TOM PIERWSZY
W Tyńcu, w gospodzie "Pod Lutym
Turem", należącej do opactwa, siedziało kilku ludzi,
słuchając opowiadania wojaka bywalca, który z dalekich stron
przybywszy, prawił im o przygodach, jakich na wojnie i w czasie
podróży doznał. Człek był brodaty, w sile wieku,
pleczysty, prawie ogromny, ale wychudły; włosy nosił ujęte
w pątlik, czyli w siatkę naszywaną paciorkami; na sobie miał
skórzany kubrak z pręgami wyciśniętymi przez pancerz, na
nim pas, cały z miedzianych klamr; za pasem nóż w rogowej
pochwie, przy boku zaś krótki kord podróżny.
Tuż przy nim za stołem
siedział młodzieńczyk o długich włosach i wesołym
spojrzeniu, widocznie jego towarzysz lub może giermek, bo przybrany
także po podróżnemu, w taki sam powyciskany od zbroicy
skórzany kubrak. Resztę towarzystwa stanowiło dwóch
ziemian z okolic Krakowa i trzech mieszczan w czerwonych składanych
czapkach, których cienkie końce zwieszały się im z boku
aż na łokcie.
Gospodarz Niemiec, w płowym kapturze z
kołnierzem wycinanym w zęby, lał im z konwi sytne piwo do
glinianych stągiewek i nasłuchiwał ciekawie przygód
wojennych.
Jeszcze ciekawiej jednak słuchali
mieszczanie. W owych czasach nienawiść, jaka dzieliła za
czasów Łokietkowych miasto od rycerskiego ziemiaństwa,
znacznie już była przygasła, mieszczaństwo zaś
nosiło głowy górniej niż w wiekach
późniejszych.
Jeszcze ceniono ich gotowość ad
concessionem pecuniarum; dlatego też nieraz zdarzało się
widzieć w gospodach kupców pijących za pan brat ze szlachtą.
Widziano ich nawet chętnie, bo jako ludzie, u których o gotowy
grosz łatwiej, płacili zwykle za herbowych.
Tak więc siedzieli teraz i rozmawiali,
mrugając od czasu do czasu na gospodarza, aby napełniał
stągiewki.
- Toście, szlachetny rycerzu, zwiedzili
kawał świata? - rzekł jeden z kupców.
- Niewielu z tych, którzy teraz ze
wszystkich stron ściągają do Krakowa, widziało tyle -
odpowiedział przybyły rycerz.
- A niemało Ich ściągnie -
mówił dalej mieszczanin. - Wielkie gody i wielka
szczęśliwość dla Królestwa! Prawią też, i
to pewna, że król kazał całą łożnicę
królowej złotogłowem szytym perłami wysłać i
takiż baldachim nad nią uczynić. Zabawy będą i gonitwy
w szrankach, jakich świat dotąd nie widział.
- Kumotrze Gamroth nie przerywajcie rycerzowi
- rzekł drugi kupiec.
- Nie przerywam ja, kmotrze Eyertreter, tylko
tak myślę, że i on rad będzie wiedział, co
prawią, bo pewnie sam do Krakowa jedzie. Nie wrócim i tak dziś
do miasta, gdyż bramy przedtem zamkną, a w nocy gad, który
się w wiórach rodzi, spać nie daje, więc mamy czas na
wszystko.
- A wy na jedno słowo odpowiadacie
dwadzieścia. Starzejecie się, kmotrze Gamroth!
- Ale sztukę wilgotnego sukna pod
jedną pachą jeszcze dźwignę.
- O wa! takiego, co się przez nie
świeci jak przez sito. Lecz dalszą sprzeczkę przerwał
podróżny wojak, który rzekł:
- Pewnie, że w Krakowie ostanę, bom
słyszał o gonitwach i rad w szrankach siły mojej
popróbuję - a i ten mój bratanek także, który
choć młody jest i gołowąs, niejeden już pancerz
widział na ziemi.
Goście spojrzeli na
młodzieńca, który uśmiechnął się
wesoło i założywszy rękoma długie włosy za uszy,
podniósł następnie do ust naczynie z piwem.
Stary zaś rycerz dodał:
- Wreszcie, choćbyśmy chcieli
wracać, to nie mamy dokąd.
- Jakże to? - zapytał jeden ze
szlachty. - Skąd jesteście i jako was zowią?
- Ja zowię się Maćko z
Bogdańca, a ten tu wyrostek, syn mego rodzonego, woła się
Zbyszko. Herbu jesteśmy Tępa Podkowa, a zawołania Grady!
- Gdzieże jest wasz Bogdaniec?
- Ba! lepiej
pytajcie, panie bracie, gdzie był, bo go już nie ma. Hej, jeszcze za
czasów wojny Grzymalitczyków z Nałęczami spalili nam do
cna nasz Bogdaniec, tak że jeno dom stary ostał, a co było,
pobrali, służebni zasie uciekli. Została goła ziemia, bo i
kmiecie, co byli w sąsiedztwie, poszli dalej w puszczę. Odbudowaliśmy
z bratem, ojcem tego oto wyrostka, ale następnego roku woda nam
pobrała. Potem brat umarł, a jak umarł, ostałem sam z
sierotą. Myślałem tedy: nie usiedzę! A prawili pod on czas
o wojnie i o tym, że Jaśko z Oleśnicy, którego
król Władysław po Mikołaju z Moskorzowa do Wilna
wysłał, szuka skrzętnie w Polsce rycerzy. Znając ja
więc godnego opata i krewniaka naszego, Janka z Tulczy, zastawiłem mu
ziemię, a za pieniądze kupiłem zbroiczkę, konie -
opatrzyłem się jako zwykle na wojenną wyprawę; chłopca,
co mu było dwanaście lat, wsadziłem na podjezdka i haj! do
Jaśka z Oleśnicy.
- Z wyrostkiem?
- Nie był
ci on wówczas nawet wyrostkiem, ale krzepkie to było od
małego. Bywało, w dwunastym roku oprze kuszę o ziemię,
przyciśnie brzuchem i tak korbą zakręci, że i żaden z
Angielczyków, którycheśmy pod Wilnem widzieli, lepiej nie
naciągnie.
- Takiż
był mocny?
- Hełm za
mną nosił, a jak mu przeszło trzynaście zim, to i
pawęż.
- Już to
wojny wam tam nie brakło.
- Za
przyczyną Witoldową. Siedziało książę u
Krzyżaków i co roku wyprawy na Litwę pod Wilno czynili.
Szedł z nimi różny naród: Niemcy, Francuzy,
Angielczykowie do łuków najprzedniejsi, Czechy, Szwajcary i
Burgundy. Lasy przesiekli, zamki po drodze stawiali i w końcu okrutnie
Litwę ogniem i mieczem pognębili, tak, że cały
naród, który tę ziemię zamieszkuje, chciał
już ją porzucić i szukać innej, choćby na kraju
świata, choćby między dziećmi Beliala, byle od
Niemców daleko.
-
Słychać było i tu, że wszyscy Litwini chcieli
pójść z dziećmi i żonami precz, aleśmy temu nie
wierzyli.
- A ja na
to patrzył. Hej! Gdyby nie Mikołaj z Moskorzowa, nie Jaśko z
Oleśnicy, a nie chwalący się, gdyby i nie my, nie byłoby
już Wilna.
- Wiemy.
Zamkuście nie dali.
- A nie
daliśmy. Pilno tedy zważcie, co wam powiem, bom człek
służały i wojny świadom. Starzy jeszcze mawiali:
"zajadła Litwa" - i prawda! Dobrze się oni potykają,
ale z rycerstwem nie im się w polu mierzyć. Gdy konie Niemcom w bagnach
polgną albo gdy gęsty las - to co innego.
- Niemcy
dobrzy rycerze! - zawołali mieszczanie.
- Murem
oni chłop przy chłopie w żelaznych zbrojach stają tak
okryci, że ledwie psubratu oczy przez kratę widać. I
ławą idą. Uderzy, bywało, Litwa i rozsypie się jako
piasek, a nie rozsypie się, to ją mostem położą i
roztratują. Nie sami też między nimi Niemcy, bo co jest
narodów na świecie, to u Krzyżaków służy. A
chrobre są! Nieraz pochyli się rycerz, kopię przed się
wyciągnie i sam jeden, jeszcze przed bitwą, w całe wojsko bije
jako jastrząb w stado.
- Christ!
- zawołał Gamroth - którzy też z nich najlepsi?
- Jak do
czego. Do kuszy najlepszy Angielczyk, któren pancerz na wylot
strzałą przedzieje, a gołębia na sto kroków utrafi.
Czechowie okrutnie toporami sieką. Do dwuręcznego brzeszczota nie
masz nad Niemca. Szwajcar rad żelaznym cepem hełmy tłucze, ale
najwięksi rycerze są ci, którzy z francuskiej ziemi
pochodzą.
Taki
będzie ci się bił z konia i piechotą, a przy tym
będzie ci okrutnie waleczne słowa gadał, których wszelako
nie wyrozumiesz, bo to jest mowa taka, jakoby ś cynowe misy
potrząsał, chociaż naród jest pobożny. Przymawiali
nam przez Niemców, że pogan i Saracenów przeciw
Krzyżowi bronimy, i obowiązywali się dowieść tego
rycerskim pojedynkiem. Ma się też takowy sąd boży
odbyć między czterema ich i czterema naszymi rycerzami, a zrok
naznaczon jest na dworze u Wacława, króla rzymskiego i czeskiego.
Tu
większa jeszcze ciekawość ogarnęła ziemian i
kupców, tak że aż powyciągali szyje ponad kuflami w
stronę Maćka z Bogdańca, i nuż pytać:
- A z
naszych którzy są? Mówcie żywo!
Maćko
zaś podniósł naczynie do ust, napił się i
odrzekł:
- Ej, nie
bójcie się o nich. Jest Jan z Włoszczowy, kasztelan
dobrzyński, jest Mikołaj z Waszmuntowa, jest Jaśko ze Zdakowa i
Jarosz z Czechowa: wszystko rycerze na schwał i chłopy morowe.
Pójdą-li na kopie, na miecze albo na topory - nie nowina im.
Będą miały oczy ludzkie na co patrzeć i uszy czego
słuchać - bo, jako rzekłem, Francuzowi gardziel nogą
przyciśniesz, a on ci jeszcze rycerskie słowo prawi. Tak mi też
dopomóż Bóg i Święty Krzyż, jako tamci
przegadają, a nasi pobiją.
- Będzie
sława, byle Bóg pobłogosławił - rzekł jeden ze
szlachty.
- I
święty Stanisław! - dodał drugi.
Po czym,
zwróciwszy się do Maćka, jął rozpytywać dalej:
-Nuże,
powiadajcie! Sławiliście Niemców i innych rycerzy, że
chrobre są i że łatwo Litwę łamali. A z wami nie
ciężej że im było? Zali równie ochotnie na was szli?
Jakże Bóg darzył? Sławcie naszych!
Lecz
Maćko z Bogdańca nie był widocznie samochwał, bo
odrzekł skromnie:
-
Którzy świeżo z dalekich krajów przyszli, ochotnie na
nas uderzali, ale popróbowawszy raz i drugi, już nie z takim
sercem.
- Bo jest
nasz naród zatwardziały, którą to
zatwardziałość często nam wymawiali: "Gardzicie
śmiercią, prawią, ale Saracenów wspomagacie, przez co
potępieni będziecie!" A w nas zawziętość jeszcze
rosła, gdyż nieprawda jest! Oboje królestwo Litwę
ochrzcili i każden tam Chrystusa Pana wyznawa, chociaż nie
każden umie. Wiadomo też, że i nasz Pan Miłościwy, gdy
diabła w katedrze w Płocku na ziem zrzucono, kazał mu ogarek
postawić - i dopiero księża musieli mu gadać, że tego
się czynić nie godzi. A cóż pospolity człowiek!
Niejeden też sobie mówi: "Kazał się kniaź
ochrzcić, tom się ochrzcił, kazał Chrystu czołem
bić, to biję, ale po co mam starym pogańskim diabłom
okruszyny twaroga żałować albo im pieczonej rzepy nie rzucić,
albo piany z piwa nie ulać. Nie uczynię tego, to mi konie padną
albo krowy sparszeją, albo mleko od nich krwią zajdzie - albo w
żniwach będzie przeszkoda". I wielu też tak czyni, przez co
się w podejrzenie podają. Ale oni to robią z niewiadomości
i z bojaźni diabłów. Było onym diabłom drzewiej
dobrze. Mieli swoje gaje, wielkie numy i konie dojazdy i dziesięcinę
brali. A ninie gaje wycięte, jeść nie ma co - dzwony po miastach
biją, więc się to paskudztwo w najgęstsze bory
pozaszywało i tam z tęskności wyje. Pójdzie Litwin do
lasu, to go w chojniakach jeden i drugi za kożuch pociągnie - i
mówi:
"Daj!"
Niektórzy też dają, ale są i śmiałe
chłopy, co nie chcą nic dać albo ich jeszcze łapią.
Nasypał jeden prażonego grochu do wołowej mechery, to mu
trzynastu diabłów zaraz wlazło. A on zatknął ich
jarzębowym kołkiem i księżom franciszkanom na przedaż
do Wilna przyniósł, którzy dali mu z chęcią
dwadzieścia skojców, aby nieprzyjaciół imienia
Chrystusowego zgładzić. Sam tę mecherę widziałem, od
której sprośny smród z daleka w nozdrzach człowiekowi
wiercił - bo tak to one bezecne duchy strach swój przed
święconą wodą okazywały...
- A kto
rachował, że ich było trzynastu? - spytał roztropnie kupiec
Gamroth.
- Litwin
rachował, który widział, jak leźli. Widać było,
że są, bo to z samego smrodu można było wymiarkować, a
kołka wolał nikt nie odtykać.
- Dziwy
też to. dziwy! - zawołał jeden ze szlachty.
-
Napatrzyłem ja się wielkich dziwów niemało, gdyż -
nie można rzec: naród to jest dobry, ale wszystko u nich osobliwe.
Kudłaci są i ledwie który kniaź włosy trefi;
pieczoną rzepą żyją, nad wszelkie jadło ją
przekładając, bo mówią, że męstwo od niej
rośnie. W numach swych razem z dobytkiem i wężami
żyją; w piciu i jedle nie znają pomiarkowania. Za nic
zamężne niewiasty mają, ale panny bardzo szanują i moc
wielką im przyznają: że byle dziewka natarła człeku
suszonym jaferem żywot, to kolki od tego przechodzą.
- Nie
żal i kolek dostać, jeśli niewiasty cudne! - zawołał
kum Eyertreter.
- O to
zapytajcie Zbyszka - odrzekł Maćko z Bogdańca. Zbyszko zaś
roześmiał się, aż ława pod nim poczęła
drgać.
-
Bywają cudne! - rzekł - alboż Ryngałła nie była
cudna?
-
Cóże to za Ryngałła? pochutnica jakowaś czy co?
Żywo!
-
Jakże to? Nie słyszeliście o Ryngalle? - pytał Maćko
- Nie
słyszeliśmy ni słowa.
- To
przecie siostra księcia Witoldowa, a żona Henryka, księcia
mazowieckiego.
- Nie
powiadajcie! Jakiego księcia Henryka? Było jedno
książę mazowieckie tego imienia elektem płockim, ale
zmarło.
- Ten ci
sam był. Miały mu przyjść z Rzymu dyspensy; ale śmierć
dała mu pierwej dyspensę, gdyż widocznie niezbyt postępkiem
swoim Boga ucieszył. Byłem wtedy posłany z pismem od Jaśka
z Oleśnicy do księcia Witolda, kiedy od króla przyjechał
do Ryterswerder książę Henryk, elekt płocki. Już
się była Witoldowi wojna wtedy uprzykrzyła, dlatego
właśnie że Wilna nie mógł dobyć, a
królowi naszemu uprzykrzyli się rodzeni bracia i ich rozpusta.
Widząc tedy król większą u Witolda niż u swych rodzonych
obrotność i większy rozum, posłał do mego biskupa z
namową, by Krzyżaków porzucił i do
posłuszeństwa się nakłonił, za co mu rządy Litwy
miały być oddane. A Witold, chciwy zawsze odmiany, mile poselstwa
wysłuchał. Były też i uczty, i gonitwy. Rad elekt konia
dosiadał, choć inni biskupi tego nie chwalą, i w szrankach
siłę swą rycerską okazywał. A mocami są z rodu
wszyscy książęta mazowieccy - jako jest wiadomo, że nawet i
dzieweczki z tej krwie łacnie podkowy łamią. Raz przeto
zbił książę z siodeł trzech rycerzy, drugi raz
pięciu - a z naszych mnie zwalił, i pod Zbyszkiem koń przy
natarciu na zadzie siadł. Nagrody zaś brat wszystkie z rąk
cudnej Ryngałły, przed którą w pełnej zbroi
klękał. I rozmiłowali się tak w sobie, że na ucztach
ciągnęli go od niej za rękawy clerici, którzy z
nim przyjechali, a ją brat Witold hamował. Dopieroż
książę mówił: "Sam sobie dyspensę dam, a
papież mi ją, jeśli nie rzymski, to awinioński potwierdzi,
a ślub zaraz ma być, bo zgorzeję!" Wielka była obraza
boska, ale nie chciał się Witold przeciwiać, by posła
królewskiego nie zlisić - i ślub był. Potem dojechali do
Suraża, a potem do Słucka, z wielkim żalem tego oto Zbyszka,
który sobie, niemieckim obyczajem, księżnę
Ryngałłę za panią serca obrał i dozgonną
wierność jej ślubował...
- Ba! -
przerwał nagle Zbyszko - prawda jest! Ale potem ludzie mówili,
że księżna Ryngałła, pomiarkowawszy, że nie
przystoi jej być za elektem (bo ów, choć się
ożenił, godności swej duchownej się wyrzec nie chciał)
i że nie może być nad takim stadłem
błogosławieństwa boskiego, otruła męża. Co ja
usłyszawszy, prosiłem jednego świątobliwego pustelnika pod
Lublinem, by mnie od tego ślubowania rozwiązał.
- Był
ci on pustelnikiem - odparł, śmiejąc się, Maćko - ale
czy był świątobliwy, nie wiem, bośmy go w piątek w
boru zajechali, a on kości niedźwiedzie toporem łupał i
śpik wysysał, aż mu gardziel grała.
- Ale
mówił, że śpik to nie mięso, a oprócz tego,
że uprosił sobie na to pozwoleństwo, gdyż po śpiku
widzenia cudowne we śnie miewa i nazajutrz prorokować może do
południa.
- No! no!
- odrzekł Maćko. - A cudna Ryngałła wdowa jest i może cię
na służbę wezwać.
- Po
próżnicy by wzywała, boja sobie inną panią
obiorę, której do śmierci będę
służył, a potem i żonę znajdę.
- Pierwej
znajdź rycerski pas.
-O wa!
albo to nie będzie gonitew po połogu królowej? A przedtem albo
potem król będzie niejednego pasował. Stanę ja
każdemu. Książę nie byłby mnie także obalił,
żeby mi koń na zadzie nie siadł.
-
Będą tu lepsi od ciebie.
Na to
ziemianie spod Krakowa poczęli wołać:
- Na
miły Bóg! toż tu przed królową wystąpią
nie tacy jak ty, ale rycerze w świecie najsławniejsi. Będzie
gonił Zawisza z Garbowa i Farurej, i Dobko z Oleśnicy, i taki
Powała z Taczewa, i taki Paszko Złodziej z Biskupic, i taki
Jaśko Naszan, i Abdank z Góry, i Andrzej z Brochocic, i Krystyn z Ostrowa,
i Jakub z Kobylan!... Gdzie ci się z nimi mierzyć, z którymi
ni tu, ni na dworze czeskim, ni na węgierskim nikt mierzyć się
nie może. Cóż to prawisz; lepszyś od nich? Ile ci
roków?
-
Ośmnasty - odpowiedział Zbyszko.
- Tedy
cię każdy między knykciami zgniecie.
- Obaczym.
Lecz Maćko rzekł:
- Słyszałem,
że król hojnie nagradza rycerzy, którzy z wojny litewskiej
wracają. Mówcie, którzy stąd jesteście: prawda-li
to?
-
Dalibóg, prawda! - odrzekł jeden ze szlachty. - Wiadoma po
świecie hojność królewska, jeno się teraz
docisnąć do niego nie będzie łatwo, gdyż w Krakowie
aż się roi od gości, którzy się na połóg
królowej i na chrzciny zjeżdżają, chcąc przez to
panu naszemu cześć albo hołd oddać. Ma być król
węgierski, będzie, jako powiadają, i cesarz rzymski, i
różnych książąt a komesów, i rycerzy jako
maku, że to każdy się spodziewa, iż z próżnymi
rękoma nie odejdzie. Prawili nawet, iże sam papież Bonifacy
zjedzie, któren także łaski i pomocy naszego pana przeciw
swemu nieprzyjacielowi z Awinionu potrzebuje. Owóż w takim
natłoku niełatwo będzie o dostęp, ale byle dostęp
znaleźć, a pana pod nogi podjąć - to już
zasłużonego hojnie opatrzy.
- To go i
podejmę, bom się wysłużył, a jeżeli wojna
będzie, to jeszcze pójdę. Wzięło się tam
coś łupem, a coś od księcia Witolda w nagrodę, i biedy
nie ma, tylko że już mi wieczorne lata nadchodzą, a na
starość, gdy siła z kości wyjdzie, rad by człek
miał kąt spokojny.
- Mile
król widział tych, którzy z Litwy pod Jaśkiem z
Oleśnicy wrócili - i wszyscy oni tłusto teraz jadają.
-
Widzicie! A jam wtedy jeszcze nie wrócił - i dalej wojowałem.
Bo trzeba wam wiedzieć, że się ta zgoda między
królem a kniaziem Witoldem na Niemcach skrupiła. Kniaź chytrze
zakładników pościągał, a potem, hajże na Niemców!
Zamki poburzył, popalił, rycerzy pobił, siła ludu
wyścinał. Chcieli się Niemcy mścić razem ze
Świdrygiełłą, który do nich uciekł. Była
znów wielka wyprawa. Sam mistrz Kondrat na nią poszedł z
mnogim ludem. Wilno obiegli, próbowali z wież okrutnych zamki burzyć,
próbowali zdradą ich dostać - nic nie wskórali! A za
powrotem tylu ich legło, że i połowa nie wyszła.
Wychodziliśmy jeszcze w pole przeciw Ulrykowi z Jungingen, bratu
mistrzowemu, który jest wójtem sambijskim. Ale się
wójt kniazia przeląkł i z płaczem uciekł, od
której to ucieczki jest spokój - i miasto na nowo się
buduje. Jeden też święty zakonnik, który po rozpalonym
żelezie boso mógł chodzić, prorokował, że od
tej pory, póki świat światem, Wilno zbrojnego Niemca pod
murami nie obaczy. Ale jeśli tak będzie, to czyjeż to ręce
uczyniły?
To
rzekłszy, Maćko z Bogdańca wyciągnął przed
się dłonie - szerokie i nadmiar potężne - inni zaś
poczęli kiwać głowami i przyświadczać:
- Tak!
tak! praw w tym, co powiada! Tak!
Lecz
dalszą rozmowę przerwał gwar dochodzący przez okna, z
których błony były powyjmowane, albowiem noc zapadła
ciepła i pogodna. Z dala słychać było brzękania,
ludzkie głosy, parskania koni i śpiewy. Zdziwili się obecni,
albowiem godzina była późna i księżyc wysoko
już wybił się na niebo. Gospodarz, Niemiec, wybiegł na
podwórzec gospody, lecz nim goście zdołali wychylić do
dna ostatnie kufle, wrócił jeszcze pośpiesznie),
wołając:
-
Dwór jakowyś wali!
W
chwilę zaś później we drzwiach zjawił się
pachołek w błękitnym kubraku i składanej czerwonej czapce
na głowie. Stanął,
spojrzał po obecnych i ujrzawszy gospodarza, rzekł:
- Wytrzeć tam stoły i
światła naniecić: księżna Anna Danuta na odpoczynek
się tu zatrzyma.
To rzekłszy, zawrócił. W
gospodzie uczynił się ruch: gospodarz począł
wołać na czeladź, a goście spoglądali ze zdumieniem
jeden na drugiego.
- Księżna Anna Danuta - mówił
jeden z mieszczan - toć to Kiejstutówna, żona Janusza
Mazowieckiego. Ona już od dwóch niedziel w Krakowie, jeno że
wyjeżdżała do Zatora, do księcia Wacława w odwiedziny,
a ninie pewno wraca.
- Kmotrze Gamroth - rzekł drugi
mieszczanin - pójdźmy na siano do stodółki; za wysoka
to dla nas kompania.
- Że nocą jadą, to mi nie
dziwno - ozwał się Maćko - bo w dzień upał, ale czemu,
mając pod bokiem klasztor, do gospody zajeżdżają?
Tu zwrócił się do Zbyszka:
- Rodzona siostra cudnej Ryngałły,
rozumiesz? A Zbyszko odrzekł:
- I mazowieckich panien siła musi z
nią być, hej!
|