Książę nie sprzeciwił
się pojedynkowi, gdyż wedle ówczesnych obyczajów nie
był w możności tego uczynić. Wymógł tylko, by
Rotgier napisał list do mistrza i do Zygfryda de Lowe, że sam
pierwszy rzucił rękawicę rycerzom mazowieckim, wskutek czego
staje do walki z mężem Jurandówny, który zresztą
już pierwej go był pozwał. Tłumaczył się też
Krzyżak wielkiemu mistrzowi, że jeśli staje bez pozwolenia, to
dlatego, że chodzi o cześć Zakonu i odwrócenie szpetnych
podejrzeń, które by hańbę przynieść mogły,
a które on, Rotgier, gotów jest zawsze własną
krwią okupić. List ten wysłany był natychmiast do granicy
przez jednego z pachołków rycerza, dalej zaś miał
iść do Malborga pocztą, którą Krzyżacy na wiele
lat przed innymi wynaleźli i zaprowadzili w swoich ziemiach.
Tymczasem na podwórcu zamkowym ubito
śnieg i posypano go popiołem, aby nogi walczących nie
grzęzły lub nie ślizgały się po gładkiej
powierzchni. W całym zamku panował ruch nadzwyczajny. Wzruszenie tak
opanowało rycerzy i dwórki, że w nocy poprzedzającej bitwę
nikt nie spał. Mówiono sobie, że walka konna na kopie, a nawet
na miecze, często kończy się na ranach, natomiast piesza, a
zwłaszcza na straszliwe topory, zawsze bywa śmiertelna. Wszystkie
serca były po stronie Zbyszka, ale właśnie im kto więcej
miał przyjaźni dla niego lub dla Danusi, z tym większym
niepokojem przypominał sobie, co rozpowiadano o sławie i
sprawności Krzyżaka. Wiele niewiast spędziło noc w
kościele, gdzie też po odbytej przed księdzem Wyszońkiem
spowiedzi kajał się i Zbyszko. Mówiły więc jedna do
drugiej, patrząc na jego prawie chłopięcą twarz:
"Toż to jeszcze dzieciuch!... jakże mu młodą
głowę pod niemiecki topór oddawać?" I tym gorliwiej
modliły się dla niego o wspomożenie. Ale gdy świtaniem
podniósł się i szedł przez kaplicę, aby
przywdziać zbroję w izbie zamkowej, znowu przybyło im nieco
serca, gdyż głowa i twarz Zbyszka były wprawdzie
chłopięce, natomiast ciało nad miarę rosłe i silne,
tak iż wydawał im się chłopem na schwał, który
poradzi sobie, choćby z najtęższym mężem. Bitka
miała się odbyć na podwórzu zamkowym, które
wokoło otaczał krużganek.
Gdy dzień uczynił się już
zupełny, przybyli książę i księżna razem z
dziećmi i zasiedli w środku między słupami, skąd
najlepiej widać było cały podwórzec. Obok nich zajęli
miejsca co przedniejsi dworzanie, szlachetne niewiasty i rycerstwo.
Zapełniły się wszystkie kąty krużganku; czeladź
usadowiła się za wałem, który utworzon był z
wymiecionego śniegu, niektórzy poprzyczepiali się na
wykuszach, a nawet na dachu. Tam prostactwo gwarzyło między sobą:
"Daj Bóg, aby się nasz nie dał!"
Dzień był zimny, wilgotny, ale jasny;
powietrze roiło się od kawek, które zamieszkiwały dachy i
szczyty baszt, a które spłoszone niezwykłym ruchem,
kołowały z wielkim łopotaniem skrzydeł nad zamkiem. Mimo
chłodu ludzie potnieli ze wzruszenia, a gdy ozwała się pierwsza
trąba oznajmująca wejście zapaśników, wszystkie
serca poczęły bić jak młoty.
Oni zaś weszli z przeciwnych stron
szranków i zatrzymali się na krańcach, każdy z
patrzących utaił wówczas dech w piersiach,
każdy pomyślał, że oto
niezadługo dwie dusze ulecą ku sądowym progom boskim a dwa trupy
zostaną na śniegu - i usta coraz jagody niewiast pobladły i
posiniały na tę myśl, oczy zaś mężów
wpatrzone były jak w tęczę w przeciwników, każdy
bowiem pragnął z samej postawy i z uzbrojenia ich
wywróżyć sobie, na czyją stronę padnie
zwycięstwo.
Krzyżak przybrany był w szmelcowany
błękitny pancerz, w takież nabiodrza i w takiż hełm z
podniesioną przyłbicą i ze wspaniałym pawim
pióropuszem na grzebieniu. Zbyszkowi piersi, boki i grzbiet opinała
pyszna mediolańska zbroja, którą był swego czasu zdobył
na Fryzach. Na głowie miał hełm z okapem, nie zamknięty i
bez piór, na nogach bycze skórznie. Na lewych ramionach
dźwigali tarcze z herbami: na krzyżackiej była u góry
szachownica, u dołu trzy lwy stojące na zadnich łapach, na
Zbyszkowej - tępa podkowa. W prawicach dźwigali szerokie, straszne
topory, osadzone na dębowych poczerniałych toporzyskach,
dłuższych niż ramię rosłego męża.
Towarzyszyli im giermkowie: Hlawa, zwany przez Zbyszka Głowaczem - i van
Krist, obaj przybrani w ciemne żelazne blachy, obaj również z
toporami i tarczami: van Krist miał w herbie krzak janowca, herb Czecha
podobny był do Pomiana, z tą różnicą, że
zamiast topora tkwił w byczej głowie krótki miecz do połowy
w oku pogrążon.
Trąba ozwała się po raz drugi,
a za trzecim mieli przeciwnicy wedle umowy na się nastąpić.
Dzieliła ich już teraz tylko niewielka, posypana szarym popiołem
przestrzeń, nad tą zaś przestrzenią unosiła się
jako złowrogi ptak - śmierć. Zanim jednak dano trzeci znak,
Rotgier zbliżył się ku słupom, między którymi siedzieli
księstwo, podniósł swą zakutą w stal głowę
i ozwał się głosem tak donośnym, że słyszano go
we wszystkich zakątkach krużganku:
- Biorę na świadka Boga, ciebie,
dostojny panie, i całe rycerstwo tej ziemi, jakom nie winien tej krwi,
która będzie przelana.
Na te słowa ścisnęły
się znów serca, że Krzyżak tak był pewien siebie i
swego zwycięstwa. Lecz Zbyszko, mając duszę prostą,
zwrócił się do swego Czecha i rzekł:
- Śmierdzi mi ta krzyżacka chwalba,
gdyż byłaby do rzeczy po mojej śmierci, nie zaś pókim
żyw. Ma też ów samochwał pawi czub na hełmie, a ja
nasamprzód takich trzy ślubował, a potem ile paliców u
rąk. Bóg zdarzył!
- Panie... - zapytał Hlawa,
pochylając się i nabierając w ręce nieco popiołu ze
śniegiem, aby toporzysko nie ślizgało mu się w dłoniach
- może da Chrystus, że prędko uwinę się z tym pruskim
chmyzem, zali mi wolno będzie wówczas jeśli nie
sięgnąć Krzyżaka, to przynajmniej wsadzić mu
toporzysko między kolana i zwalić go na ziemię?
- Boże cię uchowaj! -
zawołał żywo Zbyszko - hańbą byś okrył mnie
i siebie.
A wtem zabrzmiał po raz trzeci głos
trąby. Usłyszawszy to, giermkowie skoczyli jeden ku drugiemu
żywo i zapalczywie, rycerze zaś posunęli się ku sobie
wolniej i rozważniej, jako aż do pierwszego starcia nakazywała
ich dostojność i powaga.
Mało kto zważał na
giermków, ale ci z doświadczonych mężów i z
czeladzi, którzy na nich patrzyli, zrozumieli od razu, jak okrutna
przewaga jest po stronie Hlawy. Topór chodził ciężej w
ręku Niemca, a również i ruchy jego tarczy były
wolniejsze. Spod puklerza widać było jego nogi dłuższe, ale
wątłe i mniej sprężyste od potężnych, pokrytych
obcisłym ubraniem nóg Czecha. Hlawa natarł też tak
zapalczywie, że van Krist prawie od pierwszej chwili musiał się
cofać. Zrozumiano od razu, że jeden z tych przeciwników
zwalił się na drugiego jak burza, że prze, naciska, razi jak
piorun, drugi zaś w poczuciu, że śmierć nad nim, broni
się tylko, aby jak najbardziej opóźnić okropną
chwilę. Jakoż tak było istotnie. Ów samochwał,
który w ogóle stawał do bitki tylko wówczas, gdy
inaczej nie mógł uczynić, poznał, że zuchwałe a
niebaczne słowa przywiodły go do walki ze strasznym osiłkiem,
którego powinien był jak zguby unikać; więc gdy
poczuł teraz, że każde z tych uderzeń mogłoby
zwalić wołu, upadło w nim zupełnie serce. Zapomniał
prawie, że nie dość chwytać ciosy tarczą, ale że
trzeba je także zadawać. Widział nad sobą błyski topom
i myślał, że każdy z nich jest ostatni. Nadstawiając
puklerz, mrużył mimo woli oczy z poczuciem trwogi i zwątpienia,
czy je jeszcze otworzy. Z rzadka sam zadał cios, bez nadziei, że
przeciwnika dosięże, puklerz tylko podnosił coraz wyżej nad
głowę, aby ją jeszcze i jeszcze uchronić.
Wreszcie począł się
męczyć, a Czech bił w niego coraz potężniej.
Równie jak z rosłego chojara odszczepiąją się pod toporem
chłopa wióry ogromne, tak i pod razami Czecha poczęły
kruszyć się i odpadać blachy ze zbroi niemieckiego giermka.
Górny brzeg tarczy wygiął się i spękał,
naramiennik z prawego barku stoczył się wraz z przeciętym i
pokrwawionym już rzemieniem na ziemię. Van Kristowi włosy
stanęły dębem na głowie -i chwyciła go trwoga
śmiertelna. Uderzył jeszcze raz i drugi całą siłą
ramienia w puklerz Czecha, wreszcie widząc, że wobec okrutnej
siły przeciwnika nie ma dla niego ratunku i że ocalić go tylko
może jakiś nadzwyczajny wysiłek, rzucił się nagle
całym ciężarem zbroi i ciała pod nogi Hlawy.
Padli obaj na ziemię i zmagali się
wzajem, tocząc i przewracając się po śniegu. Lecz Czech
wnet wydostał się na wierzch, przez chwilę tłumił
jeszcze rozpaczliwe ruchy przeciwnika, wreszcie przycisnął kolanem
żelazną siatkę pokrywającą jego brzuch i wydobył
zza pasa krótką, trójgranną mizerykordię.
- Oszczędź! - wyszeptał cicho
van Krist, wznosząc oczy ku oczom Czecha.
Lecz ów zamiast odpowiedzieć
rozciągnął się na nim, by łatwiej rękoma
dostać jego szyi, i przeciąwszy rzemienną zapinkę
hełmu pod brodą, pchnął nieszczęśnika dwukrotnie
w gardło, kierując ostrze w dół, ku środkowi piersi.
Wówczas źrenice van Krista
uciekły w głąb czaszki, ręce i nogi poczęły
trzepać śnieg, jakby chciały go oczyścić z
popiołu, po chwili jednak wyprężył się - i
pozostał nieruchomy, wydymając tylko jeszcze pokryte czerwoną
pianą wargi i krwawiąc nadzwyczaj obficie.
A Czech wstał, obtarł o suknię
Niemca mizerykordię, następnie podniósł topór i
wsparłszy się na nim, począł spoglądać na
cięższą i upartszą bitkę swego rycerza z bratem
Rotgierem.
Rycerze zachodni przywykli już byli do
wygód i zbytków, podczas gdy "dziedzice" w
Małopolsce i Wielkopolsce oraz na Mazowszu wiedli jeszcze życie
surowe i twarde, wskutek czego nawet w obcych i niechętnych budzili podziw
krzepkością ciała i wytrzymałością na wszelki
trud bądź ciągły, bądź doraźny.
Pokazało się też i teraz, że Zbyszko góruje nad
Krzyżakiem siłą rąk i nóg nie mniej, niż jego
giermek górował nad van Kristem, ale pokazało się
także, że jako młody ustępuje mu w ćwiczeniu
rycerskim.
Było to dla Zbyszka rzeczą
poniekąd pomyślną, iż wybrał walkę na topory,
albowiem fechtunek tego rodzaju bronią był niemożliwy. Na
krótkie lub długie miecze, przy których trzeba było
znać cięcia, sztychy i umieć ciosy odbijać, miałby
Niemiec znaczną przewagę. Lecz i tak zarówno sam Zbyszko, jak
i widzowie po mchach i władaniu tarczą poznali, iż mają
przed sobą męża doświadczonego i groźnego,
który widocznie nie pierwszy raz staje do tego rodzaju walki. Za
każdym ciosem Zbyszka Rotgier podstawiał tarczę i w chwili
uderzenia cofał ją nieco, przez co rozmach, choćby
największy, tracił na sile i nie mógł przeciąć
ani też pokruszyć gładkiej powierzchni. Chwilami cofał
się, chwilami nacierał, czyniąc to spokojnie, lubo tak szybko,
że ledwie można było pochwycić oczyma jego ruchy.
Zląkł się książę o Zbyszka, a twarze
mężów zasępiły się, wydało im się
bowiem, że Niemiec igra jakby umyślnie z przeciwnikiem. Nieraz nie
podstawiał nawet tarczy, ale w chwili gdy Zbyszko uderzał,
czynił pół obrotu w bok w ten sposób, że ostrze
topora przecinało puste powietrze. Było to najstraszniejsze,
gdyż Zbyszko mógł przy tym stracić równowagę
i upaść, a wówczas zguba jego stałaby się
nieuchronna. Widząc to, Czech stojący nad zarżniętym
Kristem trwożył się także i mówił sobie w
duszy: "Boga mi, jeśli pan padnie, huknę Niemca obuchem
między łopatki, aby się też wykopyrtnął".
Zbyszko jednak nie padał, gdyż
mając w nogach siłę ogromną i rozstawiając je szeroko,
mógł utrzymać na każdej cały ciężar
ciała i rozmachu.
Rotgier zauważył to natychmiast i
widzowie mylili się, przypuszczając, że lekceważy
przeciwnika. Owszem, po pierwszych uderzeniach, gdy pomimo całej
umiejętności cofania tarczy ręka prawie zdrętwiała mu
pod nią, zrozumiał, że czeka go z tym młodziankiem
ciężki trud i że jeśli go nie zwali dobrym pomysłem,
to walka może być długą i niebezpieczną. Liczył,
że po cięciu w próżnię Zbyszko mnie na śnieg, a
gdy to się nie stało, począł się wprost
niepokoić. Spod stalowego okapu widział zaciśnięte nozdrza
i usta przeciwnika, a chwilami błyszczące oczy, i mówił
sobie, że zapalczywość powinna go unieść, że
się zapamięta, straci głowę i w zaślepieniu
więcej będzie myślał o zadawaniu razów niż
obronie. Ale pomylił się i w tym. Zbyszko nie umiał uchylać
się od ciosów półobrotem, ale nie zapomniał o
tarczy i wznosząc topór, nie odsłaniał się
więcej, niż należało. Widocznie uwaga jego zdwoiła
się, a poznawszy doświadczenie i sprawność przeciwnika, nie
tylko się nie zapamiętał, ale skupił się w sobie,
stał się ostrożniejszym i w uderzeniach jego coraz
straszniejszych był jakiś rozmysł, na który nie
gorąca, ale tylko zimna zawziętość zdobyć się
może.
Rotgier, który niemało wojen
odbył i niemało staczał bitew bądź kupą, bądź
w pojedynkę, wiedział z doświadczenia, że bywają
ludzie jako ptaki drapieżne stworzeni do walki i szczególnie
obdarowani przez naturę, którzy jakby odgadują to wszystko, do
czego inni dochodzą przez całe lata ćwiczeń, i wraz
pomiarkował, że ma z jednym z takich do czynienia. Od pierwszych
uderzeń zrozumiał, że w tym młodziku jest coś takiego,
co jest w jastrzębiu, który w przeciwniku widzi jedynie łup
swój i nie myśli o niczym więcej, tylko aby go
dosięgnąć szponami. Pomimo swej siły spostrzegł
się również, że nie dorównywa w niej Zbyszkowi i
że jeśli wyczerpie się przedtem, niż zdoła zadać
cios stanowczy, to walka z tym strasznym, choć mniej doświadczonym
wyrostkiem może się stać dla niego zgubną. Pomyślawszy
to, postanowił walczyć z najmniejszym możliwie wysiłkiem,
przyciągnął ku sobie tarczę, ni zbyt następował,
ni zbyt się cofał, ograniczył ruchy, zebrał całą
moc duszy i ramienia na jeden cios stanowczy i czekał pory.
Okrutna walka przeciągała się
dłużej nad zwykłą miarę. Na krużgankach
zaległa cisza śmiertelna. Słychać było tylko czasem
dźwiękliwe, a czasem głuche uderzenie ostrzy i obuchów o
tarcze. I księstwu, i rycerzom, i dwórkom nieobce były podobne
widowiska, a jednakże jakieś uczucie podobne do przerażenia
ścisnęło jakby kleszczami wszystkie serca. Rozumiano, że tu
nie chodzi o wykazanie siły, sprawności, męstwa i że
większa jest w tej walce zaciekłość, większa rozpacz,
większa i bardziej nieubłagana zawziętość, głębsza
zemsta. Z jednej strony: straszne krzywdy, miłość i żal bez
dna, z drugiej: cześć całego Zakonu i głęboka
nienawiść szły na tym pobojowisku na sąd Boży.
Tymczasem pojaśniał nieco zimowy,
blady ranek, przetarła się szara opona mgły i promień
słońca rozświecił błękitny pancerz Krzyżaka
i srebrnawą mediolańską zbroję Zbyszka. W kaplicy
zadzwoniono na tercję, a razem z odgłosem dzwonu całe stada
kawek zerwały się z dachów zamkowych, łopocąc
skrzydłami i kracząc zgiełkliwie jakby z radości na widok
krwi i tego trupa, który leżał już nieruchomo na
śniegu. Rotgier rzucił na niego w czasie walki raz i drugi oczyma i
nagle uczuł się ogromnie samotnym. Wszystkie oczy, które na
niego patrzyły, były to oczy wrogów. Wszystkie modły,
życzenia i ciche wota, które czyniły niewiasty, były po
stronie Zbyszka. Prócz tego, jakkolwiek Krzyżak był
zupełnie pewien, że giermek Zbyszków nie rzuci się na
niego z tyłu i nie sięgnie go zdradliwie, jednakże
obecność i bliskość tej groźnej postaci
przejmowała go takim mimowolnym niepokojem, jakim przejmuje ludzi widok
wilka, niedźwiedzia lub bawołu, od którego nie przedziela ich
krata. I nie mógł się temu uczuciu obronić, tym bardziej
że Czech, chcąc śledzić przebieg walki, poruszał
się i zmieniał miejsce, zachodząc walczącym to z boku, to z
tyłu, to od czoła - pochylając przy tym głowę i
przypatrując się mu złowrogo przez szpary w żelaznej
przyłbicy hełmu, a czasem podnosząc nieco, jakby mimo woli,
zakrwawione ostrze.
Zmęczenie poczęło wreszcie
Krzyżaka ogarniać. Raz po razu zadał dwa ciosy krótkie,
ale straszne, kierując je na prawe ramię Zbyszka, ten jednakże
odepchnął je tarczą z taką siłą, że
toporzysko zachwiało się w dłoni Rotgiera, sam zaś
musiał się cofnąć nagle, aby nie upaść. I od tej
pory cofał się ciągle. Wyczerpywały się zresztą
nie tylko jego siły, ale zimna krew i cierpliwość. Z piersi
widzów na widok jego cofania się wyrwało się kilka
okrzyków jakby tryumfu, które wzbudziły w nim
złość i rozpacz. Uderzenia toporów stały się
coraz gęstsze. Pot zlewał czoła obu walczących, a przez
zwarte zęby dobywał im się z piersi chrapliwy oddech.
Patrzący przestali zachowywać się spokojnie i co chwila teraz
odzywały się wołania to męskie, to niewieście:
"Bij! W niego!... Sąd Boży! Kara Boża! Bóg ci
pomagaj!" Książę skinął kilka razy
dłonią, by je uciszyć, ale nie mógł ich
powstrzymać. Czyniło się coraz głośniej, gdyż dzieci
poczęły tu i ówdzie płakać na krużgankach, a
wreszcie przy samym boku księżny jakiś młody,
łkający głos niewieści zawołał:
- Za Danuśkę, Zbyszku! za
Danuśkę!
Zbyszko wiedział przecie, że idzie
o Danusię. Był pewny, że ten Krzyżak
przyłożył ręki do jej porwania, i walcząc z nim -
walczył za jej krzywdy. Ale jako młody i chciwy bitew, w chwili walki
myślał o samej walce. Nagle ów krzyk uprzytomnił mu jej
stratę i jej niedolę. Miłość, żal i zemsta
nalały mu ognia do żył. Serce zaskowyczało w nim z rozbudzonego
bólu i chwycił go po prostu szał bojowy. Strasznych, podobnych
do uderzeń burzy jego ciosów nie mógł już
Krzyżak pochwycić ni im wydążyć. Zbyszko uderzył
tarczą w jego tarczę z tak nadludzką siłą, że
ramię Niemca zdrętwiało nagle i opadło bezwładnie.
Ów zaś cofnął się w trwodze i przerażeniu i
przechylił się w tył, a wtem w oczach mignął mu
błysk topora i ostrze spadło mu jak piorun na prawy bark.
Do uszu
widzów doszedł tylko rozdzierający krzyk: "Jesus!..."
- po czym Rotgier odstąpił jeszcze krok i runął na
wznak na ziemię.
Wnet
zagrzmiało i zaroiło się na krużgankach jak w pasiece, w
której pszczoły przygrzane słońcem poczynają
ruszać się i szumieć. Rycerze zbiegali całymi tłumami
po schodach, czeladź przeskakiwała wał śnieżny, by
się trupom przypatrzyć. Wszędy rozlegały się okrzyki:
"Ot, sąd Boży!... Ma Jurand dziedzica. Chwała mu i
podzięka! To ci chłop do topora!" Inni zaś wołali:
"Patrzcie, a dziwujcie się! Już by sam Jurand godniej nie
ciął!" Jakoż utworzyła się cała gromada
ciekawych naokół trupa Rotgiera, a on leżał na grzbiecie,
z twarzą białą jak śnieg, z szeroko otwartymi ustami i z
krwawym ramieniem, odwalonym tak strasznie od szyi aż do pachy, że
ledwie się na kilku włóknach trzymało. Więc
mówili znów niektórzy. "Ot, żyw był i w
hardości po ziemi chodził, a teraz i palcem ci nie ruszy!" A tak
mówiąc, jedni podziwiali jego wzrost, gdyż wielką
przestrzeń na pobojowisku zajmował i po śmierci wydawał
się jeszcze ogromniejszy, drudzy zaś pawi pióropusz
mieniący się cudnie na śniegu, a trzeci zbroję,
którą na dobrą wieś oceniano. Lecz Czech Hlawa
zbliżył się właśnie z dwoma Zbyszkowymi
pachołkami, by ją zdjąć z nieboszczyka, więc ciekawi
otoczyli Zbyszka, wychwalając go i wynosząc pod niebiosa, bo im
się słusznie zdawało, że sława jego spadnie na
całe mazowieckie i polskie rycerstwo. Tymczasem odjęto mu tarczę
i topór, by mu ulżyć, a Mrokota z Mocarzewa odpiął
mu i hełm, spotniałe zaś włosy przykrył czapką ze
szkarłatnego sukna. Zbyszko stał jakby w osłupieniu,
oddychając ciężko, z ogniem jeszcze nie-zgasłym w oczach, z
twarzą pobladłą z wysiłku i zawziętą,
drżąc nieco ze wzruszenia i trudu. Ale chwycono go pod ręce i
poprowadzono do księstwa, którzy czekali nań w ogrzanej
komnacie przy kominie. Tam Zbyszko klęknął przed nimi, a gdy
ojciec Wyszoniek przeżegnał go i zarazem odmówił wieczny
odpoczynek za dusze zmarłe, książę uścisnął
za głowę młodego rycerzyka i rzekł:
-
Bóg najwyższy rozsądził między wami i prowadził
rękę twoją, za co niech będzie błogosławione
imię Jego - amen!
Po czym,
zwróciwszy się do rycerza de Lorche i do innych, dodał:
- Ciebie,
obcy rycerzu, i was wszystkich obecnych biorę na świadków w
tym, o czym i sam świadczę, jako się potykali wedle prawa i
obyczaju, a jako się sądy Boże wszędy odprawują, tak
się też i ten odprawił po rycersku i po bożemu.
Okrzyknęli
się na to zgodnym chórem miejscowi wojownicy, gdy zaś panu de
Lorche przetłumaczono słowa książęce, wstał i
oznajmił, że nie tylko świadczy, jako wszystko odbyło
się po rycersku i po bożemu, ale gdyby nawet ktokolwiek w Malborgu
lub na jakim innym dworze książęcym śmiał o tym
wątpić - on, de Lorche, pozwie go natychmiast w szranki na walkę
pieszą lub konną, choćby to był nie tylko zwyczajny rycerz,
ale olbrzym lub czarnoksiężnik, samego Merlina magiczną
siłą przewyższający.
A tymczasem
księżna Anna Danuta, w chwili gdy Zbyszko z kolei objął jej
nogi, mówiła, pochylając się ku niemu:
- Czemu się
zaś nie radujesz? Raduj się i dziękuj Bogu, bo jeśli
cię Bóg w miłosierdziu swym wyzuł z tej obierzy, to
cię i dalej nie opuści i do szczęśliwości doprowadzi.
A Zbyszko
odrzekł:
- Jakoże
mam się radować, miłościwa pani? Dał ci mi Bóg
zwycięstwo i pomstę nad onym Krzyżakiem, ale Danuśkijako
nie było, tak i nie ma - i nie bliżej mi do niej teraz niż
przedtem.
-
Najzawziętsi nieprzyjaciele, Danveld, Gotfryd i Rotgier, nie
żyją - odpowiedziała księżna - a o Zygfrydzie
mówią, iż sprawiedliwszy od nich, choć okrutny.
Chwalże miłosierdzie boskie i za to. A mówił także
pan de Lorche, że jeśli Krzyżak legnie, to on ciało jego
odwiezie, a potem wraz do Malborga pojedzie i u samego wielkiego mistrza o
Danuśkę się upomni. Już-ci nie ośmielą się
wielkiego mistrza nie posłuchać.
- Bóg daj
zdrowie panu de Lorche - rzekł Zbyszko - i ja z nim pojadę do
Malborga.
A
księżna przestraszyła się tych słów, jak gdyby
Zbyszko rzekł, że bezbronny pójdzie między wilki,
które zbierały się zimą w stada w głębokich
borach Mazowsza.
- Po co? -
zawołała. - Na zgubę pewną? Zaraz po spotkaniu nie
pomoże ci ni de Lorche, ni te listy, które Rotgier pisał przed
walką. Nie zratujesz nikogo, a zgubisz siebie.
Lecz on
wstał, złożył w krzyż dłonie i rzekł:
- Tak mi
dopomóż Bóg, że pojadę do Malborga i choćby
za morza. Tak mi błogosław, Chryste, jako jej będę
szukał do ostatniego tchu w nozdrzach i jako nie ustanę, póki
nie zginę. Łacniej mi bić Niemców i potykać się
we zbroi niż sierocie jęczeć w podziemiu. Oj, łacniej! łacniej!
I mówił to, jak zresztą
zawsze, gdy wspominał Danusię, w takim uniesieniu, w takim
bólu, że aż chwilami słowa urywały mu się, tak
jakby go kto chwytał za gardło. Księżna poznała,
że próżno by go odwodzić, że kto by go chciał
powstrzymać, ten musiałby go chyba skuć i wtrącić do
podziemia.
Zbyszko nie mógł jednak
wyjechać natychmiast. Wolno było ówczesnemu rycerzowi nie
zważać na żadne przeszkody, ale nie wolno było
złamać obyczaju rycerskiego, który nakazywał, by
zwycięzca w pojedynku spędził na miejscu walki cały
dzień aż do następnej północy, a to dla okazania,
że został panem pobojowiska, jak i dla okazania gotowości do
nowej walki, gdyby ktokolwiek z krewnych lub przyjaciół
zwyciężonego chciał go ponownie do niej wyzwać. Obyczaj ten
zachowywały nawet całe wojska, tracąc nieraz korzyści,
jakie by pośpiech po zwycięstwie mógł
przynieść. Zbyszko nie próbował nawet wyłamać
się spod nieubłaganego prawa i posiliwszy się nieco, a
następnie przywdziawszy zbroję, tkwił aż do
północy na dziedzińcu zamkowym pod zasępionym niebem
zimowym, czekając na nieprzyjaciela, który znikąd przybyć
nie mógł.
O północy dopiero, gdy heroldowie
obwieścili ostatecznie przy dźwięku trąb jego
zwycięstwo, Mikołaj z Długolasu zawezwał go na
wieczerzę, a zarazem na naradę do księcia.
|