ROZDZIAŁ SZESNASTY:
PAMIĘTNIK STAREGO SUBIEKTA
Sytuacja polityczna zarysowuje się coraz
wyraźniej. Mamy już dwie koalicje. Z jednej strony Rosja z
Turcją, z drugiej Niemcy, Austria i Anglia. A jeżeli tak jest,
więc znaczy, że lada chwilę może wybuchnąć wojna,
w której zostaną rozstrzygnięte bardzo, ale to bardzo
ważne sprawy.
Czy tylko będzie wojna? bo my zawsze
lubimy się łudzić. Otóż będzie, tym razem
niezawodnie. Mówił mi Lisiecki, że ja co roku
zapowiadałem wojnę i nigdy się nie sprawdziło. Głupi on,
uczciwszy uszy... Co innego było w tamtych latach, a co innego dziś.
Czytam na
przykład w gazetach, że Garibaldi agituje we Włoszech przeciw Austrii.
Dlaczegóż on agituje?... Bo spodziewa się wielkiej wojny. I
nie na tym koniec, gdyż w kilka dni później słyszę,
że jenerał Türr na wszystkie świętości zaklina
Garibaldiego, ażeby nie robił kłopotu Włochom...
Co to
znaczy?... To znaczy, przetłomaczone na ludzki język, że:
"Wy, Włosi, nie ruszajcie się, bo i bez tego Austria da wam
Triest, jeśli wygra: Gdyby zaś z waszej winy przegrała, nie
dostaniecie nic..."
To są
ważne zapowiedzi te agitacje Józia Garibaldiego i uspakajania
Türra. Józio agituje, bo widzi wojnę na długość
ręki, a Tűrr uspakaja, bo widzi dalsze interesa.
Ale czy
zaraz wybuchnie wojna? w końcu czerwca czy w lipcu?...
Tak by
myślał niedoświadczony polityk, ale nie ja. Niemcy bowiem nie
rozpoczęliby wojny nie zabezpieczywszy się od Francji.
Jakże
się zaś zabezpieczą?... Szprot mówi, że na to nie ma
sposobu, ale ja widzę, że jest, i jeszcze bardzo prosty. O, Bismarck
to sprytny ptaszek, zaczynam się do niego przekonywać!...
Bo i po co
Niemcy i Austria wciągnęły do związku Anglię?... Rozumie
się po to, ażeby mieć plaster na Francję i ją
namówić do przymierza. Zrobi się to w następujący
sposób:
W wojsku
angielskim służy młody Napoleonek, Lulu, i bije się z
Zulusami w Afryce jak jego dziadek, Napoleon Wielki. Kiedy zaś Anglicy
skończą wojnę, mianują Napoleonka jenerałem i
powiedzą do Francuzów te słowa :
- Moi
kochani! Macie tu Bonapartego, który wojował w Afryce i okrył
się tam nieśmiertelną chwałą jak jego dziad.
Zróbcie go więc waszym cesarzem jak dziada, a my za to
wypolitykujemy u Niemców Alzację i Lotaryngię. Zapłacicie
im kilka miliardów, no, ale to lepsze aniżeli przeprowadzić
nową wojnę, która będzie kosztowała z
dziesięć miliardów i jest dla was wątpliwa...
Francuzi,
naturalnie, zrobią Lulu cesarzem, odbiorą swoją ziemię,
zapłacą, wejdą w przymierze z Niemcami, a wtedy Bismarck
mając tyle pieniędzy pokaże swoją sztukę!...
O,
Bismarck mądra ryba i jeżeli kto, to tylko on może taki plan
przeprowadzić. Ja już od dawna czułem, że to frant szpakami
karmiony, i miałem do niego słabość, chociaż się
z nią taiłem... To, panie, ziółko!... Jest on
ożeniony z Puttkamerówną; wiadomo zaś, że
Puttkamerowie są spokrewnieni z Mickiewiczem. Przy tym podobno pasjami
lubi Polaków; a nawet synowi następcy tronu niemieckiego
radził uczyć się po polsku...
No,
jeżeli w tym roku nie będzie wojny... Dopieroż to Lisieckiemu
powiem bajkę o kpie! On, biedak, myśli, że polityczna
mądrość polega na tym, ażeby w nic nie wierzyć.
Głupstwo!.. Polityka polega na kombinacjach, które wynikają z
porządku rzeczy.
A
więc niech żyje Napoleon IV!... Bo chociaż dzisiaj nikt o nim
nie myśli, ja przecie jestem pewny, że w tym rozgardiaszu on
główną odegra rolę. A jeżeli potrafi się
wziąć do rzeczy, to nie tylko odzyska Alzację i Lotaryngię
darmo; ale jeszcze granice Francji może posunąć do Renu na
całej linii. Byle Bismarck nie spostrzegł się za wcześnie i
nie zmiarkował, że posługiwać się Bonapartym znaczy to
samo, co lwa zaprzęgać do taczek. Zdaje mi się nawet, że w
tej jednej kwestii Bismarck przerachuje się. I powiem prawdę, że
nie będę go żałował, bo nigdy nie miałem do niego
zaufania.
Jakoś z
moim zdrowiem nie jest dobrze. Nie powiem, ażeby mi coś
dolegało, ale ot tak... Chodzić wiele nie mogę, apetyt
straciłem, nawet nie bardzo chce mi się pisać.
W sklepie prawie
nie mam zajęcia, już tam bowiem rządzi Szlangbaum, a ja - tylko
na przyprzążkę załatwiam interesa Stacha. Przed
październikiem ma nas Szlangbaum spłacić zupełnie. Biedy
nie zaznam, bo poczciwy Stach zapewnił mi półtora tysiąca
rubli dożywotniej pensji; ale jak sobie człowiek pomyśli,
że niedługo nic już nie będzie znaczył w sklepie, do
niczego nie będzie miał już prawa...
Nie warto
żyć... Gdyby nie Stach i nie Napoleonek, to czasem jest mi tak
ciężko na świecie, że zrobiłbym sobie co... Kto wie,
stary kolego Katz, czy nie najmądrzej postąpiłeś? Nie masz
wprawdzie żadnych nadziei, ale też i nie boisz się
zawodów... Nie twierdzę, ażebym się ich lękał,
bo przecie ani Wokulski, ani Bonaparte... Ale zawsze... tak coś...
Jaki ja jestem
zmęczony; już nawet ciężko mi pisać. Tak bym gdzie
pojechał... Mój Boże, dwadzieścia lat nie wyjrzałem
za warszawskie rogatki!... A tak mi czasami tęskno, ażeby jeszcze
choć raz przed śmiercią spojrzeć na Węgry... Może
na dawnych polach bitew znalazłbym bodaj kości kamratów... Ej,
Katz, ej, Katz!... pamiętasz ty ten dym, ten świst, te
sygnały?... Jaka wtedy była zielona trawa i jak świeciło
nam słońce?...
Nic nie
pomoże, muszę wybrać się w podróż,
spojrzeć na góry i lasy, wykąpać się w
słońcu i w powietrzu szerokich równin i zacząć nowe
życie. Może nawet wyniosę się gdzie na prowincję, w
sąsiedztwo pani Stawskiej, bo i cóż więcej pozostaje
emerytowi?...
Ten Szlangbaum
dziwny człowiek; anibym myślał znając go biedakiem, że
on tak potrafi zadzierać nosa. Już, widzę, zapoznał
się przez Maruszewicza z baronami, przez baronów z hrabiami, a
tylko jeszcze nie może dostać się do księcia, który
z Żydami jest bardzo grzeczny, ale i bardzo z daleka.
I kiedy tak
Szlangbaum zadziera nosa, w mieście na Żydów krzyk. Ile razy
wstąpię na piwo, zawsze ktoś napada mnie i wymyśla, że
Stach sprzedał sklep Żydom. Radca narzeka, że Żydzi
zabierają mu trzecią część emerytury ; Szprot
utyskuje, że Żydzi popsuli mu interesa ; Lisiecki płacze,
że mu Szlangbaum wymówił miejsce od świętego Jana, a
Klejn milczy.
Już i w
gazetach zaczynają pisać przeciw Żydom, ale co dziwniejsze,
że nawet doktór Szuman, choć sam starozakonny, miał raz
ze mną taka rozmowę :
- Zobaczysz pan,
że przed upływem kilku lat z Żydami będzie jakaś
awantura.
- Za pozwoleniem
- mówię - przecie sam doktór niedawno chwaliłeś
ich!...
-
Chwaliłem, bo to genialna rasa, ale podłe charaktery. Wyobraź
pan sobie, że Szlangbaumy, stary i młody, mnie chcieli okpić,
mnie...
"Aha! -
myślę sobie - zaczynasz się znowu nawracać, kiedy cię
połaskotali za kieszeń..."
I
mówiąc prawdę, do reszty straciłem serce dla Szumana.
A co oni
wygadują na Wokulskiego!... Marzyciel, idealista, romantyk... Może za
to, że nigdy nie zrobił świństwa.
Kiedy
Klejnowi opowiedziałem moją rozmowę z Szumanem, nasz mizerny
kolega odparł:
- On
mówi, że dopiero za kilka lat będzie awantura z
Żydami?... Uspokój go pan, będzie wcześniej...
- Rany
Chrystusowe! - mówię - dlaczego ma być?...
- Bo m y
dobrze ich znamy, choć się i do n a s umizgają... -
odpowiedział Klejn. - To migdały! ale przerachowali się... M y
wiemy, do czego oni są zdolni, gdyby mieli siłę.
Uważałem
Klejna za człowieka bardzo postępowego, może nawet zanadto
postępowego, ale teraz myślę, że to jest wielki zacofaniec.
Zresztą, co znaczą owe: m y - n a s?...
I to ma
być wiek, który nastąpił po XVIII, po tym XVIII wieku, co
napisał na swoich sztandarach: wolność,
równość, braterstwo?... Za cóż ja się, u
diabła, biłem z Austriakami?... Za co ginęli moi kamraci?..
Facecje!
Przywidzenia! wszystko to odrobi cesarz Napoleon IV.
Wówczas
i Szlangbaum przestanie być arogantem, i Szuman przestanie
chełpić się swoim żydostwem, i Klejn nie będzie im
groził.
A
niedalekie to czasy, bo nawet Stach Wokulski...
Ach, jaki ja
jestem zmęczony... Muszę gdzieś wyjechać.
Nie jestem
przecie taki stary, ażebym miał myśleć o śmierci; ale
mój Boże, kiedy z wody wyjmą rybę, choćby
najmłodszą i najzdrowszą, musi zdychać, gdyż nie ma
właściwego sobie żywiołu...
Bodaj czy ja nie
stałem się taką rybą wyciąganą z wody; w sklepie
już rozpanoszył się Szlangbaum i ażeby zamanifestować
swoją władzę, wypędził szwajcara i inkasenta za to
tylko, że nie okazywali mu dosyć szacunku.
Kiedy
prosiłem za biedakami, odparł z gniewem:
- Patrz pan, jak
oni mnie traktują, a jak Wokulskiego!... Jemu nie kłaniali się
tak nisko, ale w każdym ruchu, w każdym spojrzeniu było
widać, żeby za nim poszli w ogień...
- Więc i
pan, panie Szlangbaumie, chcesz, ażeby za tobą szli w ogień? -
spytałem.
- Naturalnie.
Przecie jedzą mój chleb, mają u mnie zarobki! ja im
płacę pensję...
Myślałem,
że Lisiecki, który posiniał słuchając tych bredni,
palnie go w ucho. Pohamował się jednak i tylko spytał:
- A czy wiesz
pan, dlaczego my za Wokulskim poszlibyśmy w ogień?...
- Bo on ma
więcej pieniędzy - odparł Szlangbaum.
- Nie, panie. Bo
on ma to, czego pan nie masz i mieć nie będziesz - rzekł
Lisiecki bijąc się w piersi.
Szlangbaum
zaczerwienił się jak upiór.
- Co to
jest?... - zawołał. - Czego ja nie mam?... My nie możemy razem
pracować, panie Lisiecki... pan obrażasz moje obrządki
religijne.:.
Schwyciłem
Lisieckiego za rękę i odciągnąłem za szafy.
Śmieli się wszyscy panowie z tej obrazy Szlangbauma... Tylko
Zięba (on jeden zostaje przy sklepie) zaperzył się i
zawołał:
-
Pryncypał ma rację... nie można drwić z wyznania, bo
wyznanie to święta rzecz!... Gdzież wolność sumienia?...
gdzie postęp?... cywilizacja?... emancypacja?...
- Lizus
bestia - mruknął Klejn, a potem rzekł mi do ucha:
- Czy nie
ma Szuman racji, że oni muszą się doczekać awantury?..
Widziałeś
go pan, jaki był, kiedy do nas nastał, a jaki jest dzisiaj?...
Naturalnie,
że zgromiłem Klejna, bo i co on ma za prawo straszyć swoich
współobywateli awanturami? Nie mogę jednak ukryć przed
sobą, że Szlangbaum mocno zmienił się w ciągu roku.
Dawniej
był potulny, dziś arogant i pogardliwy; dawniej milczał, kiedy
go krzywdzono, dziś sam rozbija się bez powodu. Dawniej mianował
się Polakiem, dziś chełpi się ze swego żydostwa.
Dawniej nawet wierzył w szlachetność i
bezinteresowność, a teraz mówi tylko o swoich pieniądzach
i stosunkach. Może być źle!...
Za to
wobec gości jest uniżony, a hrabiom, a nawet baronom
właziłby pod podeszwy. Ale wobec swoich podwładnych istny
hipopotam: ciągle parska i depcze ludzi po nogach. To nawet nie jest
pięknie... Swoją drogą radca, Szprot, Klejn i Lisiecki nie mają
racji grozić mu jakimiś awanturami.
Cóż
więc ja dziś znaczę w sklepie przy takim smoku? Gdy chcę
zrobić rachunek, on zagląda mi przez ramię; wydam jaką
dyspozycję, on ją zaraz głośno powtarza. Ze sklepu usuwa
mnie coraz bardziej, przy znajomych gościach ciągle mówi:
"Mój przyjaciel Wokulski... mój znajomy baron Krzeszowski...
mój subiekt Rzecki..." Gdy zaś jesteśmy sami, nazywa mnie
"kochanym Rzesiem"...
Parę
razy w najdelikatniejszy sposób dałem mu do zrozumienia, że te
pieszczotliwe nazwiska nie robią mi przyjemności. Ale on, biedak,
nawet nie poznał się na tym; ja zaś mam zwyczaj długo
czekać, nim komu nawymyślam. Lisiecki robi to z miejsca, więc
Szlangbaum szanuje go.
Swoją
drogą Szuman miał rację mówiąc wtedy, że my, z
dziada pradziada, myślimy: jak trwonić pieniądze? a oni: jak by
je zrobić? Pod tym względem byliby już dziś pierwszymi na
świecie, gdyby ludzka wartość zasadzała się tylko na
pieniądzach. Ale co mi tam!...
Ponieważ
w sklepie nie mam wiele zajęcia, więc coraz częściej
myślę o podróży do Węgier. Przez dwadzieścia
lat nie widzieć ani zboża, ani lasu... To strach!...
Zacząłem
się już starać o paszport; myślałem, że mi
zejdzie z miesiąc. Tymczasem wziął się do tego Wirski i
paf!... traf!... wyrobił mi paszport w ciągu czterech dni. Ażem
się przestraszył...
Nie ma co,
trzeba wyjechać choćby na kilka tygodni. Zdawało się,
że przygotowania do wyjazdu zabiorą mi trochę czasu... Gdzie
tam!...Znowu wmieszał się Wirski, jednego dnia kupił mi
podróżny kufer, drugiego dnia spakował mi rzeczy i
mówi: "Jedź!..."
Ażem
się rozgniewał. Czego oni, u diabła, chcą mnie
sięç pozbyć.?... Kazałem im na złość
rozpakować rzeczy i kufer nakryć dywanem, bo mnie to już
drażni. Ale swoją drogą, tak bym gdzieś pojechał...
tak bym jechał...
Muszę
jednak pierwej trochę sił nabrać. Wciąż brak mi
apetytu, chudnę, źle sypiam, choć przez cały dzień
jestem senny; miewam jakieś zawroty, bicia serca... Ech! wszystko to
przejdzie...
Klejn
także zaczyna się zaniedbywać. Spóźnia się do
sklepu, znosi jakieś książeczki, chodzi na sesje nie wiadomo z
kim... Ale to najgorsze, że z sumy przeznaczonej mu przez Wokulskiego
wziął już tysiąc rubli i wydał w ciągu jednego
dnia. Na co?...
Pomimo to
wszystko dobry chłopak! A najlepszą miarą jego poczciwości
jest fakt, że nawet baronowa Krzeszowska nie wyrzuciła go ze swego
domu, gdzie po dawnemu mieszka na trzecim piętrze, zawsze cichutki, nikomu
nie mącąc wody.
Gdyby
tylko wydobył się z tych niepotrzebnych stosunków; bo z
Żydami może nie być awantury, ale z nim!...
Niech go
tam Pan Bóg oświeca i chroni.
Zabawną
historię i pouczającą opowiedział mi Klejn.
Uśmiałem się do łez, a zarazem przybył mi jeden
więcej dowód sprawiedliwości boskiej nawet w drobiazgowych
rzeczach.
"Krótki
jest triumf bezbożników" - mówi, zdaje mi się,
Pismo święte czy może jaki ojciec Kościoła. Ktokolwiek
zresztą powiedział, jest niezawodnym, że zdanie to
sprawdziło się i na baronowej, i na Maruszewiczu.
Wiadomo,
że baronowa raz pozbywszy się Maleskiego i Patkiewicza
zapowiedziała stróżowi, ażeby pod żadnym pozorem nie
wynajmował mieszkania na trzecim piętrze studentom, choćby
miało stać pustką. Rzeczywiście, pokój studencki
przez parę miesięcy był nie zajęty, ale pani miała
przynajmniej satysfakcję.
Tymczasem
wrócił do niej mąż, baron, i naturalnie objął
zarząd kamienicy. A ponieważ baron ciągle potrzebuje pieniędzy,
więc mocno korcił go i ów pusty pokój, i zakaz
baronowej, który zmniejszał dochody o sto dwadzieścia rubli
rocznie.
Nade
wszystko jednak buntował go Maruszewicz (już się pogodzili!...),
który znowu ciągle od Krzeszowskiego pożycza pieniędzy.
- Co baron
- mówił mu nieraz - masz sprawdzać, czy kandydat na lokatora
jest, czy nie jest studentem? Na co ten kłopot? Byle nie przyszedł w
mundurze, to już nie student; a jak z góry za miesiąc
zapłaci, to brać, i kwita.
Baron
mocno wziął do serca te rady; nakazał nawet
stróżowi, ażeby gdy trafi się lokator, nie pytając
przysłał go na górę. Stróż, rozumie się,
powiedział o tym swej żonie, a żona Klejnowi, któremu
znowu chciało się mieć sąsiadów najlepiej
odpowiadających jego gustowi.
Więc
w parę dni po owej dyspozycji zjawia się u barona jakiś elegant
z dziwną fizjognomią, a jeszcze dziwniej ubrany: jego spodnie nie
pasowały do kamizelki, kamizelka do surduta, a krawat do wszystkiego.
- W domu
pana barona jest kawalerski pokój do wynajęcia - mówił
elegant - za dziesięć rubli miesięcznie?
- A tak -
mówi baron - może go pan obejrzy.
- O, to
zbyteczne! Jestem pewny, że pan baron nie wynajmowałby złego
mieszkania. Czy mogę dać zadatek?
-
Proszę - odpowiada baron. - A ponieważ pan ufasz mi na słowo,
więc i ja nie będę żądał bliższych
informacyj...
- O,
jeżeli pan baron życzy sobie...
-
Między ludźmi dobrze wychowanymi wystarcza wzajemne zaufanie -
odparł baron. - Mam więc nadzieję, że ani ja, ani moja
żona, a nade wszystko moja żona nie będzie miała powodu
skarżyć się na panów...
Młody
człowiek gorąco ścisnął go za rękę.
-
Daję panu słowo - rzekł - że nigdy nie zrobimy
przykrości pańskiej żonie, która może
niesłusznie uprzedziła się...
-
Dość! Dość!... panie - przerwał baron. Wziął
zadatek i wydał kwit.
Po
wyjściu młodzieńca wezwał do siebie Maruszewicza.
- Nie wiem
- rzekł strapiony baron - czy nie palnąłem głupstwa... bo
lokatora już mam, ale sądząc z opisu obawiam się, czy nie
będzie nim jeden z tych młodych ludzi, których
właśnie wypędziła moja żona...
- Wszystko
jedno! . - odparł Maruszewicz - byle z góry płacili.
Na drugi
dzień z rana wprowadzili się do pokoiku trzej młodzi ludzie, ale
tak cicho, że nikt ich nawet nie widział. Nikt nawet nie
uważał, że wieczorami sesjonują z Klejnem. Zaś w kilka
dni później wpadł do barona mocno zirytowany Maruszewicz
wołając:
- A wie
baron, że to istotnie są ci hultaje, których wyrzuciła
baronowa. Maleski, Patkiewicz...
- Wszystko
jedno - odpowiada baron. - Żonie mojej nie dokuczają, więc byle
płacili...
- Ale mnie
dokuczają! - wybuchnął Maruszewicz. - Jeżeli okno
otworzę, jeden z nich strzela do mnie grochem przez
świstułę, co wcale nie jest przyjemne. Gdy się zaś
zejdzie u mnie parę osób albo któraś z dam (dodał
ciszej), bębnią mi grochem w okna tak, że wysiedzieć nie
można... To mi przeszkadza... to mnie kompromituje. Ja pójdę
na skargę do cyrkułu!...
Baron
naturalnie opowiedział o tym swoim lokatorom prosząc ich, aby nie
strzelali do okien Maruszewicza. Ci przestali strzelać, ale za to
jeżeli Maruszewicz przyjmuje u siebie jaką damę, co trafia mu
się dosyć często, zaraz jeden z chłopaków wychyla
się przez okno i wrzeszczy :
-
Stróżu! stróżu!... a nie wiecie, jaka to pani
poszła do pana Maruszewicza?
Naturalnie,
stróż nie wie nawet, czy jaka poszła, ale po podobnym
zapytaniu dowiaduje się o tym cała kamienica.
Maruszewicz
jest wściekły na nich; tym bardziej że baron na jego skargi
odpowiada :
- Sam mi
radziłeś, ażebym nie trzymał pustego lokalu...
I baronowa
spokorniała, bo z jednej strony boi się męża, a z drugiej
studentów.
Takim sposobem
baronowa za swoją złość i mściwość, a
Maruszewicz za intrygi, z jednej i tej samej ręki ponoszą karę;
uczciwy zaś Klejn ma towarzystwo, jakiego pragnął.
O, jest
sprawiedliwość na świecie!...
Ten Maruszewicz,
dalibóg, jest bezwstydny!
Przyleciał
dziś do Szlangbauma ze skargą na Klejna.
- Panie -
mówił - jeden z pańskich oficjalistów, który
mieszka w domu baronowej Krzeszowskiej, po prostu kompromituje mnie...
- Jak on pana
kompromituje? - zapytał Szlangbaum otwierając oczy.
- On bywa u tych
studentów, których okno wychodzi na podwórze. A oni,
panie, zaglądają w moje okna, strzelają do mnie grochem, a
jeżeli zbierze się kilka osób, wrzeszczą, że u mnie
jest szulernia!...
- Pan Klejn
już nie będzie u mnie służył od lipca - odparł
Szlangbaum. - Więc niech pan rozmówi się z panem Rzeckim, oni
znają się dawniej.
Maruszewicz z
kolei wpadł na mnie i znowu opowiedział historię
studentów, którzy nazywają go szulerem albo
kompromitują damy bywającc u niego.
"Porządne
damy!" - pomyślałem, głośno zaś odparłem:
- Pan Klejn
cały dzień siedzi w sklepie, więc nie może odpowiadać
za swoich sąsiadów.
- Tak, ale pan
Klejn ma z nimi jakieś konszachty, namówił ich, ażeby
znowu sprowadzili się do kamienicy, bywa u nich, przyjmuje ich u siebie.
- Młody
chłopak - odparłem - woli przestawać z młodymi.
- Ale ja z tego
powodu nie chcę cierpieć!... Niech więc ich uspokoi albo...
wszystkim wytoczę proces.
Dzika pretensja,
ażeby Klejn uspakajał studentów, a może jednał u
nich sympatię dla Maruszewicza! Swoją drogą, ostrzegłem
Klejna i dodałem, że byłby to bardzo przykry wypadek, gdyby on,
subiekt Wokulskiego, miał proces o jakieś studenckie awantury.
Klejn
wysłuchał i wzruszył ramionami.
- Co mnie to
obchodzi!- odparł. - ja może powiesiłbym takiego nicponia, ale
mu w okna grochu nie rzucam i nie nazywam go szulerem. Co mnie do jego
szulerki?...
Ma rację!
Toteż nie odezwałem się ani słowa więcej.
Trzeba
jechać... trzeba jechać!... Żeby tylko Klejn nie wdeptał
się w jakie głupstwo. Strach, co to za dzieciaki: chcieliby
świat przebudować, a jednocześnie robią tak płaskie
figle.
Albo jestem w
grubym błędzie, albo znajdujemy: się w przededniu nadzwyczajnych
wypadków.
W maju jednego
dnia pojechał Wokulski z panną Łęcką i z panem
Łęckim do Krakowa i wyraźnie mi zapowiedział, że nie
wie, kiedy wróci, może dopiero za miesiąc.
Tymczasem
wrócił nie za miesiąc, ale na drugi dzień, taki
sponiewierany, że litość brała patrzeć na niego.
Okropność, co się zrobiło z tym człowiekiem przez
jedną dobę!
Kiedym go
pytał: co się stało? dlaczego wrócił? z początku
wahał się, a potem powiedział, że otrzymał telegram od
Suzina i że pojedzie do Moskwy. Lecz znowu po upływie doby
rozmyślił się i oświadczył, że do Moskwy nie
pojedzie.
- A
jeżeli to ważny interes?... - spytałem.
- Pal
diabli interesa! - mruknął i machnął ręką.
Teraz po
całych dniach nie wychodzi z domu i po większej części
leży. Byłem u niego, ale przyjął mnie rozdrażniony; od
lokaja zaś dowiedziałem się, że nikogo nie każe
przyjmować.
Posłałem
mu Szumana, ale Stach i z Szumanem nie chciał gadać, tylko powiedział
mu, że nie potrzebuje doktorów. Szumanowi to jednak nie
wystarczyło; a że jest trochę wścibski, więc
zaczął śledztwo na własną rękę i
dowiedział się dziwacznych rzeczy.
Mówił,
że Wokulski wysiadł z pociągu około północy w
Skierniewicach, udając, że otrzymał telegram, że potem
zniknął sprzed stacji i wrócił dopiero nad ranem,
powalany ziemią i jakby pijany. Na stacji myślą, że on
naprawdę podchmielił sobie i zasnął gdzieś w polu.
Wyjaśnienie
to nie trafiło do przekonania ani mnie, ani Szumanowi. Doktór
twierdzi, że Stach musiał zerwać z panną
Łęcką i może nawet próbował jakiej
niedorzeczności... Ale ja myślę, że on naprawdę
miał telegram od Suzina.
W
każdym razie trzeba jechać, dla zdrowia. Jeszcze nie jestem inwalidem
i dla chwilowego osłabienia nie mogę się wyrzekać
przyszłości.
Jest tu
Mraczewski i mieszka u mnie. Wygląda chłopak jak bernardyński
prowincjał, zmężniał, opalił się, utył. A
ile on świata obleciał przez parę ostatnich miesięcy...
Był w
Paryżu, potem w Lyonie; z Lyonu wpadł pod Częstochowę do
pani Stawskiej i z nią przyjechał do Warszawy. Potem
odwiózł ją pod Częstochowę, siedział z
tydzień i podobno pomógł jej do urządzenia sklepu.
Następnie poleciał aż do Moskwy, stamtąd znowu
wrócił pod Częstochowę, do pani Stawskiej, znowu u niej
siedział trochę i obecnie jest u mnie.
Mraczewski
twierdzi, że Suzin wcale nie telegrafował do Wokulskiego, a przy tym
jest pewny, że Wokulski zerwał z panną Łęcką.
Musiał nawet coś mówić pani Stawskiej, gdyż ten
anioł, nie kobieta, będąc przed paroma tygodniami w Warszawie
raczyła mnie odwiedzić i mocno wypytywała się o Stacha.
"A
czy zdrów?... a czy bardzo zmieniony i smutny?... a czy już nigdy
nie wydobędzie się ze swej rozpaczy?..."
Z jakiej
rozpaczy?... Gdyby nawet zerwał z panną Łęcką, to
jeszcze, dzięki Bogu, nie brak kobiet i jeżeli Stach zechce,
może się ożenić choćby z panią Stawską.
Złote,
diamentowe kobiecisko, jak ona go kochała i kto wie, czy teraz nie
kocha?... Dalibóg, śmiałbym się, żeby Stach
powrócił do niej Taka piękna, taka szlachetna, tyle w niej
poświęcenia... Jeżeli jest ład na świecie (o czym
niekiedy wątpię), to Wokulski powinien by się ożenić
ze Stawską.
Ale musi
się spieszyć, bo jeżeli się nie mylę, naprawdę
zaczyna o niej myśleć Mraczewski.
- Panie! -
mówi nieraz do mnie załamując ręce. - Panie, co to za
kobieta, co to za kobieta... Gdyby nie ten nieszczęsny jej mąż,
już bym się jej oświadczył.
- A
przyjęłaby cię? - pytam.
-
Otóż nie wiem - westchnął.
Padł
na krzesło, aż zatrzeszczało, i mówił:
- Kiedy
ją spotkałem pierwszy raz po jej wyjeździe z Warszawy, jakby we
mnie piorun trzasł, tak mi się podobała...
- No, ona
i dawniej robiła na tobie wrażenie.
- Ale nie
takie. Po przyjechaniu z Paryża do Częstochowy byłem rozmarzony,
a ona taka blada, z takimi smutnymi oczyma, że zaraz pomyślałem:
nuż mi się uda?... i dalejże w umizgi. Tymczasem ona po
pierwszych słowach odpycha mnie, a gdym upadł przed nią na
kolana i przysiągłem, że ją kocham... rozbeczała
się!... Ach, panie Ignacy, te łzy... zupełnie straciłem
głowę, zupełnie... Gdyby raz tego jej męża diabli
wzięli albo gdybym miał pieniądze na rozwód... Panie
Ignacy!... po tygodniu życia z tą kobietą albo umarłbym,
albo jeździłbym wózkiem... Tak, panie... Dziś dopiero
czuję, jak ją kocham.
- A gdyby
ona kochała się w innym? - pytam.
- W kim?... Może w Wokulskim?... Cha!
cha!... Kto w tym mruku może się kochać?... Kobiecie potrzeba
okazywać uczucie, namiętność, mówić jej o
miłości, ściskać za ręce, a jeżeli można, to
i... A czy ten głaz potrafiłby coś podobnego?... Wystawał
do panny Izabeli jak wyżeł do kaczki, bo mu się zdawało,
że wejdzie w stosunki z arystokracją i że panna ma posag. Ale
gdy poznał stan rzeczy, uciekł ze Skierniewic. O panie, z kobietami
tak nie można...
Wyznaję, że nie podobają mi
się zapały Mraczewskiego. Jak zacznie padać do nóg,
skomleć, płakać, to w końcu zawróci głowę
pani Stawskiej. A Wokulski może tego żałować, bo, na
mój honor oficerski, była to jedyna kobieta dla niego.
Ale zaczekajmy, a tymczasem jedźmy...
jedźmy!...
Brr!... Otóż i pojechałem...
Kupiłem bilet do Krakowa, na Dworcu Warszawsko-Wiedeńskim
siadłem do wagonu i kiedy już było po trzecim dzwonku,
wyskoczyłem...
Nie mogę ani na chwilę rozstać
się z Warszawą i ze sklepem..., Żyć bym bez nich nie
potrafił...
Rzeczy odebrałem z kolei dopiero na
drugi dzień, gdyż zajechały aż do Piotrkowa.
Jeżeli wszystkie moje plany
spełnią się w taki sposób, to winszuję...
|