan!...
- Paniś
głupsza...
- Ciszej!... -
zawołał sędzia.
Kazano nam
wstać i usłyszeliśmy wyrok najzupełniej uniewinniający
panią Stawską.
- Teraz -
zakończył sędzia skończywszy czytanie - może pani
podać skargę o potwarz.
Zeszedł na
salę, uścisnął za rękę panią Stawską i
dodał:
- Bardzo mi
przykro, żem panią sądził, i bardzo mi przyjemnie, że
mogę powinszować.
Pani Krzeszowska
dostała spazmów, a dama z czerwoną twarzą
mówiła do swej sąsiadki:
- Na
ładną buzię to i sędzia jest pażyrny... Ale nie tak to
będzie w dniu ostatecznym! - westchnęła.
-
Cholera!... jak to bluźni... - mruknął maglarz.
Poczęliśmy
wychodzić. Wokulski podał rękę pani Stawskiej, ż
którą wysunął się naprzód, ja zaś
ostrożnie zacząłem sprowadzać panią Misiewiczowę
z brudnych schodów.
-
Mówiłam, że się tak skończy - upewniała mnie
staruszka - ale pan to nie miałeś wiary...
- Ja nie
miałem wiary?..
- Tak,
chodziłeś jak struty... Jezus Maria... A to co?..
Ostatnie
te słowa skierowane były do mizernego studenta, który wraz ze
swoim towarzyszem czekał przed bramą, widocznie na panią
Krzeszowską, a myśląc, że ona wychodzi,
ucharakteryzował się na trupa przed... panią
Misiewiczową!... Wnet poznał swoją omyłkę i
zawstydził się tak; że pobiegł parę kroków
naprzód.
-
Patkiewicz!... Stójże... już idą... - zawołał
pan Maleski.
- Niech
cię diabli porwą!... - wybuchnął pan Patkiewicz. - Ty
zawsze musisz mnie skompromitować.
Usłyszawszy
jednak hałas w bramie zawrócił się i jeszcze raz
pokazał nieboszczyka... Wirskiemu!...
To
już młodych ludzi ostatecznie zdetonowało; więc poszli do
domu bardzo rozgniewani na siebie i każdy inną stroną ulicy.
Nimeśmy
jednak dopędzili ich dorożkami, już znowu szli razem i
ukłonili się nam z wielką galanterią.
|