ROZDZIAŁ DWUNASTY:
DAMY I KOBIETY
W minionym karnawale i w bieżącym
wielkim poście fortuna po raz trzeci czy czwarty znowu łaskawym okiem
spojrzała na dom pana Łęckiego.
Jego salony były pełne gości,
a do przedpokoju sypały się bilety wizytowe jak śnieg. I znowu
pan Tomasz znalazł się w tej szczęśliwej pozycji, że
nie tylko miał kogo przyjmować, ale nawet mógł robić
wybór pomiędzy odwiedzającymi.
- Pewnie już niedługo umrę -
mówił nieraz do córki. - Mam jednak tę
satysfakcję, że ludzie ocenili mnie choć przed
śmiercią.
Panna Izabela słuchała tego z
uśmiechem. Nie chciała rozpraszać ojcowskich złudzeń,
ale była pewna, że rój wizytujących jej składa
hołdy - nie ojcu.
Wszakże pan Niwiński,
najwykwintniejszy aranżer, najczęściej z nią
tańczył, nie z ojcem. Pan Malborg, wzór dobrych manier i
wyrocznia mody, z nią rozmawiał, nie z ojcem, a pan Szastalski,
przyjaciel poprzedzających, nie przez ojca, tylko przez nią czuł
się nieszczęśliwym i niepocieszonym. Pan Szastalski
wyraźnie jej to oświadczył, a chociaż sam nie był ani
najwykwintniejszym tancerzem jak pan Niwiński, ani wyrocznią mody jak
pan Malborg, był jednak przyjacielem panów: Niwińskiego i
Malborga. Mieszkał blisko nich, z nimi jadał, z nimi sprowadzał
sobie angielskie lub francuskie garnitury, damy zaś dojrzałe nie
mogąc w nim dopatrzeć żadnych innych zalet nazywały go
przynajmniej poetycznym.
Dopiero drobny fakt, jedno zdanie
zmusiło pannę Izabelę do szukania w innym kierunku tajemnicy jej
triumfów.
Podczas
pewnego balu rzekła do panny Pantarkiewiczówny:
- Nigdy
tak dobrze nie bawiłam się w Warszawie jak tego roku.
- Bo
jesteś zachwycająca - odpowiedziała krótko panna
Pantarkiewiczówna zasłaniając się wachlarzem, jakby
chciała ukryć mimowolne ziewnięcie...
- Panny
"w tym wieku" umieją być interesujące - odezwała
się na cały głos pani z de Ginsów Upadalska do pani z
Fertalskich Wywrotnickiej.
Ruch
wachlarza panny Pantarkiewiczówny i słówko pani z de
Ginsów Upadalskiej zastanowiły pannę Izabelę. Za
dużo miała rozumu, ażeby nie zorientować się w
sytuacji, jeszcze tak jaskrawo oświetlonej.
"Cóż
to za wiek? - myślała. - Dwadzieścia pięć lat jeszcze
nie stanowią <<tego wieku>>... Co one
mówią?..."
Spojrzała
na bok i zobaczyła utkwione w siebie oczy Wokulskiego. Ponieważ
miała do wyboru albo przypisać swoje triumfy "temu
wiekowi", albo Wokulskiemu, więc... poczęła
zastanawiać się nad Wokulskim.
Kto wie,
czy nie był on mimowolnym twórcą uwielbień, które
ją ze wszech stron otaczały?...
Zaczęła
przypominać sobie. Przede wszystkim ojciec pana Niwińskiego miał
kapitały w spółce, którą założył
Wokulski, a która (o czym było wiadomo nawet pannie Izabeli)
przynosiła wielkie zyski. Następnie pan Malborg, który
ukończył jakąś szkołę techniczną (z czym
się nie zdradzał), za pośrednictwem Wokulskiego (co w
najgłębszej zachował dyskrecji) starał się o
posadę przy kolei. I rzeczywiście, dostał taką,
która posiadała jedną wielką zaletę, że nie
wymagała pracy, i jedną straszną wadę, że nie
dawała trzech tysięcy rubli pensji. Pan Malborg miał nawet o to
żal do Wokulskiego; lecz ze względu na stosunki ograniczał
się na wymawianiu jego nazwiska z ironicznym
półuśmiechem.
Pan
Szastalski nie miał kapitałów w spółce ani posady
przy kolei. Ale ponieważ dwaj jego przyjaciele, panowie Niwiński i
Malborg, mieli do Wokulskiego pretensję, więc i on miał do
Wokulskiego pretensję, którą formułował
wzdychając obok panny Izabeli i mówiąc:
- Są
ludzie szczęśliwi, którzy...
O tym, jak
wyglądają ci "którzy...", panna Izabela nigdy nie
mogła się dowiedzieć. Tylko przy wyrazie
"którzy" przychodził jej na myśl Wokulski. Wtedy
zaciskała drobne pięści i mówiła do siebie:
"Despota...
tyran..."
Choć
Wokulski nie zdradzał najmniejszej skłonności ani do tyranii,
ani do despotyzmu. Tylko przypatrywał się jej i myślał:
"Tyżeś
to czy... nie ty?.. "
Czasami na
widok młodszych i starszych elegantów otaczających pannę
Izabelę, której oczy błyszczały jak brylanty albo jako
gwiazdy, po niebie jego zachwytów przelatywał obłok i
rzucał mu na duszę cień nieokreślonej
wątpliwości. Ale Wokulski na cienie zamykał oczy. Panna Izabela
była jego życiem, szczęściem, słońcem,
którego nie mogły zaćmić jakieś przelotne chmurki,
może nawet zgoła urojone.
Niekiedy
przychodził mu na myśl Geist, zdziczały mędrzec
wśród wielkich pomysłów, który wskazywał mu
inny cel aniżeli miłość panny Łęckiej. Ale
wówczas starczyło Wokulskiemu jedno spojrzenie panny Izabeli,
ażeby go otrzeźwić z mrzonek.
"Co
mi tam ludzkość! - mówił wzruszając ramionami. - Za
całą ludzkość i za całą przyszłość
świata, za moją własną wieczność... nie oddam
jednego jej pocałunku..." I na myśl o tym pocałunku
działo się z nim coś niezwykłego. Wola w nim
słabła, czuł, że traci przytomność, i ażeby
odzyskać ją, musiał znowu zobaczyć pannę Izabelę
w towarzystwie elegantów. I dopiero wówczas, gdy
słyszał jej szczery śmiech i stanowcze zdania, kiedy
widział jej ogniste spojrzenia rzucane na panów: Niwińskiego,
Malborga i Szastalskiego, przez mgnienie oka zdawało mu się, że
spada przed nim zasłona, poza którą widzi jakiś inny
świat i jakąś inną pannę Izabelę. Wtedy, nie
wiadomo skąd, zapalała się przed nim jego młodość
pełna tytanicznych wysiłków. Widział swoją
pracę nad wydobyciem się z nędzy, słyszał świst
pocisków, które kiedyś przelatywały mu nad głową,
a potem widział laboratorium Geista, gdzie rodziły się
niezmierne wypadki, i spoglądając na panów: Niwińskiego,
Malborga i Szastalskiego; myślał:
"Co
ja tu robię?..: Skąd ja modlę się do jednego z nimi
ołtarza?.:"
Chciał
roześmiać się, ale znowu wpadał w moc obłędu. I
znowu wydawało mu się, że takie jak jego życie warto
złożyć u nóg takiej jak panna Izabela kobiety.
Bądź
jak bądź, pod wpływem nieostrożnego słówka pani
z de Ginsów Upadalskiej, w pannie Izabeli poczęła
wytwarzać się zmiana na korzyść Wokulskiego. Z uwagą
przysłuchiwała się rozmowom panów odwiedzających jej
ojca i w rezultacie spostrzegła, że każdy z nich ma albo
kapitalik, który chce umieścić u Wokulskiego; "bodajby na
piętnaście procent", albo kuzyna, któremu chce
wyrobić posadę, albo pragnie poznać się z Wokulskim dla
jakichś innych celów. Co się zaś tycze dam, te albo
również chciały kogoś protegować, albo miały
córki na wydaniu i nawet nie taiły się, że pragną
odbić Wokulskiego pannie Izabeli, albo, o ile nie były zbyt
dojrzałymi, rade były uszczęśliwić go same.
- Oto
być żoną takiego człowieka! - mówiła z
Fertalskich Wywrotnicka.
- Choćby
nawet i nie żoną! - odparła z uśmiechem baronowa von Ples,
której mąż od pięciu lat był sparaliżowany.
"Tyran...
despota..." - powtarzała panna Izabela czując, że
lekceważony przez nią kupiec zwraca ku sobie wiele spojrzeń,
nadziei i zazdrości.
Pomimo
resztek pogardy i wstrętu, jakie w niej jeszcze tlały, musiała
przyznać, że ten szorstki i ponury człowiek więcej znaczy i
lepiej wygląda aniżeli marszałek, baron Dalski, a nawet
aniżeli panowie: Niwiński, Malborg i Szastalski.
Najsilniej
jednak wpłynął na postanowienia jej książę.
Książę,
na którego prośbę Wokulski nie tylko w grudniu roku
zeszłego nie chciał ofiarować pani Krzeszowskiej dziesięciu
tysięcy rubli, ale nawet w styczniu i lutym roku bieżącego nie
dał ani grosza na protegowanych przez niego ubogich, książę
na chwilę stracił serce do Wokulskiego. Wokulski zrobił
księciu przykry zawód. Książę sądził i
wierzył, iż ma prawo tak sądzić, że człowiek podobny
Wokulskiemu, raz posiadłszy książęcą
życzliwość, powinien wyrzec się nie tylko swoich
gustów i interesów, ale nawet majątku i osoby. Że
powinien lubić to, co lubi książę, nienawidzieć tego,
co nienawidzi książę, służyć tylko księcia
celom i dogadzać tylko jego upodobaniom. Tymczasem ten parweniusz
(aczkolwiek niewątpliwie dobry szlachcic) nie tylko nie myślał
być książęcym sługą, ale nawet odważył
się być samodzielnym człowiekiem; nieraz sprzeczał się
z księciem, a co gorsza, wręcz odmawiał jego żądaniom.
"Szorstki
człowiek... interesowny... egoista!..." - myślał
książę, ale coraz mocniej dziwił się zuchwalstwu
dorobkiewicza.
Traf
zdarzył, że pan Łęcki, nie mogąc już ukryć
zabiegów Wokulskiego o pannę Izabelę, zapytał
księcia o zdanie o Wokulskim i o radę.
Otóż
książę, pomimo rozmaitych słabości, był z gruntu
uczciwym człowiekiem. W sądzie o ludziach nie polegał na
własnym upodobaniu, ale zasięgał opinii.
Poprosił
więc pana Łęckiego o parę tygodni zwłoki "dla
uformowania sobie zdania", a ponieważ miał rozmaite stosunki i
jakby własną policję, podowiadywał się więc
różnych rzeczy.
Naprzód
tedy zauważył, że szlachta, lubo o Wokulskim odzywa się z
przekąsem jako o dorobkiewiczu i demokracie, w cichości jednak
chełpi się nim:
Znać,
że nasza krew, choć przystał do kupców!
Ile razy
zaś chodziło o przeciwstawienie kogoś żydowskim bankierom,
najzakamienialsi szlachcice wysuwali naprzód Wokulskiego.
Kupcy, a
nade wszystko fabrykanci, nienawidzili Wokulskiego, najcięższe jednak
zarzuty, jakie mu stawiali, były te: "To szlachcic... wielki pan...
polityk!...", czego znowu książę w żaden sposób
nie mógł mu brać za złe...
Najciekawszych
jednak wiadomości dostarczyły księciu zakonnice. Był
jakiś furman w Warszawie i jego brat dróżnik na Kolei
Warszawsko-Wiedeńskiej, którzy błogosławili Wokulskiego.
Byli jacyś studenci, którzy głośno opowiadali, że
Wokulski daje im stypendia; byli rzemieślnicy, którzy
zawdzięczali mu warsztaty, byli kramarze, którym Wokulski
pomógł do założenia sklepów.
Nie
brakło nawet (o czym siostry mówiły z pobożną
zgrozą i rumieniąc się), nie brakło nawet kobiety
upadłej, którą Wokulski wydobył z nędzy, oddał
do magdalenek i ostatecznie zrobił z niej uczciwą kobietę, o ile
(mówiły siostry) taka osoba może być uczciwą
kobietą.
Relacje te nie
tylko zdziwiły, ale wprost przestraszyły księcia. I naraz
Wokulski spotężniał w jego opinii. Był przecie człowiekiem,
który ma swój własny program, ba! nawet prowadzi
politykę na własną rękę, i który ma wielkie
znaczenie wśród pospólstwa...
Toteż kiedy
książę w oznaczonym terminie przyszedł do pana
Łęckiego, nie omieszkał jednocześnie zobaczyć się
z panną Izabelą. W znaczący sposób
uścisnął ją i powiedział te zagadkowe słowa:
- Szanowna
kuzynko, trzymasz w ręku niezwykłego ptaka... Trzymajże go i
pieść tak, ażeby wyrósł na pożytek
nieszczęśliwemu krajowi...
Panna Izabela
bardzo zarumieniła się; odgadła, że owym niezwykłym
ptakiem jest Wokulski.
"Tyran...
despota!..." - pomyślała.
Pomimo to w
stosunku Wokulskiego do panny Izabeli pierwsze lody były przełamane.
Już decydowała się wyjść za niego...
Pewnego dnia,
kiedy pan Łęcki był trochę niezdrów, a panna Izabela
czytała w swoim gabinecie, dano jej znać, że w salonie czeka
pani Wąsowska. Panna Izabela natychmiast wybiegła tam i zastała,
oprócz pani Wąsowskiej, kuzynka Ochockiego, który był
bardzo zachmurzony:
Obie
przyjaciółki ucałowały się z demonstracyjną
czułością, ale Ochocki, który widział nie
patrząc, spostrzegł, że albo jedna z nich, albo obie mają
do siebie jakąś pretensję, zresztą niewielką.
"Czyby o
mnie?... - pomyślał. - Nie trzeba się zbytecznie
angażować..."
- A, i kuzynek
jest tutaj! - rzekła panna Izabela podając mu rękę -
czegóż taki smutny?
- Powinien
być wesoły - wtrąciła pani Wąsowska - gdyż przez
całą drogę, od banku do was, umizgał się do mnie, i to
z dobrym skutkiem. Na rogu Alei pozwoliłam mu odpiąć dwa guziki
u rękawiczki i pocałować się w rękę. Gdybyś
wiedziała, Belu, jak on nie umie całować...
- Tak?... -
zawołał Ochocki rumieniąc się powyżej czoła
.Dobrze! Od tej pory nigdy nie pocałuję pani w rękę...
Przysięgam...
- Jeszcze
dziś przed wieczorem pocałujesz mnie pan w obie - odparła pani
Wąsowska.
- Czy mogę
złożyć uszanowanie panu Łęckiemu? - spytał
uroczyście Ochocki i nie czekając na odpowiedź panny Izabeli
wyszedł z salonu.
-
Zawstydziłaś go - rzekła panna Izabela.
- To niech
się nic umizga, kiedy nie umie. W podobnych wypadkach niezręczność
jest śmiertelnym grzechem. Czy nieprawda?
-
Kiedyżeś przyjechała?
- Wczoraj rano -
odpowiedziała pani Wąsowska. - Ale dwa razy musiałam być w
banku, w magazynie, zrobić porządki u siebie. Tymczasem asystuje mi
Ochocki, dopóki nie znajdę kogoś zabawniejszego. Jeżeli
mi kogo odstąpisz... - dodała z akcentem.
-
Cóż znowu za pogłoski! - rzekła rumieniąc się
panna Izabela.
- Które
doszły aż: do mnie na wieś. Starski opowiadał mi, nie bez
zazdrości, że w tym roku, jak zawsze zresztą byłaś
królową. Podobno Szastalski zupełnie głowę
stracił.
- I obaj jego
równie nudni przyjaciele - wtrąciła panna Izabela z
uśmiechem. - Wszyscy trzej kochali się we mnie co wieczór,
każdy oświadczał mi się w takich godzinach, ażeby nie
przeszkadzać innym, a później wszyscy trzej zwierzali się
przed sobą ze swoich cierpień. Ci panowie wszystko robią
na spółkę.
- A ty co
na to?
Panna
Izabela wzruszyła ramionami.
- Ty mnie
pytasz? - rzekła.
-
Słyszałam również - mówiła pani Wąsowska
- że Wokulski oświadczył się...
Panna
Izabela zaczęła bawić się kokardą swej sukni.
- No,
zaraz: oświadczył się!... Oświadcza mi się, ile razy
mnie widzi: patrząc na mnie, nie patrząc, mówiąc, nie
mówiąc... jak zwykle oni.
- A ty?
-
Tymczasem przeprowadzam mój program.
- Wolno
wiedzieć, jaki?
- Owszem,
nawet zależy mi, ażeby nie był tajemnicą. Naprzód,
jeszcze u prezesowej... Jakże ona się ma?
- Bardzo
źle - odparła pani Wąsowska. - Starski już prawie nie
opuszcza jej pokoju, a rejent przyjeżdża co dzień, ale zdaje
się na próżno... Więc co do programu?...
- Jeszcze
w Zasławku - ciągnęła panna Izabela - wspomniałam o
pozbyciu się tego sklepu (tu oblał ją rumieniec); który
też ma być sprzedany najpóźniej w czerwcu.
- Pysznie.
Cóż dalej?
-
Następnie mam kłopot z tą spółką handlową.
On, rozumie się, rzuciłby ją natychmiast, ale ja się
zastanawiam. Przy spółce dochody wynoszą około
dziewięćdziesięciu tysięcy rubli, bez niej tylko
trzydzieści tysięcy, więc pojmujesz, że można
wahać się.
-
Widzę, że zaczynasz znać się na cyfrach.
Panna
Izabela pogardliwie rzuciła ręką.
- Ach,
już chyba nigdy nie poznam się z nimi. Ale on mi to wszystko
tłomaczy, trochę ojciec... i trochę ciotka.
- I
mówisz z nim tak wprost?...
- No,
nie... Ale ponieważ nam nie wolno pytać się o wiele rzeczy,
więc musimy tak prowadzić rozmowę, ażeby nam wszystko
powiedziano. Czyżbyś tego nie rozumiała?
- Owszem.
I cóż dalej? - badała pani Wąsowska nie bez odcienia
niecierpliwości.
- Ostatni
warunek dotyczył strony czysto moralnej. Dowiedziałam się,
że nie ma żadnej rodziny, co jest jego największą zaletą,
i zastrzegłam sobie, że utrzymam wszystkie moje dotychczasowe
stosunki...
- A on
zgodził się bez szemrania?
Panna
Izabela trochę z góry spojrzała na
przyjaciółkę.
-
Wątpiłaś? - rzekła.
- Ani
przez chwilę. Więc Starski, Szastalski...
-
Ależ Starski, Szastalski, książę, Malborg... no wszyscy,
wszyscy, których podoba mi się wybrać dziś i na
przyszłość, wszyscy muszą bywać w moim domu. Czy
może być inaczej?...
- Bardzo
słusznie. I nie obawiasz się scen zazdrości?
Panna
Izabela zaśmiała się.
- Ja i
sceny!... Zazdrość i Wokulski... Cha! Cha! Cha!... Ależ nie ma
na świecie człowieka, który ośmieliłby się
zrobić mi scenę, a tym bardziej on... Nie masz pojęcia o jego
uwielbieniu, poddaniu się... A jego bezgraniczna ufność, nawet
zrzeczenie się wszelkiej osobistości do prawdy rozbrajają
mnie... I
kto wie, czy to jedno nie przywiąże mnie do niego.
Pani
Wąsowska nieznacznie przygryzła usta.
- Będziecie
bardzo szczęśliwi, a przynajmniej... ty - rzekła pohamowawszy
westchnienie. - Chociaż..:
- Widzisz
jakieś: chociaż? - spytała panna Izabela z nieudanym
zdziwieniem.
- Powiem ci
coś - ciągnęła pani Wąsowska tonem niezwykłego u
niej spokoju. - Prezesowa bardzo lubi Wokulskiego, zdaje mi się, że
go bardzo dobrze zna, choć nie wiem skąd, i często
rozmawiała ze mną o nim. I wiesz, co mi raz powiedziała?...
- Ciekawam?... -
odparła panna Izabela, coraz mocniej zdziwiona.
-
Powiedziała mi: obawiam się, że Bela wcale nie rozumie
Wokulskiego. zdaje mi się, że z nim igra, a z nim igrać nie
można. I jeszcze zdaje mi się, że oceni go za
późno...
-Tak
powiedziała prezesowa? - rzekła chłodno panna Izabela.
- Tak!
Zresztą powiem ci wszystko. Swoją rozmowę zakończyła
słowami, które dziwnie mnie poruszyły... "Wspomnisz sobie
moje słowa, Kaziu, że tak będzie, bo umierający widzą
jaśniej..."
- Czy z
prezesową aż tak źle?
- W każdym
razie niedobrze - sucho zakończyła pani Wąsowska czując,
że rozmowa zaczyna się rwać.
Nastała
chwila milczenia, którą szczęściem przerwało
wejście Ochockiego. Pani Wąsowska znowu bardzo serdecznie
pożegnała pannę Izabelę i rzucając na swego towarzysza
ogniste spojrzenie rzekła:
- Więc
teraz jedziemy do mnie na obiad.
Ochocki
zrobił wielką minę, która miała oznaczać,
że nie pojedzie z panią Wąsowską. Nachmurzywszy się
jednak jeszcze bardziej, wziął kapelusz i wyszedł.
Gdy wsiedli do
powozu, odwrócił się bokiem do pani Wąsowskiej i
spoglądając na ulicç zaczął:
- Żeby ta
Bela raz już skończyła z Wokulskim tak albo owak...
- Zapewne
wolałbyś pan: tak, ażeby zostać jednym z
przyjaciół domu? Ale to się na nic nie zdało - rzekła
pani Wąsowska.
- Bardzo
proszę, moja pani - odparł z oburzeniem. - To nie mój fach...
Zostawiam to Starskiemu i jemu podobnym...
- Więc
cóż panu zależy na tym, ażeby Bela skończyła?
- Bardzo wiele.
Dałbym sobie głowę uciąć, że Wokulski zna
jakąś ważną tajemnicę naukową, ale jestem pewny,
że nie odkryje mi jej, dopóki sam będzie w takiej
gorączce... Ach, te kobiety z ich obrzydliwą kokieterią...
- Wasza jest
mniej obrzydliwa? - spytała pani Wąsowska.
- Nam wolno.
- Wam wolno...
pyszny sobie!... - oburzyła się. - I to mówi człowiek
postępowy, w wieku emancypacji!.:.
- Niech licho
weźmie emancypację! - odparł Ochocki. - Piękna emancypacja.
Wy chciałybyście mieć wszystkie przywileje: męskie i
kobiece, a żadnych obowiązków... Drzwi im otwieraj,
ustępuj im miejsca, za które zapłaciłeś, kochaj
się w nich, a one...
- Bo my
jesteśmy waszym szczęściem - odpowiedziała drwiąco
pani Wąsowska.
- Co to za
szczęście?... Sto pięć kobiet przypada na stu
mężczyzn, więc czym się tu drożyć?
- Toteż
pańskie wielbicielki, garderobiane, zapewne nie drożą się.
- Naturalnie!
Ale najnieznośniejsze są wielkie damy i służące z
restauracji. Co to za wymagania, jakie grymasy!...
- Zapominasz
się pan - rzekła dumnie pani Wąsowska.
- No, to
pocałuję w rączkę - odparł, natychmiast wykonując
swój zamiar.
- Proszę
nie całować w tę rękę...
- Więc w
tamtą...
- A co, nie
powiedziałam, że przed wieczorem pocałujesz mnie pan w obie
ręce?
- Ach, jak Boga
kocham!... Nie chcę być u pani na obiedzie... tu wysiadam...
-
Zatrzymaj pan powóz.
- Po co?...
- No,
jeżeli chcesz tu wysiąść...
-
Właśnie, że tu nie wysiądę... O, ja
nieszczęśliwy z takim podłym usposobieniem!...
Wokulski
przychodził do państwa Łęckich co kilka dni i
najczęściej zastawał tylko pana Tomasza, który witał
go z ojcowską czułością, a następnie po parę
godzin rozmawiał o swoich chorobach lub o swoich interesach dając z
lekka do zrozumienia, że uważa go już za członka rodziny.
Panny Izabeli
zazwyczaj nie było wtedy w domu: była u hrabiny ciotki, u znajomych
albo w magazynach. Jeżeli zaś Wokulski trafił
szczęśliwie, rozmawiali ze sobą krótko i o rzeczach
obojętnych, gdyż panna Izabela nawet i wówczas albo
wybierała się gdzieś, albo u siebie przyjmowała wizyty.
W parę dni
po odwiedzinach pani Wąsowskiej Wokulski zastał pannę
Izabelę. Podając mu rękę, którą jak zwykle z
religijną czcią ucałował, rzekła:
- Wie pan,
że z prezesową jest bardzo niedobrze...
Wokulski
stropił się.
- Biedna, zacna
staruszka... Gdybym był pewny, że moje przybycie nie przestraszy jej,
pojechałbym... Czy aby ma opiekę?
- O tak -
odparła panna Izabela. - Są tam baronostwo Dalscy rzekła z
uśmiechem - bo Ewelinka już wyszła za barona. Jest Fela Janocka
i... Starski...
Twarz jej
oblał lekki rumieniec i umilkła.
"Oto skutki
mego nietaktu - pomyślał Wokulski. - Spostrzegła, że ten
Starski wydaje mi się niesmacznym, i teraz miesza się na lada
wspomnienie o nim. Jakże to podle z mojej strony!"
Chciał
powiedzieć coś życzliwego o Starskim, ale uwięzły mu
wyrazy. Aby więc przerwać kłopotliwe milczenie, rzekł:
- Gdzież w
tym roku wybiorą się państwo na lato?
- Czy ja wiem?
Ciotka Hortensja jest trochę słaba, więc może pojedziemy do
niej do Krakowa. Ja jednak, muszę przyznać, miałabym ochotę
do Szwajcarii, gdyby to ode mnie zależało.
- A od
kogóż? - spytał Wokulski.
- Od ojca... Zresztą,
czy ja wiem, co się jeszcze stanie? - odpowiedziała rumieniąc
się i spoglądając na Wokulskiego w sposób jej tylko
właściwy.
-
Przypuściwszy, że wszystko stanie się według woli pani
rzekł - czy mnie przyjęłaby pani za towarzysza?...
- Jeżeli
pan zasłuży...
Powiedziała
to takim tonem, że Wokulski stracił władzę nad sobą,
już nie wiadomo po raz który w tym roku.
- Czym ja
mogę zasłużyć na łaskę pani? - spytał
biorąc ją za rękę. - Chyba litość... Nie, nie
litość. Jest to uczucie równie przykre dla ofiarowującego,
jak i dla przyjmującego. Litości nie chcę. Ale niech pani tylko
pomyśli, co ja pocznę, tak długo nie widząc pani? Prawda,
że i dziś widujemy się bardzo rzadko; pani nawet nie wie, jak
wlecze się czas tym, którzy czekają... Ale dopóki
mieszka pani w Warszawie, mówię sobie: zobaczę ją
pojutrze... jutro... Zresztą mogę zobaczyć każdej chwili,
jeżeli nie panią, to przynajmniej ojca, Mikołaja, a choćby
ten dom...
Ach,
mogłaby pani spełnić uczynek miłosierny i jednym
słowem zakończyć - nie wiem... moje cierpienia czy
przywidzenia... Wszak zna pani to zdanie, że najgorsza pewność
jest lepsza od niepewności...
- A jeżeli
pewność nie jest najgorsza?... - spytała panna Izabela nie
patrząc mu w oczy.
W przedpokoju
zadzwoniono, a po chwili Mikołaj podał bilety panów
Rydzewskiego i Pieczarkowskiego.
- Proś -
rzekła panna Izabela.
Do salonu weszli
dwaj bardzo eleganccy młodzi ludzie, z których jeden odznaczał
się cienką szyją i dość wyraźną
łysiną, a drugi powłóczystymi spojrzeniami i subtelnym
sposobem mówienia. Weszli rzędem, jeden obok drugiego;
trzymając kapelusze na tej samej wysokości. Jednakowo ukłonili
się, jednakowo usiedli, jednakowo założyli nogę na
nogę, po czym pan Rydzewski zaczął pracować nad utrzymaniem
swojej szyi w kierunku pionowym, a pan Pieczarkowski zaczął
mówić bez wytchnienia.
Mówił
o tym, że obecnie świat chrześcijański obchodzi wielki post
za pomocą rautów, że przed wielkim postem był
karnawał, w czasie którego bawiono się wyjątkowo dobrze,
i że po wielkim poście nastąpi czas najgorszy, w którym
nie wiadomo, co robić. Następnie zakomunikował pannie Izabeli,
że podczas wielkiego postu obok rautów odbywają się
odczyty, na których można bardzo przyjemnie czas spędzać,
jeżeli się siedzi obok znajomych dam, i że najwykwintniejsze
przyjęcia w tym poście są u państwa Rzeżuchowskich.
- Coś
zachwycającego, coś oryginalnego!... powiadam pani -
mówił. - Kolacja, rozumie się, jak zwykle: ostrygi, homary,
ryby, zwierzyna, ale na zakończenie, dla amatorów, wie pani co?...
Kasza!... Prawdziwa kasza... jakaż to?...
- Tatarska -
wtrącił pierwszy i ostatni raz pan Rydzewski.
- Nie tatarska,
ale tatarczana. Coś cudownego, coś bajecznego!... Każde ziarnko
wygląda tak, jakby oddzielnie gotowane... Formalnie zajadamy się
nią: ja, książę Kiełbik, hrabia Śledziński...
Coś przechodzącego wszelkie pojęcie... Podaje się
zwyczajnie, na srebrnych półmiskach.
Panna Izabela z
takim zachwytem patrzyła na mówiącego, w taki sposób
każdy jego wyraz podkreślała ruchem, uśmiechem lub
spojrzeniem, że Wokulskiemu zaczęło robić się ciemno w
oczach. Więc wstał i pożegnawszy towarzystwo wybiegł na
ulicę.
"Nie
rozumiem tej kobiety! - pomyślał. - Kiedy ona jest sobą, z kim
ona jest sobą?..."
Ale po
przejściu paruset kroków na mrozie ochłonął.
"W
rezultacie - myślał - cóż w tym nadzwyczajnego? Musi
żyć z ludźmi, do których nawykła; a jeżeli z
nimi żyje, musi słuchać ich błazeńskiej rozmowy. Co
ona zaś temu winna, że jest piękna jak bóstwo i że
dla każdego jest bóstwem?... Chociaż:.. gust do podobnego
towarzystwa... Ach, jakiż ja jestem nikczemny, zawsze i zawsze
nikczemny!.."
Ile razy po
wizycie u panny Izabeli jak dokuczliwe muchy rzucały się na niego
wątpliwości, biegł do pracy. Przeglądał rachunki,
uczył się angielskich słówek, czytał nowe
książki. A gdy i to nie pomagało, szedł do pani Stawskiej,
u niej spędzał cały wieczór i dziwna rzecz, w jej
towarzystwie znajdował jeżeli nie zupełny spokój, to
przynajmniej ukojenie...
Rozmawiali o
rzeczach najzwyklejszych. Najczęściej ona opowiadała mu o tym,
że w sklepie Milerowej interesa idą coraz lepiej, ponieważ
ludzie dowiedzieli się, że sklep ten w większej części
należy do pana Wokulskiego. Potem mówiła, że Helunia robi
się coraz grzeczniejsza, a jeżeli jest kiedy niegrzeczną,
wówczas babcia straszy ją, że powie przed panem Wokulskim, i -
dziecko zaraz się uspakaja. Potem jeszcze napomykała o panu Rzeckim,
który bywa tu niekiedy i jest bardzo lubiany przez babcię,
ponieważ opowiada jej mnóstwo szczegółów z
życia pana Wokulskiego. I że babcia równie lubi pana
Wirskiego, który po prostu zachwyca się panem Wokulskim.
Wokulski
patrzył na nią zdziwiony. W pierwszych czasach zdawało mu
się, że słucha pochlebstw, i - uczuł przykrość.
Lecz pani Stawska opowiadała to z tak naiwną prostotą, że
powoli zaczął odgadywać w niej najlepszą
przyjaciółkę, która jakkolwiek przecenia go, jednak
mówi bez cienia obłudy.
Spostrzegł
również, że pani Stawska nigdy nie zajmuje się sobą.
Kiedy skończy ze sklepem, myśli o Heluni, służy matce,
troszczy się interesami służącej i mnóstwa ludzi
obcych, po największej części biedaków, którzy
niczym odwdzięczyć się jej nie mogli. Gdy zaś i tych kiedy
zabrakło, wówczas zagląda do klatki kanarka, ażeby mu
zmienić wodę albo dosypać ziarna.
"Anielskie
serce!..." - myślał Wokulski. Pewnego zaś wieczora
rzekł do niej :
- Wie pani, co mi
się zdaje, kiedy patrzę na panią?
Spojrzała
na niego zalękniona.
- Zdaje mi
się, że gdyby pani dotknęła człowieka ciężko
poranionego, nie tylko ból by go opuścił, ale chyba
zagoiłyby mu się rany.
- Pan
myśli, że jestem czarodziejką? - spytała bardzo zakłopotana.
- Nie, pani. Ja
myślę, że tak jak pani wyglądały kobiety
święte.
- Pan Wokulski
ma rację - potwierdziła pani Misiewiczowa.
Pani Stawska
zaczęła się śmiać.
- O, ja i
święta!... - odparła. - Gdyby kto mógł zajrzeć
w moje serce, dopiero przekonałby się, jak dalece zasługuję
na potępienie... Ach, ale teraz wszystko mi jedno!... -
zakończyła z desperacją w głosie.
Pani
Misiewiczowa nieznacznie przeżegnała się. Wokulski nie
zwrócił na to uwagi.
Myślał
o innej.
Swoich
uczuć dla Wokulskiego pani Stawska nie umiałaby określić.
Z widzenia
znała go od lat kilku, nawet wydawał jej się przystojnym
człowiekiem, ale nic ją nie obchodził. Potem Wokulski
zniknął z Warszawy, rozeszła się wieść, że
pojechał do Bułgarii, a później, że zrobił
wielki majątek. Dużo mówiono o nim, i pani Stawka
zaczęła się nim interesować jako przedmiotem publicznej
ciekawości. Gdy zaś jeden ze znajomych powiedział o Wokulskim:
"To człowiek diabelnie energiczny ", pani Stawskiej podobał
się frazes: "diabelnie energiczny", i postanowiła lepiej
przypatrzeć się Wokulskiemu.
Z tą
intencją nieraz zachodziła do sklepu. Parę razy wcale nie
znalazła tam Wokulskiego, raz widziała go, ale z boku, a raz
zamieniła z nim parę słów i wtedy zrobił na niej
szczególne wrażenie. Uderzył ją kontrast pomiędzy zdaniem:
"diabelnie energiczny", a jego zachowaniem się; wcale nie
wyglądał na diabelnego, był raczej spokojny i smutny. I jeszcze
dostrzegła jedną rzecz: oto - miał oczy wielkie i rozmarzone,
takie rozmarzone...
"Piękny
człowiek!" - pomyślała.
Pewnego dnia w
lecie zetknęła się z nim w bramie domu, gdzie mieszkała.
Wokulski spojrzał na nią ciekawie, a ją ogarnął taki
wstyd, że zarumieniła się powyżej oczu. Była zła
na siebie za ten wstyd i za ten rumieniec i długi czas miała
pretensję do Wokulskiego, że tak ciekawie na nią spojrzał.
Od tej pory nie
mogła ukryć zakłopotania, ile razy wymawiano przy niej to
nazwisko; czuła jakiś żal, nie wiedziała jednak, czy do
niego, czy do siebie? Ale najprędzej do siebie, gdyż pani Stawska
nigdy do nikogo nie .czuła żalu; a wreszcie - cóż on temu
winien, że ona jest taka zabawna i bez powodu wstydzi się?...
Gdy Wokulski
kupił dom, w którym mieszkała, i gdy Rzecki za jego
wiedzą zniżył im komorne, pani Stawska (lubo jej wszyscy
tłomaczyli; że bogaty właściciel nie tylko może, ale
nawet ma obowiązek zniżać komorne) poczuła dla Wokulskiego
wdzięczność. Stopniowo wdzięczność zamieniła
się w podziw, gdy począł bywać u nich Rzecki i
opowiadać mnóstwo szczegółów z życia
swojego Stacha.
- To
nadzwyczajny człowiek! - mówiła jej nieraz pani
Mîsiewiczowa.
Pani Stawska
słuchała w milczeniu, lecz powoli doszła do przekonania, że
Wokulski jest najbardziej nadzwyczajnym człowiekiem, jaki istniał na
ziemi.
Po powrocie
Wokulskiego z Paryża stary subiekt częściej odwiedzał
panią Stawską i robił przed nią coraz poufniejsze
zwierzenia. Mówił, rozumie się, pod największym sekretem,
że Wokulski jest zakochany w pannie Łęckiej i że on,
Rzecki, wcale tego nie pochwala.
W pani Stawskiej
zaczęła budzić się niechęć do panny
Łęckiej i współczucie dla Wokulskiego.
Już
wówczas przyszło jej na myśl, ale tylko na chwilę,
że Wokulski musi być bardzo nieszczęśliwy i że
miałby wielką zasługę ten, kto by wydobył go z
sideł kokietki.
Później
spadły na panią Stawską dwie duże klęski: proces o
lalkę i utrata zarobków. Wokulski nie tylko nie wyparł
się znajomości z nią, co przecież mógł
zrobić, ale jeszcze uniewinnił ją w sądzie i ofiarował
jej korzystne miejsce w sklepie.
Wówczas
pani Stawska wyznała przed samą sobą, że ten człowiek
obchodzi ją i że jest jej równie drogim jak Helunia i matka.
Odtąd
zaczęło się dla niej dziwne życie. Ktokolwiek
przyszedł do nich, mówił jej wprost albo z ogródkami o
WokuIskim. Pani Denowa, pani Kolerowa i pani Radzińska
tłomaczyły jej, że Wokulski jest najlepszą partią w
Warszawie; matka napomykała, że Ludwiczek już nie nie, a
zresztą choćby żył, nie zasługuje na jej
pamięć. Nareszcie Rzecki a każdą bytnością
opowiadał, że jego Stach jest nieszczęśliwy, że trzeba
go ocalić; a ocalić go może tylko ona.
- W jaki
sposób?... - zapytała, sama niedobrze rozumiejąc, co
mówi.
- Niech go pani
pokocha, to znajdzie się sposób - odparł Rzecki.
Nie
odpowiedziała nic, ale w duszy robiła sobie gorzkie wyrzuty, że
nie potrafi kochać Wokulskiego, choćby chciała. Już serce
jej wyschło; zresztą ona sama nie jest pewna, czy ma serce. Wprawdzie
myślała wciąż o Wokulskim podczas zajęć
sklepowych czy w domu; czekała jego odwiedzin, a gdy nie przyszedł,
była rozdrażniona i smutna. Często śnił jej się,
ale to przecie nie miłość; ona nie jest zdolna do
miłości. Jeżeli miałaby powiedzieć prawdę, to
już nawet męża przestała kochać. Zdawało jej
się, że wspomnienie o nieobecnym jest jak drzewo w jesieni,
którego opadają liście całymi tumanami i zostaje tylko
czarny szkielet.
"Gdzie mnie
tam do kochania! - myślała. - We mnie już namiętności
wygasły."
Rzecki tymczasem
wciąż wykonywał swój chytry plan. z początku
mówił jej, że panna Łęcka zgubi Wokulskiego, potem,
że tylko inna kobieta mogłaby go otrzeźwić; potem
wyznał, że Wokulski jest znacznie spokojniejszy w jej towarzystwie, a
nareszcie (ale o tym wspomniał w formie domysłu), że Wokulski
zaczyna ją kochać.
Pod wpływem
tych zwierzeń pani Stawska szczuplała, mizerniała, nawet
zaczęła się trwożyć. Opanowała ją bowiem
jedna myśl: co ona odpowie, jeżeli Wokulski wyzna, że ją
kocha?... Wprawdzie serce w niej już od dawna zamarło, ale czy
będzie miała odwagę odepchnąć i go przyznać,
że ją nic nie obchodzi? Czy mógł jej nie obchodzić
człowiek taki jak on, nie dlatego, że mu coś
zawdzięczała, ale że był nieszczęśliwy i że
ją kochał. "Która kobieta - myślała sobie -
potrafi nie ulitować się nad sercem tak głęboko zranionym,
a tak cichym w swojej boleści?"
Zatopiona w
wewnętrznej walce, z której nie miała się nawet przed kim
zwierzyć, pani Stawska nie spostrzegła zmiany w postępowaniu
pani Milerowej, nie zauważyła jej uśmiechów i
półsłówek.
- Jakże
się miewa pan Wokulski ? - pytała jej nieraz kupcowa. - O, dziś
jest pani mizerniutka... Pan Wokulski nie powinien już pozwolić,
ażeby pani tak pracowała...
Pewnego dnia,
było to jakoś w drugiej połowie marca, pani Stawska
wróciwszy do domu zastała matkę zapłakaną.
- Co to
znaczy mamo ?... Co się stało ?... - spytała.
- Nic,
nic, moje dziecko... Co ci mam życie zatruwać plotkami !...Boże
miłosierny, jacy ci ludzie niegodziwi.
- Pewnie
mama odebrała anonim. Ja co parę dni odbieram anonimy, w
których nawet nazywają mnie kochanką Wokulskiego, no i
cóż ?...Domyślam się, że to sprawka pani
Krzeszowskiej, i rzucam listy do pieca.
- Nic,
nic, moje dziecko...Gdybyż to anonimy... Ale była dziś u mnie ta
poczciwa Denowa z Radzińską i ... Ale co ja ci mam życie
zatruwać !.. One mówią ( słychać to podobno w
całym mieście ), że ty zamiast do sklepu chodzisz do
Wokulskiego...
Pierwszy
raz w życiu w pani Stawskiej obudziła się lwica. Podniosła
głowę, oczy jej błysnęły i odpowiedziała twardym
tonem :
- A gdyby
tak było, więc i cóż ?...
-
Bój się Boga, co mówisz ?... - jęknęła matka
składając ręce.
- No, ale
gdyby tak było ? - powtórzyła pani Stawska.
- A
mąż ?
-
Gdzież on jest ?... Zresztą niech mnie zabije...
- A
córka ?... a Helunia ?... - wyszeptała staruszka.
- Nie
mówmy o Heluni, tylko o mnie...
- Heleno...
dziecko moje ... Ty przecież nie jesteś...
- Jego
kochanką ?... Tak, nie jestem, bo on tego jeszcze nie
zażądał. Co mnie obchodzi pani Denowa czy Radzińska albo
mąż, który mnie opuścił... Już nie wiem, co
się ze mną dzieje...To jedno czuję, że ten człowiek
zabrał mi duszę.
-
Bądźże przynajmniej rozsądna... Zresztą...
- Jestem
nią, dopóki być mogę... Ale ja nie dbam o taki
świat, który dwoje ludzi skazuje na tortury za to tylko, że
się kochają.
Nienawidzieć
się wolno - dodała z gorzkim uśmiechem - kraść,
zabijać... wszystko, wszystko wolno, tylko nie wolno kochać... Ach,
moja mamo, jeżeli ja nie mam racji, więc dlaczegóż Jezus
Chrystus nie mówił ludziom: bądźcie rozsądni, tylko
- kochajcie się?
Pani
Misiewiczowa umilkła, przerażona wybuchem, którego nigdy nie
oczekiwała. Zdawało się, że niebo spada jej na
głowę, kiedy z ust tej gołębicy bryzgnęły zdania,
jakich dotychczas nie słyszała, nie czytała, jakie jej samej nie
przeszły przez myśl, nawet kiedy była w tyfusie.
Na drugi
dzień był u niej Rzecki; przyszedł z miną
zakłopotaną, gdy mu wszystko opowiedziała, wyszedł
złamany.
Bo
właśnie dziś w południe zdarzył mu się taki
wypadek.
Do sklepu,
do Szlangbauma, przyszedł kto?... Maruszewicz i rozmawiał z nim
blisko godzinę. Inni subiekci, od czasu gdy dowiedzieli się, że
Szlangbaum kupuje sklep, natychmiast wobec niego spokornieli. Ale pan Ignacy
zhardział i po odejściu Maruszewicza zaraz zapytał:
-
Cóż pan masz za interesa z tym łotrem, panie Henryku?
Ale i Szlangbaum
już zhardział, więc odpowiedział panu Rzeckiemu,
wysunąwszy pierwej dolną wargę:
- Maruszewicz
chce dla barona pożyczyć pieniędzy, a dla siebie chciałby
jakiejś posady, bo już gadają na mieście, że Wokulski
odstępuje mi swoją spółkę. Za to obiecuje mi,
że baron będzie odwiedzał mój dom z baronową...
- I pan
przyjmiesz taką jędzę? - spytał Rzecki.
- Dlaczegóż by nie?:.. Baron
będzie dla mnie, a baronowa dla mojej żony. W duszy jestem
demokratą, ale co pocznę, kiedy wobec głupich ludzi salon lepiej
wygląda z baronami i hrabiami aniżeli bez ich. Wiele robi się
dla stosunków, panie Rzecki.
- Winszuję.
- Ale, ale... - dodał Szlangbaum. -
Mówił mi jeszcze Maruszewicz, iż po mieście kursuje,
że Stasiek wziął na utrzymanie tę... tę...
Stawską... Czy to prawda, panie Rzecki?...
Stary subiekt plunął mu pod nogi i
wrócił do swego biurka.
Nad wieczorem zaszedł do pani
Misiewiczowej, ażeby się z nią naradzić, i tu
dowiedział się z ust matki, że pani Stawska dlatego tylko nie
jest kochanką Wokulskiego, ponieważ on tego nie
żądał...
Opuścił panią
Misiewiczową strapiony.
"Niechby sobie była jego
kochanką - mówił w duchu. - Ojej!... ile to dam bardzo renomowanych
są kochankami jeszcze jak lichych facetów... Ale to gorsze, że
Wokulski wcale o niej nie myśli. Tu jest awantura!... Ha, trzeba coś
poradzić."
Ale
że sam już nie znajdował rady, więc poszedł do doktora
Szumana.
|