ROZDZIAŁ JEDENASTY:
PAMIĘTNIK STAREGO SUBIEKTA
Wiem ja, dlaczego tak szeroko rozpisałem
się o sprawie pani Stawskiej. Oto dlaczego...
Na świecie jest dużo
niedowiarków i ja sam bywam czasami niedowiarkiem i wątpię o
Opatrzności Boskiej. Nieraz też, kiedy źle idą polityczne
interesa albo kiedy patrzę na nędzę ludzką i na triumfy
łajdaków (jeżeli taki wyraz wolno wymawiać), nieraz
myślę sobie:
"Stary głupcze, nazywający
się Ignacym Rzeckim! Ty wyobrażasz sobie, że Napoleonidzi
wrócą na tron, że Wokulski zrobi coś nadzwyczajnego, bo
jest zdolny, i będzie szczęśliwym, bo jest uczciwy?... Ty
myślisz, ośla głowo, że chociaż hultajom zrazu dzieje
się dobrze, a ludziom poczciwym źle, to jednakże w końcu
źli zostaną pohańbieni, a dobrzy sławą okryci?... Tak
sobie imaginujesz?... Więc głupio sobie imaginujesz!... Na
świecie nie ma żadnego porządku, żadnej
sprawiedliwości, tylko walka. O ile w tej walce zwyciężają
dobrzy, jest dobrze, o ile źli; jest źle; ale ażeby
istniała jakaś potęga protegująca tylko dobrych, tego sobie
wcale nie wyobrażaj... Ludzie są jak liście, którymi
wiatr ciska; gdy rzuci je na trawnik, leżą na trawniku, a gdy rzuci w
błoto - leżą w błocie..."
Tak sobie nieraz myślałem w chwilach
zwątpienia; lecz proces pani Stawskiej doprowadził mnie do wręcz
przeciwnych rezultatów, do wiary, że dobrym ludziom prędzej
czy później stanie się sprawiedliwość.
Bo zastanów się tylko... Pani
Stawka jest zacności kobieta, więc powinna być
szczęśliwą; Stach jest wyższym nad wszelką
wartość człowiekiem, więc - i on powinien być
szczęśliwy. Tymczasem Stach jest ciągle rozdrażniony i
smutny (aż mi się czasem płakać chciało, kiedym na
niego patrzył), a pani Stawka miała sprawę o kradzież...
Gdzież więc jest
sprawiedliwość nagradzająca dobrych?...
Zaraz ją zobaczysz, o człowieku
małej wiary! Ażeby zaś lepiej przekonać cię, że
na tym świecie jest porządek, zapisuję tu następujące
proroctwa :
Po pierwsze - pani Stawka wyjdzie za
mąż za Wokulskiego i będzie z nim szczęśliwa.
Po drugie - Wokulski wyrzeknie się
swojej panny Łęckiej, a ożeni się z panią Stawską
i będzie z nią szczęśliwy.
Po trzecie - mały Lulu jeszcze w tym
roku zostanie cesarzem Francuzów pod imieniem Napoleona IV, zbije
Niemców na bryndzę i zrobi sprawiedliwość na całym
świecie, co mi jeszcze przepowiadał śp. mój ojciec.
Że Wokulski ożeni się z
panią Stawską i że zrobi coś nadzwyczajnego, o tym już
dziś nie mam najmniejszej wątpliwości. Jeszcze się, co
prawda, nie zaręczył z nią, jeszcze się nawet nie
oświadczył, zresztą... jeszcze nawet on sam sobie z tego nie
zdaje sprawy. Ale ja już widzę... Jasno widzę, jak rzeczy
pójdą, i głowę dam sobie uciąć, że tak
będzie... Ja mam nos polityczny!
Bo tylko uważ, co się dzieje.
Na drugi dzień po procesie Wokulski
był wieczorem u pani Stawskiej i siedział do jedynastej w nocy. Na
trzeci dzień był w sklepie u Milerowej, przejrzał księgi i
oddawał wielkie pochwały pani Stawskiej, co nawet trochę
ubodło Milerowę. Na czwarty zaś dzień...
No, on wprawdzie nie był ani u
Milerowej, ani u pani Stawskiej, ale za to mnie zdarzyły się dziwne
wypadki.
Przed południem (jakoś nie
było gości w sklepie) ni stąd, ni zowąd przychodzi do mnie
kto?... Młody Szlangbaum, ten starozakonny, który pracuje w ruskich
tkaninach.
Patrzę mój Szlangbaum zaciera
ręce, wąs do góry, głowa pod sufit... Myślę:
"Zwariował czy co?..." A on - kłania mi się, ale z
głową zadartą, i mówi dosłownie te wyrazy:
- Spodziewam się, panie Rzecki, że
cokolwiek nastąpi, będziemy dobrymi przyjaciółmi...
Myślę:
"Tam do diabła, czy Stach nie dał mu dymisji?.." Więc
odpowiadam :
- Możesz
być pewny, panie Szlangbaum, mojej życzliwości, cokolwiek
bądź nastąpi, byleś nie popełnił nadużycia,
panie Szlangbaum...
Na ostatnie
słowa położyłem nacisk, bo mi mój pan Szlangbaum
wyglądał tak, jakby miał zamiar albo nasz sklep kupić (co
wydaje mi się nieprawdopodobnym), albo kasę okraść...
Czego, lubo jest uczciwy starozakonny, nie uważałbym za rzecz
niemożliwą.
On to widać
zmiarkował, bo uśmiechnął się nieznacznie i
wyszedł do swojego oddziału. W kwadrans później
wpadłem tam niby niechcący, ale zastałem go jak zwykle przy
robocie. Owszem, powiedziałbym nawet, że pracował gorliwiej
niż zwykle: wbiegał na drabinki, wydobywał sztuki rypsu i
aksamitu, wkładał je na powrót do szaf, słowem
kręcił się jak bąk.
"Nie -
myślę - już ten chyba nas nie okradnie..."
Spostrzegłem,
co mnie również zastanowiło, że pan Zięba jest
uniżenie grzeczny dla Szlangbauma, a na mnie patrzy trochę z
góry, choć jeszcze nie bardzo:
"Ha! -
myślę - chce Szlangbaumowi wynagrodzić dawne krzywdy, a wobec
mnie, najstarszego subiekta, zachowuje godność osobistą. Bardzo
uczciwie robi, zawsze bowiem należy trochę zadzierać głowy
wobec wyższych, a być uprzedzająco grzecznym dla
niższych..."
Wieczorkiem
zaszedłem do restauracyjki na piwko. Patrzę, jest pan Szprot i radca
Węgrowicz. Ze Szprotem od tamtej afery, co to o niej mówiłem,
jesteśmy na stopie obojętności, ale z radcą witam się
kordialnie. A on do mnie:
- No i co,
już?...
-
Przepraszam - mówię - ale nie rozumiem. (Myślałem,
że robi aluzję do procesu pani Stawskiej.) Nie rozumiem -
mówię - panie radco.
- Czego
nie rozumiesz - on mówi - tego, że sklep sprzedany?...
-
Przeżegnaj się pan, panie radco - ja mówię - jaki sklep?
Poczciwy
radca był już po szóstym kuflu, więc zaczyna się
śmiać i mówi :
- Phy! ja
się przeżegnam, ale panu to się i przeżegnać nie
pozwolą, jak z chrześcijańskiego chleba przejdziesz na
żydowską chałę; wszak ci to; jak gadają, Żydzi
wasz sklep kupili...
Myślałem,
że dostanę apopleksji.
- Panie
radco - mówię - jesteś pan zbyt poważnym
człowiekiem, ażebyś nie miał powiedzieć, skąd ta
wiadomość.
-
Całe miasto gada - odparł radca - a zresztą niech obecny tu pan
Szprot pana objaśni.
- Panie
Szprot - mówię kłaniając się - nie chciałbym
ubliżyć panu, tym więcej, że żądałem od pana
satysfakcji, a pan odmówiłeś mi jej jak hultaj... Jak hultaj,
panie Szprot... Oświadczam panu jednak, że albo powtarzasz, albo sam
fabrykujesz plotki...
- Co to
jest?!... - wrzasnął Szprot, znowu jak niegdyś bijąc
pięścią w stół. - Odmówiłem, gdyż
nie jestem od dawania satysfakcji panu ani nikomu. Z tym wszystkim powtarzam,
że sklep wasz kupują Żydzi...
- Jacy
Żydzi?
- Diabeł
ich wie: Szlangbaumy, Hundbaumy, czy ja ich zresztą znam!...
Taka mnie
porwała wściekłość, żem kazał
przynieść piwa, a radca Węgrowicz mówi :
- Z tymi
Żydami to może być kiedyś głupia awantura. Tak nas
duszą, tak nas ze wszystkich miejsc wysadzają, tak nas wykupują,
że trudno poradzić z nimi. Już my ich nie przeszachrujemy, to
darmo, ale jak przyjdzie na gołe łby i pięści, zobaczymy,
kto kogo przetrzyma...
- Pan
radca ma rację! - dodał Szprot. - Tak wszystko ci Żydzi
zagarniają, że w końcu trzeba im będzie siłą
odbierać, dla utrzymania równowagi. Bo zobaczcie tylko, panowie, co
się dzieje choćby z takimi kortami...
- No -
mówię - jeżeli nasz sklep kupią Żydzi, to i ja
się z wami połączę; jeszcze moja pięść
coś zaważy... Ale tymczasem, na miłosierdzie boskie, nie
rozpuszczajcie plotek o Wokulskim i nie drażnijcie ludzi przeciw
Żydom, bo już i bez tego panuje rozgoryczenie...
Wróciłem
do domu z bólem głowy, wściekając się na cały
świat. Budziłem się kilka razy w ciągu nocy, a po
każdym zaśnięciu śniło mi się, że Żydzi
naprawdę sklep nasz kupili i że ja, aby nie umrzeć z głodu,
chodziłem po podwórzach z katarynką, na której był
napis: "Ulitujcie się nad biednym, starym oficerem
węgierskim!"
Dopiero z
rana wpadłem na jedyną myśl prostą i rozsądną,
ażeby stanowczo rozmówić się ze Stachem i jeżeli
istotnie sklep sprzedaje, wystarać się o miejsce.
Ładna
kariera po tylu latach służby! Gdyby człowiek był psem, to
by mu przynajmniej w łeb strzelili... Ale że jest człowiekiem,
więc musi wycierać obce kąty, niepewny zresztą, czy nie
zbilansuje życia w rynsztoku.
Przed
południem Wokulski nie był w sklepie, więc około drugiej
wybrałem się do niego. Może chory?
Idę i w
bramie domu, w którym mieszka, wpadam na doktora Szumana. Gdy
powiedziałem mu, że chcę odwiedzić Stacha, odparł :
- Nie chodź
pan tam. Jest rozdrażniony i lepiej zostawić go w spokoju. Zajdź
pan lepiej do mnie na herbatę... A propos, czy ja mam pańskie
włosy?
- Zdaje mi
się - odpowiedziałem - że niedługo oddam panu moje
włosy razem ze skórą.
- Chcesz
się pan wypchać?
- Powinien
bym, bo świat jeszcze nie widział podobnego mi głupca:
- Pociesz
się pan - odparł Szuman - są głupsi. Ale o cóż
to chodzi?
-
Mniejsza, o co mnie chodzi, ale słyszałem, że Stach sklep
sprzedaje Żydom... No, a ja już do nich w służbę nie
pójdę.
-
Cóż to, czy i pana ogarnia antysemityzm?
- Nie; ale
co innego nie być antysemitą, a co innego służyć
Żydom.
-
Któż więc im będzie służył?... Bo ja,
choć jestem Żyd, także nie wdzieję liberii tych
parchów. Zresztą - dodał - skądże panu takie
myśli przychodzą? Jeżeli sklep zostanie sprzedany, pan
będziesz miał świetną posadę przy spółce
handlu z cesarstwem...
- Niepewna
to ta spółka - wtrąciłem.
- Bardzo
niepewna - odpowiedział Szuman - bo za mało w niej Zydów, a za
wielu magnatów. Ale pana i to nie obchodzi, bo... Tylko nie wydaj mnie z sekretu...
Otóż pana to nic nie obchodzi, co się stanie ze sklepem i
spółką, gdyż Wokulski zapisał panu dwadzieścia
tysięcy rubli...
- Mnie?...
zapisał?... cóż to znaczy?... - wykrzyknąłem
zdziwiony.
Akurat
weszliśmy do mieszkania Szumana i doktor kazał podać samowar.
- Co znaczy ten
zapis? - spytałem, trochę nawet zaniepokojony.
- Zapis...
zapis!... - mruczał Szuman chodząc po pokoju i pocierając sobie
tył głowy. - Co znaczy? nie wiem, dość, że Wokulski
zrobił go. Widocznie chce być przygotowany na wszelki wypadek jako
rozsądny kupiec!...
- Czyby znowu
pojedynek?...
- Eh!
cóż znowu... Wokulski za dużo ma rozumu, ażeby dwa razy
popełniał to samo głupstwo. Tylko, kochany panie Rzecki, kto z
taką babą ma do czynienia, ten musi być przygotowany...
- Z jaką
babą?... z panią Stawską?... - spytałem.
- Co za pani
Stawska! - mówił doktór. - Tu chodzi o grubszą
rybkę, o pannę Łęcką, w którą ten wariat
wdeptał bez ratunku. Już zaczyna poznawać, jakie to
ziółko, cierpi, gryzie się, ale oderwać się od niej
nie może. Najgorsza rzecz spóźnione amory, osobliwie, kiedy
trafią na takiego diabła jak Wokulski.
-
Cóż się znowu stało? Przecie wczoraj był w ratuszu
na balu?
-
Właśnie był dlatego, że ona była, a i ja tam
byłem dlatego, że oni oboje byli. Ciekawa historia! -
mruknął doktór.
- Czy nie
mógłbyś pan mówić jaśniej? - spytałem
niecierpliwie.
- Dlaczegóż
by nie, tym bardziej że wszyscy widzą to samo - mówił
doktór. - Wokulski szaleje za panną, ona go bardzo mądrze
kokietuje, a wielbiciele... czekają.
Awantura -
ciągnął Szuman, precz chodząc po pokoju i trąc sobie
głowę. - Dopóki panna Izabela była bez grosza i bez
konkurenta, pies do nich nie zaglądał. Ale gdy znalazł się
Wokulski, bogaty, z wielką reputacją i stosunkami, które nawet
przeceniają, dokoła panny Łęckiej zgromadził się
taki rój więcej lub mniej głupich, wyniszczonych i
ładnych kawalerów, że przecisnąć się
między nimi nie można. A każdy wzdycha, przewraca oczy, szepcze
tkliwe półsłówka, czule za rączkę ściska
w tańcu...
- I
cóż ona na to?
- Marna
kobieta! - rzekł doktór machając ręką. - Zamiast
gardzić hołotą, która ją w dodatku po kilka razy
opuszczała, ona upaja się ich towarzystwem. Wszyscy to widzą, a
co najgorsze - widzi sam Wokulski...
-
Więc dlaczego, do diabła, nie puści jej?... Już kto jak
kto, ale chyba on kpić ze siebie nie pozwoli.
Podano
samowar; Szuman odprawił służącego i nalał
herbatę.
- Widzisz
pan - rzekł - on by ją niezawodnie puścił, gdyby
mógł oceniáć rzeczy rozsądnie. Była taka
chwila wczoraj na balu, że w naszym Stachu obudził się lew i
kiedy przyszedł do panny Łęckiej, ażeby z nią
zamienić parę wyrazów, przysiągłbym, że jej
powie: "Dobranoc pani, już poznałem jej karty i ogrywać
się nimi nie pozwolę!" Taką miał minę, kiedy
szedł do niej. Ale i cóż z tego?... Panna raz spojrzała,
szepnęła, ścisnęła go za rękę i mój
Stach był taki szczęśliwy przez całą noc, taki
szczęśliwy, że... dziś miałby ochotę w łeb
sobie wypalić, gdyby nie czekał na drugie spojrzenie, szept i
uścisk ręki... Nie widzi, cymbał, że ona zupełnie
takimi samymi słodyczami obdzielała dziesięciu, nawet w
znakomicie większych dozach.
-
Cóż to za kobieta?
- Jak
setki i tysiące innych. Piękna, rozpieszczona, ale bez duszy. Dla
niej Wokulski tyle wart, o ile ma pieniądze i znaczenie: jest dobry na
męża, naturalnie, w braku lepszego. Ale na kochanków to
już ona wybierze sobie takich, którzy do niej więcej pasują.
A
tymczasem on - prawił Szuman - czy to w piwnicy Hopfera, czy to na stepie
tak się karmił Aldonami, Grażynami, Marylami i tym podobnymi
chimerami, że w pannie Łęckiej widzi bóstwo. On się
już nie tylko kocha, ale uwielbia ją, modli się, padałby
przed nią na twarz... Przykre go czeka zbudzenie!... Bo choć to
romantyk pełnej krwi, jednak nie będzie naśladować
Mickiewicza, który nie tylko przebaczył tej, co z niego
zadrwiła, ale jeszcze tęsknił do niej po zdradzie, bal nawet
ją unieśmiertelnił... Piękna nauka dla naszych panien:
jeżeli chcesz być sławną, zdradzaj najgorętszych
wielbicieli!... My, Polacy, jesteśmy skazani na głupców nawet
w tak prostej rzeczy jak miłość...
- I
myślisz doktór, że Wokulski będzie taki błazen?... -
spytałem czując, że burzy się we mnie krew jak pod Vilagos:
Szuman
aż skoczył na krześle.
- O, do
licha, nie!... - zawołał. - Dziś może szaleć,
dopóki mówi sobie: "A nuż mnie kocha, a nuż jest
taką, jak myślę?..." Ale gdyby nie ocknął
się spostrzegłszy, że z niego żartują, ja... ja pierwszy,
jakem Żyd, plunąłbym mu w oczy... Taki człowiek może
być nieszczęśliwym, ale nie wolno mu być podłym...
Dawno
już nie widziałem Szumana tak rozdrażnionego. Żyd, bo
Żyd, ma to wypisane od czuba do pięty, ale rzetelny przyjaciel i
człowiek z poczuciem honoru.
- No -
rzekłem - uspokój się, doktorze. Mam dla Stacha lekarstwo.
I
opowiedziałem mu wszystko, co wiem o pani Stawskiej, dodając:
-
Umrę, mówię ci, doktorze, umrę albo... ożenię
Stacha z panią Stawską. To kobieta, która ma i rozum, i serce,
i za miłość zapłaci miłością, a jemu takiej
trzeba.
Szuman
kiwał głową i wznosił brwi.
- Ha!
próbuj pan... Na żal po kobiecie jedynym lekarstwem może
być tylko druga kobieta. Chociaż obawiam się, czy kuracja
już nie jest spóźniona...
- Stalowy
to człowiek - wtrąciłem.
- I
dlatego niebezpieczny - odparł doktór. - Trudno zatrzeć, co
się raz w takim zapisze, i trudno skleić, co pęknie.
- Pani
Stawka zrobi to.
- Bodajby.
- I Stach
będzie szczęśliwy.
- Oho!...
Pożegnałem
doktora pełen otuchy. Kocham, bo kocham panią Helenę, ale dla
niego... wyrzeknę się jej.
Byle nie
było za późno! Ale nie...
Nazajutrz w
południe wpadł do sklepu Szuman; z jego uśmieszków i ze
sposobu przygryzania warg poznałem, że mu coś dolega i nastraja
go na ton ironiczny:
-
Byłeś doktór u Stacha? - spytałem. - Jakże
dziś...
Pociągnął
mnie za szafy i począł mówić zirytowanym głosem:
- Oto patrz pan,
do czego doprowadzają baby nawet takich ludzi jak Wokulskil Wiesz pan,
dlaczego on rozdrażniony?..
- Przekonał
się, że panna Łęcka ma kochanka
- Gdybyż
się przekonał!... to może by go radykalnie uleczyło. Ale
ona za sprytna, ażeby taki naiwny wielbiciel spostrzegł, co się
dzieje za kulisami. Zresztą, w tej chwili chodzi o co innego. Śmiech
powiedzieć, wstyd powiedzieć!... - zżymał się
doktór.
Uderzył
się w łysinę i mówił ciszej:
- Jutro
bal u księcia, gdzie, naturalnie, będzie panna Łęcka. I czy
pan wiesz, że książę do tej chwili nie zaprosił
Wokulskiego, choć z innymi zrobił to już od dwu tygodni!... A
czy uwierzyłbyś pan, że Stach chory z tego powodu?...
Doktór
zaśmiał się piskliwie, wyszczerzając popsute zęby, a
ja dalibóg - zarumieniłem się ze wstydu.!
- Teraz
rozumiesz pan, na jakiej pochyłości może znaleźć
się człowiek?... - spytał Szuman. - Już drugi dzień
truje się, że go jakiś książę nie zaprosił
na bal... On, ten nasz kochany, ten nasz podziwiany Stach...
- I on sam
powiedział to panu?
- Bah! -
mruknął doktór - właśnie, że nie
powiedział. Gdyby miał siłę powiedzieć,
potrafiłby odrzucić tak dalece spóźnione zaproszenie.
-
Myślisz pan, że go zaproszą?
- Och!
Niezaproszenie kosztowałoby piętnaście procent rocznie od
kapitału, który książę ma w spółce.
Zaprosi go, zaprosi, gdyż, dzięki Bogu, Wokulski jest jeszcze
rzeczywistą siłą. Ale pierwej, znając jego
słabość dla panny Łęckiej, podrażni go, pobawi
się nim jak psem, któremu pokazuje się i chowa mięso,
ażeby nauczyć go chodzenia na dwu łapach. Nie bój
się pan, oni go nie wypuszczą od siebie, na to są za
mądrzy; ale go chcą wytresować, ażeby pięknie
służył, dobrze aportował, a choćby i kąsał
tych, którzy im nie są mili.
Wziął
swoją bobrową czapkę i kiwnąwszy mi głową,
wyszedł. Zawsze dziwak.
Cały
dzień upłynął mi marnie; nawet parę razy omyliłem
się w rachunkach. Wtem, kiedym już myślał o zamknięciu
sklepu, zjawił się Stach. Zdawało mi się, że przez parę
tych dni schudł. Obojętnie przywitał się z naszymi panami i
zaczął przewracać w biurku.
- Szukasz
czego? - spytałem.
- Czy nie
było tu listu od księcia?... - odparł nie patrząc mi w
oczy.
-
Odsyłałem ci wszystkie listy do mieszkania...
- Wiem,
ale mógł się który zostać, zarzucić...
Wolałbym
rwać ząb aniżeli usłyszeć to pytanie. Więc Szuman
miał rację: Stach gryzie się, że go książę
na bal nie zaprosił!
Gdy sklep
zamknięto i panowie wyszli, Wokulski rzekł:
- Co
dziś robisz ze sobą? Nie zaprosiłbyś mnie na herbatę?
Naturalnie,
zaprosiłem go z radością i przypomniałem sobie dobre czasy,
kiedy Stach przepędzał u mnie prawie każdy wieczór.
Jakże daleko te czasy! Dziś on był posępny, ja
zakłopotany i choć obaj mieliśmy sobie dużo do powiedzenia,
żaden z nas nie patrzył drugiemu w oczy. Nawet zaczęliśmy
rozmawiać o mrozie i dopiero szklanka herbaty, w której było
pół szklanki araku, rozwiązała mi trochę usta.
-
Wciąż mówią - odezwałem się -- że
sprzedajesz sklep.
- Już go
prawie sprzedałem - odparł Wokulski.
- Żydom?...
Zerwał
się z fotelu i wsadziwszy ręce w kieszenie zaczął
chodzić po pokoju.
- A komuż
go sprzedam?... - spytał. - Czy tym, którzy nie kupią sklepu,
gdyż mają pieniądze, czy tym, którzy by go dlatego tylko
kupili, że nie mają pieniędzy? Sklep wart ze sto
dwadzieścia tysięcy rubli, mam je rzucić w błoto?
- Strasznie ci
Żydzi wypierają nas...
- Skąd?...
Z tych pozycyj, których nie zajmujemy albo do zajmowania których
sami ich zmuszamy, pchamy ich, błagamy, aby je zajęli. Mego sklepu
nie kupi żaden z naszych panów, ale każdy da pieniądze
Żydowi, aby on go kupił i... płacił dobre procenta od
wziętego kapitału.
- Czy tak?...
- Naturalnie,
że tak, wiem przecie, kto Szlangbaumowi pożycza pieniędzy...
- To
Szlangbaum kupuje?
- A
któż by inny? Klejn, Lisiecki czy Zięba?... Ci nie
znaleźliby kredytu, a znalazłszy, może by go zmarnowali.
-
Będzie kiedyś awantura z tymi Żydami - mruknąłem.
-
Bywały już, trwały przez osiemnaście wieków i jaki
rezultat?.. W antyżydowskich prześladowaniach zginęły
najszlachetniejsze jednostki, a zostały tylko takie, które
mogły uchronić się od zagłady. I oto jakich mamy dziś
Żydów: wytrwałych, cierpliwych, podstępnych, solidarnych,
sprytnych i po mistrzowsku władających jedyną bronią, jaka
im pozostała - pieniędzmi. Tępiąc wszystko, co lepsze,
zrobiliśmy dobór sztuczny i wypielęgnowaliśmy
najgorszych.
- Czy
jednak pomyślałeś, że gdy twój sklep przejdzie w ich
ręce, kilkudziesięciu Żydów zyska popłatną
pracę, a kilkudziesięciu naszych ludzi straci ją?
- To nie
moja wina - odparł zirytowany Wokulski. - Nie moja wina, że ci, z
którymi łączą mnie stosunki, domagają się,
ażebym sklep sprzedał. Prawda, że społeczność
straci, ale też i społeczność chce tego.
- A
obowiązki?..
- Jakie
obowiązki?!... - wykrzyknął. - Czy względem tych,
którzy nazywają mnie wyzyskiwaczem, czy tych, którzy mnie
okradają? Spełniony obowiązek powinien coś przynosić
człowiekowi, gdyż inaczej byłby ofiarą, której nikt
od nikogo nie ma prawa wymagać. A ja co mam w zysku? Nienawiść i
oszczerstwa z jednej strony, lekceważenie z drugiej. Sam powiedz: czy jest
występek, którego by mi nie zarzucano i za co?... Za to, żem
zrobił majątek i dałem byt setkom ludzi.
-
Oszczercy są wszędzie.
- Ale
nigdzie w tym stopniu co u nas. Gdzie indziej taki jak ja uczciwy dorobkiewicz
miałby wrogów, ale miałby też uznanie, które
wynagradza krzywdy... A tu...
Machnął
ręką.
Jednym
łykiem wypiłem znowu pół szklanki araku z herbatą,
na odwagę. Stach tymczasem usłyszawszy kroki w sieni stanął
przy drzwiach. Odgadłem, że tak czeka na książęce
zaprosiny!...
Już
mi w głowie szumiało, więc zapytałem:
- A czy
ci, ci, dla których sprzedajesz sklep, ocenią cię lepiej?...
- A
jeżeli ocenią?... - spytał zamyśliwszy się.
- I
będą cię lepiej kochać aniżeli ci, których
opuszczasz?
Przybiegł
do mnie i bystro popatrzył mi w oczy.
- A
jeżeli będą kochać?... - odparł.
-
Jesteś pewny?...
Rzucił
się na fotel.
- Czy ja
wiem?... - szepnął. - Czy ja wiem?... Co jest pewnego na tym
świecie?
- I czy
nigdy nie przyszło ci na myśl - mówiłem coraz
śmielej - że możesz być nie tylko wyzyskiwany i oszukiwany,
ale jeszcze wyśmiewany i lekceważony?... Powiedz, nigdyś o tym
nie pomyślał?... Wszystko jest możliwe na świecie, a w
takim wypadku należy się zabezpieczyć, jeżeli nie od
zawodu, to przynajmniej od śmieszności.
Do
diabła! - zakończyłem uderzając szklanką w
stół - można ponosić ofiary mając z czego, ale nie
można pozwalać na maltretowanie siebie...
- Kto mnie
maltretuje? - krzyknął zrywając się.
- Wszyscy
ci, którzy cię nie szanują tak, jakeś na to
zasłużył.
Przestraszyłem
się własnej śmiałości, ale Wokulski nic nie
odpowiedział. Położył się na kozetce i
splótł ręce pod głową, co było objawem
niezwykłego wzruszenia. Potem zaczął mówić o
interesach sklepowych głosem zupełnie spokojnym.
Około
dziewiątej otworzyły się drzwi i wszedł lokaj Wokulskiego.
- Jest
list od księcia!... - zawołał.
Stach
przygryzł wargi i nie podnosząc się wyciągnął
rękę.
- Daj -
rzekł - i idź spać.
Służący
wyszedł. Stach powoli otworzył kopertę, przeczytał i -
rozdarłszy list na kilka kawałków, rzucił go pod piec.
-
Cóż to jest? - spytałem.
-
Zaproszenie na bal jutrzejszy - odparł sucho.
- Nie
idziesz?
- Ani
myślę.
Osłupiałem...
I nagle w tym osłupieniu przyszła mi najgenialniejsza myśl pod
słońcem.
- Wiesz
co? - rzekłem - a może byśmy jutro poszli do pani Stawskiej na
wieczór?...
Usiadł
na kozetce i odparł z uśmiechem:
- A wiesz,
że to będzie nieźle!... Wcale miła kobieta i dawnom już tam nie
był. Trzeba by przy okazji posłać parę zabawek tej
małej.
Lodowata
ściana, jaka utworzyła się między nami, pękła.
Obaj
odzyskaliśmy dawną szczerość i do północy
rozmawialiśmy o przeszłych czasach. Na dobranoc powiedział mi
Stach:
- Człowiek
niekiedy głupieje, ale też niekiedy odzyskuje rozum... Bóg ci
zapłać, mój stary!
Złoty,
kochany Stach!... Żebym miał pęknąć, ożenię
go z panią Stawską!...
W dzień
balu u księcia ani Stach, ani Szlangbaum nie byli w sklepie.
Odgadłem, że muszą układać się o sprzedaż
naszego interesu.
W każdym
innym razie podobny wypadek zatrułby mi humor na całą dobę.
Ale dziś ani myślałem o zniknięciu naszej firmy i
zastąpieniu jej szyldem żydowskim. Co mi tam sklep! byle Stach
był szczęśliwy, a przynajmniej wydobył się ze swoich
zgryzot. Muszę go ożenić, ażeby pioruny biły!...
Z rana
wysłałem do pani Stawskiej liścik donosząc, że
przyjdziemy dziś na herbatę obaj z Wokulskim. Do listu
ośmieliłem się załączyć pudełko zabawek dla
Heluni. Był tam las ze zwierzętami, całe umeblowanie dla lalki,
mały serwis i mosiężny samowar. Razem za rs 13 kop. 60 towaru z
opakowaniem.
Muszę
jeszcze,coś wymyślić dla pani Misiewiczowej. Tym sposobem
zrobię obcążki z babuni i z wnuczki i tak nimi piękną
mamę ścisnę za serce, że musi kapitulować przed
świętym Janem...
(Aj, do
licha! a ten mąż za granicą?... No, co tam mąż,
niechby się pilnował... Zresztą, za jakiś dziesiątek
tysięcy rubli dostaniemy rozwód z nieobecnym i zapewne już
nieżyjącym.)
Po
zamknięciu sklepu idę do Stacha. Lokaj otwiera mi drzwi i trzyma w
ręku wykrochmaloną koszulę. Przechodząc przez pokój
sypialni widzę na krześle frak, kamizelkę... Oj, czy z naszej
wizyty nie miałoby nic być?..
Stach w
gabinecie czytał angielską książkę. (Czort wie, na co jemu ta
angielszczyzna? Przecie można ożenić się będąc
nawet głuchoniemym...) Przywitał mnie serdecznie, chociaż nie
bez pewnego wahania. "Trzeba wziąć byka za rogi!" -
pomyślałem i nie kładąc czapki na stole mówię:
- No,
chyba nie ma co czekać. Idźmy, bo te panie spać się
pokładą.
Wokulski
złożył książkę i zamyślił się.
- Brzydki
wieczór - rzekł - śnieżyca.
- Innym ta
śnieżyca nie przeszkodzi jechać na bal, więc dlaczegóż
nam miałaby psuć wieczorek - odpowiedziałem z głupia frant.
Jakbym
kolnął Stacha. Zerwał się z krzesła i kazał
podać futro. Służący ubierając go mówił:
- Tylko niech
pan żara wracza, bo już pora ubierać się i fryzjer
przyjdzie.
- Nie potrzeba -
odparł Stach.
- Przecie nie
uczesany nie pójdzie pan tańczować...
- Nie idę
na bal.
Służący
rozłożył ze zdziwieniem ręce i rozstawił nogi.
- Czo pan
dziś wyrabia? - zawołał. - Pan tak robi, jakby pan miał
źle w głowie... Pan Łęczki tak prosił...
Wokulski
prędko wyszedł z pokoju i zatrzasnął drzwi pod nosem
zuchwałemu famulusowi.
"Aha! -
myślę - więc książę spostrzegł, że
Stach może nie przyjść, i na przeprosiny wysłał tego
niby teścia!... Szuman ma rację, że oni go nie zechcą
wypuścić, no, ale my wam go odbierzemy! "W kwadrans byliśmy
u pani Stawskiej. Rozkosz jak nas przyjęto!...
Marianna
wysypała kuchnię piaskiem, pani Misiewiczowa ubrała się w
jedwabną suknię tabaczkowego koloru, a pani Stawka miała
dziś takie śliczne oczy, rumieńce i usta, że można
się było na śmierć zacałować przy tej
pięknej kobiecie.
Nie
chcę się uprzedzać, ale dalibóg! Stach
spoglądał na nią z wielkim zajęciem przez cały
wieczór.. Nie miał nawet czasu spostrzec, że Helunia
ubrała się w nową szarfę.
Co to
był za wieczór!... Jak pani Stawka dziękowała nam za
zabawki, jak ona osładzała Wokulskiemu herbatę, jak go parę
razy trąciła brzegiem rękawa... Dziś już jestem pewny,
że Stach będzie tu przychodził jak najczęściej, z
początku ze mną, później beze mnie.
W
środku kolacji zły czy dobry duch skierował oczy pani
Misiewiczowej na "Kurier"
- Widzisz,
Helenko - rzekła do córki - że to dziś bal u
księcia.
Wokulski
sposępniał i zamiast w oczy pani Stawskiej zaczął
patrzeć w talerz. Wziąwszy na odwagę odezwałem się nie
bez ironii:
-
Piękne to musi być towarzystwo u takiego księcia! Stroje,
elegancja...
- Nie tak
piękne, jak się wydaje - odpowiedziała staruszka. - Stroje
bardzo często nie popłacone, a elegancja!... Zapewne, inna musi
być w salonie z hrabiami i książętami, a inna w garderobie
z biednymi robotnicami.(O! jakże mi staruszka w porę
wystąpiła ze swoją krytyką. "Słuchajże,
Stasiu" - pomyślałem i pytam dalej:)
-
Więc te wielkie damy nie bardzo są eleganckie w stosunkach z
pracownicami?...
-
Proszę pana!... - odparła pani Misiewiczowa trzęsąc
ręką. Znamy tu jedną magazynierkę, której te panie
dają roboty, bo jest bardzo zręczna i tania. Łzami się
nieraz zalewa, kiedy od nich wraca. Ile się trzeba naczekać z
przymierzeniem sukni, z poprawieniem, z rachunkiem... A jaki ton w rozmowie,
jakie impertynencje, jakie targi... Ta magazynierka mówi (jak dobrze
życzę!), że woli mieć do czynienia z czterema
Żydówkami aniżeli z jedną wielką damą.
Choć teraz i Żydówki psują się: gdy która
zbogaci się, zaraz zaczyna mówić tylko po francusku,
targować się i grymasić.
Chciałem
spytać: czy panna Łęcka nie stroi się u tej magazynierki?
ale żal mi było Stacha. Tak mienił się na twarzy,
biedaczysko!...
Po
herbacie Helunia zaczęła ustawiać na dywanie dziś otrzymane
zabawki, co chwilę wykrzykując z radości; pani Misiewiczowa i ja
usiedliśmy pod oknem (staruszka nie może odzwyczaić się od
tych okien!), a Wokulski i pani Stawska uplacowali się na kanapie : ona z
jakąś siatką, on z papierosem.
Ponieważ
starowina z wielkim ogniem zaczęła mi opowiadać, jakim
doskonałym naczelnikiem powiatu był śp. jej mąż,
więc nie bardzo słyszałem, o czym rozmawiała pani Stawka z
Wokulskim. A musiało to być interesujące, gdyż
mówili półgłosem:
"Ja
panią widziałem w roku zeszłym u Karmelitów przy
grobach."
"A ja
pana najlepiej zapamiętałam, kiedy pan w lecie był w tej
kamienicy, gdzie mieszkałyśmy. I nie wiem dlaczego, zdawało mi
się..."
- A co to
był za kłopot z tymi paszportami!... Bóg wie, kto brał,
komu oddawał, czyje wpisywał nazwisko... - opowiadała pani
Misiewiczowa.
"...Owszem,
ile tylko razy pan zechce..." - mówiła rumieniąc się
pani Stawska.
"...I
nie będę natrętny?...'
-
Piękna para! - rzekłem półgłosem do pani
Misiewiczowej.
Spojrzała
na nich i wzdychając odparła:
-
Cóż z tego, choćby nieszczęśliwy Ludwik już
nawet nie żył?
- Miejmy w
Bogu ufność...
- Że
żyje?... - spytała staruszka, wcale nie zdradzając zachwytu.
- Nie, nie o tym
mówię..: Ale...
- Mamo, ja
już spać chcę - odezwała się Helunia.
Wokulski
wstał z kanapki i pożegnaliśmy damy.
"Kto wie -
pomyślałem - czy ten jesiotr nie połknął już
haczyka?..."
Na dworze
wciąż sypał śnieg; Stach odwiózł mnie do domu i
nie wiem, z jakiej racji czekał w sankach, aż wejdę w
bramę.
Wszedłem,
ale zatrzymałem się w sieni. I dopiero, kiedy stróż
zamknął bramę, usłyszałem na ulicy dzwonki
odjeżdżających sanek.
"Takiś
to ty? - pomyślałem. - Zobaczymy, dokąd teraz
pójdziesz..."
Wstąpiłem
do siebie, włożyłem mój stary płaszcz, cylinder i
tak przebrany, w pół godziny wyszedłem na ulicę.
W mieszkaniu
Stacha było ciemno, zatem nie siedzi w domu. Więc gdzież jest?...
Kiwnąłem
na przejeżdżające sanki i w parę minut wysiadłem
niedaleko domu, w którym mieszka książę.
Na ulicy
stało kilka karet, inne jeszcze zajeżdżały; ale już
pierwsze piętro było oświetlone, muzyka grała, a w oknach
od czasu do czasu migały cienie tańczących.
"Tam jest
panna Łęcka" - pomyślałem i czegoś serce mi
się ścisnęło.
Rozejrzałem
się po ulicy. Uf! jakie tumany śniegu... Ledwie można
dojrzeć targane przez wiatr płomyki gazowe. Trzeba iść
spać.
Chcąc
złapać sanki przeszedłem na drugi chodnik i... prawie
otarłem się o Wokulskiego... stał pod drzewem zasypany
śniegiem, zapatrzony w okna.
"Więc
to tak?... O, żebyś zdechł, mój kochanku, musisz
ożenić się z panią Stawską.:"
Wobec takiego
niebezpieczeństwa postanowiłem działać energicznie.
Więc zaraz na drugi dzień wybrałem się do Szumana i
mówię:
- A wiesz,
doktór, co się stało ze Stachem?
-
Cóż, złamał nogę?
- Gorzej. Bo
jakkolwiek, pomimo dwukrotnych zaproszeń, nie był na balu u
księcia, lecz około północy wymknął się
pod jego dom i stojąc na śnieżycy patrzył w okna. Rozumiesz
pan?
- Rozumiem. Na
to nie trzeba być psychiatrą.
- Zatem -
mówię dalej - nieodwołalnie postanowiłem ożenić
Stacha w tym jeszcze roku, nawet przed świętym Janem.
- Z panną
Łęcką? - pochwycił doktór. - Radzę nie
mieszać się do tego.
- Nie z
panną Łęcką, ale z panią Stawską.
Szuman
zaczął bić się po głowie.
- Szpital
wariatów! - mruczał. - Nie brak ani jednego... Pan,
oczywiście, masz wodę w głowie, panie Rzecki - dodał po
chwili.
- Pan mnie
obrażasz! - krzyknąłem zniecierpliwiony.
Stanął
przede mną i schwyciwszy mnie za klapy surduta mówił
zirytowanym głosem :
- Słuchaj
pan... Użyję porównania, które powinieneś
zrozumieć Jeżeli masz pełną szufladę, na
przykład, portmonetek, czy możesz w tę samą szufladę
nakłaść, na przykład, krawatów?... Nie możesz.
Więc jeżeli Wokulski ma pełne serce panny Łęckiej, czy
możesz mu tam wpakować panią Stawską?...
Odczepiłem
mu ręce od moich klap i odparłem:
-
Wyjmę portmonetki i włożę krawaty, rozumiesz pan, panie
uczony?:..
I zaraz
wyszedłem, bo już mnie jego arogancja rozdrażniła.
Myśli, że wszystkie rozumy pozjadał.
Od doktora
pojechałem do pani Misiewiczowej. Stawska była w swoim sklepie,
Helunię wyprawiłem do drugiego pokoju, do zabawek, a sam
przysiadłem się do staruszki i bez żadnych wstępów
zaczynam :
- Pani
dobrodziejko!... Czy sądzi pani, że Wokulski jest godnym
człowiekiem?...
- Ach,
dobry panie Rzecki, jak możesz o to pytać?... W swoim domu
zniżył nam komorne, wydobył Helenkę z takiej hańby,
dał jej posadę na siedemdziesiąt pięć rubli, Heluni
przysłał tyle zabawek...
- Za
pozwoleniem - przerywam. - Jeżeli więc zgadza się pani, że
to człowiek zacny, to muszę pani dodać, pod największym
sekretem, że jest bardzo nieszczęśliwy...
- W
imię Ojca i Syna!... - przeżegnała się staruszka. - On nieszczęśliwy,
on, który ma taki sklep, spółkę, taki straszny
majątek?... On, który niedawno sprzedał kamienicę?...
Chyba że ma długi, o których ja nic nie wiem.
-
Długów ani grosza - mówię - a po zlikwidowaniu interesu
ma ze sześćset tysięcy rubli, choć dwa lata temu miał
ze trzydzieści tysięcy rubli, rozumie się, oprócz
sklepu... Ale, pani dobrodziejko!...pieniądze nie stanowią
wszystkiego, bo człowiek oprócz kieszeni ma jeszcze i serce...
-
Przecież słyszałam, że się żeni, nawet z
piękną osobą, z panną Łęcką?
- Tu jest
nieszczęście; Wokulski nie może, nie powinien żenić
się...
-
Czyżby miał defekt?... Taki zdrowy mężczyzna...
- Nie
powinien żenić się z panną Łęcką, to nie dla
niego partia. Dla niego trzeba by żony takiej:..
- Takiej
jak moja Helenka... - wtrąciła spiesznie pani Misiewiczowa.
-
Otóż to!... - zawołałem. - Nie tylko takiej, ale wprost
tej samej... Jej samej, pani Heleny Stawskiej, trzeba nam za żonę.
Staruszka
rozpłakała się.
- Czy
wiesz, kochany panie Rzecki - mówiła szlochając - że to
jest moje najmilsze marzenie... Bo, że poczciwy Ludwiczek już
umarł, za to głowę sobie dam uciąć... Tyle razy mi
się śnił, a zawsze albo nagi, albo jakiś inny, nie ten...
-
Zresztą - mówię - choćby nie umarł, dostaniemy
rozwód.
-
Naturalnie. Za pieniądze wszystkiego można dostać.
-
Otóż to!... Cała rzecz w tym, ażeby pani Stawka nie
opierała się...
- Zacny
panie Rzecki! - zawołała starowina. - Ależ ona,
przysięgnę, już dziś kocha się, biedactwo, w
Wokulskim... Humor jej się zepsuł, po nocach nie sypia, tylko wzdycha,
mizernieje kobiecisko, a kiedyście tu byli wczoraj, cóż
się z nią działo... Ja, matka, poznać jej nie
mogłam...
-
Więc - basta!... - przerwałem. - Moja głowa w tym, ażeby
Wokulski bywał tu jak najczęściej, a pani... niech dobrze
usposabia panią Helenę. Wyrwiemy Stacha z rąk tej panny
Łęckiej i... bodaj przed świętym Janem wesele...
-
Bój się Boga, ależ Ludwiczek?...
-
Umarł, umarł... - mówię. - Głowę sobie dam
uciąć, że już nie żyje...
- Ha, w takim
razie wola boska..
- Tylko...
proszę panią o sekret. To gruba gra.
- Za
kogóż to mnie masz, panie Rzecki? - obraziła się
staruszka. - Tu... tu... - dodała stukając się w piersi - tu
każda tajemnica leży jak w grobie. A tym więcej tajemnica mego
dziecka i tego szlachetnego człowieka:
Oboje
byliśmy głęboko wzruszeni.
-
Cóż - rzekłem po chwili, zabierając się do
wyjścia - cóż, czy przypuściłby kto, że taka
drobna rzecz jak lalka może przyczynić się do
uszczęśliwienia dwojga ludzi?
- Jak to
lalka?
- No,
jakże?... Gdyby pani Stawka nie kupiła u nas lalki, nie byłoby
procesu, Stach nie wzruszyłby się losem pani Heleny, pani Helena nie
pokochałaby go, a więc i nie pobraliby się... Bo,
ściśle rzeczy biorąc, jeżeli w Stachu zbudziło
się jakieś gorętsze uczucie dla pani Stawskiej, to dopiero od
owego procesu.
-
Zbudziło się, powiadasz pan?...
- Bah! Czy
to pani nie widziała, jak wczoraj szeptali na tej kanapie?... Wokulski
dawno już nie był tak ożywiony, nawet wzruszony jak wczoraj...
-
Bóg cię zesłał, kochany panie Rzecki! -
zawołała staruszka i na pożegnanie pocałowała mnie w
głowę.
Dziś
kontent jestem z siebie i choćbym nie chciał, muszę
przyznać, że mam metternichowską głowę. Jak to ja
wpadłem na myśl zakochania Stacha w pani Helenie, jak ja to wszystko
ułożyłem, ażeby im nie przeszkadzano!...
Bo
dziś nie mam już najmniejszej wątpliwości, że i pani
Stawka, i Wokulski wpadli w zastawioną na nich pułapkę. Ona w
ciągu paru tygodni zmizerniała (ale jeszcze lepiej
wyładniała, bestyjka!), a on formalnie traci głowę.
Jeżeli tylko nie jest wieczorem u Łęckich, co zresztą
trafia się nieczęsto, bo panna wciąż baluje, to zaraz
chłopak sprowadza się do pani Stawskiej i siedzi tam choćby do
północy. A jak się wtedy ożywia, jak jej opowiada
historie o Syberii, o Moskwie, o Paryżu!... Wiem, bo choć nie bywam
wieczorami, ażeby im nie przeszkadzać, to zaraz na drugi dzień
wszystko opowiada mi pani Misiewiczowa, rozumie się pod najwiçkszym
sekretem.
Jedno mi
się tylko nie podobało.
Dowiedziawszy
się, że Wirski załazi czasem do naszych pań i, naturalnie,
płoszy gruchającą parę, wybrałem się, ażeby
go ostrzec.
Właśnie
już ubrany wychodzę z domu, gdy wtem spotykam w sieni Wirskiego.
Naturalnie, zawracam się, zapalam światło, pogadaliśmy
trochę o polityce... Następnie zmieniam przedmiot rozmowy i zaczynam
obcesowo :
- Chciałem
też panu poufnie zakomunikować...
- Wiem już,
wiem!... - on mówi śmiejąc się.
- Co pan
wiesz?
- A
że Wolkulski kocha się w pani Stawskiej.
- Rany
boskie! - wołam. - A panu to kto powiedział?...
- No,
przede wszystkim nie bój się pan zdradzenia sekretu mówi on
poważnie. - W naszym domu sekret to jak w studni...
- Ale kto
panu powiedział?
- Mnie,
widzisz pan, powiedziała żona, która dowiedziała się
o tym od pani Kolerowej...
- A ona
skąd?
- Pani
Kolerowej powiedziała pani Radzińska, a pani Radzińskiej pod
najświętszym słowem powierzyła tę tajemnicę pani
Denowa, wiesz pan, ta przyjaciółka pani Misiewiczowej.
-
Jakaż nieostrożna pani Misiewiczowa!...
- Ale! -
mówił Wirski - cóż miała robić, nieboga,
jeżeli Denowa wpadła na nią z góry, że Wokulski
przesiaduje u nich do rana, że to jakieś nieczyste sprawy...
Naturalnie, zatrwożona staruszka powiedziała jej, że tu nie
chodzi o figle, ale o sakrament, i że może pobiorą się
około świętego Jana.
Aż
mnie głowa zabolała, ale cóż robić? Aj, te baby, te baby!...
-
Cóż słychać na mieście? - pytam Wirskiego,
ażeby raz skończyć kłopotliwą rozmowę.
- Awantury
- mówi - awantury z baronową! Ale daj mi pan cygaro, bo to dwie
duże historie.
Podałem
mu cygaro, a on opowiedział rzeczy, które ostatecznie
przekonały mnie, że źli prędzej czy później muszą
być ukarani, dobrzy wynagrodzeni i że w najzakamienialszym sercu tli
się przecież iskra sumienia.
-
Dawnoś pan był u naszych dam? - zaczyna Wirski.- Ze cztery... z
pięć dni... - odparłem. - Pojmujesz pan, że nie chcę
przeszkadzać Wokulskiemu, a... i panu radzę to samo. Młoda z
młodym prędzej porozumie się aniżeli z nami, starymi.
- Za
pozwoleniem! - przerywa Wirski. - Mężczyzna
pięćdziesięeioletni nie jest starym; jest dopiero
dojrzałym...
- Jak
jabłko, które już spada.
- Masz pan
rację: mężczyzna pięćdziesięcioletni jest bardzo
skłonny do upadku. I gdyby nie żona i dzieci... Panie Ignacy!...
panie Rzecki!...
niech mnie
diabli wezmą, jeżelibym się nie ścigał z młodymi.
Ale, panie, żonaty człowiek to kaleka: kobiety na niego nie
patrzą, chociaż... panie Ignacy...
W tym
miejscu oczy mu się zaiskrzyły i zrobił taką
pantominę, że jeżeli jest naprawdę pobożnym, jutro
powinien iść do spowiedzi.
Już
to w ogóle uważam, że ze szlachtą jest tak: do nauki ani
do handlu nie ma głowy, do roboty go nie napędzisz, ale do butelki,
do wojaczki i do sprośności zawsze gotów, choćby nawet
trumną zalatywał. Paskudniki!
- Wszystko
to dobrze - mówię - panie Wirski, ale cóżeś mi pan
miał opowiedzieć?
- Aha!
właśnie o tym myślałem - mówi on, a dymi cygarem jak
kocieł asfaltu. - Otóż tedy, pamiętasz pan tych
studentów z naszej kamienicy, co mieszkali nad baronową?...
- Maleski,
Patkiewicz i ten trzeci. Co nie miałbym pamiętać takich
diabłów. Jowialne chłopaki!
- Bardzo,
bardzo! - potwierdza Wirski. - Niech mnie Bóg skarze, jeżeli przy
tych urwipołciach można było utrzymać młodą
kucharkę dłużej jak osiem miesięcy. Panie Rzecki!
mówię ci, że oni we trzech zaludniliby wszystkie ochrony...
Ich tam, widać, w uniwersytecie uczą tego. Bo za moich czasów,
na wsi, jeżeli ojciec mający młodego syna dał trzy, a
cztery krowy na rok... fiu!... fiu!... to już zaraz obrażał
się nawet ksiądz proboszcz, ażeby mu nie psuć owieczek. A
ci, panie...
-
Miałeś pan mówić o baronowej - wtrąciłem, bo
nie lubię, jeżeli głupstwa trzymają się szpakowatej
głowy.
- Właśnie...
Otóż tedy... A najgorszy bestia to ten Patkiewicz, co trupa udaje.
Jak zapadł wieczór, a ten pokraka wylazł na schody, to
mówię ci, taki był pisk, jakby stado szczurów
tamtędy przechodziło...
-
Miałeś pan przecie o baronowej...
-
Właśnie też... Otóż tedy, mości dobrodzieju... No i Maleskiemu nic nie
brak!... Otóż tedy, jak panu wiadomo, baronowa uzyskała wyrok
na chłopaków, ażeby się wyprowadzili ósmego.
Tymczasem ci ani weź... Ósmy, dziewiąty, dziesiąty... oni
siedzą, a pani Krzeszowskiej rośnie wątróbka z irytacji.
W końcu, naradziwszy się z tym swoim niby adwokatem i z
Maruszewiczem, na dzień 15 lutego pchnęła im komornika z
policją.
Drapie się
tedy komornik z policją na trzecie piętro, stuk - puk! drzwi u
chłopców zamknięte, ale ze środka pytają się:
"Kto tam?"- "W imieniu prawa otwórzcie!" -
mówi komornik. - "Prawo prawem - mówią mu ze
środka - ale my nie mamy klucza. Ktoś nas zamknął, pewnie
pani baronowa." - "Panowie żarty robicie z władzy -
mówi komornik - a panowie wiecie, że powinniście się
wyprowadzić." - "Owszem - mówią ze środka - ale
przecież dziurką od klucza nie wyjdziemy. Chybaby..."
Naturalnie,
komornik wysyła stróża po ślusarza i czeka na schodach z
policją. W jakie pół godziny przychodzi i ślusarz:
otworzył ten zwyczajny zamek wytrychem, ale angielskiemu zatrzaskowi nie
może dać rady. Kręci, wierci - na próżno... Dyma
znowu po narzędzia, na co znowu schodzi mu z pół godziny, a
tymczasem w podwórzu zbiegowisko, wrzask, a na drugim piętrze pani
baronowa dostaje najstraszniejszych spazmów.
Komornik
ciągle czeka na schodach, aż tu wpada do niego Maruszewicz.
"Panie! - wola - zobacz no, co ci dokazują..." Komornik wybiega
na dziedziniec i widzi taką scenę:
Okno na trzecim
piętrze otwarte (miarkuj pan, w lutym!) i z owego okna lecą na podwórze:
sienniki, kołdry, książki, trupie główki i tam
dalej. Niedługo poczekawszy zjeżdża na sznurze kufer, a po nim
łóżko.
No i
cóż pan na to?" - woła Maruszewicz.
"Trzeba
spisać protokół - mówi komornik. - Zresztą
wyprowadzają się, więc może nie warto im
przeszkadzać."
Wtem -
nowa szopka. W otwartym oknie na trzecim piętrze ukazuje się
krzesło, na krześle siada Patkiewicz, dwaj koledzy spychają go i
- mój Patkiewicz jedzie z krzesłem na sznurach na
dół!... To już i komornika zemdliło, a jeden
stójkowy przeżegnał się.
"Kark
skręci... - mówią baby. - Jezus Maria! ratuj duszę
jego..." Maruszewicz, jako człowiek nerwowy, uciekł do pani
Krzeszowskiej, a tymczasem krzesełko z Patkiewiczem zatrzymuje się na
wysokości drugiego piętra, przy oknie baronowej.
"Skończcież,
panowie, z tymi żartami!" - woła komornik do dwu kolegów
Patkiewicza, którzy go spuszczali.
"Ale
ba! kiedy nam się sznur zerwał..." - mówią tamci.
"Ratuj
się, Patkiewicz!" - woła z góry Maleski.
Na
dziedzińcu awantura. Baby (ile, że niejedna mocno interesowała
się zdrowiem Patkiewicza) zaczynają wrzeszczeć, stójkowi
osłupieli, a komornik zupełnie stracił głowę.
"Stań
pan na gzymsie!... Bij w okno..." - woła do Patkiewicza.
Memu
Patkiewiczowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zaczyna tedy
pukać do okna baronowej tak, że sam Maruszewicz nie tylko mu
otworzył lufcik, ale jeszcze własnoręcznie
wciągnął chłopa do pokoju.
Nawet
baronowa przybiegła zatrwożona i mówi do Patkiewicza:
"Boże
miłosierny! potrzebne też to panu takie figle"
"Inaczej
nie miałbym przyjemności pożegnać szanownej pani"-
odpowiada Patkiewicz i słyszę, pokazał jej takiego nieboszczyka,
że baba runęła na wznak na podłogę wołając:
"Nie ma
mnie kto bronić!... Nie ma już mężczyzn!...
Mężczyzny!... Mężczyzny!..."
Krzyczała
tak głośno, że ją było słychać na całym
dziedzińcu, i nawet komornik bardzo opacznie wytłomaczył sobie
jej wołania, bo powiedział do stójkowych :
"Ot, w
jaką chorobę wpadła biedna kobieta!... Trudno, już ze dwa
lata jest w separacji z mężem."
Patkiewicz, jako
medyk, pomacawszy puls baronowej, kazał jej zadać waleriany i
najspokojniej wyszedł. A tymczasem w ich lokalu ślusarz
wziął się do odbijania angielskiego zatrzasku. Kiedy już
skończył swoją czynność i dobrze drzwi
pokaleczył, Maleski nagle przypomniał sobie, że oba klucze: od
zamku i od zatrzasku - ma w kieszeni.
Ledwie baronowa.
doszła do przytomności, zaraz ów adwokat począł
ją namawiać, ażeby wytoczyła proces i Patkiewiczowi, i
Maleskiemu. Ale baba jest już tak zrażona do procesów, że
tylko zwymyślała swego doradcę i przysięgła, iż
od tej pory żadnemu studentowi nie wynajmie lokalu, choćby na wieki
miał stać pustkami.
Potem, jak mi
mówiono, z wielkim płaczem zaczęła namawiać
Maruszewicza, ażeby on nakłonił barona do przeproszenia jej i do
sprowadzenia się do niej.
"Ja wiem -
szlochała - że on już nie ma ani grosza, że za mieszkanic
nie płaci i nawet ze swoim lokajem jada na kredyt. Mimo to; wszystko mu
zapomnę i popłacę długi, byle nawrócił się
i sprowadził do domu. Bez mężczyzny nie mogę
rządzić takim domem... umrę tu w ciągu roku..."
W tym widzę
karę boską - zakończył Wirski odmuchując cygaro. - A
narzędziem tej kary będzie baron...
- A druga
historia? - spytałem.
- Druga
jest krótsza, ale za to ciekawsza. Wyobraź pan sobie, że
baronowa, baronowa Krzeszowska, złożyła wczoraj wizytę pani
Stawskiej...
Oj! do
licha... - szepnąłem. - To zły znak...
- Wcale
nie - rzekł Wirski. - Baronowa przyszła do pani Stawskiej,
spłakała się, dostała spazmów i prosiła obie
damy prawie na klęczkach, ażeby jej zapomniały ów proces
o lalkę, bo inaczej nie będzie mieć spokoju do końca
życia.
- I one
obiecały zapomnieć?
- Nie
tylko obiecały, ale jeszcze ucałowały ją i nawet
przyrzekły wyjednać jej przebaczenie u Wokulskiego. o którym
baronowa odzywa się z wielkimi pochwałami...
- Oj, do diabła!... -
zawołałem. - Po cóż one z nią rozmawiały o
Wokulskim?... Gotowe nieszczęście...
- Ale, co pan mówisz! -
reflektował mnie Wirski. - To kobieta skruszona, żałuje za
grzechy i niezawodnie poprawi się.
Była już północ,
więc sobie poszedł. Nie zatrzymywałem go, bo mnie trochę
zraził swą wiarą w skruchę baronowej. Ha! zresztą kto
ją tam wie, może się i naprawdę nawróciła?...
Post scriptum. Byłem pewny, że
MacMahonowi uda się zrobić zamach na rzecz małego Napoleonka.
Tymczasem dziś dowiaduję się, że MacMahon upadł,
prezydentem rzeczypospolitej został mieszczanin Grévy, a mały
Napoleonek pojechał na wojnę, do jakiegoś Natalu do Afryki.
Trudna rada - niech się chłopak
uczy wojować. Za jakie pół roku wróci okryty
sławą, tak że go sami Francuzi gwałtem zaczną ciągnąć
do siebie, a my tymczasem - ożenimy Stacha z panią Heleną.
O, bo ja,
kiedy uwezmę się na co, to mam metternichowskie sposoby i rozumiem
naturalny bieg rzeczy.
Niech
więc żyje Francja z Napoleonidami, a Wokulski z panią
Stawską!...
|