ROZDZIAŁ PIĘTNASTY:
TEMPUS FUGIT, AETERNITAS MANET
Jakkolwiek sprawa z Maruszewiczem
załatwiła się we cztery oczy, jednak wieść o niej
rozeszła się... Wokulski powiedział o tym Rzeckiemu i kazał
wykreślić z księgi rzekomy dług barona. Maruszewicz
zaś opowiedział baronowi dodając, że baron już nie
powinien gniewać się na niego, ponieważ dług został
umorzony a on, Maruszewicz, ma zamiar poprawić się.
- Czuję - mówił
wzdychając - że byłbym inny, gdybym miał choć ze trzy
tysiące rubli rocznie... Nikczemny świat, na którym tacy jak
ja ludzie muszą się marnować!...
- No, daj spokój, Maruszewicz -
uspakajał go baron. - Kocham cię, ale przecie wszyscy wiedzą,
że jesteś hultaj.
-
Zaglądałeś, baron, w moje serce?... wiesz, jakie tam uczucia?...
O, gdyby istniał jakiś trybunał, który umie czytać w
duszy człowieka, zobaczylibyśmy, kto z nas lepszy: ja czy ci, co mnie
sądzą i potępiają!..:
W rezultacie
tak Rzecki, jak baron, jak książę i paru hrabiów,
którzy dowiedzieli się o "nowym figlu" Maruszewicza,
wszyscy przyznawali, że Wokulski postąpił szlachetnie, ale nie
po męsku.
- To
bardzo piękny czyn - mówił książę - ale... nie
w stylu Wokulskiego. On mi wyglądał na jednego z tych ludzi,
którzy w społeczeństwie stanowią siłę
tworzącą rzeczy dobre, a karcącą łotrów. Tak
jak postąpił Wokulski z Maruszewiczem, mógłby zrobić
każdy ksiądz... Obawiam się, że ten człowiek traci
energię.
W
rzeczywistości Wokulski nie stracił energii, ale zmienił
się pod wieloma względami. Sklepem na przykład nie zajmował
się, nawet czuł do niego wstręt, ponieważ tytuł kupca
galanteryjnego szkodził mu w oczach panny Izabeli. Natomiast
zaczął goręcej zajmować się spółką do
handlu z cesarstwem, ponieważ ona przynosiła ogromne dochody, a tym
samym zwiększała majątek, który chciał
ofiarować pannie Izabeli.
Prawie od
chwili kiedy oświadczył się i został przyjęty,
opanowała go dziwna rzewność i współczucie.
Zdawało mu się, że nie tylko nie umiałby nikomu zrobić
przykrości, ale nawet sam nie umiałby się bronić przeciw
krzywdom, byle te nie dotykały panny Izabeli.
Natomiast
czuł niepokonaną potrzebę robienia dobrze innym. Oprócz
zapisu dla Rzeckiego, przeznaczył Lisieckiemu i Klejnowi, swoim byłym
subiektom, po cztery tysiące rubli, tytułem wynagrodzenia
szkód, jakie wyrządził im sprzedając sklep Szlangbaumowi.
Przeznaczył również około dwunastu tysięcy rubli na
gratyfikacje dla inkasentów, woźnych, parobków i
furmanów.
Węgiełkowi
nie tylko sprawił huczne wesele, ale jeszcze do sumy obiecanej
młodemu małżeństwu dołożył kilkaset rubli.
Ponieważ w tym czasie furmanowi Wysockiemu urodziła się
córka, więc trzymał ją do chrztu; gdy zaś sprytny
ojciec dał dziecku imię Izabeli, Wokulski złożył dla
niej pięćset rubli na posag.
Imię
to było mu bardzo drogie. Nieraz, gdy siedział samotny, brał
papier i ołówek i bez końca pisał: Izabela... Iza...
Bela... a potem palił, ażeby nazwisko ukochanej nie wpadło w
obce ręce. Miał zamiar kupić pod Warszawą mały
folwark, zbudować willę i nazwać ją Izabelinem.
Przypomniał sobie, że w czasie jego wędrówek po
górach uralskich pewien uczony, który znalazł nowy
minerał, radził się: jak by go nazwać? I wyrzucał
sobie, że nie znając wówczas panny Izabeli, nie wpadł
jednakże na pomysł nazwania go izabelitem. Nareszcie przeczytawszy w
gazetach o znalezieniu nowej planetoidy, której znalazca
również kłopotał się o danie jej nazwiska,
chciał przeznaczyć dużą nagrodę temu z
astronomów, który odkryje nowe ciało niebieskie i nazwie je
:Izabelą.
Odurzające
przywiązanie do jednej kobiety nie wykluczało jednak myśli o
drugiej. Niekiedy przypominał sobie panią Stawską, o
której wiedział, że wszystko gotowa była dla niego
poświęcić, i czuł jakby wyrzuty sumienia.
"No,
co ja zrobię?... - mówił. - Com winien, że tę
kocham, a tamtą... Gdybyż ona zapomniała o mnie i była
szczęśliwą."
Na wszelki
sposób postanowił zabezpieczyć jej przyszłość i
stanowczo dowiedzieć się o jej mężu.
"Niech
przynajmniej nie potrzebuje troszczyć się o jutro... Niechaj ma posag dla
dziecka..."
Co kilka dni
widywał pannę Izabelę w licznych towarzystwach, otoczoną
młodszymi i starszymi ludźmi. Ale już nie raziły go ani
umizgi mężczyzn, ani jej spojrzenia i uśmiechy.
"Taką
ma naturę - myślał - nie umie ani śmiać się, ani
patrzeć inaczej. Jest jak kwiat albo jak słońce, które
mimo woli uszczęśliwia wszystkich, dla wszystkich jest
piękne."
Pewnego dnia
otrzymał telegram z Zasławia wzywający go na pogrzeb prezesowej.
"Zmarła?...
- szepnął. - Jaka szkoda tej zacnej kobiety!... Dlaczego ja nie
byłem przed jej śmiercią?.. "
Zmartwił
się, posmutniał, ale - nie pojechał na pogrzeb staruszki,
która dała mu tyle dowodów życzliwości. Nie
miał odwagi rozstać się z panną Izabelą nawet na kilka
dni...
Już
zrozumiał, że nie należy do siebie, że wszystkie jego
myśli, uczucia i pragnienia, wszystkie zamiary i nadzieje przykute są
do tej jednej kobiety. Gdyby ona umarła, nie potrzebowałby się
zabijać; jego dusza sama odleciałaby za nią jak ptak,
który tylko chwilę odpoczywa na gałęzi. Zresztą
nawet nie mówił z nią o miłości, jak nie mówi
się o ciężarze ciała albo o powietrzu, które
człowieka napełnia i ze wszystkich stron otacza. Jeżeli w
ciągu dnia wypadło mu pomyśleć o czym innym niż o
niej, wstrząsał się ze zdumienia jak człowiek, który
cudem znalazłby się w nie znanej sobie okolicy.
Nie
była to miłość, ale ekstaza.
Pewnego
dnia, już w maju, wezwał go pan Łęcki.
-
Wyobraź sobie - rzekł do Wokulskiego - musimy jechać do Krakowa.
Hortensja jest chora, chce widzieć Belę (zdaje się, że chodzi
o zapis), no, a zapewne rada by poznać ciebie... Możesz jechać z
nami?...
-
Każdej chwili - odparł Wokulski. - Kiedyż to?
- Powinni
byśmy jechać dziś, ale zapewne zejdzie do jutra.
Wokulski
obiecał być gotowym na jutro. Kiedy pożegnał pana Tomasza i
wstąpił do panny Izabeli, dowiedział się od niej, że
jest w Warszawie Starski...
- Biedny
chłopak! - mówiła śmiejąc się. - Dostał po
prezesowej tylko dwa tysiące rubli rocznie i dziesięć
tysięcy ciepłą ręką, Radzę mu, ażeby
ożenił się bogato, ale on woli jechać do Wiednia, a
stamtąd zapewne do Monte Carlo... Mówiłam, ażeby
jechał z nami. Będzie weselej, nieprawdaż?...
- Zapewne
- odparł Wokulski - tym bardziej że weźmiemy osobny wagon.
-
Więc do jutra!
Wokulski
załatwił najpilniejsze interesa, na kolei zamówił wagon
salonowy do Krakowa, a około ósmej wieczór, wyekspediowawszy
swoje rzeczy, był u państwa Łęckich. Wypili herbatę we
troje i przed dziesiątą udali się na kolej.
-
Gdzież pan Starski? - zapytał Wokulski.
- Czy ja
wiem? - odpowiedziała panna Izabela. - Może wcale nie pojedzie... to
taki lekkoduch!...
Już
siedzieli w wagonie, ale Starskiego jeszcze nie było. Panna Izabela
przygryzała usta, co chwilę wyglądając oknem. Nareszcie po
drugim dzwonku Starski ukazał się na peronie.
- Tutaj,
tutaj!... - zawołała panna Izabela. Ale ponieważ młody
człowiek nie dosłyszał jej, więc wybiegł Wokulski i
wprowadził go do saloniku.
-
Myślałam, że już pan nie przyjdzie - rzekła panna
Izabela.
- Niewiele do
tego brakowało - odparł Starski witając się z panem
Tomaszem. - Byłem u Krzeszowskiego i niech sobie kuzynka wyobrazi, od
drugiej po południu do dziewiątej graliśmy...
- I naturalnie
przegrał pan?...
- Rozumie
się... Szczęście ucieka od takich jak ja... - dodał
spoglądając na nią.
Panna Izabela
lekko się zarumieniła.
Pociąg
ruszył. Starski usiadł po lewej stronie panny Izabeli i
zaczął z nią rozmawiać w połowie po polsku, w
połowie po angielsku, coraz częściej wpadając w
angielszczyznę. Wokulski siedział na prawo od panny Izabeli, nie
chcąc jednak przeszkadzać w rozmowie wstał stamtąd i
usiadł za panem Tomaszem.
Pan
Łęcki, trochę niezdrów, odział się w hawelok, w
pled i jeszcze położył kołdrę na nogach. Kazał
pozamykać wszystkie okna w wagonie i przyćmić latarnie,
które go raziły. Obiecywał sobie, że zaśnie, nawet
czuł, że go sen morzy; tymczasem wdał się w rozmowę z
Wokulskim i szeroko zaczął mu opowiadać o siostrze Hortensji,
która za młodu była do niego bardzo przywiązana, o dworze
Napoleona III, który z nim kilka razy rozmawiał, o uprzejmości
i miłostkach Wiktora Emanuela i o mnóstwie innych rzeczy.
Wokulski
słuchał go uważnie do Pruszkowa. Za Pruszkowem zmęczony i
jednostajny głos pana Tomasza zaczął go męczyć. Za to
coraz wyraźniej wpadała mu w ucho rozmowa panny Izabeli ze Starskim,
prowadzona po angielsku. Usłyszał nawet kilka zdań, które
go zainteresowały, i zadał sobie pytanie: czy nie
należałoby ostrzec ich, że on rozumie po angielsku?
Już
chciał powstać z siedzenia, kiedy wypadkiem spojrzał w
przeciwległą szybę wagonu i zobaczył w niej jak w lustrze
słabe odbicie panny Izabeli i Starskiego. Siedzieli bardzo blisko siebie,
oboje zarumienieni, choć rozmawiali tonem tak lekkim, jakby chodziło
o rzeczy obojętne.
Wokulski
jednakże spostrzegł, że obojętny ton nie odpowiada
treści rozmowy; czuł nawet, że tym swobodnym tonem chcą
kogoś w błąd wprowadzić. I w tej chwili; pierwszy raz od
czasu jak znał pannę Izabelę, przeleciały mu przez
myśl straszne wyrazy: "fałsz!... fałsz!..."
Przycisnął
się do ławki wagonu, patrzył w szybę i - słuchał.
Zdawało mu się, że każde słowo Starskiego i panny
Izabeli pada mu na twarz, na głowę, na piersi jak krople
ołowianego deszczu...
Już
nie myślał ich ostrzegać, że rozumie, co mówią,
tylko słuchał i słuchał...
Właśnie
pociąg wyjechał z Radziwiłłowa, a pierwszy frazes,
który zwrócił uwagę Wokulskiego, był ten:
- Wszystko
możesz mu zarzucić - mówiła panna Izabela po angielsku. -
Nie jest młody ani dystyngowany; jest zanadto sentymentalny i czasami
nudny, ale chciwy?... Już dosyć, kiedy nawet papo nazywa go zbyt
hojnym...
- A sprawa
z panem K?... - wtrącił Starski.
- O klacz
wyścigową?... - Jak to zaraz znać, że wracasz z prowincji.
Niedawno był u nas baron i powiedział, że jeżeli kiedy, to
w tej sprawie pan, o którym mówimy, postąpił jak
dżentelmen.
-
Żaden dżentelmen nie uwolniłby fałszerza, gdyby nie
miał z nim jakichś zakulisowych interesów - odparł z
uśmiechem Starski.
- A baron
ile razy uwalniał go? - spytała panna Izabela.
- I akurat
baron ma rozmaite grzeszki, o których wie pan M. Źle bronisz swoich
protegowanych, kuzynko - mówił drwiącym tonem Starski.
Wokulski
przycisnął się do ławki wagonu, ażeby nie zerwać
się i nie uderzyć Starskiego. Ale pohamował się.
"Każdy ma prawo sądzić innych - myślał. -
Zresztą zobaczymy, co będzie dalej!..."
Przez
kilka chwil słyszał tylko turkot kół i
zauważył, że wagon się chwieje.
"Nigdy
nie czułem takiego chwiania się wagonu" - rzekł do siebie.
- I ten medalion
- drwił Starski - jest całym prezentem przedślubnym?... Niezbyt
hojny narzeczony: kocha jak trubadur, ale...
- Zapewniam
cię - przerwała panna Izabela - że oddałby mi cały
majątek...
- Bierzże
go, kuzynko, i mnie pożycz ze sto tysięcy... A cóż,
znalazła się ta cudowna blaszka?...
-
Właśnie że nie, i jestem bardzo zmartwiona. Boże, gdyby on
się kiedy dowiedział...
- Czy o
tym, że zgubiliśmy jego blaszkę, czy że szukaliśmy
medalionu? - szepnął Starski przytulając się do jej
ramienia.
Wokulskiemu
mgłą zaszły oczy.
"Tracę
przytomność?..." - pomyślał chwytając za pas przy
oknie. Zdawało mu się, że wagon zaczyna skakać i lada
moment nastąpi wykolejenie.
- Wiesz,
że jesteś zuchwały!... - mówiła przyciszonym
głosem panna Izabela.
- To
właśnie stanowi moją siłę -- odparł Starski.
- Zlituj
się... Ależ on może spojrzeć!... Znienawidzę
cię...
-
Będziesz szaleć za mną, bo nikt nie zdobyłby się na
to... Kobiety lubią demonów...
Panna
Izabela przysunęła się do ojca. Wokulski patrzył w
przeciwległą szybę i słuchał.
-
Oświadczam ci - mówiła zirytowana - że nie wejdziesz za
próg naszego domu... A gdybyś ośmielił się... powiem
mu wszystko...
Starski
roześmiał się.
- Nie wejdę,
kuzynko, dopóki sama mnie nie wezwiesz; jestem zaś pewny, że
nastąpi to bardzo prędko. W tydzień znudzi cię ten
ubóstwiający mąż i zapragniesz weselszego towarzystwa.
Przypomnisz sobie łobuza kuzynka, który ani przez jedną
chwilę w życiu nie był poważnym, zawsze dowcipnym, a
niekiedy bezczelnie śmiałym... I pożałujesz tego,
który zawsze gotów do uwielbiania cię, nigdy nie był
zazdrosnym, umiał ustępować innym, szanował twoje
kaprysy...
-
Wynagradzając sobie na innych drogach - wtrąciła panna Izabela.
- Właśnie!...
Gdybym tak nie robił, nie miałabyś mi czego przebaczać i
mogłabyś lękać się wymówek z mojej strony...
Nie
zmieniając pozycji objął ją prawą ręką, a
lewą ściskał jej rączkę, ukrytą pod
płaszczykiem.
- Tak,
kuzynko - mówił. - Takiej jak ty kobiecie nie wystarczy powszedni
chleb szacunku ani pierniczki uwielbień... Tobie niekiedy potrzeba
szampana, ciebie musi ktoś odurzyć choćby cynizmem.
- Cynikiem
być łatwo...
- Ale nie
każdy ośmieli się być nim. Zapytaj tego pana, czy on
wpadłby kiedy na myśl, że jego miłosne modlitwy są
mniej warte od moich bluźnierstw?..
Wokulski
już nie słyszał dalszej rozmowy; uwagę jego
pochłonął inny fakt: zmiana, która szybko
poczęła odbywać się w nim samym. Gdyby wczoraj powiedziano
mu, że będzie niemym świadkiem podobnej rozmowy, nie
uwierzyłby; myślałby, że każdy wyraz zabije go albo
przyprawi o szaleństwo. Kiedy się to jednak stało, musiał
przyznać, że od zdrady, rozczarowania i upokorzeń jest coś
gorszego.
Ale co?...
Oto - jazda koleją, Jak ten wagon drży... jak on pędzi!...
Drżenie
pociągu udziela się jego nogom, płucom, sercu, mózgowi; w
nim samym wszystko drży, każda kosteczka, każde
włókno nerwowe...
A ten pęd
przez pole nie ograniczone niczym, pod ogromnym sklepieniem nieba!... I on musi
jechać, nie wiadomo jak jeszcze daleko... może z pięć,
może z dziesięć minut!...
Co tam
Starski albo i panna Izabela... Jedno warte drugiego!... Ale ta kolej, ach, ta kolej...
to drżenie...
Zdawało mu
się, że się rozpłacze, że zacznie krzyczeć,
że wybije okno i wyskoczy z wagonu... Gorzej. Zdawało mu się,
że będzie błagać Starskiego, aby go ratował... Przed
czym?... Była chwila, że chciał schować się pod
ławkę, prosić obecnych, ażeby na nim usiedli, i tak
dojechać do stacji...
Zamknął
oczy, zaciął zęby, schwycił się rękoma za
frędzle obicia; pot wystąpił mu na czoło i
spływał po twarzy, a pociąg drżał i
pędził... Nareszcie rozległ się świst jeden... drugi i
pociąg zatrzymał się na stacji.
"Jestem
ocalony" - pomyślał Wokulski.
Jednocześnie
obudził się pan Łęcki.
- Co to za
stacja? - spytał Wokulskiego.
-
Skierniewice - odpowiedziała panna Izabela.
Konduktor
otworzył drzwi. Wokulski zerwał się z siedzenia.
Potrącił pana Tomasza, zatoczył się na przeciwną
ławkę, potknął się na stopniu i wbiegł do bufetu.
-
Wódki!... - zawołał.
Zdziwiona
bufetowa podała mu kieliszek. Podniósł go do ust, ale
uczuł ściskanie w gardle i nudności i postawił kieliszek
nietknięty.
W wagonie
Starski rozmawiał z panną Izabelą.
- No,
już daruj, kuzynko - rzekł - ale z takim pośpiechem nie wychodzi
się z wagonu przy damach.
-
Może chory? - odpowiedziała panna Izabela czując jakiś
niepokój.
- W
każdym razie jest to choroba nie tyle niebezpieczna, ile nie
cierpiąca zwłoki... Czy każesz sobie co podać, kuzynko?
- Niech mi
dadzą wody sodowej.
Starski
poszedł do bufetu; panna Izabela wyglądała oknem. Jej
nieokreślony niepokój wzrastał.
"W
tym coś jest... - myślała. - Jak on dziwnie
wyglądał..."
Wokulski z
bufetu poszedł na koniec peronu. Kilka razy odetchnął
głęboko, napił się wody z beczki, przy której
stała jakaś uboga kobieta i paru Żydków. Powoli
oprzytomniał, a spostrzegłszy nadkonduktora rzekł :
- Kochany
panie, weź do rąk jaki papier...
- Co to
panu?...
- Nic.
Weź pan z biura jakiś papier i przed naszym wagonem powiedz, że
jest telegram do Wokulskiego.
- Do
pana?...
- Tak...
Nadkonduktor
mocno się zdziwił, ale poszedł do telegrafu. W parę minut
wyszedł z biura i zbliżywszy się do wagonu, w którym
siedział pan Łęcki z córką, zawołał:
- Telegram
do pana Wokulskiego!...
- Co to
znaczy?... pokaż pan... - odezwał się zaniepokojony pan Tomasz.
Ale w tej
chwili obok nadkonduktora stanął Wokulski, odebrał papier,
spokojnie otworzył go i choć w tym miejscu było zupełnie
ciemno, udał, że czyta.
- Co to za
telegram?... - zapytał go pan Tomasz.
- Z
Warszawy - odparł Wokulski. - Muszę wracać.
- Wraca
pan?... - zawołała panna Izabela. - Czy jakie
nieszczęście?...
- Nie, pani.
Mój wspólnik wzywa mnie.
- Zysk czy
strata?... - szepnął pan Tomasz wychylając się przez okno.
- Ogromny zysk -
odparł tym samym tonem Wokulski.
- A... to
jedź..: - poradził mu pan Tomasz.
- Ale po
cóż ma pan tu zostawać? - zawołała panna Izabela.-
Musi pan czekać na pociąg, a w takim razie lepiej niech pan jedzie z
nami naprzeciw niego. Będziemy jeszcze parę godzin razem...
- Bela
wybornie radzi - wtrącił pan Tomasz.
- Nie,
panie - odpowiedział Wokulski. - Wolę stąd pojechać na
lokomotywie aniżeli tracić parę godzin.
Panna
Izabela przypatrywała mu się szeroko otwartymi oczyma. W tej chwili
spostrzegła w nim coś zupełnie nowego i - zainteresował
ją.
"Jaka
to bogata natura!" - pomyślała.
W
ciągu paru minut Wokulski bez powodu spotężniał w jej
oczach, a Starski wydał się małym i zabawnym.
"Ale
dlaczego on zostaje?... Skąd się tu wziął telegram?..
" - mówiła w sobie i po nieokreślonym niepokoju
ogarnęła ją trwoga.
Wokulski
znowu zwrócił się ku bufetowi, aby znaleźć
posługacza, który wyjąłby mu rzeczy, i zetknął
się ze Starskim.
- Co panu
jest?... - zawołał Starski wpatrując się w niego przy
świetle padającym z sali.
Wokulski
wziął go pod ramię i pociągnął za sobą
wzdłuż peronu.
- Niech
pana to nie gniewa, panie Starski, co powiem - rzekł głuchym
głosem. - Pan myli się co do siebie... W panu jest tyle demona, ile
trucizny w zapałce... I wcale pan nie posiada szampańskich
własności... Pan ma raczej własności starego sera, co to
podnieca chore żołądki, ale prosty smak może pobudzić
do wymiotów... Przepraszam pana...
Starski
słuchał oszołomiony. Nic nie rozumiał, a jednak
zdawało mu się, że coś rozumie. zaczął
przypuszczać, że ma przed sobą wariata.
Odezwał
się drugi dzwonek, podróżni tłumem wybiegli z bufetu do
wagonów.
- I jeszcze dam
panu radę, panie Starski. Przy korzystaniu ze względów
płci pięknej lepszą jest tradycyjna ostrożność
aniżeli więcej lub mniej demoniczna śmiałość.
Pańska śmiałość demaskuje kobiety. A że kobiety
nie lubią być demaskowane, więc możesz pan stracić u
nich kredyt, co byłoby nieszczęściem i dla pana, i dla
pańskich pupilek.
Starski
wciąż nie rozumiał, o co chodzi.
-
Jeżeli pana czym obraziłem - rzekł - gotów jestem
dać satysfakcję...
Zadzwoniono
po raz trzeci.
- Panowie,
proszę siadać!... - wołali konduktorzy.
- Nie,
panie - mówił Wokulski zwracając się z nim do wagonu
państwa Łęckich. - Gdybym czuł potrzebę satysfakcji od
pana, już byś nie żył, bez dodatkowych formalności. To
raczej pan masz prawo żądać ode mnie satysfakcji, że
ośmieliłem się wejść do tego ogródka, gdzie
pielęgnujesz swoje kwiaty... Będę w każdym czasie do
dyspozycji... Pan wie, gdzie mieszkam?...
Zbliżyli
się do wagonu, przy którym już stał konduktor. Wokulski
siłą wprowadził Starskiego na stopnie, popchnął go do
saloniku, a konduktor zatrzasnął drzwi.
-
Cóż to, nie żegnasz się, panie Stanisławie?
zapytał zdziwiony pan Tomasz.
-
Przyjemnej podróży!... - odparł kłaniając się.
W oknie
stanęła panna Izabela. Nadkonduktor świsnął, odpowiedziano
mu z lokomotywy.
-
Farawell, miss Iza, farewell! - zawołał Wokulski.
Pociąg
ruszył. Panna Izabela rzuciła się na ławkę naprzeciw
ojca; Starski odszedł w drugi kąt saloniku.
"No...
no... no!... - mruknął do siebie Wokulski. - Zbliżycie wy
się jeszcze przed Piotrkowem..."
Patrzył
na odchodzący pociąg i śmiał się.
Został
na peronie sam i przysłuchiwał się szumowi odlatującego
pociągu; szum niekiedy słabnął, czasem milknął,
znowu potężniał i nareszcie ucichł.
Potem
słyszał stąpanie rozchodzącej się służby,
przesuwanie stołków w bufecie; potem w bufecie zaczęły
gasnąć światła i ziewający kelner zamknął
szklane drzwi, które wyskrzypiały jakiś wyraz.
"Zgubili
moją blaszkę szukając medalionu!... - myślał Wokulski.
- Ja jestem sentymentalny i nudny... Ona oprócz powszedniego chleba
szacunku i pierniczków uwielbień jeszcze musi mieć szampana...
Pierniczki uwielbień to dobry dowcip!... Ale jakiego to ona lubi
szampana?... Ach, cynizmu!... Szampan cynizmu - także dobry dowcip... No,
przynajmniej opłaciła mi się nauka angielskiego..."
Błąkając
się bez celu, wszedł między dwa sznury zapasowych
wagonów. Przez chwilę nie wiedział: dokąd iść?
- i nagle doznał halucynacji. Zdawało mu się, że stoi we
wnętrzu ogromnej wieży, która zawaliła się nie
wydawszy łoskotu. Nie zabiła go, ale otoczyła ze wszystkich
stron wałem gruzów, spośród których nie
mógł się wydostać. Nie było wyjścia!...
Otrząsnął
się i widzenie znikło.
"Oczywiście,
morzy mnie senność - myślał. - Właściwie
mówiąc nie spotkała mnie żadna niespodzianka; wszystko
można było z góry przewidzieć, ja nawet wszystko to
widziałem... Jakie ona ze mną płaskie rozmowy
prowadziła!... Co ją zajmowało?... Bale, rauty, koncerta,
stroje... Co ona kochała?... Siebie. zdawało jej się, że
cały świat jest dla niej, a ona po to, ażeby się
bawić. Kokietowała... ależ tak, najbezwstydniej kokietowała
wszystkich mężczyzn; ze wszystkimi kobietami walczyła o
piękność, hołdy i toalety... Co robiła?... Nic.
Przyozdabiała salony. Jedyną rzeczą, za pomocą
której mogła zdobyć sobie byt materialny, była jej
miłość, fałszywy towar!... A ten Starski... Cóż
Starski? taki pasożyt jak i ona... Był zaledwie epizodem w jej
życiu pełnym doświadczeń. Do niego przecież nie mogę
mieć pretensji: znalazł swój swoją. Ani do niej... Tak,
to Mesalina przez imaginację!... Ściskał ją i szukał
medalionu, kto chciał, nawet ten Starski, biedak, który z powodu
braku zajęcia musiał zostać uwodzicielem...
Niegdyś
wierzyłem, że są tu na ziemi,
Białe
anioły z skrzydłami jasnemi...
Piękne
anioły!... jasne skrzydła!... Pan Molinari, pan Starski i Bóg
wie ilu jeszcze... Oto skutki znajomości kobiet z poezji !
Trzeba
było poznawać kobiety nie przez okulary Mickiewiczów,
Krasińskich albo Słowackich, ale ze statystyki, która uczy,
że każdy biały anioł jest w dziesiątej
części prostytutką; no i jeżeli spotkałoby cię
rozczarowanie, to choć przyjemne..."
W tej
chwili rozległ się jakiś ryk: nalewano wody do kotła czy do
rezerwoaru. Wokulski przystanął. Zdawało mu się, że w
tym przeciągłym i melancholijnym dźwięku słyszy
całą orkiestrę wygrywającą inwokację z Roberta
Diabła. "Wy, co spoczywacie tu, pod zimnym śmierci
głazem..." Śmiech, płacz, żal, pisk, niesforne
okrzyki, wszystko to odzywało się razem, a nad wszystkim unosił
się głos potężny, pełen beznadziejnego smutku.
Byłby
przysiągł, że słyszy taką orkiestrę, i znowu
uległ halucynacji. Zdawało mu się, że jest na cmentarzu,
pośród otwartych grobów, z których wymykały
się wstrętne cienie. Po chwili każdy cień stawał
się piękną kobietą, między którymi
ostrożnie przesuwała się panna Izabela wabiąc go
ręką i spojrzeniem...
Ogarnęła
go taka trwoga, że przeżegnał się, i widma znikły.
"Basta! -
pomyślał - ja tu rozum stracę..."
I
postanowił zapomnieć o pannie Izabeli.
Była
już druga po północy. W biurze telegrafu paliła się
lampa z zielonym daszkiem i słychać było pukanie aparatu. Obok
dworca przechadzał się jakiś człowiek, który
zdjął czapkę.
- Kiedy jedzie
pociąg do Warszawy? - spytał go Wokulski.
- O piątej,
wielmożny panie - odparł człowiek robiąc ruch, jakby
chciał pocałować go w rękę. - Ja, wielmożny
panie, jestem...
- Dopiero o
piątej!... - powtórzył Wokulski. - Końmi można... A z Warszawy o
której?
- Za trzy
kwadranse. Ja, wielmożny panie...
- Za trzy
kwadranse... - szepnął Wokulski. - Kwadranse... kwadranse... -
powtarzał czując, że niedokładnie wymawia literę r.
Odwrócił
się od nieznajomego i wzdłuż plantu poszedł w kierunku
Warszawy. Człowiek patrzył za nim, kręcił głową i
zniknął w ciemnościach.
"Kwadranse...
kwadranse... - mruczał Wokulski. - Język mi kołowacieje?... Jaka
dziwna plątanina wypadków; uczyłem się, ażeby
zdobyć pannę Izabelę, a nauczyłem się, aby ją
stracić... Albo i Geist. Po to zrobił wielki wynalazek, po to
powierzył mi święty depozyt, ażeby pan Starski miał
jeden więcej powód do swoich poszukiwań... Wszystkiego mnie
pozbawiła, nawet ostatniej nadziei... Gdyby w tej chwili zapytano mnie:
czy ja istotnie znałem Geista? czym widział jego dziwny metal? Nie
umiałbym odpowiedzieć i już sam nie wiem, czy to nie było
złudzeniem... Ach, gdybym mógł o niej nie myśleć...
Choćby przez kilkanaście minut...
Otóż
nie będę o niej myślał..."
Noc była
gwiaździsta, pola ciemne, wzdłuż kolei w wielkich odstępach
paliły się sygnałowe latarnie. Wokulski idąc rowem
potknął się o spory kamień i w jednej chwili
stanęły mu przed oczyma ruiny zamku w Zasławiu, kamień, na
którym siedziała panna Izabela, i jej łzy. Ale tym razem poza
łzami błysnęło spojrzenie pełne fałszu.
"Otóż
nie będę o niej myślał... Pojadę do Geista,
będę pracował od szóstej rano do jedynastej w nocy,
będę musiał uważać na każdą zmianę
ciśnienia, temperatury, natężenia prądu... Nie zostanie mi
ani jednej chwili..."
Zdawało mu
się, że ktoś za nim idzie. Odwrócił się, ale
nie dojrzał nic. Natomiast spostrzegł, że lewym okiem widzi
gorzej niż prawym, co niewymownie zaczęło go drażnić.
Chciał
wrócić się do ludzi, ale uczuł, że nie
zniósłby ich widoku. Już samo nawet myślenie
męczyło go, prawie bolało.
"Nie
wiedziałem, że człowiekowi może ciężyć
własna dusza..."- mruknął.
"Ach,
gdybym mógł nie myśleć..."
Daleko na
wschodzie zamajaczył blask i ukazał się wąski sierp
księżyca oblewając krajobraz niewymownie ponurym
światłem. I nagle ukazało się Wokulskiemu nowe widzenie.
Był w cichym i pustym lesie; pnie sosen rosły pochylone w dziwaczny
sposób, nie odzywał się żaden ptak, wiatr nie
poruszał najmniejszej gałązki. Nie było nawet
światła, tylko półmrok. Wokulski czuł, że ten
mrok, żal i smutek wypływał z jego serca i że to wszystko
zakończy się chyba z życiem, jeżeli się
zakończy...
Spomiędzy
sosen, gdziekolwiek spojrzał, przeglądały płaty szarego
nieba; każdy zamieniał się w drgającą szybę
wagonu, w której widać było blady obraz panny Izabeli w
uścisku Starskiego.
Wokulski
już nie mógł oprzeć się widzeniom: opanowały
go, pożarły mu wolę, skrzywiły myśl i zatruły
serce. Duch jego stracił wszelką samodzielność:
rządziło nim lada rażenie, odbijające się w
tysiącznych, coraz posępniejszych, coraz boleśniejszych formach,
jak echa w pustej budowli.
Znowu
potknął się o kamień i ten nie znaczący fakt
obudził w nim straszliwe medytacje.
Zdawało mu
się, że kiedyś, kiedyś... on sam był kamieniem,
zimnym, ślepym, nieczułym.
A gdy
leżał pyszny w swojej martwocie, której największe
ziemskie kataklizmy nie zdołały ożywić, w nim czy nad nim
odezwał się głos zapytujący:
"Chcesz
zostać człowiekiem?"
"Co to jest
człowiek?..." - odparł kamień.
"Chcesz
widzieć, słyszeć, czuć?..."
"Co
to jest czuć?..." "Więc czy chcesz zaznać coś
zupełnie nowego? Czy chcesz istnienia, które w jednej chwili
doświadcza więcej aniżeli wszystkie kamienie w ciągu
miliona wieków?"
"Nie
rozumiem - odparł kamień - ale mogę być wszystkim."
"A
jeżeli - pytał głos nadnaturalny - po tym nowym bycie pozostanie
ci wieczny żal?..."
"Co
to jest żal?... Mogę być wszystkim."
"Więc
niech się stanie człowiek" - odpowiedziano.
I
stał się człowiek. Żył kilkadziesiąt lat, a w
ciągu nich tyle pragnął i tyle cierpiał, że martwy
świat nie zaznałby tego przez całą wieczność.
Goniąc za jednym pragnieniem znajdował tysiące innych,
uciekając przed jednym cierpieniem wpadł w morze cierpień i tyle
odczuł, tyle przemyślał, tyle pochłonął sił
bezświadomych, że w końcu obudził przeciw sobie
całą naturę.
"Dosyć!...
- poczęto wołać ze wszystkich stron. - Dosyć!... ustąp
innym miejsca w tym widowisku..."
"Dosyć!...
dosyć!... już dosyć!... - wołały kamienie, drzewa, powietrze,
ziemia i niebo. - Ustąp innym!... niech i oni poznają ten nowy
byt..."
Dosyć!...
Więc znowu ma zostać niczym, i to w chwili, kiedy ów
wyższy byt jako ostatnią pamiątkę daje mu tylko rozpacz po
tym, co stracił, i żal za tym, czego nie dosięgnął!...
"Ach,
gdyby już słońce weszło! - szepnął Wokulski. -
Wracam do Warszawy... zabiorę się do jakiejkolwiek roboty i
skończę z tymi głupstwami, które mi rozstrajają
nerwy... Chce Starskiego? niech ma Starskiego!... Przegrałem na niej?
Dobrze !... Za to wygrałem na innych rzeczach... Wszystkiego nie
można posiadać..."
Od kilku
chwil czuł na wąsach jakąś gęstą wilgoć.
"Krew?"
- pomyślał. Otarł usta i przy świetle zapałki
zobaczył
na chustce
pianę.
"Wściekłem
się czy co, u diabła?..."
Wtem z
daleka zobaczył dwa światła, powoli zbliżające
się w jego
stronę;
za nimi majaczyła ciemna masa, za która ciągnął
gęsty snop
iskier.
"Pociąg?..."
- rzekł do siebie, i przywidziało mu się, że jest to ten
sam
pociąg, którym jedzie panna Izabela. Znowu zobaczył salonik
oświetlony latarnią przysłoniętą niebieskim klamotem,
a w kącie dostrzegł pannę Izabelę w objęciach
Starskiego..
"Tak
kocham... tak kocham... - szepnął. - I nie mogę
zapomnieć!..." W tej chwili opanowało go cierpienie, na
które w ludzkim języku już nie ma nazwiska. Dręczyła
go zmęczona myśl, zbolałe uczucie, zdruzgotana wola, całe
istnienie... I nagle uczuł już nie pragnienie, ale głód i
żądzę śmierci.
Pociąg
z wolna zbliżał się. Wokulski nie zdając sobie sprawy z
tego, co robi, upadł na szyny. Drżał, zęby mu szczękały,
schwycił się oburącz podkładów, miał usta
pełne piasku... Na drogę padł blask latarń, szyny
zaczęły cicho dźwięczeć pod toczącą się
lokomotywą...
"Boże,
bądź miłościwy..." - szepnął i
zamknął oczy.
Nagle
uczuł ciepło i gwałtowne szarpnięcie, które strąciło
go z szyn... Pociąg przeleciał o kilka cali od głowy
obryzgując go parą i gorącym popiołem. Na chwilę
stracił przytomność, a gdy ocknął się,
zobaczył jakiegoś człowieka, który siedział mu na
piersiach i trzymał za ręce.
- Co
wielmożny pan robi najlepszego?... - mówił człowiek.- Kto
słyszał takie rzeczy... Przecie Bóg...
Nie
dokończył. Wokulski zepchnął go z siebie, pochwycił za
kołnierz i jednym szarpnięciem rzucił na ziemię.
- Czego
chcesz ode mnie, ty podły!... - zawołał.
- Panie...
wielmożny panie... ja przecie jestem Wysocki...
- Wysocki?...
Wysocki?... - powtórzył Wokulski. - Kłamiesz, Wysocki jest w
Warszawie...
- Ale ja jego
brat, dróżnik. Przecie mi wielmożny pan sam miejsce tu
wyrobił jeszcze w przeszłym roku, po Wielkanocy... I gdzieżbym
ja mógł patrzeć na takie nieszczęście pana?...
Zresztą, panie, na kolei nie wolno włazić pod maszynę...
Wokulski
zamyślił się i puścił go.
"Wszystko
zwraca się przeciw mnie, cokolwiek zrobiłem dobrego"-
szepnął.
Był
bardzo zmęczony, więc usiadł na ziemi, obok dzikiej gruszki, co
w tym miejscu rosła, nie większa od dziecka. W tym czasie wiał
wiatr i poruszał listkami drzewa wywołując szelesty,
które nie wiadomo skąd przypomniały Wokulskiemu dawne lata.
Gdzie moje
szczęście!..." - pomyślał.
Uczuł
ściskanie w piersiach, które stopniowo doszło do gardła.
Chciał odetchnąć, lecz nie mógł; myślał,
że się dusi, i objął rękoma drzewko które
wciąż szeleściło.
"Umieram!..."
- zawołał.
Zdawało
mu się, że go krew zalewa, że mu pękają piersi,
wił się z bólu i nagle zaniósł się od
płaczu.
"Boże
miłosierny... Boże miłosierny!..." - powtarzał
wśród łkań.
Dróżnik
przypełznął do niego i ostrożnie wsunął mu
rękę pod głowę.
-
Płacz, wielmożny panie!... - mówił nachylając
się nad nim.-Płacz, wielmożny panie, i wzywaj boskiego imienia...
Nie będziesz go wzywał nadaremnie... "Kto się w opiekę
poda Panu swemu, a całym sercem szczerze ufa jemu, śmiele rzec
może, mam obrońcę Boga, nie spadnie na mnie żadna straszna
trwoga... Ciebie on z sideł zdradzieckich wyzuje..." Co tam,
wielmożny panie, dostatki, co największe skarby!... Wszystko
człowieka zawodzi, tylko jeden Bóg nie zawiedzie...
Wokulski
przytulił twarz do ziemi. Zdawało mu się, że z
każdą łzą spada mu z serca jakiś ból,
jakiś zawód i rozpacz. Wykolejona myśl poczęła
układać się do równowagi. Już zdawał sobie
sprawę z tego, co robił, i już zrozumiał, że w chwili
nieszczęścia, kiedy go wszystko zdradziło, jeszcze
pozostała mu wierną ziemia, prosty człowiek i Bóg...
Powoli
uspokajał się, łkania coraz rzadziej rozdzierały mu piersi,
uczuł niemoc w całym ciele i twardo zasnął.
Świtało,
kiedy się obudził; usiadł, przetarł oczy, zobaczył
obok siebie Wysockiego i wszystko sobie przypomniał.
-
Długo spałem? - zapytał.
-
Może kwadrans... może pół godziny - odparł
dróżnik.
Wokulski
wyjął pugilares, wydobył kilka sturublówek i podając
je Wysockiemu rzekł :
-
Uważasz... Wczoraj byłem pijany... Nie mówże nic i
nikomu, co się tu stało. A oto masz... dla dzieci...
Dróżnik
pocałował go w nogi.
- Myślałem - rzekł - że
jaśnie pan stracił wszystko i dlatego...
- Masz rację! - odparł w
zamyśleniu Wokulski - straciłem wszystko... oprócz
majątku. Nie zapomnę o tobie, chociaż... Wolałbym już
nie żyć.
- Ja też zaraz mówiłem,
że taki pan nie szukałby nieszczęścia, choćby
stracił wszystkie pieniądze. Zrobiła to złość
ludzka... Ale i na nią przyjdzie koniec. Bóg nierychliwy, ale
sprawiedliwy, przekona się pan...
Wokulski podniósł się z
ziemi i zaczął iść do stacji. Nagle zwrócił
się do Wysockiego.
- Jak
będziesz w Warszawie - rzekł - wstąp do mnie... Ale ani
słowa o tym, co się tu stało...
- Tak mi
Boże dopomóż, że nie powiem - odparł Wysocki i
zdjął czapkę.
- A na
drugi raz... - dodał Wokulski kładąc mu rękę na
ramieniu - na drugi raz... Gdybyś spotkał takiego człowieka...
rozumiesz?... gdybyś spotkał, nie ratuj go... Kiedy kto chce
dobrowolnie stanąć ze swoją krzywdą przed boskim
sądem, nie zatrzymuj go...
Nie zatrzymuj!...
|