ROZDZIAŁ TRZYNASTY:
W JAKI SPOSÓB ZACZYNAJĄ
OTWIERAĆ SIĘ OCZY
Doktór siedział przy lampie z zieloną
umbrelką i pilnie przeglądał stos papierów.
- Cóż - spytał Rzecki -
znowu doktór pracuje nad włosami?...
Phi! co za
mnóstwo cyfr... Jak sklepowe rachunki.
- Bo
też to są rachunki z waszego sklepu i waszej spółki -
odparł Szuman.
- A pan
skąd je masz?
- Mam tego
dosyć. Szlangbaum namawia mnie, ażebym mu powierzył mój
kapitał. Ponieważ wolę mieć sześć tysięcy
aniżeli cztery tysiące rocznie, więc jestem gotów
wysłuchać jego propozycji. Ale że nie lubię
działać na ślepo, więc zażądałem cyfr. No, i
jak widzę, zrobimy interes.
Rzecki był
zdumiony.
- Nigdy nie
myślałem - rzekł - ażebyś pan zajmował się
podobnymi kwestiami.
- Bom był
głupi - odparł doktór wzruszając ramionami.- W moich
oczach Wokulski zrobił fortunę, Szlangbaum robi ją, a ja
siedzę na paru groszach jak kamień na miejscu. Kto nie idzie
naprzód, cofa się.
- Ależ to
nie pańska specjalność zbijanie pieniędzy!...
- Dlaczego nie
moja? Nie każdy może być poetą albo bohaterem, ale
każdy potrzebuje pieniędzy - mówił Szuman. -
Pieniądz jest spiżarnią najszlachetniejszej siły w naturze,
bo ludzkiej pracy. On jest sezamem, przed którym otwierają się
wszystkie drzwi, jest obrusem, na którym zawsze można
znaleźć obiad, jest lampą Aladyna, za której potarciem ma
się wszystko, czego się pragnie. Czarodziejskie ogrody, bogate
pałace, piękne królewny, wierna służba i gotowi do
ofiar przyjaciele, wszystko to ma się za pieniądze...
Rzecki
przygryzł wargi.
- Nie zawsze -
rzekł - byłeś pan tego zdania.
- Tempora
mutantur et nos mutamur in illis - spokojnie odpowiedział doktór. -
Dziesięć lat zmarnowałem na badaniu włosów,
wydałem tysiąc rubli na druk broszury o stu stronicach i... pies nie
wspomniał ani o niej, ani o mnie. Sprobuję dziesięć
następnych lat poświęcić operacjom pieniężnym i
jestem z góry pewny, że mnie będą kochać i
podziwiać. Bylem otworzył salon i kupił ekwipaż...
Chwilę
milczeli nie spoglądając na siebie. Szuman był pochmurny, Rzecki
prawie zawstydzony.
- Chciałbym
- odezwał się nareszcie - pogadać z panem o Stachu...
Doktór
niecierpliwie odsunął od siebie papiery.
- Co ja mu
pomogę - mruknął. - To nieuleczony marzyciel, który
już nie odzyska rozsądku. Fatalnie posuwa się do ruiny materialnej i
moralnej, tak jak wy wszyscy i cały wasz system.
- Jaki
system?..
- Wasz,
polski system...
- A co
doktór postawisz na jego miejsce?
- Nasz,
żydowski...
Rzecki
aż podskoczył na krześle.
- Jeszcze
miesiąc temu nazywałeś pan Żydów parchami?...
- Bo oni
są parchy. Ale ich system jest wielki: on triumfuje, kiedy wasz
bankrutuje.
- A
gdzież on siedzi, ten nowy system?
- W
umysłach, które wyszły z masy żydowskiej, ale wzbiły
się do szczytów cywilizacji. Weź pan Heinego, Börnego,
Lassalle'a, Marksa, Rotszylda, Bleichrödera, a poznasz nowe drogi
świata. To Żydzi je utorowali: ci pogardzani, prześladowani, ale
cierpliwi i genialni.
Rzecki
przetarł oczy; zdawało mu się, że śni na jawie.
Wreszcie rzekł po chwili:
- Wybacz,
doktór, ale... czy pan nie żartujesz ze mnie?... Pół
roku temu słyszałem od pana coś zupełnie innego...
-
Pół roku temu - odparł rozdrażniony Szuman -
słyszałeś pan protesty przeciw starym porządkom, a
dziś słyszysz nowy program. Człowiek nie jest ostrygą,
która tak przyrasta do swojej skały, że dopiero trzeba ją
nożem odrywać. Człowiek patrzy dokoła siebie, myśli,
sądzi i w rezultacie odpycha dawne złudzenia przekonawszy się,
że są złudzeniami... Ale pan tego nie pojmujesz ani Wokulski...
Wszyscy bankrutujecie, wszyscy... Całe szczęście, że wasze
miejsca zajmują świeże siły.
- Nic pana
nie rozumiem.
- Zaraz
mnie pan zrozumiesz - prawił doktór gorączkując się
coraz mocniej. - Weź pan rodzinę Łęckich, co oni robili?
Trwonili majątki: trwonił dziad, ojciec i syn, któremu w
rezultacie zostało trzydzieści tysięcy ocalonych przez
Wokulskiego i - piękna córka dla dopełnienia
niedoborów.
A co
tymczasem robili Szlangbaumowie? Pieniądze. Zbierał je dziad i
ojciec, tak że dziś syn, do niedawna skromny subiekt, za rok
będzie trząsł naszym handlem. A oni to rozumieją, bo stary
Szlangbaum jeszcze w styczniu napisał szaradę:
"Pierwsze
po niemiecku znaczy wąż, drugie roślina, wszystko do góry
się wspina..." I zaraz mi objaśnił, że to znaczy:
Szlang -
Baum. Kiepska szarada, ale porządna robota - dodał śmiejąc
się doktór.
Rzecki
spuścił głowę. Szuman mówił dalej:
- Weź
pan księcia, co on robi? Wzdycha nad "tym nieszczęśliwym
krajem", i tyle. A pan baron Krzeszowski? Myśli, ażeby
wydobyć pieniądze od żony. A baron Dalski? Usycha ze strachu,
ażeby go nie zdradziła żona. Pan Maruszewicz poluje na
pożyczki, a gdzie nie może pożyczyć, tam wykpiwa; zaś
pan Starski siedzi przy dogorywającej babce, ażeby podsunąć
jej do podpisania testament ułożony według jego myśli.
Inni,
więksi i mniejsi panowie, przeczuwając, że cały interes
Wokulskiego przejdzie w ręce Szlangbauma, już składają mu
wizyty. Nie wiedzą, biedaki! że on co najmniej o pięć procent
zniży im dochody... Najmądrzejszy zaś z nich, Ochocki, zamiast
wyzyskać lampy elektryczne swego systemu, myśli o machinach
latających. Ba!... zdaje mi; się, że od kilku dni radzi o nich z Wokulskim.
Zawsze znajdzie swój swego: marzyciel marzyciela...
- No, już
chyba Stachowi nie będziesz doktór nic zarzucał -
przerwał niecierpliwie Rzecki.
- Nic,
oprócz tego, że nigdy nie pilnował fachu, a zawsze gonił
za mrzonkami. Będąc subiektem chciał zostać uczonym, a
zacząwszy uczyć się postanowił awansować na bohatera.
Majątek zrobił nie dlatego, że był kupcem, ale że
oszalał dla panny Łęckiej; a dziś, kiedy jej dosięga,
co wreszcie bardzo jest niepewne, już zaczyna naradzać się z
Ochockim... Słowo honoru, nie pojmuję: o czym finansista może
rozmawiać z takim Ochockim?... Lunatycy!...
Rzecki
szczypał się w nogę, ażeby doktorowi nie zrobić
awantury.
- Uważa pan
- odezwał się po chwili - przyszedłem do pana w sprawie już
nie tylko Wokulskiego, ale kobiety... Kobiety, panie Szuman, a przeciw tym nic
pan chyba nie znajdziesz do powiedzenia.
- Wasze
kobiety są akurat tyle warte co i mężczyźni. Wokulski za
dziesięć lat mógłby być milionerem i
potęgą w tym kraju, ale ponieważ związał losy swoje z
panną Łęcką, więc sprzedał sklep doskonale
procentujący, rzuci spółkę, wcale nie gorszą od
sklepu, a potem strwoni majątek. Albo ten Ochocki!... Inny, na jego
miejscu, już pracowałby nad oświetleniem elektrycznym, skoro
udał mu się wynalazek. Tymczasem on hula po Warszawie z tą
ładną panią Wąsowską, dla której więcej
znaczy dobry tancerz aniżeli największy wynalazca
Żyd
zrobiłby inaczej Gdyby był elektrotechnikiem, znalazłby sobie
kobietę, która albo siedziałaby z nim w pracowni, albo -
handlowała elektrycznością. A gdyby był finansistą,
jak Wokulski, nie kochałby się na oślep, tylko szukałby
żony bogatej. Wreszcie może by wziął ubogą i
piękną, ale wtedy musiałyby procentować jej wdzięki.
Ona prowadziłaby mu salon, zwabiała gości,
uśmiechałaby się do możnych, romansowałaby z
najmożniejszymi, słowem, na wszelki sposób popierałaby
interes firmy, zamiast ją gubić.
- I w tym
wypadku byłeś pan przed pół rokiem innego zdania -
wtrącił Rzecki.
- Nie
przed pół rokiem, ale przed dziesięcioma laty. Ba! trułem
się po śmierci narzeczonej, ale to właśnie jeden
więcej argument przeciw waszemu systematowi. Dziś aż
cierpnę, kiedy pomyślę, że albo mogłem umrzeć,
licho wie po co, albo ożenić się z kobietą, która
strwoniłaby mi majątek.
Rzecki
podniósł się z krzesła.
-
Więc teraz - rzekł - ideałem pańskim jest Szlangbaum.
- Ideałem
nie, ale dzielnym człowiekiem.
-
Który wydobył rachunki sklepowe...
- Ma do
tego prawo. Wszak od lipca zostanie właścicielem.
- A
tymczasem demoralizując kolegów, swoich przyszłych
subiektów?...
- On ich
rozpędzi!...
- I ten
pański ideał, kiedy prosił Stacha o posadę, to już
wówczas myślał o zagarnięciu naszego sklepu?
- Nie
zagarnia, tylko kupuje! - zawołał doktór. - Może
wolałbyś pan, ażeby sklep zmarniał nie znalazłszy
nabywcy?... I kto z was mądrzejszy: pan, który po
kilkudziesięciu latach nie masz nic, czy on, który w ciągu
roku zdobywa taką fortecę, nikomu notabene nie robiąc krzywdy, a
Wokulskiemu płacąc gotówką?...
-
Może masz pan rację, ale mnie jakoś się to nie wydaje -
mruknął Rzecki potrząsając głową.
- Nie
wydaje się panu, bo należysz do tych, co sądzą, że
ludzie jak kamienie muszą porastać mchem nie ruszając się z
miejsca. Dla pana Szlangbaumy zawsze powinni być subiektami, Wokulscy
zawsze pryncypałami, a Łęccy zawsze jaśnie
wielmożnymi... Nie, panie! Społeczeństwo jest jak gotująca
się woda: co wczoraj było na dole, dziś pędzi w
górę...
- A jutro
znowu spada na dół - zakończył Rzecki. - Dobranoc,
doktorze.
Szuman
ścisnął go za rękę.
- Gniewasz
się pan?
- Nie... Tylko
nie wierzę w ubóstwienie pieniędzy.
- To stan
przejściowy.
- A
któż panu zaręczy, że marzycielstwo Wokulskich albo
Ochockich nie jest stanem przejściowym? Machina latająca
śmieszna to rzecz na pozór, ale tylko na pozór; wiem
coś o jej wartości, bo przez całe lata tłomaczył mi to
Stach. Lecz gdyby takiemu na przykład Ochockiemu udało się
ją zbudować, pomyśl pan, co byłoby więcej warte dla
świata: czy spryt Szlangbaumów, czy marzycielstwo Wokulskich i
Ochockich?
- Tere-fere -
przerwał doktór. - Już ja na tych godach nie będę.
- Ale
gdybyś pan był, musiałbyś chyba trzeci raz zmienić
program.
Doktór
zmieszał się...
- No, co
tam - rzekł. - Jakiż to interes miałeś pan do mnie?
- Tej
biednej Stawskiej... Ona naprawdę zakochała się w Wokulskim.
- Ehe!...
takimi sprawami już mógłbyś pan mnie nie zajmować -
ofuknął go doktór. - Kiedy jedni zbogacają się i
rosną w siłę, a inni bankrutują, on mi zawraca
głowę amorami jakiejś pani Stawskiej. Nie trzeba było
bawić się w swata!...
Rzecki
opuścił doktora tak zmartwiony, że nawet nie uważał na
brutalność jego ostatnich słów.
Dopiero na
ulicy spostrzegł się i uczuł żal do Szumana.
"Ot,
przyjaźń żydowska!" - mruknął.
Wielki
post nie był tak nudny, jak obawiano się w modnym świecie.
Naprzód
Opatrzność zesłała wezbranie Wisły, co dało
powód do publicznego koncertu i kilku prywatnych wieczorów z
muzyką i deklamacją. Następnie w szeregu prelegentów na
Osady Rolne wystąpił jeden krakowianin, nadzieja partii
arystokratycznej, na którego odczyt wybrało się najlepsze
towarzystwo. Potem Szegedyn uległ powodzi, co znowu wywołało
wprawdzie nieduże składki, ale za to ogromny ruch w salonach.
Odbył się nawet w domu hrabiny teatr amatorski, na którym
odegrano dwie sztuki w języku francuskim i jedną w angielskim.
We
wszystkich tych filantropijnych zajęciach panna Izabela przyjmowała
czynny udział. Bywała na koncertach, zajmowała się
wręczeniem bukietu uczonemu krakowianinowi, występowała w
żywym obrazie w roli anioła litości i grała w sztuce
Musseta Nie igra się z miłością. Panowie
Niwiński, Malborg, Rydzewski i Pieczarkowski prawie zasypali ją
bukietami, a pan Szastalski zwierzył się kilku damom, że
prawdopodobnie w tym jeszcze roku będzie musiał odebrać sobie
życie.
Gdy
rozeszła się wieść o zamierzonym samobójstwie, pan
Szastalski stał się bohaterem rautów, a panna Izabela
zyskała przydomek okrutnej. Kiedy panowie powymykali się na wista,
wówczas damy pewnego wieku miały największą
przyjemność w tym, ażeby za pomocą dowcipnych
manewrów zbliżyć pannę Izabelę z Szastalskim. Z
nieopisanym współczuciem przypatrywały się przez lornetki
cierpieniom młodego człowieka; prawie starczyło im to za koncert.
Gniewały się tylko na pannę Izabelę widząc, że
ona rozumie swoje uprzywilejowane stanowisko, a każdym ruchem i
spojrzeniem zdaje się mówić: patrzcie, to mnie on kocha,
przeze mnie jest nieszczęśliwy!...
Wokulski
znajdował się niekiedy w tych towarzystwach, widział lornetki
dam skierowane na Szastalskiego i pannę Izabelę, nawet
słyszał uwagi, które brzęczały mu około uszu
jak osy, ale nic nie rozumiał. Nim wreszcie nikt się nie
zajmował, odkąd dowiedziano się, że jest poważnym
konkurentem.
-
Nieszczęśliwa miłość budzi daleko więcej interesu
- szepnęła raz panna Rzeżuchowska do pani Wąsowskiej.
- Kto wie,
gdzie tu naprawdę jest miłość nieszczęśliwa, a
nawet tragiczna!... - odpowiedziała pani Wąsowska patrząc na
Wokulskiego.
W kwadrans
później panna Rzeżuchowska kazała przedstawić sobie
Wokulskiego, a w ciągu następnego kwadransa zawiadomiła go
(spuszczając przy tym oczy), że jej zdaniem najpiękniejszą
rolą kobiety jest pielęgnować ranione serca, które
cierpią w milczeniu.
Pewnego
dnia przy końcu marca Wokulski przyszedłszy do panny Izabeli
zastał ją w doskonałym humorze.
- Wyborna
wiadomość! - zawołała witając się z nim niezwykle
gorąco. - Czy wie pan, że przyjechał ten znakomity skrzypek
Molinari...
-
Molinari?... - powtórzył Wokulski. - Ach, tak, widziałem go w
Paryżu.
- Tak pan
chłodno o nim mówi? - zdziwiła się panna Izabela.- Czyby jego gra nie
podobała się panu?...
- Przyznam
się pani, że nawet nie uważałem, jak on gra.
- To
niepodobna!... to chyba nie słyszał go pan... Pan Szastalski (no, on
zawsze przesadza) powiedział, że tylko słuchając
Molinariego mógłby umrzeć bez żalu. Pani Wywrotnicka jest
nim zachwycona, a pani Rzeżuchowska ma zamiar wydać dla niego raut.
- O ile mi
się zdaje, jest to dosyć mierny skrzypek.
-
Ależ, panie!... Pan Rydzewski i pan Pieczarkowski mieli
sposobność widzieć jego album, złożone z samych
recenzyj... Pan Pieczarkowski mówi, że Molinariemu ofiarowali to
jego wielbiciele. Otóż wszyscy europejscy recenzenci nazywają
go genialnym.
Wokulski
potrząsnął głową.
-
Widziałem go w sali, gdzie najdroższe miejsce kosztowało dwa
franki.
- To
niepodobna, to chyba nie on... On dostał order od ojca świętego,
od szacha perskiego, ma tytuł... Miernych skrzypków nie
spotykają takie odznaczenia.
Wokulski z
podziwem przypatrywał się zarumienionej twarzy i
błyszczącym oczom panny Izabeli. Były to tak silne argumenta,
że zwątpił we własną pamięć i odparł:
-
Może być...
Ale
pannę Izabelę w przykry sposób dotknęła jego
obojętność dla sztuki. Sposępniała i przez resztę
dnia rozmawiała z Wokulskim dosyć chłodno.
"Głupiec
jestem! - pomyślał wychodząc. - Zawsze muszę się
wyrwać z czymś, co jej robi przykrość. Jeżeli jest
melomanką, może uważać za świętokradztwo moje
zdanie o Molinarim..."
I przez
cały następny dzień gorzko wyrzucał sobie
nieznajomość sztuki, prostactwo, niedelikatność, a nawet
brak szacunku dla panny Izabeli.
"Z
pewnością - mówił - znakomitszym jest ten skrzypek,
który na niej zrobi wrażenie, aniżeli ten, który by
mnie się podobał. Trzeba być arogantem, ażeby
wypowiadać sądy tak stanowcze, tym bardziej że musiałem nie
poznać się na jego grze..."
Wstyd go
ogarnął.
Na trzeci
dzień otrzymał od panny Izabeli krótki liścik:
"Panie
- pisała. - Musi mi pan ułatwić zaznajomienie się z
Molinarim, ale to koniecznie, koniecznie... Obiecałam Cioci, że skłonię
go, ażeby zagrał u niej na ochronę; pojmuje więc pan, ile
mi na tym zależy."
W
pierwszej chwili zdawało się Wokulskiemu, że zbliżenie
się do genialnego skrzypka będzie jednym z najtrudniejszych
zadań, jakie mu kazano rozwiązać. Szczęściem,
przypomniał sobie, że ma znajomego muzyka, który nie tylko
poznał się z Molinarim, ale już chodził za nim i
przesiadywał u niego jak cień.
Kiedy
zwierzył się z kłopotu przed muzykiem, ten naprzód
szeroko otworzył oczy, potem zmarszczył brwi, w końcu zaś,
po długim namyśle, odparł:
- O, to
sprawa trudna, bardzo trudna, ale dla pana postaramy się. Tylko muszę
go przygotować, dobrze usposobić... I wie pan, jak zrobimy?... Niech
pan jutro zajdzie do hotelu o pierwszej w południe; ja tam będę
na śniadaniu. Wtedy niech pan wywoła mnie nieznacznie przez
służącego, a już ja wyrobię panu audiencję.
Te
ostrożności i ton, jakim je wypowiadano, przykro dotknęły
Wokulskiego; mimo to w oznaczonym terminie poszedł do hotelu.
- Pan
Molinari w domu? - zapytał szwajcara.
Szwajcar,
człowiek znajomy, wyprawił pomocnika na górę, sam
zaś zaczął bawić Wokulskiego rozmową:
- To,
wielmożny panie, mamy ruch w hotelu z tym Włochem!...
Schodzą
się państwo jak do cudownego obrazu, ale najwięcej kobiety...
- Oho?...
- Tak,
wielmożny panie. Taka najpierwej przysyła mu list, potem bukiet, a
nareszcie sama przychodzi za woalką, bo myśli, że jej nikt nie
pozna... To, panie, śmiech dla całej służby!... On nie
każdą przyjmuje, choć która da jego lokajowi ze trzy
ruble. Ale czasem, jak trafi mu się dobry humor, to nieraz dobiera sobie
chłopisko jeszcze dwa numery, każdy w innej stronie korytarza, i w
każdym inną rozwesela... Taki, bestia, zajadły.
Wokulski
spojrzał na zegarek. Upłynęło z dziesięć minut na
czekaniu, więc pożegnał szwajcara i poszedł na schody
czując, że gniew zaczyna w nim kipieć. "Tęgi blagier!
- myślał. - Ale też i miłe te kobietki..."
W drodze
spotkał go zadyszany pomocnik szwajcara.
- Pan
Molinari - rzekł - kazał prosić, ażeby jaśnie pan
chwilkę zaczekał...
Wokulski
chciał schwycić za kark posłańca, ale pohamował
się i zawrócił na dół.
-
Jaśnie pan odchodzi?... Co mam powiedzieć panu Molinaremu?...
- Powiedz
mu, ażeby... Rozumiesz?
- Powiem,
jaśnie panie, tylko on nie zrozumie - odpowiedział zadowolony lokaj,
a wpadłszy do szwajcara rzekł:
-
Przynajmniej znalazł się choć jeden pan, co się poznał
na tym kundlu Włochu... O, hycel! łeb to zadziera, ale nim ci da,
człeku, dziesiątczynę, to ją pierwej ze trzy razy
obejrzy... Legawa suka go urodziła, pokrakę... Zgnilec...
obieżyświat... kopernik !...
Była
chwila, że Wokulski uczuł żal do panny Izabeli. Jak można
zapalać się do człowieka, z którego nawet hotelowa
służba żartuje!... Jak można zapisywać się na
długą listę jego wielbicielek... Czy w końcu godziło
się zmuszać go, ażeby szukał znajomości z takim
płytkim blagierem!...
Ale wnet
ochłonął; przyszła mu bardzo słuszna uwaga, że
panna Izabela nie znając Molinariego daje się tylko unosić
prądowi jego reputacji.
"Pozna
go i ochłonie - pomyślał. - Tylko już ja nie będę
im służył za pośrednika."
Kiedy
Wokulski wrócił do domu, zastał u siebie Węgiełka,
który czekał na niego od godziny.
Chłopak
wyglądał po warszawsku, ale był trochę mizerny.
-
Wychudłeś, zbladłeś - rzekł Wokulski przypatrzywszy mu
się. Łajdaczysz się czy co?...
- Nie,
panie, tylko dziesięć dni chorowałem. Coś mi się
zrobiło na szyi takie paskudne, że mnie doktór pokrajał.
Ale już wczoraj poszedłem do roboty.
-
Potrzebujesz pieniędzy?
- Nie,
panie. Chciałem tylko opowiedzieć się względem powrotu do
Zasławia.
- Już
cię korci. A nauczyłeś się czego?
- Ojej! I
ze ślusarką się trochę... i według stolarki...
Koszyków nauczyłem się też wcale pięknych i
rysować. A nawet jakby przyszło do malowania, to też...
Mówiąc
to kłaniał się, rumienił i miętosił czapkę w
ręku.
- Dobrze -
odezwał się po chwili Wokulski. - Na narzędzia dostaniesz
sześćset rubli. Wystarczy?... A kiedy chcesz wracać?
Chłopak
zaczerwienił się jeszcze mocniej i pocałował Wokulskiego w
rękę.
- Bo ja
jeszcze, z przeproszeniem łaski pańskiej, chciałbym się
ożenić... Tylko nie wiem...
Poskrobał
się w głowę.
- Z
kimże to? - spytał Wokulski.
- Z
tą panną Marianną, co mieszka u furmanów Wysockich. Ja
też mieszkam w tym domu, tylko na górze.
"Chce
się żenić z moją magdalenką?" -
pomyślał Wokulski. Przeszedł się po pokoju i rzekł:
- A dobrze
ty znasz pannę Mariannę?
- Co nie
mam znać? Przecie widujemy się co dzień trzy razy, a czasami to
i przez całą niedzielę albo ja siedzę u niej, albo oboje u
Wysockich.
- No tak.
Ale czy wiesz, czym ona była przed rokiem?,
- Wiem,
panie. Ledwiem tu przyjechał z łaski pańskiej, zaraz Wysocka
mówi do mnie: "Uważaj, młody, bo ona się
puszczała..." Takim sposobem od pierwszego dnia wiedziałem, co
ona za jedna; okpistwa ze mną nie robiła żadnego.
- I
jakże się stało, że chcesz żenić się z
nią?
- Bóg
wie, panie, ani tak, ani owak. Nawet z początku to śmiałem
się z niej i jak kto przechodził za oknem, mówiłem:
"Pewno i ten znajomy panny Marianny, boś panna nie z jednego pieca
chleb jadła." A ona nic, tylko spuści głowę,
kręci maszyną, aż warczy, i ognie jej na twarz biją.
Później
spostrzegłem się, że mi ktoś łata bieliznę;
więc na Boże Narodzenie kupiłem jej za dziesięć
złotych parasol, a ona sześć chustek perkalowych z moim
nazwiskiem. A Wysocka mówi: "Nie daj się, młody, bo to
probantka!..." Więcem se do głowy nie dopuszczał, choć
gdyby nie była ladaco, już bym się w zapusty ożenił.
Akurat w
Popielec Wysocki rozpowiedział mi, jak się z nią zrobił ten
interes, niby z panną Marianną. Zgodziła ją jakaś pani
w aksamitach do służby, no i miała służbę, niech
ręka boska broni! Coraz chce uciekać, ale ją łapią i
mówią: "Albo siedź tu, albo oddamy cię do
kryminału za złodziejstwo." "Cóżem ja
ukradła" - ona mówi. "Nasze dochody, psiawiaro!" -
oni krzyczą. I tak by siedziała (rozpowiadał Wysocki) do
sądnego dnia, gdyby jej pan Wokulski nie zobaczył w kościele.
Wtedy ją wykupił i wyratował.
-
Mów dalej, mów - odezwał się Wokulski
spostrzegłszy, że Węgiełek waha się.
- Zaraz
mnie tknęło - ciągnął Węgiełek - że to
nie żadne łajdactwo, tylko nieszczęście. I pytam się
Wysockiego: "Ożeniłby się pan z panną
Marianną?" "I z jedną babą jest utrapienie" - on
mówi. "Ale żeby pan Wysocki był w kawalerskiej kondycji,
to co?" "Eh mówi - kiedy już nie mam ciekawości do
kobiet." Widząc ja, że stary nie chce gadać, takem go
zaklął, że mi w końcu powiedział: "Nie
ożeniłbym się, bo nie miałbym przekonania, że się
w niej stary obyczaj nie odezwie. Kobieta jak dobra, to dobra, ale jak się
rozwydrzy, niczym diabeł."
Tymczasem
na początku świętego postu zesłał Pan Bóg
miłosierny na mnie takiego bolaka, żem musiał leżeć w
domu, i jeszcze doktór mnie pokrajał. Aż tu panna i Marianna
jak nie zacznie do mnie chodzić, łóżko
prześciełać, pokrajanie mi opatrywać... Mówił
doktór, żeby nie jej opatrunki, tobym z tydzień
dłużej leżał. Mnie nieraz złość brała,
osobliwie, jak mnie trzęsło, więc jednego dnia
mówię: "Co sobie panna Marianna robi subiekcję?... Panna
myśli, że ja się z panną ożenię, a ja chybabym
zgłupiał, żeby się z taką wiązać, co
się dziesięciu wysługiwała."
A ona na
to nic, tylko spuściła głowę i łzy jej kap... kap...
"Przecie
ja rozumiem - mówi - żeby się pan Węgiełek ze
mną nie ożenił...
Aż
mnie, z przeproszeniem łaski pańskiej, zemdliło z wielkiej
litości, kiedym to usłyszał. I zaraz powiedziałem
Wysockiej: "Wie pani Wysocka co, może ja się z panną
Marianną ożenię...'
A ona na
to: "Nie bądź głupi, bo..."
Kiedy nie
śmiem mówić - dodał nagle Węgiełek, znowu
całując Wokulskiego w rękę.
-
Mów śmiało.
- "Bo
- rzekła mi pani Wysocka - jakbyś się ożenił z
panną Marianną, to może byś obraził pana Wokulskiego
za jego łaskę nad nami wszystkimi... Kto zaś wie, czy panna
Marianna do niego nie chodzi..."
Wokulski
zatrzymał się przed nim.
- Tego
się lękasz? - spytał. - Daję ci słowo honoru, że
nigdy nie widuję tej panny.
Węgiełek
odetchnął
- To i
chwała Bogu. Bo jedno, że nie śmiałbym przecie panu
włazić w drogę za jego dobroć, a po drugie...
-
Cóż po drugie?
- Po
drugie, widzi pan, że ona się puszczała, to przez
nieszczęście, źli ludzie ją skrzywdzili i temu ona nie
winna. Ale żeby ona teraz nade mną chorym płakała, a do
wielmożnego pana chodziła, to już byłaby taka szelma jak
wściekły pies, co to tylko zabić, ażeby ludzi nie
kąsał.
- A
zatem?... - spytał Wokulski.
- Ha,
cóż? ożenię się po świętach - odparł
Węgiełek. - Przecie ona za nie swoje grzechy cierpieć nie
może. Nie
jej to była wola.
- Masz jeszcze
jaki interes?
- Już nic.
- Więc
bywaj zdrów, a przed ślubem wstąp do mnie. Ona będzie
miała pięćset rubli posagu, no i co potrzeba na bieliznę i
gospodarstwo.
Węgiełek
opuścił go bardzo wzruszony.
"Oto
logika prostych serc! - pomyślał Wokulski. - Pogarda dla
występku, miłosierdzie dla nieszczęścia"
Naiwny
mieszczanin w jego oczach wyrósł na posłannika odwiecznej
sprawiedliwości, który zdeptanej kobiecie przyniósł
spokój i przebaczenie.
W
końcu marca u państwa Rzeżuchowskich odbył się wielki
raut z Molinarim; Wokulski także otrzymał zaproszenie zaadresowane
piękną rączką panny Rzeżuchowskiej.
Przybył
tam dosyć późno, właśnie w chwili kiedy mistrz
dał się uprosić do uszczęśliwienia słuchaczy
koncertem własnej kompozycji.
Jeden z
miejscowych muzyków usiadł towarzyszyć mu na fortepianie,
drugi przyniósł mistrzowi skrzypce, trzeci odwracał nuty
akompaniatorowi, czwarty stał za mistrzem w zamiarze podkreślania
fizjognomią i gestami piękniejszych albo trudniejszych ustępów.
Ktoś
poprosił obecnych o spokojność, damy usiadły w
półkole, mężczyźni zgromadzili się za ich
krzesłami, koncert zaczął się.
Teraz
Wokulski spojrzał na skrzypka i przede wszystkim spostrzegł pewne
podobieństwo między nim i Starskim. Molinari miał takież
same niewielkie faworyciki, jeszcze mniejsze wąsiki i ten sam wyraz
znużenia, jaki cechuje ludzi posiadających szczęście u
płci pięknej. Grał dobrze i wyglądał przyzwoicie, lecz
było widać po nim, że już pogodził się z
rolą półbożka łaskawego dla swoich wiernych.
Od czasu
do czasu skrzypce odezwały się głośniej, stojący za
mistrzem muzyk robił minę zachwyconą, a po sali przebiegał
cichy i krótki szmer. Pomiędzy uroczyście nastrojonymi
mężczyznami i zasłuchanymi, zamyślonymi, rozmarzonymi lub
drzemiącymi damami Wokulski dostrzegał kobiece fizjognomie
napiętnowane niezwykłym wyrazem. Były tam namiętnie
odrzucone głowy, zarumienione policzki, pałające oczy,
rozchylone i drgające usta, jakby pod wpływem narkotyku.
"Straszna
rzecz! - pomyślał Wokulski. - Cóż to za chore indywidua
wprzęgają się do triumfalnego wozu tego pana...
Wtem
spojrzał na bok i zrobiło mu się zimno... Zobaczył
pannę Łęcką bardziej odurzoną i
roznamiętnioną od innych. Nie wierzył własnym oczom.
Mistrz
grał z kwadrans, ale Wokulski nie słyszał już ani jednej
nuty. Rozbudził go dopiero przeciągły grzmot oklasków.
Potem znowu zapomniał, gdzie jest, ale za to doskonale widział, jak
Molinari szepnął coś do ucha panu Rzeżuchowskiemu, jak pan
Rzeżuchowski wziął go pod rękę i - przedstawił
pannie Izabeli.
Przywitała
go rumieńcem i wejrzeniem nieopisanego zachwytu. A ponieważ proszono
na kolację, mistrz podał jej rękę i zaprowadził do
sali jadalnej. Przeszli tuż obok niego, Molinari potrącił go
łokciem, ale tak byli zajęci sobą, że panna Izabela nawet
nie spostrzegła Wokulskiego. Potem usiedli we czworo przy jednym stoliku:
pan Szastalski z panną Rzeżuchowską, Molinari z panną
Izabelą, i było znać, że jest im bardzo dobrze razem.
Wokulskiemu
znowu zdawało się, że z oczu spada mu zasłona, poza
którą widać zupełnie inny świat i inną
pannę Izabelę. Ale w tej samej chwili uczuł taki zamęt w
głowie, ból w piersiach, szał w nerwach, że uciekł
do przedpokoju, a stamtąd na ulicę obawiając się, że
traci rozum.
"Boże
miłosierny! - szepnął - zdejmijże ze mnie to
przekleństwo..."
O kilka
kroków od Molinariego, przy mikroskopijnym stoliczku, siedziała
pani Wąsowska z Ochockim.
- Moja
kuzynka zaczyna mi się coraz mniej podobać - rzekł Ochocki
patrząc na pannę Izabelę. - Widzi ją pani?...
- Od
godziny - odparła pani Wąsowska. - Ale zdaje mi się, że i
Wokulski coś spostrzegł, bo był bardzo zmieniony. Żal mi go.
- O, niech pani
będzie spokojna o Wokulskiego. Prawda, że dziś jest rozbity, ale
jeżeli się raz ocknie... Takich nie zabijają wachlarzem.
- Więc
może być dramat.
- Żadnego -
rzekł Ochocki. - Ludzie o skoncentrowanych uczuciach wówczas tylko
są niebezpieczni, jeżeli nie mają rezerw...
- Mówisz
pan o tej pani... jakże ona... Sta... Star?...
- Boże
uchowaj, tam nic nie ma i nigdy nie było. Zresztą dla zakochanego
mężczyzny nie stanowi rezerwy inna kobieta.
- Więc
cóż?
- Wokulski ma
silny umysł i wie o cudownym wynalazku, którego wykończenie
naprawdę przewróciłoby świat...
- I pan wiesz o
nim?
-
Treść znam, dowód widziałem; nie znam tylko
bliższych szczegółów. Przysięgam -
mówił zapalając się Ochocki - że dla takiej sprawy
można by poświęcić nawet dziesięć kochanek!
- Więc i
mnie poświęciłbyś, niewdzięczniku?
- Alboż
pani jest moją kochanką?... Nie jestem przecie lunatykiem.
- Ale kochasz
się we mnie.
- Może
jeszcze tak jak Wokulski w Izabeli?... Ani myślę... Choć
każdej chwili jestem gotów...
- W każdej
chwili jesteś pan źle wychowany. Ale... tym lepiej, że się
we mnie nie kochasz.
- I nawet wiem,
dlaczego lepiej. Pani wzdycha do Wokulskiego.
Panią
Wąsowską oblał mocny rumieniec; zmieszała się tak,
że wachlarz upadł jej na posadzkę. Ochocki podniósł
go.
- Nie chcę
grać z panem komedii, mój potworze - odparła po chwili. -
Obchodzi mnie tak, że... robię wszystko, co jest w mojej mocy,
ażeby dostał Belę, ponieważ... ją kocha ten
szaleniec...
-
Przysięgam, że spomiędzy znajomych mi dam jesteś pani
jedyną kobietą, która naprawdę coś warta... Ale
dosyć o tym. Od czasu kiedym poznał, że Wokulski kocha Belę
(a jak on ją kocha!), moja kuzynka robi na mnie dziwne wrażenie.
Dawniej uważałem ją za wyjątkową, dziś wydaje mi
się pospolitą, dawniej wzniosła, dziś jest płaska...
Ale to tylko chwilami i jeszcze ostrzegam, że mogę się
mylić.
Pani
Wąsowska uśmiechnęła się.
- Podobno -
rzekła - ile razy mężczyzna patrzy na kobietę, szatan zakłada
mu różowe okulary.
- Czasami
zdejmuje.
- Ale nie bez
cierpień - odpowiedziała pani Wąsowska. - Wiesz pan co -
dodała - ponieważ jesteśmy prawie kuzynami, mówmy sobie t
y...
- Bardzo
dziękuję.
- Dlaczego?
- Nie mam
zamiaru być wielbicielem pani.
- Ja proponuję
panu przyjaźń.
-
Właśnie. Jest to mostek, po którym...
W tej
chwili panna Izabela wstała nagle od swego stolika i podeszła do
nich; była wzburzona.
-
Porzucasz mistrza? - spytała ją pani Wąsowska.
-
Ależ to jest impertynent! - rzekła panna Izabela tonem, w
którym czuć było gniew.
- Bardzom
kontent, kuzynko, że tak prędko poznałaś się na tym
poliszynelu - odezwał się Ochocki. - Może pani siądzie?
Ale panna
Izabela rzuciła na niego piorunujące spojrzenie, zaczęła
rozmawiać z Malborgiem, który właśnie zbliżył
się do niej, i odeszła do sali.
Na progu,
spoza wachlarza, spojrzała w stronę Molinariego, który bardzo
wesoło rozmawiał z panną Rzeżuchowską...
- Zdaje mi
się, panie Ochocki - rzekła pani Wąsowska - że prędzej
zostaniesz naszym Kopernikiem, aniżeli nauczysz się
ostrożności! Jak mogłeś wobec Izabeli nazwać tego pana
poliszynelem?...
- Ona
przecież nazwała go impertynentem...
- Niemniej
interesuje się nim.
- No,
proszę ze mnie nie żartować. Jeżeli nie interesuje się
człowiekiem, który ją ubóstwia...
- To
właśnie będzie interesować się takim, który
ją lekceważy.
- Pociąg do
ostrych sosów jest oznaką nietęgiego zdrowia
zauważył Ochocki.
- Która
tu jest zdrowa! - rzekła pani Wąsowska, pogardliwie obwodząc
wzrokiem towarzystwo. - Podaj mi pan rękę i idźmy do salonu.
Na
przejściu spotkali księcia, który z wielkim zadowoleniem
przywitał panią Wąsowską.
-
Cóż, mości książę, Molinari?... -
zapytała.
- Ma bardzo
ładny ton... Bardzo...
- I
będziemy przyjmować go u siebie?
- O tak... w
przedpokoju...
W parę minut
dowcip księcia obleciał wszystkie sale... Pani Rzeżuchowska z
powodu nagłej migreny musiała puścić gości.
Gdy pani
Wąsowska rozmawiając po drodze ze znajomymi weszła z Ochockim do
salonu, zobaczyła już pannę Izabelę siedzącą w
towarzystwie Molinariego.
- Kto z nas
miał rację? - rzekła trącając Ochockiego wachlarzem. -
Biedny Wokulski!...
- Zapewniam
panią, że jest mniej biednym aniżeli panna Izabela.
- Dlaczego?
- Bo jeżeli
kobiety kochają tylko tych, którzy je lekceważą, to moja
kuzynka bardzo prędko będzie musiała oszaleć za Wokulskim.
- Powiesz mu
pan?... - oburzyła się pani Wąsowska.
- Nigdy! Jestem
przecie jego przyjacielem, a już to samo wkłada na mnie
obowiązek nieostrzegania o niebezpieczeństwach. Ale jestem także
mężczyzną i dalibóg, czuję, że gdy między
mężczyzną i kobietą zacznie się tego rodzaju walka...
- To przegra
mężczyzna.
- Nie, pani.
Przegra kobieta, i to na łeb na szyję. Przecież dlatego kobiety
wszędzie są niewolnicami, że lgną do tych, którzy je
lekceważą.
- Nie
bluźnij pan.
Ponieważ Molinari
zaczął rozmawiać z panią Wywrotnicką, pani
Wąsowska zbliżyła się do panny Izabeli, wzięła
ją pod rękę i zaczęły spacerować po salonie.
-
Pogodziłaś się jednak z tym impertynentem? - zapytała pani
Wąsowska.
-
Przeprosił mnie - odparła panna Izabela.
- Tak
prędko? A czy choć obiecał poprawę?
-
Moją będzie rzeczą, ażeby nie potrzebował się
poprawiać.
- Był
tu Wokulski - mówiła pani Wąsowska - i dosyć nagle
wyszedł.
- Dawno?
-
Kiedyście siedli do kolacji; stał nawet w tych drzwiach.
Panna
Izabela zmarszczyła brwi.
- Moja
Kaziu - rzekła - wiem, o co ci chodzi. Otóż oświadczam ci
raz na zawsze, że ani myślę wyrzekać się dla
Wokulskiego moich sympatii i upodobań. Małżeństwo nie jest
więzieniem, a ja mniej niż kto inny nadaję się na
więźnia.
- Masz
słuszność. Czy jednakże dla kaprysu godzi się
drażnić takie uczucia?
Panna
Izabela zmieszała się.
-
Więc cóż mam robić?
- To
już od ciebie zależy. Jeszcze nie jesteś z nim związana...
- Ach, tak!...
już pojmuję... - uśmiechnęła się panna Izabela.
Stojący pod
oknem pan Malborg z panem Niwińskim przypatrywali się obu damom przez
binokle.
- Piękne
kobiety! - westchnął pan Malborg. ,
- A każda w
innym guście - dodał pan Niwiński.
-
Którą byś wolał?
- Obie.
- A ja
Izabelkę, a potem... Wąsowską.
- Jak one
tulą się do siebie... jak się uśmiechają!... To wszystko,
ażeby nas podrażnić. Sprytne są te kobietki.
- A w
gruncie mogą się nienawidzieć.
- No,
przynajmniej nie w tej chwili - zakończył pan Niwiński.
Do
spacerujących pań zbliżył się Ochocki.
- Czy i
kuzynek należy do spisku przeciw mnie? - zapytała panna Izabela. ,
- Do
spisku nigdy; mogę z panią być tylko w otwartej wojnie.
- Z panią?
w otwartej wojnie?... Cóż to znaczy. Wojny prowadzą się w
celu zawarcia korzystnego pokoju!
- To nie
mój system.
- Czy tak?... -
rzekła panna Izabela z uśmiechem. - Więc
załóżmy się, że kuzynek złożysz broń;
bo wojnę uważam już za rozpoczętą.
- Przegrasz
ją, kuzynko, nawet w tych punktach, w których liczysz na
najzupełniejsze zwycięstwo - odpowiedział uroczyście
Ochocki.
Panna Izabela
sposępniała.
- Belu -
szepnęła do niej przechodząca w tej chwili hrabina
wyjeżdżamy.
-
Cóż, Molinari obiecał?... - zapytała tym samym tonem
panna Izabela.
- Wcale go nie
prosiłam - odpowiedziała dumnie hrabina.
- Dlaczego,
ciociu?...
- Zrobił
niekorzystne wrażenie.
Gdyby doniesiono
pannie Izabeli, że umarł Wokulski z powodu Molinariego, wielki
skrzypek nie straciłby nic w jej oczach. Ale wiadomość, że
zrobił złe wrażenie, dotknęła ją w niemiły
sposób.
Pożegnała
artystę chłodno, prawie wyniośle.
Pomimo
znajomości trwającej ledwie kilka godzin Molinari żywo
zainteresował pannę Izabelę.
Kiedy
późno wróciwszy do domu spojrzała na swego Apollina,
zdawało jej się, że marmurowy bożek ma coś z postawy i
rysów skrzypka. Zarumieniła się przypomniawszy sobie, że
posąg bardzo często zmieniał fizjognomię; nawet przez
krótką chwilę był podobny do Wokulskiego. Uspokoiła
się jednak uwagą, że dzisiejsza zmiana jest ostatnią,
że dotychczasowe jej upodobania polegały na omyłkach i że
Apollo, jeżeli mógł kogoś symbolizować, to tylko
Molinariego
Nie mogła
zasnąć, w sercu jej walczyły najsprzeczniejsze uczucia: gniew,
obawa, ciekawość i jakaś tkliwość. Czasem nawet
budziło się zdumienie, kiedy przypominała sobie zuchwałe
czyny skrzypka. Przy pierwszych słowach powiedział, że jest najpiękniejszą
kobietą, jaką zna; idąc na kolację namiętnie
przytulał jej ramię i oświadczył, że ją kocha.
A przy kolacji,
bez względu na obecność Szastalskiego i panny
Rzeżuchowskiej, tak natarczywie szukał pod stołem jej ręki,
że... cóż miała zrobić?...
Podobnie
gwałtownych uczuć nie spotkała jeszcze nigdy. On naprawdę
musiał ją pokochać od pierwszego wejrzenia, szalenie, na
śmierć. Czy jej wreszcie nie szepnął (co nawet zmusiło
ją do opuszczenia stolika), że bez namysłu oddałby
życie za kilka dni spędzonych z nią razem.
"I na
co on się narażał mówiąc coś podobnego" -
pomyślała panna Izabela. Nie przyszło jej do głowy, że
co najwyżej narażał się na opuszczenie towarzystwa przed końcem
kolacji.
"Co
za uczucie!... co za namiętność!..." - powtarzała w
duchu.
Przez dwa
dni panna Izabela nie wychodziła z domu i nikogo nie przyjmowała. W
trzecim dniu zdawało jej się, że Apollo, jakkolwiek
wciąż podobny do Molinariego, chwilami przypomina Starskiego.
Tegoż dnia po południu przyjęła panów Rydzewskiego i
Pieczarkowskiego, którzy oświadczyli jej, że Molinari opuszcza
już Warszawę, że zraził do siebie całe towarzystwo,
że jego album z recenzjami jest blagą, ponieważ nie umieszczono
w nim krytyk nieprzychylnych. Dodali w końcu, że tak mierny skrzypek
i pospolity człowiek tylko w Warszawie mógł doznać
podobnych owacyj.
Panna
Izabela była oburzona i przypomniała panu Pieczarkowskiemu, że
nie kto inny, tylko on chwalił artystę. Pan Pieczarkowski
zdziwił się i powołał się na świadectwo obecnego
pana Rydzewskiego i nieobecnego Szastalskiego, że Molinari od pierwszej
chwili nie budził w nim zaufania.
Przez
następne dwa dni panna Izabela uważała wielkiego artystę
jako ofiarę zawiści. Powtarzała sobie, że tylko on jeden
zasługuje na jej współczucie i że nigdy o nim nie
zapomni.
W tym
czasie pan Szastalski przysłał jej bukiet fiołków, a
panna Izabela nie bez wyrzutów spostrzegła, że Apollo zaczyna
być podobnym do Szastalskiego i że Molinari szybko zaciera się w
jej pamięci.
Prawie w
tydzień po koncercie, kiedy bez światła siedziała w swoim
pokoju, przed oczyma jej stanęła dawno zapomniana wizja. Zdawało
jej się, że w towarzystwie ojca zjeżdża powozem z
jakiejś góry w dolinę napełnioną chmurami
dymów i pary. Spomiędzy chmur wysunęła się olbrzymia
ręka trzymająca kartę, na którą pan Tomasz
patrzył z niespokojną ciekawością. "Z kim ojciec
gra?..." - pomyślała. W tej chwili wionął wiatr i z
tumanów ukazała się twarz Wokulskiego, także w olbrzymich
rozmiarach.
"Rok
temu miałam toż samo widzenie - rzekła do siebie panna Izabela.
- Co to znaczy?...
I dopiero
teraz przypomniała sobie, że Wokulski nie był u nich od
tygodnia.
Po raucie
u państwa Rzeżuchowskich Wokulski wrócił do siebie w
niezwykłym nastroju ducha. Atak szału minął go i
ustąpił miejsca apatycznemu spokojowi. Wokulski nie spał
całą noc, ale stan ten nie wydawał mu się przykrym.
Leżał spokojnie, nie myślał o niczym i tylko ciekawie
przysłuchiwał się bijącym godzinom. Pierwsza... druga...
trzecia...
Na drugi
dzień wstał późno i do południa, pijąc
herbatę, znowu przysłuchiwał się biciu zegara. Jedynasta...
dwunasta... pierwsza... Jakie to nudne!...
Chciał
coś czytać, ale nie chciało mu się pójść
do biblioteki po książkę ; więc położył
się na szezlongu i zaczął myśleć o teorii Darwina.
"Co
to jest dobór naturalny? Jest to skutek walki o byt, w której
giną istoty nie posiadające pewnych uzdolnień, a
zwyciężają więcej uzdolnione. Jaka jest najważniejsza
zdolność: czy pociąg płciowy? Nie, wstręt do
śmierci. Istoty, które nie miałyby wstrętu do
śmierci, musiałyby wyginąć najpierwej. Gdyby człowieka
nie hamował wstręt do śmierci, ten najmędrszy zwierz nie
dźwigałby kajdan życia. W poezji staroindyjskiej są
ślady, że istniała kiedyś ludzka rasa mająca mniejszy
wstręt do śmierci aniżeli my. No i rasa ta wyginęła, a
jej potomkowie są albo niewolnikami, albo ascetami.
A co to
jest wstręt do śmierci? Naturalnie, instynkt polegający na
złudzeniu. Są osoby mające wstręt do myszy, która
jest zupełnie niewinnym stworzeniem, albo nawet do poziomek, które
są wcale smaczne. (Kiedy to ja jadłem poziomki?... Aha, w końcu
września roku zeszłego w Zasławku.... Zabawna
miejscowość ten Zasławek; ciekawym, czy jeszcze żyje
prezesowa i czy ma wstręt do śmierci?...)
Bo
cóż to jest obawa śmierci?... Złudzenie! Umrzeć jest
to nie być nigdzie, nic nie czuć i o niczym nie myśleć. W
iluż ja miejscach dziś nie jestem: nie jestem w Ameryce, w
Paryżu, na księżycu, nie jestem nawet w moim sklepie i nic mnie
nie trwoży. A o ilu ja rzeczach nie myślałem przed chwilą i
o ilu nie myślę? Myślę tylko o jakiejś jednej rzeczy,
a nie myślę o miliardzie innych rzeczy, nie wiem nawet o nich i nic
mnie to nie obchodzi.
Cóż
więc może być przykrego w tym, że nie będąc w
milionie miejsc, tylko w jakimś jednym, i nie myśląc o
miliardzie rzeczy, tylko o jakiejś jednej, przestanę być i w tym
jednym miejscu i myśleć o tej jednej rzeczy?... Istotnie, obawa
śmierci jest najkomiczniejszym złudzeniem, jakiemu od tylu
wieków ulega ludzkość. Dzicy boją się piorunu, huku
broni palnej, nawet zwierciadła; a my, niby to ucywilizowani, lękamy
się śmierci!..."
Wstał,
wyjrzał przez okno i z uśmiechem przypatrywał się ludziom,
którzy gdzieś biegli, kłaniali się sobie, asystowali
damom. Przypatrywał się ich gwałtownym ruchom, wielkiemu
zainteresowaniu, bezświadomej szarmanterii mężczyzn,
automatycznej kokieterii kobiet, obojętnym minom dorożkarzy,
męce ich koni i nie mógł oprzeć się uwadze, że
całe to życie, pełne niepokoju i udręczeń, jest
kapitalnym głupstwem.
Tak
przesiedział cały dzień. Następnego przyszedł Rzecki i
przypomniał mu, że dziś jest dzień pierwszego kwietnia i
że panu Łęckiemu trzeba zapłacić dwa tysiące
pięćset rubli procentów.
- A prawda -
odparł Wokulski. - Odwieź mu tam...
-
Myślałem, że sam odwieziesz.
- Nie chce mi
się...
Rzecki
kręcił się po pokoju, chrząkał, nareszcie rzekł:
- Pani Stawka
jest jakaś markotna. Może byś ją odwiedził?
- A prawda,
że już dawno u niej nie byłem. Pójdę wieczorem.
Odebrawszy
taką odpowiedź Rzecki już nie zatrzymywał się. Bardzo
czule pożegnał Wokulskiego, wpadł do sklepu po pieniądze,
potem siadł w dorożkę i kazał jechać do pani
Misiewiczowej.
-
Przybiegłem tylko na chwilę, bo mam załatwić pilny interes
- zawołał uradowany. - Wie pani, Stach będzie tu dzisiaj...
Zdaje mi się (ale mówię to pani w największej tajemnicy),
że Wokulski już stanowczo zerwał z Łęckimi...
- Czyby tak?...
- rzekła pani Misiewiczowa składając ręce.
- Jestem
prawie pewny, ale... żegnam panią... Stach będzie dziś
wieczorem...
Istotnie,
Wokulski był wieczorem i co ważniejsza, zaczął bywać
każdego wieczora. Przychodził dosyć późno, kiedy
Helunia już spała, a pani Misiewiczowa odchodziła do swego
pokoju, i z panią Stawską przepędzał po parę godzin.
Zwykle milczał i słuchał jej opowiadań o sklepie Milerowej
albo o brukowych wypadkach. Sam odzywał się rzadko, a wtedy
wypowiadał aforyzmy; nawet nie mające związku z tym, co do niego
mówiono.
Raz
rzekł bez powodu:
-
Człowiek jest jak ćma: na oślep rwie się do ognia,
choć go boli i choć się w nim spali. Robi to jednak
dopóty - dodał po namyśle dopóki nie oprzytomnieje. I
tym różni się od ćmy...
"Mówi
o pannie Łęckiej!..." - pomyślała pani Stawka i serce
jej spieszniej uderzyło.
Innym
razem opowiedział jej dziwaczną historię:
-
Słyszałem o dwu przyjaciołach, z których jeden
mieszkał w Odessie, a drugi w Tobolsku; nie widzieli się kilka lat i
bardzo tęsknili za sobą.
Nareszcie
przyjaciel tobolski, nie mogąc wytrzymać dłużej,
postanowił zrobić odeskiemu niespodziankę i nie uprzedzając
go pojechał do Odessy. Nie zastał go jednak w domu, ponieważ
jego przyjaciel odeski, również stęskniony, pojechał do
Tobolska...
Interesa nie
pozwoliły im zetknąć się w czasie powrotu. Zobaczyli
się więc dopiero po kilku latach i wie pani, co się
pokazało?..
Pani Stawska
podniosła na niego oczy.
- Oto obaj,
szukając się, tego samego dnia zjechali się w Moskwie,
stanęli w tym samym hotelu i w sąsiednich numerach. Los czasami mocno
żartuje z ludzi...
- W życiu
chyba nieczęsto się tak trafia... - szepnęła pani Stawska.
- Kto wie?...
Kto wie?... - odparł Wokulski.
Pocałował
ją w rękę i wyszedł zamyślony.
"Z nami tak
nie będzie!..." - pomyślała, głęboko wzruszona.
Podczas
wieczorów przepędzanych w domu pani Stawskiej Wokulski stosunkowo
był najbardziej ożywiony, trochę jadł i rozmawiał.
Lecz przez
resztę dnia zapadał w apatię. Prawie nie jadł, tylko
wypijał mnóstwo herbaty, nie zajmował się interesami, nie
był na kwartalnym posiedzeniu spółki, nic nie czytał, a
nawet nie myślał. Zdawało mu się, że potęga,
której nie umiałby nazwać, wyrzuciła go poza obręb
wszelkich spraw, nadziei, pragnień i że jego życie, podobne
dziś do martwego ciężaru, toczy się wśród
pustki.
"Przecież
w łeb sobie nie wypalę - myślał. - Gdybym choć
zbankrutował, ale tak!... Pogardzałbym sam sobą, gdyby z tego
świata miała mnie wymieść spódnica... Trzeba
było zostać w Paryżu... Kto wie, czy już dziś nie
posiadałbym broni, która prędzej czy później
wytępi potwory z ludzką twarzą."
Rzecki
odgadując, co się z nim dzieje, zachodził w różnych
porach dnia i próbował wciągnąć go w rozmowę.
Ale ani stan pogody, ani handel, ani polityka nie obchodziły Wokulskiego.
Raz się tylko ożywił, gdy pan Ignacy zrobił wzmiankę,
że Milerowa prześladuje panią Stawską.
- O
cóż jej chodzi?
- Może
zazdrości, że bywasz u pani Stawskiej, że jej płacisz
dobrą pensję.
- Uspokoi
się Milerowa - rzekł Wokulski - jak oddam sklep Stawskiej, a ją
zrobię kasjerką.
- Bój
się Boga, dajże spokój!... - zawołał przestraszony
Rzecki. - Zgubiłbyś tym panią Stawską.
Wokulski
zaczął chodzić.
- Masz
rację. Ale swoją drogą, jeżeli baby kłócą
się, trzeba je rozdzielić... Namów Stawską, ażeby
sama na siebie założyła sklep, a my jej dostarczymy
funduszów. Od razu o tym myślałem, a teraz widzę, że
nie warto dłużej odkładać.
Pan Ignacy,
naturalnie, w tej chwili pobiegł do swoich pań i zawiadomił je o
wielkiej nowinie.
- Nie wiem, czy
nam wypada przyjmować taką ofiarę? - odezwała się
zakłopotana pani Misiewiczowa.
-
Cóż to za ofiara? - zawołał Rzecki. - Spłacicie nas
panie w ciągu paru lat, i basta. Jakże pani sądzi?... -
zapytał Stawskiej.
- Zrobię
tak, jak zechce pan Wokulski. Każe mi otworzyć sklep otworzę;
każe zostać u Milerowej, zostanę
- Ależ,
Helenko!... - zreflektowała ją matka. - Pomyśl, na co się
narażasz mówiąc w podobny sposób?... Całe
szczęście, że nas nie słyszy nikt obcy.
Pani Stawska
umilkła ku wielkiemu zmartwieniu pani Misiewiczowej, którą
przerażała stanowczość córki dotychczas tak
łagodnej i uległej.
Pewnego dnia
Wokulski przechodząc ulicą spotkał karetę pani
Wąsowskiej. Ukłonił się i szedł dalej bez celu; wtem
dopędził go służący.
- Jaśnie
pani prosi...
- Co się z
panem dzieje?... - zawołała piękna wdówka, gdy Wokulski
zbliżył się do powozu. - Siądź no pan, przejedziemy
się po Alejach.
Wsiadł,
pojechali.
- Co to znaczy?
- ciągnęła pani Wąsowska. - Wyglądasz pan okropnie,
już blisko dziesięć dni nie byłeś u Beli... No,
mówże pan coś!...
- Nie mam nic do
powiedzenia. Nie jestem chory i nie sądzę, ażeby pannie Izabeli
były potrzebne moje wizyty.
- A jeżeli
są potrzebne?
- Nigdy nie
miałem tych złudzeń; dziś mniej niż kiedykolwiek.
- No,
no... mój panie... mówmy jasno. Jesteś pan zazdrośnik,
a to poniża mężczyznę w oczach kobiet.
Zirytowałeś się pan Molinarim...
- Myli
się pani. Tak dalece nie jestem zazdrosny, że wcale nie przeszkadzam
pannie Izabeli wybierać pomiędzy mną i panem Molinarim. Wiem
przecie, że w tym wypadku obaj mamy równe prawa.
- O panie,
to już zbyt ostre! - zgromiła go pani Wąsowska. -
Cóż to, więc biedna kobieta, jeżeli raczy ją
uwielbiać jeden z was, nie może rozmawiać z innymi?... Nie
spodziewałam się, ażeby taki człowiek jak pan w taki
haremowy sposób traktował kobietę. Zresztą o co panu
chodzi?.. Gdyby nawet Bela kokietowała Molinariego, to i
cóż?... Trwało to jeden wieczór i skończyło
się tak wzgardliwym pożegnaniem go ze strony Beli, że aż
przykro było patrzeć.
Zgnębienie
opuściło Wokulskiego.
- Pani
łaskawa, nie udawajmy, że się nie rozumiemy. Pani wie, że
dla mężczyzny kochającego kobieta jest
świętością jak ołtarz. Słusznie czy
niesłusznie, ale tymczasem tak jest. Otóż jeżeli pierwszy
lepszy awanturnik zbliża się do tej świętości jak do
krzesła i postępuje z nią jak z krzesłem, a ołtarz prawie
zachwyca się podobnym traktowaniem, wówczas... pojmuje pani?...
Zaczynamy przypuszczać, że ów ołtarz jest naprawdę
tylko krzesłem. Jasno się wytłumaczyłem?...
Pani
Wąsowska rzuciła się na poduszkach powozu.
- O panie,
aż nadto jasno!... Co byś pan jednak powiedział, gdyby
kokieteria Beli była tylko niewinnym odwetem, a raczej
ostrzeżeniem?..
- Do kogo
wystosowanym?
- Do pana;
wszakże pan ciągle zajmujesz się panią Stawską?...
- Ja?...
Kto to powiedział?...
-
Przypuśćmy, że naoczni świadkowie: pani Krzeszowska, pan
Maruszewicz...
Wokulski
pochwycił się za głowę.
- I pani
wierzy temu?
- Nie,
ponieważ zapewnił mnie Ochocki, że tam nic nie ma; czy jednak
Belę uspokoił kto w podobny sposób i czy mogłaby na tym
poprzestać, to już inna sprawa:
Wokulski
ujął ją za rękę. - Pani droga - szepnął -
cofam wszystko, com powiedział z powodu tego Molinariego...
Przysięgam pani, że czczę pannę Izabelę i że
największym dla mnie nieszczęściem jest moje nierozważne
słowo... Teraz dopiero widzę, czego się dopuściłem,
mówiąc to...
Był
tak wzruszony, że pani Wąsowskiej żal go się zrobiło.
- No, no -
rzekła - niech pan się uspokoi i nie przesadza... Pod słowem
honoru (choć kobiety podobno nie mają honoru) zapewniam pana, że
to, o czym mówiliśmy, zostanie między nami. Zresztą jestem
pewna, że nawet Bela przebaczyłaby panu jego wybuch. Była to
niegodziwość, ale... zakochanym wybacza się nie takie
niegodziwości.
Wokulski
ucałował jej obie ręce, które mu wydarła.
-
Proszę się do mnie nie umizgać, bo dla zakochanej kobiety
mężczyzna jest ołtarzem... A teraz wysiadaj pan, idź, o
tam, do Beli i...
- I co
pani?
- I
przyznaj, że umiem dotrzymywać obietnic.
Głos
jej drgnął, ale Wokulski nie spostrzegł tego. Wyskoczył z
karety i pobiegł do kamienicy zajmowanej przez pana Łęckiego,
gdzie właśnie stanęli.
Gdy
Mikołaj otworzył mu drzwi, kazał zameldować się pannie
Łęckiej. Była sama i przyjęła go natychmiast,
zarumieniona i zmieszana.
- Tak
dawno nie był pan u nas - rzekła. - Czy pan był chory?...
- Gorzej,
pani - odpowiedział nie siadając. - Ciężko obraziłem
panią bez powodu...
- Pan
mnie?..
- Tak,
pani, obraziłem panią podejrzeniami. Byłem - mówił
stłumionym głosem - byłem na koncercie u państwa
Rzeżuchowskich... Wyszedłem nawet nie pożegnawszy się z
panią... Już nie chcę mówić dalej... Czuję tylko,
że ma pani prawo nie przyjmować mnie jako człowieka,
który nie ocenił pani... śmiał posądzać...
Panna
Izabela głęboko spojrzała mu w oczy i wyciągając
rękę rzekła:
-
Przebaczam... niech pan siada.
- Niech
pani nie spieszy się z przebaczeniem, bo ono może podnieść
moje nadzieje...
Zamyśliła
się.
-
Mój Boże, i cóż na to poradzę?... niechże
już pan ma nadzieję, jeżeli tak o nią chodzi...
- I to
pani mówi, panno Izabelo?...
- Tak
widać było przeznaczone - odpowiedziała z uśmiechem.
Namiętnie
ucałował jej rękę, której mu nie broniła, potem
odszedł do okna i coś zdjął z szyi.
- Niech
pani przyjmie to ode mnie - rzekł i podał jej złoty medalion z
łańcuszkiem.
Panna
Izabela ciekawie zaczęła się przyglądać.
- Dziwny
prezent, nieprawdaż - mówił Wokulski otwierając medalion.
- Widzi pani tę blaszkę lekką jak pajęczyna?... A jednak
jest to klejnot, jakiego nie posiada żaden skarbiec, nasienie wielkiego
wynalazku, który może ludzkość przemienić. Kto wie,
czy z tej blaszki nie urodzą się okręty napowietrzne. Ale mniejsza
o nie... Oddając go pani, składam moją
przyszłość...
-
Więc to jest talizman?
- Prawie.
Jest to rzecz, która mogła mnie wyciągnąć z kraju, a
cały mój majątek i resztę życia utopić w nowej
pracy. Może byłaby ona stratą czasu, maniactwem, ale w
każdym razie myśl o niej była jedyną rywalką pani.
Jedyną... - powtórzył z naciskiem.
-
Myślał pan opuścić nas?
- Nawet
nie dawniej jak dziś rano. Dlatego oddaję pani ten amulet. Odtąd,
oprócz pani, już nie mam innego szczęścia na
świecie; została mi pani albo śmierć.
- Jeżeli
tak, więc biorę pana do niewoli - rzekła panna Izabela i
zawiesiła medalion na szyi. A kiedy przyszło wsunąć go za
stanik, spuściła oczy i zarumieniła się.
"Otom
podły - pomyślał Wokulski. - I, ja taką kobietę
podejrzywałem... Ach, nędznik..."
Kiedy
wrócił do siebie i wpadł do sklepu, był tak
rozpromieniony, że pan Ignacy nieledwie przeraził się.
- Co
tobie? - zapytał
-
Powinszuj mi. Jestem narzeczonym panny Łeckiej.
Ale
Rzecki, zamiast winszować, mocno pobladł.
-
Miałem list od Mraczewskiego - rzekł po chwili. - Suzin, jak wiesz,
jeszcze w lutym wysłał go do Francji...
-
Więc?... - przerwał Wokulski.
- Ano
pisze mi teraz z Lyonu, że Ludwik Stawski żyje i mieszka w Algierze,
tylko pod nazwiskiem Ernesta Waltera. Podobno handluje winem. Przed rokiem
ktoś go widział.
-
Sprawdzimy to - odpowiedział Wokulski i spokojnie zanotował w
katalogu adres.
Odtąd
każde popołudnie spędzał u państwa Łęckich,
a nawet raz na zawsze został zaproszony na obiady.
W kilka
dni przyszedł do niego Rzecki.
-
Cóż, mój stary! - zawołał Wokulski. - Jakże
tam z księciem Lulu?... Gniewasz się jeszcze na Szlangbauma, że
śmiał sklep kupić?..
Stary
subiekt pokręcił głową.
- Pani
Stawska - rzekł - już nie jest u Milerowej... trochę chora...
Mówi coś o wyjeździe z Warszawy... Może byś tam
wstąpił?..
- Prawda,
trzeba by zajść - odparł pocierając czoło. -
Mówiłeś z nią o sklepie?
- Owszem;
pożyczyłem jej nawet tysiąc dwieście rubli.
- Z twoich
biednych oszczędności?... Dlaczegóż nie ma
pożyczyć ode mnie?...
Rzecki nic
nie odpowiedział.
Przed
drugą Wokulski pojechał do pani Stawskiej. Była bardzo mizerna;
jej słodkie oczy wydawały się jeszcze większe i jeszcze
smutniejsze.
-
Cóż to - spytał Wokulski - słyszałem, że pani
chce opuścić Warszawę?
- Tak,
panie... Może mąż powróci... - dodała stłumionym
głosem.
-
Mówił mi o tym Rzecki i pozwoli pani, że postaram się o
sprawdzenie tej wiadomości...
Pani
Stawska zalała się łzami.
- Pan taki dobry dla nas -
szepnęła. - Niechże pan będzie szczęśliwy...
O tej samej godzinie pani Wąsowska
była z wizytą u panny Izabeli i dowiedziała się od niej,
że Wokulski został przyjęty.
- Nareszcie..: - rzekła pani
Wąsowska. - Myślałam, że nigdy się nie zdecydujesz.
- Więc zrobiłam ci przyjemną
niespodziankę - odpowiedziała panna Izabela. - W każdym razie
jest to idealny mąż: bogaty, nietuzinkowy, a nade wszystko
człowiek gołębiego serca. Nie tylko nie jest zazdrosny, ale
nawet przeprasza za podejrzenia. To mnie ostatecznie rozbroiło...
Prawdziwa miłość ma zawiązane oczy. Nic mi nie odpowiadasz?
- Myślę...
- O czym?
- Że jeżeli on tak zna ciebie, jak
ty jego, to oboje bardzo się nie znacie.
- Tym przyjemniej zejdzie nam miodowy
miesiąc.
- Życzę...
|