Szli przez Vicus Patricius, wzdłuż
Wiminalu, do dawnej bramy Wiminalskiej, koło płaszczyzny, na
której Dioklecjan wzniósł później wspaniałe
łaźnie. Minęli resztki muru Serwiusza Tuliusza i przez bardziej
już puste miejsca doszli do drogi Nomentańskiej, tam zaś
skręciwszy na lewo, ku Salaria, znaleźli się wśród
wzgórz, pełnych kopalni piasku, a gdzieniegdzie i cmentarzy.
Ściemniło się tymczasem już zupełnie, że zaś
księżyc jeszcze nie wszedł, więc drogę dość
trudno przyszłoby im znaleźć, gdyby nie to, że jak
przewidział Chilo, wskazywali ją sami chrześcijanie. Jakoż
na prawo, na lewo i na przodzie widać było ciemne postaci,
zdążające ostrożnie ku piaszczystym wądołom.
Niektórzy z owych ludzi nieśli latarki, okrywając je jednak
ile możności płaszczami, inni, znający lepiej drogę,
szli po ciemku. Wprawne żołnierskie oczy Winicjusza
odróżniały po ruchach młodszych mężczyzn od
starców wlokących się na kijach i od kobiet poobwijanych
starannie w długie stole. Rzadcy przechodnie i wieśniacy,
wyjeżdżający z miasta, brali widocznie tych nocnych
wędrowców za robotników zdążających do
arenariów lub za bractwa pogrzebowe, których członkowie
wyprawiali sobie czasami obrzędowe agapy w nocy. W miarę jednak, jak
młody patrycjusz i jego towarzysze posuwali się naprzód,
naokół migało coraz więcej latarek i zwiększała
się liczba osób. Niektóre z nich śpiewały przyciszonymi
głosami pieśni, które Winicjuszowi wydawały się
jakby pełne tęsknoty. Chwilami ucho jego chwytało urywane
słowa lub zdania pieśni, jak na przykład: "Wstań,
który śpisz" lub "Powstań z martwych", czasem
znów imię Chrystusa powtarzało się w ustach
mężczyzn i kobiet. Lecz Winicjusz mało zwracał uwagi na
słowa, albowiem przez głowę przechodziło mu, że
może która z owych ciemnych postaci jest Ligią.
Niektóre, przechodząc blisko, mówiły:
"Pokój z wami" lub "Chwała Chrystusowi!", jego
zaś ogarniał niepokój i serce poczynało mu bić
żywiej, albowiem wydawało mu się, że słyszy głos
Ligii. Podobne kształty lub podobne ruchy zwodziły go w
ciemnościach co chwila i dopiero sprawdziwszy kilkakrotnie swą
omyłkę począł nie ufać oczom.
Droga
wydała mu się jednak długą. Okolicę znał dobrze,
ale po ciemku nie umiał się w niej rozeznać. Co chwila trafiały
się to jakieś wąskie przejścia, to części
murów, to jakieś budynki, których sobie koło miasta nie
przypominał. Wreszcie brzeg księżyca ukazał się sponad
nagromadzonych chmur i oświecił okolicę lepiej od mdłych
latarek. Coś z dala poczęło wreszcie błyszczeć jakby
ognisko lub płomień pochodni. Winicjusz pochylił
się ku Chilonowi i spytał, czy to Ostrianum.
Chilo, na
którym noc, odległość od miasta i te postaci, do widm
podobne, czyniły widocznie silne wrażenie, odrzekł nieco
niepewnym głosem:
- Nie wiem,
panie, nie byłem nigdy w Ostrianum. Ale mogliby chwalić Chrystusa
gdzieś bliżej miasta.
Po chwili
zaś, czując potrzebę rozmowy i pokrzepienia odwagi, dodał:
- Schodzą
się jak zbójcy, a przecie nie wolno im zabijać, chyba że
mnie ów Lig zwiódł niegodnie. Lecz Winicjusza, który
myślał o Ligii, zdziwiła także ta ostrożność
i tajemniczość, z jaką jej współwyznawcy zbierali
się dla słuchania swego najwyższego kapłana, więc
rzekł:
- Jak wszystkie
religie, tak i ta ma między nami swych zwolenników, ale
chrześcijanie to sekta żydowska. Czemuż zbierają się
tu, gdy na Zatybrzu stają świątynie żydowskie, w
których w biały dzień Żydzi składają ofiary?
- Nie, panie.
Żydzi właśnie są ich najzaciętszymi
nieprzyjaciółmi. Mówiono mi, że już przed
dzisiejszym cezarem przyszło niemal do wojny między Żydami a
nimi. Cezara Klaudiusza znudziły tak te rozruchy, że wygnał
wszystkich Żydów, dziś jednak edykt ten jest zniesiony. Lecz
chrześcijanie kryją się przed Żydami i przed
ludnością, która, jak ci wiadomo, posądza ich o zbrodnie
i nienawidzi.
Czas jakiś
szli w milczeniu, po czym Chilo, którego strach zwiększał
się w miarę odległości od bram, rzekł: - Wracając
od Eurycjusza pożyczylem od jednego balwierza peruki i w nozdrza
wsadziłem sobie dwa ziarnka bobu. Nie powinni mnie poznać. Ale gdyby
i poznali, to nie zabiją. To nieźli ludzie! To nawet bardzo uczciwi
ludzie, których kocham i cenię.
- Nie ujmuj ich
sobie pochwałami przedwcześnie - odpowiedział Winicjusz.
Weszli teraz w
wąski wądół, zamknięty z boku jakby dwoma okopami,
nad którymi przerzucał się w jednym miejscu akwedukt.
Księżyc tymczasem wychylił się zza chmur i na końcu
wąwozu ujrzeli mur, pokryty obficie srebrzącymi się w
świetle miesięcznym bluszczami. Było to Ostrianum.
Winicjuszowi
zaczęło bić serce żywiej.
Przy bramie dwaj
fossorowie odbierali znaki. Po chwili Winicjusz i jego towarzysze znaleźli
się w miejscu dość obszernym zamkniętym ze wszystkich stron
murem. Gdzieniegdzie stały tu osobne pomniki, w środku zaś
widać było właściwe hypogeum, czyli kryptę,
leżącą w niższej swej części pod
powierzchnią gruntu, w której były grobowce; przed
wejściem do krypty szumiała fontanna. Widocznym jednak było,
że zbyt wielka liczba osób nie zdołałaby się w samym
hypogeum pomieścić. Winicjusz więc domyślił się
łatwo, że obrządek będzie się odbywał pod
gołym niebem na dziedzińcu, na którym wkrótce
zgromadził się tłum bardzo liczny. Jak okiem dojrzeć,
latarka migotała przy latarce, wielu zaś z przybyłych nie miało
wcale światła. Z wyjątkiem kilku głów, które
się odkryły, wszyscy, z obawy zdrajców czy też
chłodu, pozostali zakapturzeni, i młody patrycjusz z trwogą
pomyślał, że jeśli tak pozostaną do końca, to w
tym tłumie, przy mdłym świetle, nie podobna mu będzie Ligii
rozeznać.
Lecz nagle przy
krypcie zapalono kilka smolnych pochodni, które ułożono w
mały stos. Stało się jaśniej. Tłum począł po
chwili śpiewać, z początku cicho, potem coraz
głośniej, jakiś dziwny hymn. Winicjusz nigdy w życiu nie słyszał
podobnej pieśni. Ta sama tęsknota, która już
uderzyła go w śpiewach nuconych półgłosem przez
pojedynczych ludzi w czasie drogi na cmentarz, odezwała się i teraz w
tym hymnie, tylko daleko wyraźniej i silniej, a w końcu stała
się tak przejmującą i ogromną, jakby wraz z ludźmi
począł tęsknić cały ten cmentarz, wzgórza,
wądoły i okolica. Zdawać się przy tym mogło, iż
jest w tym jakieś wołanie po nocy, jakaś pokorna prośba o
ratunek w zabłąkaniu i ciemności. Głowy, podniesione ku
górze, zdawały się widzieć kogoś, hen, wysoko, a
ręce wzywać go, by zstąpił. Gdy pieśń
cichła, następowała jakby chwila oczekiwania, tak
przejmująca, że i Winicjusz, i jego towarzysze mimo woli
spoglądali ku gwiazdom, jakby w obawie, że stanie się coś
niezwykłego i że ktoś naprawdę zstąpi. Winicjusz w
Azji Mniejszej, w Egipcie i w samym Rzymie widział mnóstwo
przeróżnych świątyń, poznał mnóstwo
wyznań i słyszał mnóstwo pieśni, tu jednak dopiero
po raz pierwszy ujrzał ludzi wzywających bóstwo
pieśnią nie dlatego, że chcieli wypełnić jakiś
ustalony rytuał, ale spod serca, z takiej prawdziwej za nim tęsknoty,
jaką mogą mieć dzieci za ojcem lub matką. Trzeba było
być ślepym, by nie dostrzec, że ci ludzie nie tylko czcili swego
boga, ale go z całej duszy kochali, tego zaś Winicjusz nie
widział dotąd w żadnej ziemi, w żadnych obrzędach, w
żadnej świątyni, w Rzymie bowiem i w Grecji ci, którzy
jeszcze oddawali cześć bogom, czynili to dla zjednania sobie ich
pomocy lub z bojaźni, ale nikomu nie przychodziło nawet do
głowy, by ich kochać.
Jakkolwiek
też miał myśl zajętą Ligią, a uwagę
wypatrywaniem jej wśród tłumów, nie mógł
jednak nie widzieć tych rzeczy dziwnych i nadzwyczajnych, które
się koło niego działy. Tymczasem dorzucono kilka pochodni na
ognisko, które oblało czerwonym światłem cmentarz i
przyćmiło blask latarek, w tej samej zaś chwili z hypogeum
wyszedł starzec przybrany w płaszcz z kapturem, ale z odkrytą
głową, i wstąpił na kamień leżący w
pobliżu stosu.
Tłum
zakołysał się na jego widok. Głosy obok Winicjusza
poczęły szeptać: "Petrus! Petrus!..." Niektórzy
poklękali, inni wyciągali ku niemu ręce. Nastała cisza tak
głęboka, że słychać było każdy
opadający z pochodni węgielek, oddalony turkot kół na
Nomentańskiej drodze i szmer wiatru w kilku piniach rosnących obok
cmentarza.
Chilo
pochylił się ku Winicjuszowi i szepnął: - To ten! Pierwszy
uczeń Chrestosa, rybak! Starzec zaś wzniósł do
góry dłoń i znakiem krzyża przeżegnał
zgromadzanych, którzy tym razem padli na kolana. Towarzysze Winicjusza i
on sam, nie chcąc się zdradzić, poszli za przykładem
innych. Młody człowiek nie umiał na razie pochwytać swych
wrażeń, albowiem wydało mu się, że owa postać,
którą przed sobą widział, jest i dość
prostaczą, i nadzwyczajną, a co więcej, że ta
nadzwyczajność wypływa właśnie z jej prostoty. Starzec
nie miał ani mitry na głowie, ani dębowego wieńca na
skroniach, ani palmy w ręku, ani złotej tablicy na piersiach, ani
szat usianych w gwiazdy lub białych, słowem, żadnych takich
oznak, jakie nosili kapłani wschodni, egipscy, greccy lub flaminowie
rzymscy. I znów uderzyła Winicjusza taż sama różnica,
którą odczuł słuchając pieśni
chrześcijańskich, albowiem i ten "rybak" wydał mu
się nie jakimś arcykapłanem biegłym w ceremoniach, ale
jakby prostym, wiekowym i niezmiernie czcigodnym świadkiem, który
przychodzi z daleka, by opowiedzieć jakąś prawdę,
którą widział, której dotykał, w którą
uwierzył, jak wierzy się w oczywistość, i ukochał
właśnie dlatego, że uwierzył. Była też w jego
twarzy taka siła przekonania, jaką posiada prawda sama. I Winicjusz,
który będąc sceptykiem, nie chciał się poddać
jego urokowi, poddał się jednakże jakiejś gorączkowej
ciekawości, co też wypłynie z ust tego towarzysza tajemniczego
"Chrestosa" i jaka jest ta nauka, którą wyznają
Ligia i Pomponia Grecyna.
Tymczasem Piotr
począł mówić i mówił z początku jak
ojciec, który upomina dzieci i uczy je, jak mają żyć.
Nakazywał im, by wyrzekli się zbytków i rozkoszy,
miłowali zaś ubóstwo. czystość obyczajów,
prawdę, by znosili cierpliwie krzywdy i prześladowania, słuchali
przełożonych i władzy, wystrzegali się zdrady, obłudy
i obmówiska, a w końcu, żeby dawali przykład i jedni drugim
między sobą, i nawet poganom. Winicjusza, dla którego dobrym
było to tylko, co mogło mu wrócić Ligię, a złym
wszystko, co stawało między nimi jako przeszkoda, dotknęły
i rozgniewały niektóre z tych rad, albowiem wydało mu
się, że zalecając czystość i walkę z
żądzami starzec śmie tym samym nie tylko potępiać jego
miłość, ale zraża Ligię do niego i utwierdza ją w
oporze. Zrozumiał, że jeśli ona jest między zebranymi i
słucha tych słów, a bierze je do serca, to w tej chwili musi
myśleć o nim jako o wrogu tej nauki i niegodziwcu. Na tę
myśl porwała go złość: "Cóżem nowego
usłyszał - mówił sobie. - Toż ma być owa
nieznana nauka? Każdy to wie, każdy to słyszał, wszak
ubóstwo i ograniczenie potrzeb zalecają i cynicy, wszak cnotę
polecał i Sokrates, jako rzecz starą a dobrą; wszak pierwszy
lepszy stoik, nawet taki Seneka, który ma pięćset
stołów cytrynowych, sławi umiarkowanie, zaleca prawdę,
cierpliwość w przeciwnościach, stałość w nieszczęściu,
i to wszystko jest jakoby zleżałe zboże, które myszy
jedzą, ludzie zaś już jeść nie chcą, dlatego
że ze starości zatęchło." I obok gniewu doznał
jakby uczucia zawodu, spodziewał się bowiem odkrycia jakichś
nieznanych, czarodziejskich tajemnic, a przynajmniej mniemał, że
usłyszy jakiegoś zadziwiającego swą wymową retora, tymczasem
słyszał jeno słowa ogromnie proste, pozbawione wszelkich
ozdób. Dziwiła go tylko ta cisza i to skupienie, z jakim tłum
słuchał. Lecz starzec mówił dalej do tych
zasłuchanych ludzi, że mają być dobrzy, cisi, sprawiedliwi,
ubodzy i czyści nie dlatego, by za życia mieć spokój, ale
by po śmierci żyć wiecznie w Chrystusie, w takim weselu, w
takiej chwale, rozkwicie i radości, jakich nikt na ziemi nigdy nie
dostąpił. I tu Winicjusz, jakkolwiek uprzedzony przed chwilą
niechętnie, nie mógł nie zauważyć, że jednak
jest różnica między nauką starca a tym, co mówili
cynicy, stoicy lub inni filozofowie, ci bowiem dobro i cnotę zalecali jako
rzecz rozumną i jedynie w życiu praktyczną, on zaś
obiecywał za nią nieśmiertelność i to nie
jakąś lichą nieśmiertelność pod ziemią, w
nudzie, czczości, pustkowiu, ale wspaniałą, równą
niemal bytowi bogów. Mówił przy tym o niej jak o rzeczy
zupełnie pewnej, więc wobec takiej wiary cnota nabierała ceny po
prostu bez granic, a klęski życia stawały się czymś
niesłychanie błahym, albowiem cierpieć chwilowo, dla
nieprzebranego szczęścia, jest rzeczą zupełnie inną
niż cierpieć dlatego tylko, że taki jest porządek natury.
Lecz starzec mówił dalej, że cnotę i prawdę
należy miłować dla nich samych, albowiem najwyższym
przedwiecznym dobrem i przedwieczną cnotą jest Bóg, kto
więc je miłuje, ten miłuje Boga i przez to sam staje się
jego umiłowanym dzieckiem. Winicjusz nie rozumiał tego dobrze,
wiedział jednak już dawniej ze słów, które
Pomponia Grecyna powiedziała do Petroniusza, że ten Bóg jest
wedle mniemania chrześcijan jeden i wszechmocny, gdy więc teraz
usłyszał jeszcze, że jest on wszechdobrem i wszechprawdą,
mimo woli pomyślał, że wobec takiego Demiurga Jowisz, Saturn,
Apollo, Juno Westa i Wenus wyglądaliby jak jakaś marna i
hałaśliwa zgraja, w której broją wszyscy razem i
każdy na swoją rękę. Ale największe zdumienie
ogarnęło młodego człowieka, gdy starzec począł
nauczać, że Bóg jest również
wszechmiłością, kto więc kocha ludzi, ten spełnia
najwyższe jego przykazanie. Lecz nie dość jest kochać ludzi
ze swego narodu, albowiem Bóg-człowiek za wszystkich krew
przelał i między poganami znalazł już takich swoich
wybranych, jak Korneliusz centurion, i nie dość jest kochać
tych, którzy nam dobrze czynią, albowiem Chrystus przebaczył i
Żydom, którzy go wydali na śmierć, i żołnierzom
rzymskim, którzy go do krzyża przybili, należy więc tym,
którzy krzywdy nam czynią, nie tylko przebaczać, ale
kochać ich i płacić im dobrem za złe; i nie dość
kochać dobrych, ale trzeba kochać i złych, gdyż tylko
miłością można z nich złość wyplenić.
Chilo przy tych słowach pomyślał sobie, że jego robota
poszła na marne i że Ursus nigdy w świecie nie odważy
się zabić Glauka ani tej nocy, ani żadnej innej. Pocieszył
się jednak natychmiast drugim wnioskiem wyprowadzonym z nauki starca:
mianowicie, że i Glaukus nie zabije jego, choćby go odkrył i
poznał. Winicjusz nie myślał już jednak, że w
słowach starca nie masz niczego nowego, ale ze zdumieniem zadawał
sobie pytanie: co to za Bóg? co to za nauka? i co to za lud? Wszystko,
co słyszał, nie mieściło się wprost w jego
głowie. Był to dla niego jakiś niesłychany nów
pojęć. Czuł, że gdyby na przykład chciał
pójść za tą nauką, musiałby
złożyć na stos swoje myślenie, zwyczaje, charakter,
całą dotychczasową naturę i wszystko to spalić na
popiół, a wypełnić się jakimś zgoła innym
życiem i całkowicie nową duszą. Nauka, która mu
nakazywała kochać Partów, Syryjczyków, Greków,
Egipcjan, Gallów i Brytanów, przebaczać
nieprzyjaciołom, płacić im dobrem za złe i kochać ich,
wydała mu się szaloną, jednocześnie zaś miał
poczucie, że jednak w samym jej szaleństwie jest coś
potężniejszego niż we wszelkich dotychczasowych filozofiach.
Mniemał, że z powodu jej szaleństwa jest niewykonalną, a z
powodu niewykonalności boską. Odrzucał ją w duszy, a
czuł, że rozchodzi się od niej, jakby od łąki
pełnej kwiatów, jakaś woń upajająca,
którą gdy ktoś raz odetchnął, musi, jako w kraju
Lutofagów, zapomnieć o wszystkim innym i tylko do niej
tęsknić. Zdawało mu się, że nie ma w niej nic
rzeczywistego i zarazem, że rzeczywistość wobec niej jest
czymś tak lichym, że nie warto zatrzymywać nad nią
myśli. Otoczyły go jakieś przestwory, których się
ani domyślał, jakieś ogromy, jakieś chmury. Ów
cmentarz począł czynić na nim wrażenie zbiorowiska
szaleńców, lecz także i miejsca tajemniczego i strasznego, na
którym, jakby na jakimś mistycznym łożu, rodzi się
coś, czego nie było dotąd na świecie. Uprzytomniał
sobie wszystko, co od pierwszej chwili starzec mówił o życiu,
prawdzie, miłości, Bogu, i myśli jego olśniewały od
blasku, jak olśniewają oczy od błyskawic nieustannie po sobie
następujących. Jak zwykle ludzie, którym życie
zmieniło się w jedną namiętność, myślał
o tym wszystkim przez swoją miłość do Ligii i przy
świetle owych błyskawic ujrzał jasno jedną rzecz: że
jeśli Ligia jest na cmentarzu, jeśli wyznaje tę naukę,
słucha i czuje, to przenigdy nie zostanie jego kochanką.
Po raz
też pierwszy od czasu, jak ją u Aulusów poznał, Winicjusz
poczuł, że choćby ją teraz odzyskał, to i tak jej nie
odzyska. Nic podobnego nie przyszło mu dotąd do głowy, a i
obecnie nie umiał sobie z tego zdać sprawy, gdyż było to
nie tyle wyraźne zrozumienie, ile raczej mętne poczucie jakowejś
niepowetowanej straty i jakowegoś nieszczęścia. Wstał w nim
niepokój, który wnet zmienił się w burzę gniewu
przeciw chrześcijanom w ogóle, a przeciw starcowi w
szczególności. Ów rybak, którego na pierwszy rzut oka
poczytał za prostaka, przejmował go teraz niemal bojaźnią i
zdawał mu się być jakimś tajemniczym Fatum,
rozstrzygającym nieubłaganie, a zarazem tragicznie jego losy.
Fossor
przyłożył znów nieznacznie kilka pochodni na ogień,
wiatr przestał szumieć w piniach, płomień wznosił
się równo, wysmukłym ostrzem, ku skrzącym się na
wypogodzonym niebie gwiazdom, starzec zaś wspomniawszy o śmierci
Chrystusa począł już tylko o Nim mówić. Wszyscy
zatrzymali dech w piersiach i cisza zrobiła się jeszcze większa
niż poprzednio, taka, że słyszeć można było
niemal bicie serc. Ten człowiek widział! I opowiadał jako ten,
któremu każda chwila wyryła się tak w pamięci,
że gdy przymknie oczy, to jeszcze widzi. Mówił więc, jak
wróciwszy od Krzyża, przesiedzieli z Janem dwa dni i dwie noce w
wieczorniku, nie śpiąc, nie jedząc, w znękaniu, żalu,
trwodze, w zwątpieniu, głowy trzymając w rękach i
rozmyślając, że On umarł. Oj, ach! Jak było
ciężko! jak ciężko! Już wstał dzień trzeci i
świt pobielił mury, a oni obaj z Janem siedzieli tak pod
ścianą bez rady i nadziei. Co ich sen zmorzył (bo i noc przed
męką spędzili bezsennie), to budzili się i poczynali
biadać na nowo. Aż ledwo weszło słońce, wpadła
Maria z Magdali, bez tchu, z rozwiązanym włosem i z krzykiem:
"Wzięli Pana!" Oni zaś posłyszawszy zerwali się i
poczęli biec na miejsce. Lecz Jan, człek młodszy,
przybieżał pierwszy, obaczył grób pusty i nie
śmiał wejść. Dopiero gdy było ich troje u
wejścia, on, który im to mówił, wszedł,
ujrzał na kamieniu giezło i zawijacze, ale ciała nie
znalazł.
Więc
spadł na nich strach, bo myśleli, że porwali Chrystusa
kapłani, i obaj wrócili do domu w większym jeszcze
udręczeniu. Potem nadeszli inni uczniowie i podnosili lament, to wszyscy
razem, by ich usłyszał łacniej Pan Zastępów, to
kolejno. Zamarł w nich duch, bo się spodziewali, że mistrz
miał odkupić Izraela, a oto był trzeci dzień, jak
umarł, więc nie rozumieli, dlaczego Ojciec opuścił Syna, i
woleliby nie oglądać dnia i pomrzeć; tak ciężkie
było to brzemię.
Wspomnienie
tych strasznych chwil jeszcze teraz wycisnęło dwie łzy z oczu
starca, które widać było dobrze przy blasku ognia,
ściekające po siwej brodzie. Stara, obnażona z
włosów głowa poczęła mu się
trząść i głos zamarł mu w piersi. Winicjusz rzekł
w duchu: "Ten człowiek mówi prawdę i płacze nad
nią!" - a słuchaczów o prostych sercach żal
chwycił także za gardła. Słyszeli już nieraz o
męce Chrystusa i wiadomo im było, że radość
nastąpi po smutku, ale że to spowiadał Apostoł,
który widział, więc pod wrażeniem załamywali
ręce łkając lub bili się po piersiach.
Lecz z
wolna uspokoili się, bo chęć dalszego słuchania
przemogła. Starzec przymknął oczy, jakby chcąc widzieć
lepiej w duszy rzeczy odległe, i mówił dalej:
"Gdy
tak czynili lament, wpadła znów Maria z Magdali wołając,
że widziała Pana. Nie mogąc Go dla wielkiego blasku
rozeznać, myślała, że ogrodnik, ale On rzekł:
"Mario!" Wówczas krzyknęła: "Rabboni!<, i
padła mu do nóg. On zaś kazał jej iść do
uczniów, a potem znikł. Ale oni, uczniowie, nie wierzyli jej, a gdy
płakała od radości, jedni przyganiali jej, inni myśleli,
że żal pomieszał jej zmysły, bo mówiła także,
że w grobie widziała aniołów, oni zasię
przybieżawszy raz wtóry, widzieli grób pusty. Potem
wieczorem przyszedł Kleofas, który chodził z innymi do Emmaus,
i wrócili co żywo, mówiąc: "Prawdziwie
zmartwychwstał Pan." I poczęli się spierać przy
drzwiach zamkniętych dla bojaźni Żydów. Wtem On
stanął między nimi, choć nie skrzypiały drzwi, a gdy
struchleli, rzekł im: "Pokój z wami.""
"I
widziałem Go, jako widzieli wszyscy, a On. był jako
światłość i jako szczęśliwość serc
naszych, bośmy uwierzyli, że zmartwychwstał i że morza
wyschną, góry się w proch obrócą, a Jego
chwała nieprzeminie."
"A po
ośmiu dniach Tomasz Dydymus wkładał palce w Jego rany i
dotykał boku Jego, a potem padł Mu do nóg i wołał:
"Pan mój i Bóg mój!" Któren mu
odpowiedział: "Iżeś mnie ujrzał, uwierzyłeś.
Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli." I te
słowa słyszeliśmy, i oczy nasze patrzyły na Niego, albowiem
był między nami." Winicjusz słuchał i działo
się z nim coś dziwnego. Zapomniał na chwilę, gdzie jest,
począł tracić czucie rzeczywistości, miarę, sąd.
Stał wobec dwóch niepodobieństw. Nie mógł uwierzyć
w to, co starzec mówił, a czuł, że trzeba by być
chyba ślepym i zaprzeć się własnego rozumu, by
przypuścić, że ów człowiek, który
mówił: "Widziałem", kłamał. Było
coś w jego wzruszeniu, w jego łzach, w jego całej postaci i w
szczegółach zdarzeń, które opowiadał, co
czyniło niemożliwym wszelkie posądzenie. Winicjuszowi
wydawało się chwilami, że śni. Lecz naokół
widział uciszony tłum; kopeć latarek dolatywał do jego
nozdrzy; opodal płonęły pochodnie, a obok na kamieniu stał
człowiek stary, bliski grobu, z drżącą nieco
głową, który dając świadectwo, powtarzał:
"Widziałem!"
I opowiedział im wszystko dalej; aż
do Wniebowstąpienia. Chwilami wypoczywał, bo mówił bardzo
szczegółowo, ale czuć było, że każdy
najmniejszy szczegół tak wyrył się w jego pamięci
jak na kamieniu. Tych, którzy go słuchali, ogarnęło
upojenie. Pozrzucali z głów kaptury, by słyszeć lepiej i
by nie uronić żadnego z tych słów, które były
dla nich bez ceny. Zdawało im się, że jakaś moc nadludzka
przenosi ich do Galilei, że chodzą razem z uczniami po tamtejszych
gajach i nad wodami, że ten cmentarz zmienia się w Tyberiadzkie
Jezioro, a na brzegu, w porannym tumanie, stoi Chrystus, tak jak stał
wówczas, gdy Jan, patrząc z łódki, rzekł:
"Pan jest!" - a Piotr rzucił się wpław, by
prędzej przypaść do nóg umiłowanych. W twarzach
znać było zachwyt bez granic i zapomnienie życia, i
szczęście, i niezmierzoną miłość. Widocznym
było, że w czasie długiego opowiadania Piotra niektórzy
mieli widzenia, gdy zaś począł mówić, jak w chwili
Wniebowstąpiemia obłoki poczęły zasuwać się pod
stopy Zbawiciela i przesłaniać Go, i zmywać przed oczyma
apostołów, wszystkie głowy podniosły się miano woli
ku niebu i nastała chwila jakby oczekiwania, jakby owi ludzie mieli
nadzieję dojrzeć Go jeszcze lub jakby się spodziewali, że
zstąpi znów z pól niebieskich, by zobaczyć, jak stary
Apostoł pasie powierzone mu owce, i pobłogosławić jego i
stado.
I dla tych ludzi nie było w tej chwili
Rzymu, nie było szalonego cezara, nie było świątyń,
bogów, pogan, był tylko Chrystus, który wypełniał
ziemię, morze, niebo, świat.
W odległych domach, porozrzucanych
wzdłuż Via Nomentana, koguty poczęły piać
oznajmując północ. W tej chwili Chilo pociągnął
Winicjusza za róg płaszcza i szepnął:
- Panie, tam,
niedaleko starca, widzę Urbana, a. przy nim jakąś dziewicę.
Winicjusz
otrząsnął się jak ze snu i zwróciwszy się w
kierunku wskazywanym przez Greka, ujrzał Ligię.
|