Od kilku dni Winicjusz spędzał noce
za domem. Petroniuszowi przychodziło do głowy, że on może
znów ułożył jakiś nowy plan i pracuje nad
uwolnieniem Ligii z Eskwilińskiego więzienia, nie chciał go
już jednak o nic pytać, by nie przynieść
nieszczęścia robocie. Ten wykwintny sceptyk stał się
także pod pewnym względem przesądnym, a raczej od czasu, jak nie
udało mu się wyrwać dziewczyny z Mamertyńskiego podziemia,
przestał ufać swej gwieździe.
Nie liczył zresztą i teraz na dobry
wynik zabiegów Winicjusza. Eskwilińskie więzienie,
urządzone naprędce z piwnic domów, które zburzono dla
położenia tamy pożarowi, nie było wprawdzie tak straszne,
jak stare Tullianum obok Kapitolu, ale było natomiast stokroć
bardziej strzeżone. Petroniusz rozumiał doskonale, że Ligię
przeniesiono tam tylko dlatego, by nie umarła i nie uniknęła
amfiteatru, łatwo mu więc było domyśleć się,
że właśnie z tego powodu muszą jej pilnować jak oka w
głowie.
- Widocznie - mówił sobie - cezar
wraz z Tygellinem przeznaczają ją na jakieś osobne, straszniejsze
od wszystkich widowisko i Winicjusz prędzej sam zginie, niż
zdoła ją wydobyć.
Winicjusz jednak stracił także
nadzieję, czy potrafi ją wydobyć. Obecnie mógł to
uczynić tylko Chrystus. Młodemu trybunowi chodziło już
tylko o to, by mógł ją widywać w więzieniu.
Od niejakiego czasu nie dawała mu
spokoju myśl, że Nazariusz dostał się jednak do
Mamertyńskiego więzienia jako najemnik do wynoszenia trupów,
postanowił więc spróbować tej drogi.
Przekupiony za ogromną sumę,
dozorca Cuchnących Dołów przyjął go wreszcie w
poczet swej czeladzi, którą co noc wysyłał po trupy do
więzień. Niebezpieczeństwo, by Winicjusz mógł
być poznany, było istotnie małe. Chroniły od niego: noc,
niewolniczy ubiór i złe oświetlenie więzień.
Komuż zresztą mogło przyjść do głowy, by patrycjusz;
wnuk i syn konsulów, mógł się znaleźć
między czeladzią grabarską, narażoną na wyziewy
więzień i Cuchnących Dołów, i jął się
pracy do której zmuszała ludzi tylko niewola lub ostatnia
nędza.
Lecz on, gdy nadszedł upragniony
wieczór, z radością przewiązał biodra i
okręcił głowę szmatą napojoną terpentyną, i
z bijącym sercem udał się wraz z gromadą innych na
Eskwilin.
Straże pretoriańskie nie
czyniły im trudności, wszyscy bowiem zaopatrzeni byli w odpowiednie
tessery, które centurion oglądał przy świetle latarni. Po
chwili wielkie żelazne drzwi otworzyły się przed nimi i weszli.
Winicjusz ujrzał przed sobą
obszerną, sklepioną piwnicę, z której przechodziło
się do szeregu innych. Mdłe kaganki oświecały wnętrze
napełnione ludźmi. Niektórzy z nich leżeli pod
ścianami, pogrążeni we śnie lub może umarli. Inni
okrążali wielkie naczynie z wodą, stojące w pośrodku,
z którego pili jak ludzie trawieni gorączką, inni siedzieli na
ziemi z łokciami wspartymi o kolana i z głowami w dłoniach,
gdzieniegdzie dzieci spały, poprzytulane do matek. Naokół
słychać było to jęki i głośny przyśpieszony
oddech chorych, to płacz, to szepty modlitwy, to pieśni nucone
półgłosem, to przekleństwa dozorców. W podziemiu
panował trupi zaduch i tłok. W mrocznych głębiach
roiły się ciemne postaci, bliżej zaś, przy migotliwych
płomykach, widać było twarze wybladłe, przerażone,
zapadnięte i głodne, z oczyma zgasłymi alba płonącymi
gorączką, ze zsiniałymi ustami, ze strugami potu na czołach
i pozlepianym włosem. Po kątach majaczyli głośno chorzy,
inni wołali o wodę, inni, by ich wieść na śmierć.
A
było to jednak więzienie mniej straszne od starego Tullianum. Pod
Winicjuszem nogi zachwiały się na ten widok i w piersi zabrakło
mu oddechu. Na myśl, że Ligia znajduje się wśród tej
nędzy i niedoli, włosy powstały mu na głowie, a w piersiach
zamarł krzyk rozpaczy. Amfiteatr, kły dzikich zwierząt,
krzyże, wszystko było lepsze od tych straszliwych, pełnych
trupiego zaduchu podziemi, w których błagalne głosy ludzkie
powtarzały ze wszystkich kątów:
- Wiedźcie
nas na śmierć!
Winicjusz
wpił w dłonie paznokcie, czuł bowiem, że słabnie i
że opuszcza go przytomność. Wszystko, przez co przeszedł
dotychczas, cała miłość i boleść zmieniła
się w nim w jedną żądzę śmierci.
Wtem
tuż obok ozwał się głos dozorcy Cuchnących
Dołów:
- A ile
macie dziś trupów?
-
Będzie z tuzin - odpowiedział strażnik więzienny - ale do
rana będzie więcej, bo tam już niektórzy
rzężą pod ścianami.
I
począł narzekać na kobiety, że ukrywają zmarłe
dzieci dlatego, by dłużej je mieć przy sobie i nie oddawać,
póki można, do Cuchnących Dołów. Trzeba trupy
poznawać dopiero po zapachu, przez co powietrze, i tak straszne, psuje
się jeszcze bardziej. "Wolałbym - mówił - być
niewolnikiem w wiejskim ergastulum niż pilnować tych gnijących
za życia psów." Dozorca Dołów pocieszał go,
twierdząc, że jego służba nie jest lżejsza. Przez ten
czas Winicjuszowi wróciło poczucie rzeczywistości i
począł rozglądać się w podziemiu, w którym
jednak na próżno szukał oczyma Ligii, myśląc przy
tym, że może jej wcale nie zobaczyć, dopóki będzie
żywa. Piwnic było kilkanaście, połączonych ze
sobą świeżymi przekopami, czeladź zaś grabarska
wchodziła tylko do tych, z których trzeba było zabierać
ciała zmarłych, zdjął go więc strach, że to, co
kosztowało tyle trudów, może mu na nic nie
posłużyć.
Na
szczęście jego patron przyszedł mu z pomocą.
-
Ciała trzeba zaraz wynosić - rzekł - bo zaraza najbardziej
szerzy się przez trupy. Inaczej pomrzecie i wy, i więźniowie.
- Na
wszystkie piwnice jest nas dziesięciu - odrzekł strażnik - i musimy
przecie spać.
- To ja ci
zostawię czterech moich ludzi, którzy w nocy będą
chodzili po piwnicach i patrzyli, czy kto nie umarł.
- Wypijemy
jutro, jeśli to uczynisz. Każdego trupa niech zaniosą do
próby, bo przyszły rozkazy, by umarłym przekłuwać
szyje, a potem zaraz z nimi do Dołów!
- Dobrze,
ale wypijemy! - ozwał się dozorca.
Po czym
wyznaczył czterech ludzi, a między nimi Winicjusza, z
pozostałymi zaś zabrał się do wkładania trupów
na nosze.
Winicjusz
odetchnął. Był pewien przynajmniej tego, że teraz odnajdzie
Ligię.
I
naprzód począł przeglądać starannie pierwsze
podziemie. Zajrzał do wszystkich ciemnych kątów, do
których prawie nie dochodził blask kaganka, obejrzał postaci
śpiące pod ścianami, pod przykryciem płacht, obejrzał
najciężej chorych, których pozaciągano w kąt osobny,
Ligii jednakże nie mógł nigdzie odnaleźć. W drugiej
i trzeciej piwnicy poszukiwania jego pozostały również bez
skutku.
Tymczasem
godzina uczyniła się późna, ciała powynoszono.
Strażnicy, ułożywszy się w korytarzach
łączących piwnice, posnęli, dzieci, znużone
płaczem, umilkły. W podziemiach słychać było tylko
oddech strudzonych piersi i gdzieniegdzie jeszcze szept modlitw.
Winicjusz
wszedł z kagankiem do czwartej z kolei piwnicy, znacznie mniejszej, i
podniósłszy światło w górę, począł
się po niej rozglądać.
I nagle
drgnął, zdawało mu się bowiem, że pod zakratowanym
otworem w ścianie widzi olbrzymią postać Ursusa.
Więc
zdmuchnąwszy w tej chwili kaganek, zbliżył się do niego i
spytał:
- Ursus,
czy to ty? Olbrzym odwrócił głowę:
- Ktoś
ty jest?
- Nie
poznajesz mnie? - zapytał młody człowiek. - Zgasiłeś
kaganek, jakże mogę cię poznać?
Lecz
Winicjusz dojrzał w tej chwili Ligię leżącą na
płaszczu przy ścianie, więc nie mówiąc nic
więcej klęknął przy niej.
Ursus
zaś poznał go i rzekł:
- Chwała
Chrystusowi ale nie budź jej, panie. Winicjusz klęcząc
wpatrywał się w nią przez łzy. Mimo mroku mógł
odróżnić jej twarz, która wydała mu się
bladą jak alabaster, i wychudzone ramiona. I na ten widok
ogarnęła go miłość podobna do rozdzierającego
bólu, wstrząsająca duszą do ostatnich głębin, a
zarazem tak pełna litości, czci i uwielbienia, że padłszy
na twarz począł przyciskać do ust brzeg płaszcza, na
którym spoczywała ta droga mu nad wszystko głowa.
Ursus przez
długi czas patrzył na niego w milczeniu, na koniec jednak
pociągnął go za tunikę.
- Panie -
spytał - jak się dostałeś i czy przychodzisz ją
ocalić?
Winicjusz
podniósł się i przez chwilę jeszcze walczył ze
wzruszeniem.
- Wskaż mi
sposób! - rzekł.
-
Myślałem, że ty go znajdziesz, panie. Mnie jeden tylko
przychodził do głowy...
Tu
zwrócił oczy ku okratowanemu otworowi, po czym jakby
odpowiadając sam sobie, ozwał się:
- Tak!... Ale
tam są żołnierze...
- Setnia
pretorianów - odpowiedział Winicjusz. - Więc - nie
przejdziemy!
- Nie!
Lig potarł
czoło ręką i zapytał powtórnie: - Jak tu
wszedłeś?
- Mam
tesserę od dozorcy Cuchnących Dołów...
I nagle
urwał, jak gdyby jakaś myśl błysnęła mu w
głowie.
- Na
mękę Zbawiciela! - począł mówić prędkim
głosem. - Ja tu zostanę, a ona niech weźmie moją
tesserę, niech owinie głowę szmatą, okryje ramiona
płaszczem i wyjdzie. Wśród niewolników grabarskich jest
kilku niedorosłych pachołków, więc pretorianie nie
poznają jej, a gdy raz dostanie się do domu Petroniusza; ten ją
ocali!
Lecz Lig
opuścił głowę na piersi i odrzekł:
- Ona nie
zgodziłaby się na to, albowiem miłuje cię, a przy tym jest
chora i o własnej mocy stać nie może.
Po chwili
zaś dodał:
-
Jeśli ty, panie, i szlachetny Petroniusz nie mogliście jej z
więzienia wydobyć, to któż zdoła ją
ocalić? - Jeden Chrystus!...
Po czym
umilkli obaj. Lig w prostaczej swej głowie myślał sobie:
"On by mógł przecie wszystkich ocalić, ale skoro tego nie
czyni, to widać przyszedł czas mąk i śmierci." I
zgadzał się na nią dla siebie, ale żal mu było do
głębi duszy tego dziecka, które wyrosło na jego ręku
i które kochał nad życie.
Winicjusz
klęknął znów przy Ligii. Przez zakratowany otwór
wkradły się do podziemia promienie księżyca i
oświeciły je lepiej od jedynego kaganka, który migotał
jeszcze nad drzwiami.
Wtem Ligia
otworzyła oczy i położywszy swe rozpalone dłonie na
rękach Winicjusza, rzekła:
-
Widzę cię - i wiedziałam, że przyjdziesz.
On
zaś rzucił się do jej rąk i począł
przykładać je do czoła i serca, potem uniósł ją
nieco z posłania i wsparł o własne piersi.
-
Przyszedłem, droga - rzekł. - Niech cię Chrystus strzeże i
ocali, o Ligio umiłowana!...
I nie
mógł mówić więcej, albowiem serce
poczęło mu skowyczeć w piersiach z bólu i
miłości, a z bólem nie chciał się przed nią
zdradzić.
- Chora
jestem, Marku - odrzekła Ligia - i czy na arenie, czy tu, w
więzieniu, muszę umrzeć... Ale modliłam się, abym
cię przedtem mogła zobaczyć, i przyszedłeś: Chrystus
mnie wysłuchał!
A gdy
jeszcze nie mógł zdobyć się na słowa i tylko
przyciskał ją do piersi, mówiła dalej:
-
Widywałam cię przez okno z Tullianum - i wiedziałam,
żeś chciał przyjść. A teraz Zbawiciel dał mi
chwilę przytomności, abyśmy się mogli pożegnać.
Już ja idę do Niego, Marku, ale kocham cię i zawsze będę
kochała.
Winicjusz
przemógł się, zdusił w sobie ból i
począł mówić głosem, który starał
się uczynić spokojnym: - Nie, droga. Ty nie umrzesz. Apostoł
kazał wierzyć i przyrzekł modlić się za ciebie, a on
Chrystusa znał, Chrystus go miłował i niczego mu nie
odmówi... Gdybyś miała umrzeć, Piotr nie kazałby mi
ufać, a on mi rzekł: "Ufaj!" - Nie, Ligio! Chrystus
zmiłuje się nade mną... On nie chce twojej śmierci, On jej
nie dopuści... Przysięgam ci na imię Zbawiciela, że Piotr
modli się za ciebie!
Nastała
cisza. Jedyny kaganek wiszący nad drzwiami zgasł, ale za to
światło księżyca wchodziło całym otworem. W
przeciwnym kącie piwnicy zakwiliło dziecko i ucichło. Z
zewnątrz tylko dochodziły głosy pretorianów,
którzy po odbytej kolei strażniczej grali pod murem w scriptae
duodecim.
- O Marku
- odrzekła Ligia - Chrystus sam wołał. do ojca: "Oddal ode
mnie ten kielich goryczy", a jednak go spełnił. Chrystus sam
umarł na krzyżu, a teraz giną za Niego tysiące, więc
dlaczegóż mnie jedną miałby oszczędzać?
Któż ja jestem, Marku? Słyszałam, jak Piotr
mówił, że i on umrze umęczon, a któż ja
jestem wobec niego? Gdy przyszli do nas pretorianie, bałam się
śmierci i męki, ale teraz się już nie boję. Patrz,
jakie to straszne więzienie, a ja idę do nieba. Pomyśl, że
tu jest cezar, a tam jest Zbawiciel, dobry i miłosierny. I nie ma
śmierci. Ty mnie kochasz, więc pomyśl, jaka będę
szczęśliwa. O Marku drogi, pomyśl, że ty tam przyjdziesz do
mnie!
Tu
umilkła, by nabrać tchu w swą chorą pierś, po czym
podniosła do ust jego rękę:
- Marku!
- Co, droga?
- Nie płacz za mną i pamiętaj,
że ty tam przyjdziesz do mnie. Krótko żyłam, ale
Bóg dał mi duszę twoją. Więc chcę
powiedzieć Chrystusowi, że choć umarłam i choć
patrzyłeś na śmierć moją, i choć
zostałeś w żalu, jednak nie bluźniłeś przeciw
Jego woli i miłujesz Go zawsze. A ty Go będziesz miłował i
zniesiesz cierpliwie śmierć moją?... Bo wówczas On nas
połączy, a ja cię kocham i chcę być z tobą...
Tu
znów zbrakło jej oddechu i ledwie dosłyszalnym głosem
skończyła:
-
Przyrzecz mi to, Marku!...
Winicjusz
objął ją drżącymi rękoma i odrzekł: - Na
twoją świętą głowę - przyrzekam!...
Wówczas w smutnym świetle księżyca rozjaśniła
się jej twarz. Raz jeszcze podniosła do ust jego rękę i
szepnęła:
- Jam
żona twoja!...
Za murem
pretorianie, grający w scriptae duodecim, podnieśli
głośniejszą sprzeczkę, lecz oni zapomnieli o
więzieniu, o strażach, o ziemi całej i czując wzajem w
sobie dusze anielskie, poczęli się modlić.
|