W miarę jak Winicjusz zbliżał
się do murów, okazywało się, że łatwiej
było przyjechać do Rzymu niż dostać się do środka
miasta. Przez drogę Appijską trudno było się
przecisnąć z powodu natłoku ludzi. Domy, pola, cmentarze, ogrody
i świątynie, leżące po obu jej stronach, zmienione był
w obozowiska. W świątyni Marsa, leżącej tuż koło
Porta Appia, tłum odbił drzwi, aby w jej wnętrzu
znaleźć przytułek na noc. Na cmentarzach brano w posiadanie
większe grobowce i toczono o nie walki, które dochodziły do
rozlewu krwi. Ustrinum ze swoim nieładem dawało zaledwie lekki
przedsmak tego, co działo się pod murami samego miasta. Ustał
wszelki wzgląd na powagę prawa, na urząd, na węzły
rodzinne, na różnice stanu. Widziano niewolników okładających
kijami obywateli. Gladiatorowie, pijani winem złupionym w Emporium,
połączywszy się w duże gromady przebiegali z dzikimi
okrzykami place przydrożne, rozpędzając ludzi, tratując,
łupiąc. Mnóstwo barbarzyńców, wystawionych na
sprzedaż w mieście, pouciekało z bud sprzedażnych.
Pożar i zaguba miasta były dla nich zarazem końcem .niewoli i
godziną pomsty, toteż gdy osiadła ludność,
która w ogniu traciła całe mienie, wyciągała z
rozpaczą ręce do bogów wołając o ratunek, oni z
wyciem radości rozbijali tłumy, ściągając ludziom
odzież z ramion i porywając młodsze niewiasty. Łączyli
się z nimi niewolnicy z dawna już służący w Rzymie,
nędzarze nie mający nic na ciele prócz wełnianej opaski
na biodrach, straszne postacie z zaułków, których po dniu
nie widywało się niemal nigdy na ulicach i których istnienia w
Rzymie trudno się było domyśleć. Tłum ten,
złożony z Azjatów, Afrykanów, Greków,
Traków, Germanów i Brytanów, wrzeszczący wszystkimi
językami ziemi, dziki i rozpasany, szalał sądząc, iż
nadeszła chwila, w której wolno mu sobie wynagrodzić za lata
cierpień i nędzy. Wśród tej rozkołysanej ciżby
ludzkiej, w blasku dnia i pożogi migotały hełmy
pretorianów, pod których opiekę chroniła się
ludność spokojniejsza i którzy w wielu miejscach wstępnym
bojem musieli uderzać na rozbestwioną tłuszczę. Winicjusz
widział w życiu swoim zdobywane miasta, lecz nigdy oczy jego nie
patrzyły na widowisko, w którym by rozpacz, łzy, ból,
jęki, dzika radość, szaleństwo,
wściekłość i rozpasanie zmieszały się razem w
taki niezmierny chaos. Nad tą zaś falującą,
obłąkaną ciżbą ludzką huczał pożar,
płonęło na wzgórzach największe w świecie
miasto, śląc w zamieszanie swój ognisty oddech i
przykrywając je dymami, nad którymi nie było już
widać błękitu nieba. Młody trybun z największym wysileniem,
narażając co chwila życie, dotarł wreszcie do bramy
Appijskiej, lecz tu spostrzegł, że przez dzielnicę Porta Capena
nie będzie mógł dostać się do miasta nie tylko z
powodu ciżby, lecz i dla straszliwego żaru, od którego
tuż za bramą drżało całe powietrze. Przy tym most przy
Porta Trigemina, naprzeciw świątyni Bonae Deae, jeszcze nie
istniał, chcąc więc dostać się za Tyber trzeba
było przedrzeć się aż do mostu Palowego, to jest
przejechać koło Awentynu, przez część miasta
zalaną jednym morzem płomieni. Było to zupełnym
niepodobieństwem. Winicjusz zrozumiał, że musi
wrócić w kierunku Ustrinum, tam skręcić z drogi
Appijskiej, przejechać rzekę poniżej miasta i dostać
się
na Via Portuensis, która wiodła
wprost na Zatybrze. Nie było i to rzeczą łatwą z powodu
coraz większego zamętu panującego na drodze Appijskiej. Trzeba
tam było torować sobie drogę chyba mieczem, Winicjusz zaś
nie miał broni, wyjechał bowiem z Ancjum tak, jak wieść o
pożarze zastała go w willi cezara. Lecz przy Źródle
Merkurego ujrzał znajomego centuriona pretorianów, który na
czele kilkudziesięciu ludzi bronił przystępu do obrębu
świątyni, i kazał mu jechać za sobą, ten zaś
poznawszy trybuna i augustianina nie śmiał się rozkazowi
sprzeciwić.
Winicjusz sam objął
dowództwo oddziału i przepomniawszy na tę chwilę nauk
Pawła o miłości bliźniego parł i rozcinał przed
sobą tłum z pośpiechem zgubnym dla wielu, którzy na czas
nie potrafili się usunąć. Ścigały ich
przekleństwa i grad kamieni, lecz on nie zważał na to
pragnąc prędzej wydostać się na miejsca wolniejsze.
Jednakże można się było posuwać naprzód tyl-ko
z największym wysileniem. Ludzie, którzy rozłożyli
się już obozem, nie chcieli żołnierzom ustępować
z drogi, klnąc na głos cezara i pretorianów. W
niektórych miejscach tłum przybierał groźną
postawę. Da uszu Winicjusza dochodziły głosy
oskarżające Nerona o podpalenie miasta. Grożono otwacie
śmiercią i jemu, i Poppei. Okrzyki: "Sannio!",
"Histrio!" (błazen, aktor), "Matkobójca!",
rozlegały się dookoła. Niektórzy wołali, by go
powlec do Tybru, inni, że dość Rzym okazał
cierpliwości. Widocznym było, że groźby owe mogą
się zmienić w bunt otwarty, który byle się znalazł
przywódca, może lada chwila wybuchnąć. Tymczasem
wściekłość i rozpacz tłumu zwracała się
przeciw pretorianom, którzy i dlatego jeszcze nie mogli się z
ciżby wydobyć, że drogę zagradzały całe stosy
rzeczy wyniesionych naprędce z pożaru: skrzynie i beczki z
żywnością, kosztowniejsze sprzęty, naczynia, kolebki
dziecinne, pościel, wozy i nosze ręczne. Tu i owdzie przyszło do
starć, lecz pretorianie prędko radzili sobie z bezbronną
tłuszczą. Przejechawszy z trudem w poprzek drogę
Łacińską, Numicyjską, Ardejską, Lawinijską i
Ostyjską, okrążając wille, ogrody, cmentarze i
świątynie, Winicjusz dotarł w końcu do miasteczka zwanego
Vicus Aleksandri, za którym przeprawił się przez Tyber.
Było tam już luźniej i mniej dymu. Od zbiegów,
których jednak i tu nie brakło, dowiedział się, że
tylko niektóre zaułki Zatybrza zostały objęte
pożarem, ale że zapewne nic się nie ostoi przed potęgą
ognia, ponieważ są ludzie, którzy podkładają go
umyślnie i nie pozwalają ratować, krzycząc, iż
czynią to z rozkazu. Młody trybun nie miał już teraz
najmniejszej wątpliwości, że to cezar kazał istotnie
podpalić Rzym, i pomsta, o jaką wołały tłumy,
wydała mu się rzeczą słuszną i sprawiedliwą.
Cóż więcej mógł był uczynić Mitrydat lub
którykolwiek z najzawziętszych nieprzyjaciół Rzymu?
Miara była przebrana, szaleństwo stało się zbyt potwornym,
a życie ludzkie zbyt wobec niego niemożliwym. Winicjusz wierzył
też, że godzina Nerona wybiła, że te gruzy, w które
rozpada się miasto, powinny i muszą przywalić potwornego
błazna razem z jego wszystkimi zbrodniami. Gdyby znalazł się
mąż dość śmiały, by stanąć na czele
zrozpaczonej ludności, stać się to mogło w przeciągu
kilku godzin. Tu śmiałe i mściwe myśli poczęły
przelatywać przez głowę Winicjusza. A gdyby to uczynił on?
Dom Winicjuszów, który aż do ostatnich czasów
liczył całe szeregi konsulów, znany był w całym
Rzymie. Tłumy potrzebowałyby tylko nazwiska. Przecie już raz z
powodu skazania na śmierć czterystu niewolników prefekta
Pedaniusza Sekunda o mało nie przyszło do buntu i wojny domowej,
cóż by więc stało się dziś wobec straszliwej
klęski, przewyższającej niemal wszystkie, jakich Rzym w
przeciągu ośmiu wieków doznał. Kto wezwie do broni
Kwirytów (myślał Winicjusz), ten niewątpliwie obali
Nerona i sam przyoblecze się w purpurę. A więc czemuby on nie
miał tego uczynić? Był tęższym, dzielniejszym i
młodszym od innych augustianów... Nero rozkazywał wprawdzie
trzydziestu legiom stojącym na krańcach państwa, ale czyż i
te legie, i ich przywódcy nie wzburzą się na wieść o
spaleniu Rzymu i jego świątyń?... A w takim razie on, Winicjusz,
mógłby zostać cezarem. Wszakże szeptano między
augustianami, że jakiś wieszczek przepowiedział purpurę
Othonowi. W czymże on gorszy? Może i Chrystus dopomógłby
mu swą Boską potęgą, może to Jego natchnienie?
"Oby tak było!" - wołał w duchu Winicjusz.
Pomściłby się wówczas na Neronie za
niebezpieczeństwo Ligii i za swój niepokój,
zaprowadziłby panowanie sprawiedliwości i prawdy, rozszerzyłby
naukę Chrystusa od Eufratu aż do mglistych brzegów Brytanii, a
zarazem przyodziałby w purpurę Ligię i uczynił ją
panią ziemi.
Lecz
myśli te, wybuchnąwszy z jego głowy jak snop iskier z
płonącego domu, zagasły jak iskry. Przede wszystkim
należało Ligię ratować. Patrzył teraz na
klęskę z bliska, więc lęk zdjął go na nowo, a
wobec tego morza ognia i dymu, wobec zetknięcia się ze
straszliwą rzeczywistością, owa ufność, z jaką
wierzył, iż Piotr Apostoł uratuje Ligię, zamarła zupełnie
w jego sercu. Rozpacz chwyciła go po raz drugi, więc wydostawszy
się na Via Portuensis, wiodącą wprost na Zatybrze, nie
opamiętał się aż w bramie, przy której
powtórzono mu to, co poprzednio mówili zbiegowie, że
większa część tej dzielnicy nie była jeszcze
objęta pożarem, lubo ogień w kilku miejscach przerzucił
się już za rzekę.
Zatybrze
jednak pełne było także dymu i uciekających
tłumów, przez które trudniej było się w
głąb prze dostać dlatego, że ludzie mając więcej
czasu wynosili i ratowali więcej rzeczy. Sama główna droga
Portowa była w wielu miejscach zupełnie nimi zawalona, a koło
Naumachii Augusta wznosiły się ich całe stosy. Ciaśniejsze
zaułki, w których nagromadziły się gęściej
dymy, były wprost nieprzystępne. Mieszkańcy uciekali z nich tysiącami.
Winicjusz widział po drodze przerażające obrazy. Nieraz dwie
rzeki ludzkie płynące ze stron przeciwnych, spotkawszy się w
ciasnym przejściu, parły się wzajem i walczyły ze sobą
na zabój. Ludzie bili się i tratowali jedni po drugich. Rodziny
gubiły się w zamieszaniu, matki nawoływały rozpaczliwie
dzieci. Winicjuszowi włosy powstawały na myśl, co musiało
się dziać bliżej ognia. Wśród wrzasków i
zgiełku trudno było się o coś rozpytać lub
zrozumieć wołania. Chwilami zza rzeki przytaczały się nowe
bałwany dymów czarnych i tak ciężkich, iż
toczyły się tuż przy ziemi, zakrywając tak domy, ludzi i
wszystkie przedmioty, jak je zakrywa noc. Lecz wiatr, spowodowany pożarem,
rozwiewał je i wówczas Winicjusz mógł posuwać
się dalej ku zaułkowi, na którym stał dom Linusa.
Upał lipcowego dnia, zwiększony żarem bijącym od
płonących dzielnic, stał się nieznośnym. Dym
gryzł w oczy, piersiom brakło tchu. Nawet i ci mieszkańcy,
którzy w nadziei, że płomień nie przekroczy rzeki,
zostali dotąd w domach, poczęli je opuszczać i ciżba
zwiększała się z każdą godziną. Pretorianie
towarzyszący Winicjuszowi pozostali w tyle. W tłoku zranił
ktoś młotem jego konia, który począł rzucać
zakrwawionym łbem, wspinać się i odmawiać
posłuszeństwa jeźdźcowi. Poznano też po bogatej tunice
augustianina i natychmiast rozległy się wokół okrzyki:
"Śmierć Neronowi i jego podpalaczom!" Nadeszła chwila
groźnego niebezpieczeństwa, albowiem setki rąk
wyciągnęły się ku Winicjuszowi, lecz spłoszony
koń uniósł go tratując ludzi, a zarazem
nadpłynęła nowa fala ,czarnego dymu i pogrążyła w
mroku ulicę. Winicjusz widząc, że nie przejedzie, zeskoczył
wreszcie na ziemię i począł biec piechotą,
prześlizgując się koło murów, a czasami
czekając, by uciekający tłum minął go. W duszy
mówił sobie, że to są próżne wysilenia. Ligia
mogła nie być już w mieście, mogła w tej chwili
ratować się ucieczką: łatwiej było odnaleźć
szpilkę nad brzegiem morza niż ją w tym natłoku i chaosie.
Chciał jednak choćby za cenę życia dotrzeć do domu
Linusa. Chwilami zatrzymywał się i tarł oczy. Urwawszy brzeg
tuniki zasłonił nią nos i usta i biegł dalej.
W
miarę jak zbliżał się do rzeki, upał
powiększał się straszliwie. Winicjusz wiedząc, że
pożar wszczął się przy Wielkim Cyrku, sądził z
początku, że żar ów bije od jego zgliszcz oraz od Forum
Boarium i od Velabrum, które, leżąc w pobliżu,
musiały być również ogarnięte płomieniem. Lecz
gorąco stawało się nie do zniesienia. Ktoś uciekający,
ostatni, jakiego Winicjusz spostrzegł, starzec o kulach,
krzyknął: "Nie zbliżaj się do mostu Cestiusza! Cała
wyspa w ogniu." Jakoż nie można się było
dłużej łudzić. Na zakręcie ku Vicus Judaeorum, na
którym stał dom Linusa, młody trybun dojrzał
wśród chmury dymów płomień: paliła się
nie tylko wyspa, ale i Zatybrze, a przynajmniej drugi koniec uliczki, na
której mieszkała Ligia.
Winicjusz
jednak pamiętał, że dom Linusa otoczony był ogrodem, za
którym od strony Tybru było niezbyt rozległe, nie zabudowane
pole. Ta myśl dodała mu otuchy. Ogień mógł
zatrzymać się na pustym miejscu. W tej nadziei biegł dalej,
jakkolwiek każdy powiew przynosił już nie tylko dymy, ale
tysiące iskier, które mogły wzniecić pożar z
drugiego końca zaułka i przeciąć odwrót.
Na koniec
ujrzał jednak przez dymną zasłonę cyprysy w ogrodzie
Linusa. Domy leżące za nie zabudowanym polem paliły się
już jak stery drzewa, ale mała insula Linusowa stała jeszcze nie
tknięta. Winicjusz spojrzał z wdzięcznością w niebo i
skoczył ku niej, jakkolwiek samo powietrze poczęło go
parzyć. Drzwi były przymknięte, lecz on pchnął je i
wpadł do środka.
W
ogródku nie było żywej duszy i dom zdawał się
być również zupełnie pusty.
"Może
pomdleli od dymu i żarów" - pomyślał Winicjusz.
I
począł wołać: - Ligio! Ligio!
Odpowiedziało
mu milczenie. W ciszy słychać było tylko huk dalekiego ognia.
- Ligio!
Nagle do
uszu jego doszedł ów posępny głos, który
słyszał już raz w tym ogródku. Na pobliskiej wyspie
zapaliło się widocznie vivarium leżące niedaleko
świątyni Eskulapa, w którym wszelkiego rodzaju zwierzęta,
a między nimi lwy, poczęły ryczeć z przerażenia.
Winicjusza dreszcz przebiegł od stóp do głowy. Oto drugi
już raz, w chwili gdy cała jego istota była skupiona w
myśli o Ligii, te straszliwe głosy odzywały się jak
zapowiedź nieszczęścia, jak dziwna wróżba
złowrogiej przyszłości.
Było
to jednak krótkie, chwilowe wrażenie, albowiem jeszcze straszliwszy
od ryku dzikich zwierząt huk pożaru nakazywał myśleć o
czym innym. Ligia nie odpowiedziała wprawdzie na wołanie, lecz
mogła znajdować się w tym zagraconym budynku, zemdlona lub zduszona
dymem. Winicjusz skoczył do środka domu. W małym atrium
było pusto i ciemno od dymu. Szukając rękoma drzwi
prowadzących do cubiculów, spostrzegł migocący
płomyk lampki i zbliżywszy się ujrzał lararium, w
którym zamiast larów był krzyż. Pod krzyżem tym
płonął kaganek. Przez głowę młodego katechumena
przebiegła z błyskawiczną szybkością myśl,
że ów krzyż zsyła mu to światełko, przy
którym może odnaleźć Ligię, wziął
więc kaganek i począł szukać cubiculów.
Znalazłszy jedno odsunął zasłonę i świecąc
kagankiem, począł patrzeć.
Lecz i tu
nie było nikogo. Winicjusz pewien był jednak, że trafił do
cubiculum Ligii, albowiem na gwoździach nabitych w ścianę
wisiała jej odzież, na łóżku zaś
leżało capitium, to jest obcisła szata, którą
kobiety nosiły bezpośrednio na ciele. Winicjusz porwał ją,
przycisnął do ust i przewiesiwszy ją przez ramię
ruszył na dalsze poszukiwania. Domek był mały, więc w
krótkim przeciągu czasu zwiedził wszystkie izby, a nawet i
piwnicę. Lecz nigdzie nie znalazł żywej duszy. Było
rzeczą aż nadto widoczną, że Ligia, Linus i Ursus musieli
wraz z innymi mieszkańcami dzielnicy szukać w ucieczce ocalenia przed
pożarem. "Trzeba ich szukać między tłumem, za bramami
miasta" - pomyślał Winicjusz.
Nie
zdziwiło go też zbytnio, że nie napotkał ich na Via
Portuensis, mogli bowiem wyjść z Zatybrza ze strony przeciwnej, w
kierunku wzgórza Watykańskiego. W każdym razie ocaleli
przynajmniej od ognia. Winicjuszowi kamień spadł z piersi.
Widział wprawdzie, z jak strasznymi niebezpieczeństwami była
połączona ucieczka, ale myśl o nadludzkiej sile Ursusa
dodawała mu otuchy. "Trzeba mi teraz (mówił sobie)
uciekać stąd i przez ogrody Domicji przedostać się do
ogrodów Agrypiny. Tam ich znajdę. Dymy tam niestraszne, bo wiatr
wieje od Gór Sabińskich."
Przyszedł
jednak najwyższy czas, w którym musiał myśleć o
własnym ocaleniu, albowiem fala ognia napływała coraz
bliżej od strony wyspy i kłęby dymu przesłoniły niemal
zupełnie zaułek. Kaganek, którym świecił sobie w
domu, zgasł od przeciągu powietrza. Winicjusz wypadłszy na
ulicę biegł teraz całym pędem ku Via Portuensis, w tę
samą stronę, z której przyszedł, a pożar zdawał
się go gonić swym ognistym oddechem, to otaczając go coraz
nowymi chmurami dymu, to obsypując skrami, które padały mu na
włosy, na szyję i odzież. Tunika poczęła się na
nim tlić w kilku miejscach, lecz on nie zważał na to i
biegł dalej, w obawie, że dym może go zadusić. Jakoż w
ustach miał smak spalenizny i sadzy, gardło i płuca paliły
go jak ogień. Krew napływała mu do głowy tak, iż
chwilami widział wszystko czerwono i same dymy wydawały mu się
również czerwone. Wówczas mówił sobie w duszy:
"To żywy ogień! Lepiej mi rzucić się na ziemię i
zginąć." Bieg męczył go coraz bardziej. Głowa,
szyja i plecy oblewały mu się potem, a ów pot parzył go
jak ukrop. Gdyby nie imię Ligii, które powtarzał w myśli,
i gdyby nie jej capitium, którym obwinął sobie usta,
byłby padł. W kilka chwil później począł
już jednak nie rozeznawać zaułku, którym biegł.
Stopniowo opuszczała go świadomość, pamiętał
tylko, że musi uciekać, albowiem na otwartym polu czeka go Ligia,
którą przyobiecał mu Piotr Apostoł. I nagle
ogarnęła go jakaś dziwna, na wpół już
gorączkowa, podobna do przedśmiertnego widzenia pewność,
że ją musi zobaczyć, zaślubić, a potem zaraz umrze.
Biegł
już jednak jak pijany, taczając się od jednej strony ulicy do
drugiej. A wtem zmieniło się coś w potwornym ognisku
ogarniającym olbrzymie miasto. Wszystko, co dotychczas jeszcze się
tylko tliło, wybuchnęło widocznie jednym morzem płomieni,
albowiem wiatr przestał przynosić dymy, te zaś, które
się nagromadziły w zaułkach, zwiał szalony pęd
rozpalonego powietrza. Pęd ów gnał teraz miliony skier, tak
że Winicjusz biegł jakby w ognistej chmurze. Natomiast
mógł lepiej widzieć przed sobą i w chwili prawie gdy
już miał padać, ujrzał koniec zaułka. Widok ten
dodał mu znowu sił. Ominąwszy narożnik znalazł
się w ulicy, która wiodła ku Via Portuensis i polu
Kodetańskiemu. Skry przestały go gonić. Zrozumiał, że
jeśli zdoła dobiec do Portowej drogi, to ocaleje, choćby mu nawet
przyszło na niej zemdleć.
Na
końcu ulicy dojrzał znów jakby chmurę, która
przesłaniała wyjście. "Jeśli to są dymy -
pomyślał - to już nie przejdę." Biegł resztą
sił. Po drodze zrzucił z siebie tunikę, która zatlona od
iskier, poczęła go palić jak koszula Nessusa, i leciał
nagi, mając tylko na głowie i na ustach capitium Ligii.
Dobiegłszy bliżej, rozpoznał, że to, co brał za dym,
było kurzawą, z , której na domiar dochodziły głosy
i krzyki ludzkie.
"Tłuszcza
rabuje domy" - rzekł sobie.
Lecz
biegł w kierunku głosów. Zawsze byli tam ludzie, którzy
mogli mu dać pomoc. W tej nadziei, zanim jeszcze dobiegł,
począł krzyczeć całą siłą głosu o
ratunek. Lecz było to jego ostatnie wysilenie: w oczach
poczerwieniało mu jeszcze bardziej, w płucach zbrakło oddechu, w
kościach siły, i padł.
Dosłyszano
go jednak, a raczej spostrzeżono, i dwóch ludzi ruszyło mu na
pomoc z gurdami pełnymi wody. Winicjusz, który padł z
wyczerpania, ale nie stracił przytomności, chwycił obu
rękoma naczynie i wychylił je do połowy.
-
Dzięki - rzekł - postawcie mnie na nogi, dalej sam pójdę!
Drugi
robotnik oblał mu głowę wodą, obaj zaś nie tylko
postawili go na nogi, ale podjęli z ziemi i ponieśli do gromady
innych, którzy otoczyli go wkoło, badając troskliwie, czy nie
poniósł zbytniego szwanku. Troskliwość ta zdziwiła
Winicjusza.
- Ludzie -
zapytał - coście za jedni?
- Burzymy
domy, aby pożar nie mógł dojść do drogi Portowej -
odpowiedział jeden z robotników.
-
Przyszliście mi na pomoc, gdym już padł. Dzięki wam.
- Nam nie
wolno odmówić pomocy - ozwało się kilka
głosów.
Wówczas
Winicjusz, który poprzednio od rana patrzył na rozbestwione
tłumy, na bójki i grabież, spojrzał uważniej na
otaczające go twarze i rzekł:
- Niech
wam wynagrodzi... Chrystus.
-
Chwała imieniowi Jego! - zawołał cały chór
głosów. - Linus?... - spytał Winicjusz.
Lecz nie
mógł pytać dłużej i nie dosłyszał
odpowiedzi, gdyż ze wzruszenia i przebytych wysileń zemdlał.
Obudził się dopiero na polu Kodetańskim, w ogrodzie, otoczony
przez kilkoro kobiet i mężczyzn, i pierwsze słowa, na jakie znowu
się zdobył, były:
- Gdzie
Linus?
Przez
chwilę nie było odpowiedzi, po czym jakiś znajomy Winicjuszowi
głos rzekł nagle:
- Za bramą Nomentańską;
wyszedł do Ostrianum... od dwóch dni... Pokój ci,
królu perski!
Winicjusz podniósł się i
siadł, ujrzawszy niespodzianie nad sobą Chilona.
Grek zaś mówił:
- Dom twój, panie, zapewne
spłonął, bo Karyny w płomieniu, ale ty zawsze będziesz
bogaty jak Midas. O, co za nieszczęście! Chrześcijanie, synu
Serapisa, przepowiadali od dawna, że ogień zniszczy to miasto... A Linus wraz z
córką Jowisza jest na Ostrianum... O, co za nieszczęście
na to miasto!...
Winicjuszowi
znów uczyniło się słabo. - Widziałeś ich? -
spytał.
-
Widziałem, panie!... Niech będą dzięki Chrystusowi i
wszystkim bogom, żem ci mógł dobrą wieścią
odpłacić za twoje dobrodziejstwa. Ale ja ci, Ozyrysie, jeszcze odpłacę,
przysięgam na ten palący się Rzym!
Na dworze
czynił się wieczór, ale w ogrodzie widno było jak w
dzień, gdyż pożar wzmógł się jeszcze.
Zdawało się, że płoną już nie pojedyncze
dzielnice, ale całe miasto, jak długie i szerokie. Niebo było
czerwone, jak okiem sięgnąć, i na świecie czyniła
się noc czerwona.
|