ROZDZIAŁ CZTERNASTY:
POGODZENI MAŁŻONKOWIE
Od połowy kwietnia pani baronowa
Krzeszowska nagle zmieniła tryb życia.
Do tej pory dzień schodził jej na
wymyślaniu Mariannie, na pisywaniu listów do lokatorów o to,
że schody są zaśmiecone, na wypytywaniu stróża: czy
nie zdarł kto karty wynajmu mieszkań? czy praczki z paryskiej pralni
nocują w domu albo czy rewirowy nie miał do niej jakiego interesu?
Nie zapominała przy tym upominać go, ażeby w razie
zgłoszenia się konkurenta o lokal na trzecim piętrze bacznie
przypatrywał się, szczególniej ludziom młodym, a gdyby to
byli studenci, ażeby odpowiadał, że lokal już
wynajęty.
- Uważaj, Kacprze, co ci
mówię - kończyła - bo stracisz miejsce, jeżeli mi tu
zakradnie się jaki student. Mam już dosyć tych
nihilistów, rozpustników, ateuszów, którzy
znoszą trupie główki.
Po każdej takiej konferencji
stróż wróciwszy do swej komórki rzucał czapkę
na stół i wykrzykiwał:
- Albo się, psia mać,
powieszę, albo dłużej nie wytrzymam z taką panią! W
piątek na targ - idź, stróżu, do apteki po dwa razy na
dzień lataj, do magla drałuj i choroba wie, gdzie nie chodź.
Przecie już mi zapowiedziała, że będę z nią
jeździł na cmentarz do porządkowania grobu!... Słychane to
rzeczy na świecie?... Odejdę stąd na święty Jan,
żebym miał dać komu dwadzieścia rubli odstępnego...
Ale od
połowy kwietnia pani baronowa złagodniała.
Złożyło
się na to kilka okoliczności.
Przede
wszystkim któregoś dnia odwiedził ją nieznany adwokat z
poufnym zapytaniem, czy pani baronowa nie wie czego o funduszach pana barona...
Gdyby zaś takowe gdzie istniały, o czym zresztą wątpi
adwokat, należałoby je wskazać dla uwolnienia pana barona od kompromitacji.
Wierzyciele jego bowiem gotowi są chwycić się ostatecznych
środków.
Pani
baronowa solennie upewniła adwokata, że jej małżonek,
baron, pomimo całej przewrotności i udręczeń, jakie jej
zadał, żadnych funduszów nie posiada. W tym miejscu
dostała spazmów, co skłoniło adwokata do szybkiego
odwrotu. Gdy zaś kapłan sprawiedliwości opuścił jej
mieszkanie, nader szybko powróciła do zdrowia i zawoławszy
Marianny rzekła do niej niezwykle spokojnym głosem:
- Trzeba
by, moja Marysiu, założyć świeże firanki, bo mam
przeczucie, że nieszczęśliwy nasz pan nawróci się...
W
parę dni później był u baronowej książę w
swojej własnej osobie. Zamknęli się oboje w najodleglejszym
pokoju i mieli długą konferencję, w trakcie której pani
parę razy zaniosła się od płaczu, a raz zemdlała. O czym by jednak
mówili, tego nie wie nawet Marianna. Tylko po odejściu księcia
baronowa kazała natychmiast wezwać pana Maruszewicza, a gdy
przybiegł, rzekła dziwnie łagodnym głosem,
przeplatając mowę westchnieniami :
- Zdaje mi
się, panie Maruszewicz, że mój zbłąkany
mąż nareszcie się opamięta... Bądź więc
łaskaw, jedź do miasta i kup męski szlafrok i parę
pantofli. Weź na twoją miarę, bo wy obaj, biedacy,
jesteście jednakowo szczupli...
Pan Maruszewicz
ruszył brwiami, ale wziął pieniądze i zrobił
sprawunek. Baronowej cena czterdziestu rubli za szlafrok i sześciu za
pantofle wydała się nieco wysoką, ale pan Maruszewicz
odpowiedział, że nie zna się na cenie, że kupował w
pierwszorzędnych magazynach, i już nie mówiono o tym.
Znowu po kilku
dniach do mieszkania pani Krzeszowskiej zgłosiło się dwu
Żydków zapytując, czy pan baron jest w domu... Pani baronowa,
zamiast wpaść na nich z krzykiem, jak to zwykle robiła,
kazała im bardzo spokojnym tonem wyjść za drzwi. Potem
zawoławszy Kacpra rzekła
- Zdaje mi
się, kochany Kacprze, że nasz biedny pan sprowadzi się do nas
dziś albo jutro. Trzeba położyć sukno na schodach od
drugiego piętra... Tylko uważaj, moje dziecko, ażeby nie
pokradli prętów... I sukno trzeba co kilka dni trzepać...
Od tej chwili
już nie wymyślała Mariannie, nie pisywała listów,
nie dręczyła stróża... Tylko po całych dniach, z
rękoma założonymi na piersi, chodziła po swym
rozległym mieszkaniu, blada, cicha, zirytowana.
Na turkot
dorożki, zatrzymującej się przed domem, biegła do okna; na
odgłos dzwonka rzucała się do progu i spoza przymkniętych
drzwi salonu nasłuchiwała, kto rozmawia z Marianną.
Po paru dniach
takiego trybu życia zrobiła się jeszcze bledszą i jeszcze
bardziej rozdrażnioną. Biegała coraz prędzej po coraz
mniejszej przestrzeni, często upadała na krzesło lub fotel z
biciem serca, a nareszcie położyła się do
łóżka.
- Każ
zdjąć sukno ze schodów - rzekła do Marianny
schrypniętym głosem. - Panu znowu musiał jakiś łotr
pożyczyć pieniędzy...
Ledwie to
powiedziała, energicznie zadzwoniono do drzwi. Pani baronowa
posłała naprzód Mariannę, a sama tknięta
przeczuciem, pomimo bólu głowy, zaczęła się
ubierać. Wszystko leciało jej z rąk.
Tymczasem
Marianna, uchyliwszy drzwi zaczepione na łańcuch, zobaczyła w
sieni jakiegoś bardzo dystyngowanego jegomościa z jedwabnym parasolem
i ręczną walizką. Za jegomościem, który pomimo
starannie ogolonych wąsów i bujnych faworytów
wyglądał nieco na kamerdynera, stali tragarze z kuframi i tłomokami.
- A co
to?.. - machinalnie zapytała służąca.
-
Otworzyć drzwi, obie połowy!... - odparł jegomość z
walizką. Rzeczy pana barona i moje...
Drzwi
otworzyły się, jegomość kazał tragarzom
złożyć kufry i tłomoki w przedpokoju i zapytał:
- Gdzie tu
gabinet jaśnie pana?...
W tej chwili
przybiegła baronowa w nie zapiętym szlafroku, z włosami w
nieładzie.
- Co
to?... - zawołała wzruszonym głosem. - Ach, to ty, Leonie...
Gdzie pan?..
- Zdaje
się, że jaśnie pan u Stępka... Chciałbym
złożyć rzeczy, ale nie widzę ani gabinetu pana, ani pokoju
dla mnie.
-
Zaczekajże mówiła gorączkowo baronowa. - Zaraz Marianna
wyniesie się z kuchni, to ty tam...
- Ja w
kuchni?... - spytał jegomość nazwany Leonem. - Chyba jaśnie
pani żartuje. Według umowy z panem mam mieć swój
pokój...
Pani
baronowa zmieszała się.
- Co ja
mówię!... - rzekła. - To wiesz, mój Leonie,
wprowadź się tymczasem na trzecie piętro, do mieszkania po
studentach...
- Tak to
rozumiem - odparł Leon. - Jeżeli tam jest z parę
pokoików, to mogę nawet mieszkać z kucharzem...
- Jak to z
kucharzem?
- Bo
przecie jaśnie państwo bez kucharza obejść się nie
mogą. Bierzcie te rzeczy na górę - zwrócił
się do tragarzy.
- Co wy
robicie?... - krzyknęła baronowa widząc, że zabierają
wszystkie kufry i tłomoki.
-
Biorą moje rzeczy. Nieście! - komenderował Leon.
- A
gdzież pana barona?...
- O, proszę...
- odparł służący podając Mariannie ręczną
walizkę i parasol.
- A
pościel?... garderoba?... sprzęty?... - zawołała pani
łamiąc ręce.
-
Niechże jaśnie pani nie robi skandalu przy służbie!... -
zgromił ją Leon. - Wszystkie te rzeczy jaśnie pan powinien
mieć w domu...
-
Prawda... prawda!... - szepnęła upokorzona baronowa.
Zainstalowawszy
się na górze, gdzie mu jeszcze musiano zanieść
łóżko, stół, parę krzeseł i
miednicę z dzbankiem wody, pan Leon ubrał się we frak,
biały krawat, świeżą koszulę (trochę ciasną
na niego), wrócił do pani baronowej i poważnie zasiadł w
przedpokoju.
- Za
pół godziny - rzekł do Marianny spoglądając na
złoty zegarek - jaśnie pan powinien być, bo co dzień sypia
od godziny czwartej do piątej. - Cóż, nudno tu pannie? -
dodał. - No, ale ja pannę rozruszam...
-
Marianno!... Marianno, chodź tutaj!... - zawołała ze swego
pokoju baronowa.
-
Cóż panna zaraz tak lecisz? - zapytał Leon. - Ucieknie starej
interes czy co?... Niech trochę poczeka...
- Kiedy
boję się, bo strasznie zła - szepnęła Marianna
wydzierając mu się z rąk.
-
Zła, boś ją sama panna zepsuła. Im tylko pozwolić,
toby zaraz człowiekowi kołki na łbie ciosali... Z baronem
będziesz panna miała lżej, bo to koneser... Ale ubrać
się panna musisz inaczej, nie tak po tercjarsku. My nie lubimy zakonnic.
-
Marysia!... Marysia!...
- No, to
idź już panna, tylko powoli - upominał ją Leon.
Wbrew
przewidywaniom Leona baron przybył do swej małżonki nie o
czwartej, ale dopiero około piątej.
Był
ubrany w nowy tużurek i świeży kapelusz, w ręku trzymał
laseczkę ze srebrną końską nogą. Miał minę
spokojną, ale pod tymi pozorami wierny sługa dostrzegł mocne
wzruszenie. Już w przedpokoju binokle dwa razy spadły baronowi, a
lewa powieka drgała mu bez porównania częściej
aniżeli przed pojedynkiem albo nawet przy sztosie.
- Zamelduj
mnie pani baronowej - rzekł pan Krzeszowski nieco przytłumionym
głosem.
Leon
otworzył drzwi salonu i prawie groźnie zawołał:
-
Jaśnie pan!...
A gdy
baron wszedł, zamknął za nim drzwi, odprawił Mariannę,
która przybiegła z kuchni, i - sam zaczął
podsłuchiwać.
Pani
baronowa, siedząca z książką na kanapie, na widok
męża powstała. Gdy baron złożył jej
głęboki ukłon, chciała odkłonić się, ale
znowu upadła na kanapę.
-
Mężu mój... - szepnęła zasłaniając twarz
rękoma. - O! Co ty robisz...
- Przykro
mi bardzo - rzekł baron kłaniając się po raz drugi -
że składam pani uszanowanie w takich warunkach...
- Ja
wszystko gotowa jestem przebaczyć, jeżeli...
- Jest to
bardzo zaszczytne dla nas obojga - przerwał baron - ponieważ i ja
gotów jestem zapomnieć pani wszystko, co dotyczy mojej osoby. Na
nieszczęście, raczyła pani wprowadzić w grę moje
nazwisko, które lubo w historii świata nie odznaczyło się
żadną niezwykłością, zasługuje przecież na
to, aby je oszczędzano.
-
Nazwisko?... - powtórzyła baronowa.
- Tak,
pani - odparł baron kłaniając się po raz trzeci,
ciągle z kapeluszem w ręku. - Daruje pani, że dotknę tej
niemiłej sprawy, ale... Od pewnego czasu nazwisko moje figuruje we
wszystkich sądach... W tej chwili na przykład podoba się pani
mieć aż trzy procesy: dwa z lokatorami, a jeden z jej byłym
adwokatem, który nie uchybiając mu, jest skończonym
łotrem.
-
Ależ, mężu! - zawołała baronowa zrywając się
z kanapy. - Wszakże w tej chwili ty masz jedynaście procesów o
trzydzieści tysięcy rubli długów...
-
Przepraszam!... Mam siedemnaście procesów o trzydzieści
dziewięć tysięcy rubli długów, jeżeli mnie
pamięć nie myli. Ale to są procesy o długi. Między
nimi nie ma ani jednego, który wytoczyłbym uczciwej kobiecie o
kradzież lalki... Między moimi grzechami nie ma ani jednego anonimu,
który by spotwarzał niewinną, a spomiędzy moich
wierzycieli ani jeden nie musiał uciekać z Warszawy wygnany przez
oszczerstwa, jak się to zdarzyło niejakiej pani Stawskiej dzięki
troskliwości pani baronowej Krzeszowskiej...
- Stawska
była twoją kochanką...
-
Przepraszam. Nie twierdzę, że nie starałem się o jej
względy, ale przysięgam na honor, że jest to najszlachetniejsza
kobieta, jaką spotkałem w życiu. Niech pani nie obraża ten
superlatyw zastosowany do osoby obcej i niech pani raczy mi wierzyć,
że pani Stawska jest kobietą, która nawet moje... moje
starania zostawiała bez odpowiedzi. A ponieważ, pani baronowo, ja mam
honor znać przeciętne kobiety, więc... moje świadectwo
coś znaczy...
- W
rezultacie czego chcesz, mój mężu? - zapytała pani
baronowa już pewnym głosem.
-
Chcę... bronić nazwiska, które oboje nosimy. Chcę...
nakazać w tym domu szacunek dla baronowej Krzeszowskiej. Chcę
zakończyć procesy i dać pani opiekę... Dla dopięcia
tego celu zmuszony jestem prosić panią o gościnność.
Gdy zaś ureguluję stosunki...
-
Opuścisz mnie?
- Zapewne.
- A twoje
długi?
Baron
powstał z krzesła.
- Moje
długi niech panią nie interesują - odparł tonem
głębokiego przekonania. - Jeżeli pan Wokulski, zwyczajny
szlachcic, mógł w ciągu paru lat zrobić miliony,
człowiek z moim nazwiskiem potrafi spłacić czterdzieści
tysięcy długów. I ja pokażę, że umiem
pracować...
-
Jesteś chory, mój mężu - odparła baronowa. - Przecie
wiesz, że pochodzę z rodziny, która zrobiła swój
majątek, i dlatego mówię ci, że ty nie potrafisz
zapracować nawet na własne utrzymanie... Ach, nawet na wykarmienie
najuboższego człowieka!...
- Zatem
pani odrzucasz moją opiekę, którą ofiaruję jej pod
wpływem próśb księcia i dbałości o honor
nazwiska?
- Ale
owszem!... Zacznijże się nareszcie mną opiekować, bo
dotychczas...
- Co do
mnie - przerwał baron z nowym ukłonem - będę się
starał zapomnieć o przeszłości...
-
Zapomniałeś o niej dawno... Nie byłeś nawet na grobie
naszej córki...
W taki
sposób baron zainstalował się w mieszkaniu swojej żony.
Przerwał procesy z lokatorami, byłemu adwokatowi baronowej
oświadczył, że każe mu dać baty, jeżeli
kiedykolwiek wyrazi się bez szacunku o swojej klientce, do pani Stawskiej
napisał list z przeprosinami i posłał jej (aż pod
Częstochowę) ogromny bukiet. Nareszcie przyjął kucharza i
wraz ze swoją małżonką złożył wizyty
rozmaitym osobom z towarzystwa, powiedziawszy pierwej Maruszewiczowi,
który ogłosił to po mieście, że jeżeli
która z dam nie odda im rewizyty, wówczas baron od jej
męża zażąda satysfakcji.
W salonach
zgorszono się dzikimi pretensjami barona; rewizyty jednak
złożyli państwu Krzeszowskim wszyscy i prawie wszyscy zawarli z
nimi bliższe stosunki.
W zamian
pani baronowa, co z jej strony było dowodem nadzwyczajnej
delikatności, nic nikomu nie mówiąc spłacała
długi męża. Niektórym z wierzycieli robiła
impertynencje, wobec innych płakała, prawie wszystkim
odtrącała jakieś sumy na rachunek lichwiarskich
procentów, irytowała się, ale - płaciła.
Już w
osobnej szufladzie jej biurka leżało kilka funtów
mężowskich weksli, kiedy zdarzył się następny wypadek.
Sklep
Wokulskiego w lipcu miał objąć w posiadanie Henryk Szlangbaum; a
ponieważ nowy nabywca nie życzył sobie przejmować ani
długów, ani wierzytelności dawnej firmy, więc pan Rzecki
na gwałt regulował rachunki.
Między
innymi posłał notatkę na paręset rubli baronowi
Krzeszowskiemu, z prośbą o rychłą odpowiedź.
Notatka,
jak wszystkie tego rodzaju dokumenta, dostała się w ręce
baronowej, która zamiast zapłacić, odpisała Rzeckiemu
list impertynencki, gdzie nie brakło wzmianki o szachrajstwie, o
nieuczciwym kupnie klaczy, i tak dalej.
Akurat we
dwadzieścia cztery godzin po wysłaniu tego listu w lokalu
państwa Krzeszowskich zjawił się Rzecki oświadczając,
że chce się widzieć z baronem.
Baron
przyjął go bardzo życzliwie, choć nie ukrywał
zdziwienia spostrzegłszy, że były sekundant jego przeciwnika
jest mocno rozdrażniony.
-
Przychodzę do pana z pretensją - zaczął stary subiekt. -
Onegdaj ośmieliłem się przysłać panu rachunek...
- Ach,
tak... jestem coś winien panom... Ileż to wynosi?
-
Dwieście trzydzieści sześć rubli kopiejek
trzynaście...
- Jutro
postaram się zaspokoić panów...
- To nie
wszystko - przerwał mu Rzecki. - Wczoraj bowiem od szanownej
małżonki pańskiej otrzymałem ten oto list...
Baron
przeczytał podany mu papier, zamyślił się i odparł:
- Przykro
mi bardzo, że baronowa użyła tak nieparlamentarnych
wyrazów, ale... co do tej klaczy - to ma rację... Pan Wokulski
(czego mu zresztą nie mam za złe) dał mi istotnie za klacz
sześćset, a wziął kwit na osiemset rubli.
Rzecki
pozieleniał z gniewu.
- Panie
baronie, boleję nad tym wypadkiem, ale... jeden z nas dwu jest ofiarą
mistyfikacji... grubej mistyfikacji, panie!... A oto dowód...
Wydobył
z kieszeni dwa arkusze i jeden z nich podał Krzeszowskiemu. Baron rzucił
okiem i zawołał:
-
Więc to ten łotr Maruszewicz?... Ależ honorem ręczę,
że oddał mi tylko sześćset rubli i jeszcze dużo
mówił o interesowności pana Wokulskiego...
- A to?...
- spytał Rzecki podając drugi papier.
Baron
obejrzał dokument z góry na dół i z dołu do
góry. Usta mu pobladły.
- Teraz
wszystko rozumiem - rzekł. - Ten kwit jest sfałszowany, a
sfałszowany przez Maruszewicza. Ja nie pożyczałem pieniędzy
od pana Wokulskiego!...
- Niemniej
jednak pani baronowa nazwała nas szachrajami...
Baron
podniósł się z fotelu.
- Wybacz
pan - rzekł. - W imieniu mojej żony uroczyście przepraszam i
niezależnie od satysfakcji, jaką gotów jestem dać panom,
zrobię, co potrzeba, ażeby naprawić krzywdę
wyrządzoną panu Wokulskiemu... Tak, panie. Złożę
wizyty wszystkim moim przyjaciołom i oświadczę im, że pan
Wokulski jest dżentelmenem, że zapłacił za klacz osiemset
rubli i że obaj staliśmy się ofiarami intryg tego łotra
Maruszewicza: Krzeszowscy, panie... panie...
- Rzecki.
- Szanowny
panie Rzecki, Krzeszowscy nigdy i nikogo nie oczerniali. Mogli
błądzić, ale w dobrej wierze, panie...
- Rzecki.
- Szanowny
panie Rzecki.
Na tym
zakończyła się rozmowa; stary subiekt bowiem pomimo nalegań
barona nie chciał ani słuchać usprawiedliwień, ani nawet
widzieć się z panią baronową.
Baron
odprowadziwszy Rzeckiego do drzwi, nie mogąc wytrzymać, odezwał
się do Leona:
- Ci kupcy
to jednak honorowi ludzie.
-
Mają gotówkę, jaśnie panie, mają kredyt -
odparł Leon.
-
Głupcze jakiś!... więc my już nie mamy honoru dlatego,
że nie mamy kredytu?...
- Mamy,
jaśnie panie, ale na inszy sposób.
-
Spodziewam się, że nie na kupiecki sposób!... - odparł
dumnie baron.
I
kazał sobie podać garnitur wizytowy.
Prosto od
barona Rzecki udał się do Wokulskiego i treściwie
opowiedział mu o nadużyciach Maruszewicza, o skrusze barona, a
nareszcie oddał sfałszowane dokumenta radząc wytoczenie procesu.
Wokulski
słuchał go poważnie, nawet kiwał głową, ale
patrzył nie wiadomo gdzie i myślał nie wiadomo o czym.
Stary
subiekt zmiarkowawszy, że nie ma tu co robić dłużej, pożegnał
swego Stacha i rzekł na odchodne:
-
Widzę, że jesteś diabelnie zajęty, więc najlepiej
zrobisz, jeżeli od razu oddasz sprawę adwokatowi.
-
Dobrze... dobrze... - odparł Wokulski nie zdając sobie sprawy z tego,
co mówi pan Ignacy. Właśnie w tej chwili myślał o
ruinach zasławskiego zamku, wśród których pierwszy raz
zobaczył łzy w oczach panny Izabeli.
"Jaka
ona szlachetna!... Jaka delikatność uczuć!... Jeszcze
nieprędko poznam wszystkie skarby tej pięknej duszy..."
Po dwa
razy dziennie bywał u pana Łęckiego, a jeżeli nie u niego,
to przynajmniej w tych towarzystwach, gdzie mógł spotkać
się z panną Izbelą, patrzeć na nią i zamienić
choć parę wyrazów. To mu na dziś wystarczało, a o
przyszłości nie śmiał myśleć.
"Zdaje
mi się, że umrę u jej nóg... - mówił sobie. -
No i co z tego?... Umrę patrząc na nią i może przez
całą wieczność będę ją widział.
Któż wie, czy życie przyszłe nie zamyka się w
ostatnim uczuciu człowieka?...
I
powtarzał za Mickiewiczem:
"A po
dniach wielu czy po latach wielu, kiedy mi każą mogiłę
porzucić, wspomnisz o twoim sennym przyjacielu i spłyniesz z nieba,
aby go ocucić... Znowu mnie złożysz na twym łonie
białym... znowu mnie ramię kochane otoczy... Zbudzę się -
myśląc, że chwilkę drzemałem, całując lica,
patrząc w twoje oczy..."
W kilka
dni wpadł do niego baron Krzeszowski.
-
Byłem już u pana dwa razy! - zawołał majstrując
około binokli, które, zdaje się, stanowiły jedyny
kłopot jego życia.
- Pan?
spytał Wokulski. I nagle przypomniał sobie opowiadanie Rzeckiego i
to, że na swym stole znalazł wczoraj dwa bilety barona.
-
Domyśla się pan, z czym przychodzę? - mówił baron. -
Panie Wokulski, czy mam przeprosić pana za mimowolną krzywdę?...
- Ani
słowa więcej, baronie!... - przerwał Wokulski
ściskając go. - Drobna to sprawa. Zresztą gdybym nawet
utargował na pańskiej klaczy dwieście rubli, czy
potrzebowałbym się z tym kryć?...
- To
prawda!... - odparł baron uderzając się w czoło. - Że
też mi wcześniej nie przyszła podobna myśl... A propos
zarobku, czy nie wskazałbyś mi pan sposobu szybkiego zbogacenia
się? Potrzebuję na gwałt stu tysięcy rubli w ciągu
roku...
Wokulski
uśmiechnął się.
-
Śmiejesz się pan, mój kuzynie (bo sądzę, że
już mogę pana tak nazywać?). Śmiejesz się, a
przecież sam na uczciwej drodze zdobyłeś miliony w ciągu
dwu lat?...
- Niecałych
- dodał Wokulski. - Ale to majątek nie wypracowany, tylko wygrany.
Wygrałem, kilkanaście razy z rzędu dublując stawkę jak
szuler, a cała moja zasługa polega na tym, że grałem nie fałszowanymi
kartami.
-
Więc znowu szczęście! - krzyknął baron obrywając
binokle. - A ja, mój kuzynie, ani za grosz nie mam szczęścia.
Pół majątku przegrałem, drugą połowę
zjadły kobietki i - choć w łeb sobie strzel!...
Nie, ja
stanowczo nie mam szczęścia!... Oto i teraz. Myślałem,
że osioł Maruszewicz zbałamuci baronowę... Dopieroż
miałbym spokój w domu!... Jaka byłaby ona pobłażliwa
na moje drobne grzechy... Ale i cóż?... Baronowa ani myśli mi
się sprzeniewierzyć, a tego błazna czekają roty aresztanckie...
Proszę cię, wsadź go tam koniecznie, bo jego łotrostwa
nawet mnie już zaczynają nudzić.
A więc -
zakończył - między nami zgoda. Dodam tylko, że
odwiedziłem wszystkich znajomych, do których mogły
dojść moje nieostrożne słowa o klaczy, i najskrupulatniej
rzecz wyjaśniłem... Maruszewicz niech idzie du więzienia; tam
dla niego najwłaściwsze miejsce, a ja na jego nieobecności
zyskam parę tysięcy rubli rocznie... Byłem także u pana
Tomasza i u panny Izabeli i również wytłomaczyłem nasze
nieporozumienie... Strach, jak ten łotr umiał ze mnie wyciskać
pieniądze! Choć już od roku nic nie mam, on jednak zawsze ode
mnie pożyczał. Genialny hultaj!... Czuję, że jeżeli
nie przeflancują go do ciężkich robót, nie będę
umiał uwolnić się od niego. Do widzenia, kuzynie.
Nie
upłynęło dziesięć minut po wyjściu barona, kiedy
służący zameldował Wokulskiemu jakiegoś pana,
który koniecznie chce się widzieć, ale nie mówi swojego
nazwiska.
"Czyżby
Maruszewicz?..." - pomyślał Wokulski.
Istotnie,
wszedł Maruszewicz, blady, z pałającymi oczyma.
- Panie! -
rzekł ponurym głosem, zamykając drzwi gabinetu. - Widzisz przed
sobą człowieka, który postanowił...
-
Cóżeś pan postanowił?
-
Postanowiłem zakończyć życie... Ciężka to chwila,
ale trudno. Honor...
Odpoczął
i mówił dalej wzburzony:
-
Mógłbym wprawdzie pierwej zabić pana, który jesteś
przyczyną moich nieszczęść...
- O, nie
rób pan ceremonii - rzekł Wokulski.
- Pan
żartuje, a ja doprawdy mam broń przy sobie i jestem gotów...
- Sprobuj
no pan swojej gotowości.
- Panie!
tak nie przemawia się do człowieka stojącego nad grobem.
Jeżelim przyszedł, to tylko, ażeby dać panu dowód,
że pomimo błędów mam serce szlachetne.
- I
dlaczegóż to stajesz pan nad grobem? - spytał Wokulski.
-
Ażeby ocalić honor, który chcesz mi pan wydrzeć
- O!...
zachowajże pan ten drogi skarb - odparł Wokulski i wydobył z
biurka fatalne dokumenta. - Czy o te papiery panu chodzi?
- Pan
pytasz?... pan naigrawasz się z mojej rozpaczy!
-
Uważa pan, panie Maruszewicz - mówił Wokulski
przeglądając papiery - mógłbym panu w tej chwili
wypowiedzieć kilka morałów albo nawet przez pewien czas
zostawić pana w niepewności. Ale że obaj jesteśmy już
pełnoletni, więc...
Rozdarł
papiery i kawałki ich oddał Maruszewiczowi.
-
Więc niech pan zachowa sobie to na pamiątkę.
Maruszewicz
ukląkł przed nim.
- Panie! -
zawołał - darowałeś mi życie... Wdzięczność moja...
-.Nie bądź pan śmieszny -
przerwał mu Wokulski. - O życie pańskie byłem zupełnie
spokojny, tak jak jestem pewny, że kiedyś dostaniesz się do
więzienia. Cała rzecz, że ja nie chcę panu
ułatwiać tej podróży.
- O, pan jesteś nielitościwy! -
odparł Maruszewicz, machinalnie otrzepując spodnie. - Jedno
życzliwsze słowo, jeden cieplejszy uścisk ręki może
wprowadziłby mnie na nowe tory. Ale pan nie możesz się na to
zdobyć...
- No, żegnam pana, panie Maruszewicz.
Niech tylko panu nie przyjdzie koncept podpisać kiedy mego nazwiska, bo
wówczas... Rozumie pan?
Maruszewicz wyszedł obrażony.
"To dla ciebie, dla ciebie, ty ukochana,
ubył dziś jeden więzień. Straszna to rzecz
uwięzić kogoś, nawet złodzieja i oszczercę" -
pomyślał Wokulski.
Przez chwilę jeszcze toczyła
się w nim walka. Raz - wyrzucał sobie, że mogąc
uwolnić świat od hultaja nie zrobił tego, to znowu
myślał, co działoby się z nim, gdyby tak jego samego
uwięziono, oderwano od panny Izabeli na całe miesiące, może
na lata.
"Cóż to za
okropność już nigdy jej nie zobaczyć... Kto zresztą
wie, czy miłosierdzie nie jest najlepszą
sprawiedliwością?... Jaki ja się robię
sentymentalny!..."
|