Zygfryd de Lowe miał właśnie
wyjeżdżać do Malborga, gdy niespodzianie pocztowy pachołek
przyniósł mu list od Rotgiera z wiadomościami z mazowieckiego
dworu.
Wiadomości te poruszyły do
żywego starego Krzyżaka. Przede wszystkim widać było z
listu, iż Rotgier wybornie przedstawił i poprowadził wobec
księcia Janusza sprawę Juranda. Zygfryd uśmiechnął
się, czytając, że Rotgier zażądał jeszcze, by
książę za krzywdy Zakonu oddał jeszcze Spychów w
maństwo Krzyżakom. Natomiast druga część listu
zawierała nowiny niespodziane i mniej korzystne. Oto donosił
także Rotgier, że dla tym lepszego okazania niewinności Zakonu w
porwaniu Jurandówny rzucił był rękawicę rycerzom
mazowieckim, pozywając każdego, kto by o tym wątpił, na
sąd Boży, to jest na walkę wobec całego dworu...
"Żaden jej nie podnosił - pisał dalej Rotgier - wszyscy
bowiem wiedzieli, iż świadczył za nami list samego Juranda,
więc bali się sprawiedliwości Bożej, gdy wtem znalazł
się młodzik, któregośmy w leśnym dworcu widzieli - i
ów zakład podjął. Z której przyczyny nie dziwujcie
się, pobożny i mądry bracie, że się z powrotem o dwa
albo trzy dni opóźnię, gdyż - sam pozwawszy,
stanąć muszę. A iżem to dla chwały Zakonu
uczynił, mam nadzieję, że nie poczyta mi tego za złe ani
wielki mistrz, ani też wy, którego czczę i synowskim sercem
miłuję. Przeciwnik - prawy dzieciuch, a mnie walka, jako wiecie nie
nowina, więc łatwie tę krew na chwałę Zakonu rozleję,
a zwłaszcza przy pomocy Pana Chrystusowej, któremu pewnie
więcej chodzi o tych, którzy krzyż Jego noszą, niż o
jakowegoś Juranda albo o krzywdy jednej mizernej dziewki z mazurskiego
narodu!"
Zygfryda zdziwiła przede wszystkim
wiadomość, że Jurandówna była zamężna. Na
myśl, że w Spychowie osiąść może nowy groźny
i mściwy nieprzyjaciel, objął nawet starego komtura pewien
niepokój: "Oczywiście - mówił sobie - zemsty nie
poniecha, a tym bardziej gdyby niewiastę odzyskał i gdyby mu
powiedziała, że to myśmy ją porwali z leśnego dworca!
Ba, wydałoby się też zaraz, żeśmy Juranda sprowadzili
jeno dlatego, by go zgubić, i że córki nikt nie
myślał mu oddawać". Tu przyszło Zygfrydowi na
myśl, że jednak na skutek listów księcia wielki mistrz
prawdopodobnie każe czynić poszukiwania w Szczytnie, choćby
dlatego, by się przed tymże księciem oczyścić.
Przecież mistrzowi i kapitule tak chodziło o to, by na wypadek wojny
z potężnym królem polskim książęta mazowieccy
pozostali na stronie. Pominąwszy siły książąt wobec
rojności mazowieckiej szlachty niepoślednie, a wobec jej
bitności - godne, by ich nie lekceważyć, pokój z nimi
zabezpieczał granicę krzyżacką na ogromnej,
rozciągłej przestrzeni i pozwalał im skupić lepiej swe
siły. Nieraz mówiono o tym przy Zygfrydzie w Malborgu, nieraz
cieszono się nadzieją, że po zwycięstwie nad królem
znajdzie się później byle pozór przeciw Mazowszu, a
wówczas żadna siła nie wyrwie tej krainy z rąk
krzyżackich. Był to rachunek i wielki, i pewny, dlatego było
rzeczą równie pewną, że mistrz uczyni tymczasem wszystko,
by nie rozdrażniać księcia Janusza, albowiem pan ów,
żonaty z córką Kiejstuta, trudniejszym był do zjednania
niż Ziemowit Płocki, którego małżonka była nie
wiadomo dlaczego całkiem Zakonowi oddana.
I wobec tych myśli stary Zygfryd,
który przy całej swej gotowości do wszelkich zbrodni, zdrad i
okrucieństw miłował jednak nad wszystko Zakon i chwałę
jego, począł się rachować z sumieniem: "Zali nie
lepiej będzie wypuścić Juranda i jego córkę? Zdrada
i ohyda wyda się wprawdzie wówczas w całej pełni, ale
obciąży imię Danvelda, ten zaś nie żyje. A choćby
też - myślał - mistrz pokarał srodze mnie i Rotgiera,
którzyśmy byli jednak wspólnikami Danveldowych
uczynków, to czy nie lepiej tak będzie dla Zakonu?" Lecz tu
jego mściwe i okrutne serce poczęło burzyć się na
myśl o Jurandzie.
Wypuścić go, tego ciemięzcę
i kata zakonnych ludzi, zwycięzcę w tylu spotkaniach, przyczynę
tylu klęsk i hańby, pogromcę, a potem zabójcę
Danvelda, pogromcę de Bergowa, zabójcę Majnegera,
zabójcę Gotftyda i Huga, tego, który w samym Szczytnie
wytoczył więcej krwi niemieckiej, niż jej wytacza niejedna dobra
utarczka czasu wojny: "Nie mogę! nie mogę! - powtarzał w
duszy Zygfryd i na samą tę myśl drapieżne palce
zaciskały mu się kurczowo, a stara, wyschła pierś z trudnością
łowiła oddech. - A jednak, gdyby to było z większym
pożytkiem i chwałą Zakonu? Gdyby kara, która by
spadła w takim razie na jeszcze żyjących sprawców
zbrodni, miała przejednać wrogiego dotychczas księcia Janusza i
ułatwić z nim układ albo nawet i przymierze?... Zapalczywi
są oni - myślał dalej stary komtur - lecz byle im trochę
dobroci okazać, łatwo krzywd zapominają. Ot i
książę sam był we własnym kraju pochwycon, a przecie
czynnie się nie mścił..." Tu począł chodzić
po sali w wielkiej rozterce wewnętrznej, gdy nagle wydało mu
się, że mu coś z góry rzekło: "Wstań i
czekaj na powrót Rotgiera". Tak! należało czekać.
Rotgier zabije niechybnie onego młodzianka, a i potem albo trzeba
będzie ukryć Juranda i jego córkę, albo ich oddać. W
pierwszym razie książę wprawdzie o nich nie zapomni, ale nie
mając pewności, kto porwał dziewkę, będzie jej
szukał, będzie słał listy do mistrza nie z
oskarżeniem, ale rozpytujące - i rzecz pójdzie w
niezmierną odwlokę. W drugim razie radość z powrotu
Jurandówny większą będzie niż chęć zemsty
za jej porwanie. "A wszak ci zawsze możemy powiedzieć,
żeśmy ją znaleźli już po Jurandowej
napaści!" Ta ostatnia myśl uspokoiła całkiem Zygfryda.
Co do samego Juranda, dawno już na współkę z Rotgierem
wymyślili sposób, zęby Jeśli go przyjdzie
wypuścić, nie mógł ni mścić się, ni
skarżyć. Zygfryd radował się w srogiej duszy,
myśląc teraz o tym sposobie. Radował się
również na myśl o sądzie Bożym, który
miał odbyć się w ciechanowskim zamku. Co do wyniku
śmiertelnej walki nie nurtował go żaden niepokój.
Przypomniał sobie pewien turniej w Królewcu, gdy Rotgier
pokonał dwóch słynnych rycerzy, którzy w ojczystej swej
andegaweńskiej kramie uchodzili za niezwalczonych zapaśników.
Wspomniał i walkę pod Wilnem z pewnym polskim rycerzem, dworzaninem
Spytka z Melsztyna, którego Rotgier zabił. I rozjaśniła
mu się twarz, a serce wezbrało dumą, gdyż Rotgiera,
jakkolwiek już słynnego rycerza, on pierwszy na wyprawy do Litwy
wodził i najlepszych sposobów wojny z tym plemieniem go uczył.
A teraz ów synaczek rozleje raz jeszcze znienawidzoną krew
polską i wróci okryty chwałą. Wszak ci to sąd
Boży, więc i Zakon będzie zarazem z podejrzeń oczyszczon...
"Sąd Boży!..." Na jedno mgnienie oka stare serce
ścisnęło się uczuciem podobnym do trwogi. Oto Rotgier stanąć
ma do walki śmiertelnej w obronie niewinności krzyżackiej, a
przecie oni winni, będzie zatem walczył za kłamstwo...
Nuż-by stało się nieszczęście. Lecz po chwili
Zygfrydowi wydało się to znów niemożliwym. Rotgier nie
może być zwyciężony.
Uspokoiwszy się w ten sposób,
stary Krzyżak zamyślił się jeszcze nad tym, czyby nie lepiej
wysłać tymczasem Danusi do którego odleglejszego zamku,
który by w żadnym razie nie mógł ulec zamachowi
Mazurów. Lecz po chwili zastanowienia zaniechał i tej myśli.
Obmyślić zamach i stanąć na czele mógłby jeno
mąż Jurandówny, a on przecie zginie pod ręką
Rotgiera... Potem będą tylko ze strony księcia i
księżny dochodzenia, przepytywania, pisania, skargi, ale przez to
właśnie sprawa zatrze się i zaciemni, nie mówiąc o
odwłoce niemal bez końca. "Wpierw, nim do czego dojdą -
rzekł sobie Zygfryd -ja umrę, a może Jurandówna
postarzeje się w krzyżackim zamknięciu". Kazał
jednakże, by wszystko było gotowe w zamku do obrony, a
również i do drogi, nie wiedział bowiem dokładnie, co
może z narady z Rotgierem wypaść, i czekał.
Tymczasem upłynęły od terminu,
na który obiecywał pierwotnie Rotgier wrócić, dni dwa,
po czym trzy i cztery, a żaden orszak nie ukazywał się przed
szczytnieńską bramą. Dopiero piątego, prawie już
zmroku, rozległ się odgłos rogu przed basztą
odźwiernego. Zygfryd, który ukończył był
właśnie przedwieczorne czynności, wysłał natychmiast
pachołka, aby się dowiedział, kto przybył.
Pachołek wrócił po chwili z
twarzą zmieszaną, ale zmiany tej nie mógł Zygfryd
dostrzec, gdyż w izbie ogień palił się w głębokim
kominie i mało rozświecał mrok.
- Przyjechali? - spytał stary rycerz.
- Tak! - odpowiedziało pacholę.
Lecz w głosie jego było coś
takiego, co nagle zaniepokoiło Krzyżaka, więc rzekł:
- A brat
Rotgier?
-
Przywieźli brata Rotgiera.
Na to
Zygfryd podniósł się z krzesła. Przez długą
chwilę trzymał dłonią za poręcz, jakby obawiał
się upaść, po czym ozwał się przytłumionym
głosem:
- Daj mi
płaszcz.
Pachołek
zarzucił mu płaszcz na ramiona, on zaś widocznie odzyskał
już siły, gdyż sam nasunął kaptur na głowę i
wyszedł z izby.
Po chwili
znalazł się na dziedzińcu zamkowym, na którym mrok
uczynił się już zupełny, i szedł przez skrzypiący
śnieg powolnym krokiem ku orszakowi, który przejechawszy
bramę, zatrzymał się w jej pobliżu. Stała tam już
gęsta gromada ludzi i świeciło kilka pochodni, które
żołnierze z załogi zdążyli przynieść. Na
widok starego rycerza knechtowie rozstąpili się. Przy blasku pochodni
widać było jednak trwożne oblicza i ciche głosy
szeptały w pomroce:
- Brat
Rotgier...
- Brat
Rotgier zabit...
Zygfryd
przysunął się do sani, na których leżało na
słomie pokryte płaszczem ciało, i podniósł koniec
płaszcza.
-
Zbliżcie światło - rzekł, odchylając kaptur. Jeden z
knechtów pochylił pochodnię, przy której blasku stary
Krzyżak dojrzał głowę Rotgiera i twarz białą jak
śnieg, zmarzniętą, otoczoną ciemną chustą,
którą zawiązano mu pod brodą widocznie w tym celu, aby
usta nie pozostały otwarte. Jakoż cała twarz była jakby
ściągnięta, a przez to zmieniona tak, że można by
rzec, iż to kto inny. Oczy były zakryte powiekami, naokoło oczu
i przy skroniach plamy błękitne. Na policzkach szklił się
zamróz.
Komtur
patrzył przez długą chwilę wśród
ogólnego milczenia. Inni patrzyli na niego, wiedziano bowiem, że
był jako ojciec dla zmarłego i że go miłował. Lecz
jemu ani jedna łza nie wypłynęła z oczu, oblicze tylko miał
jeszcze surowsze niż zwykle, a w nim jakiś skrzepły
spokój.
- Tak go
odesłali! - rzekł wreszcie.
Lecz zaraz
potem zwrócił się do ekonoma zamku:
- Niech do
północy zbiją trumnę i ustawią ciało w kaplicy.
-
Została jedna trumna z tych, które robiono dla pobitych przez
Juranda - odrzekł ekonom. - Każę ją tylko suknem obić.
- I
przykryć go płaszczem - rzekł Zygfryd, zakrywając twarz
Rotgiera - nie takim jak ten, jeno zakonnym. Po chwili zaś dodał:
- A wieka
nie przymykać.
Ludzie
zbliżyli się do wozu. Zygfryd nasunął znów kaptur na
głowę, lecz widocznie przypomniał sobie jeszcze coś przed
odejściem, gdyż spytał:
- Gdzie
jest van Krist?
- Zabit
także - odpowiedział jeden z pachołków - ale musieli go
pochować w Ciechanowie, bo począł gnić;
- To
dobrze.
I to
rzekłszy, odszedł powolnym krokiem, a wróciwszy do izby,
siadł na tym samym krześle, na którym go wiadomość
zastała - i siedział z twarzą kamienną, nieruchomy, tak
długo, że mały pacholik począł się niepokoić
i wsuwać coraz częściej głowę przeze drzwi. Godzina płynęła
za godziną, w zamku ustawał zwykły ruch, tylko od strony kaplicy
dochodziło głuche, niewyraźne stukanie młotka, a potem nic
nie mąciło ciszy prócz nawoływań wartowników.
Była
też już blisko północ, gdy stary rycerz rozbudził
się jakby ze snu i zawołał pachołka.
- Gdzie jest
brat Rotgier? - zapytał.
Lecz
chłopak, rozstrojony ciszą, wypadkami i bezsennością,
widocznie nie zrozumiał go, gdyż spojrzał nań z trwogą
i odrzekł ze drżeniem w głosie:
- Nie wiem,
panie!...
A starzec
uśmiechnął się rozdzierającym uśmiechem i
rzekł łagodnie:
- Jać,
dziecko, pytam: zali już w kaplicy?
- Tak
jest, panie.
- To
dobrze. Powiedzże Diederichowi, by tu przyszedł z kluczami i
latarnią i by czekał, póki nie wrócę. Niech ma
także i kociełek z węglami. Czy w kaplicy już jest
światło?
-
Goreją świece wedle trumny.
Zygfryd
zawdział płaszcz i wyszedł.
Przyszedłszy
do kaplicy, rozejrzał się od drzwi, czy nie ma nikogo, potem
zamknął je starannie, zbliżył się do trumny,
odstawił dwie świece z sześciu, które przy niej
gorzały w wielkich miedzianych lichtarzach, i kląkł przy niej.
Wargi nie
poruszały mu się wcale, więc się nie modlił. Przez
czas jakiś patrzył tylko w skrzepłą, ale piękną
jeszcze twarz Rotgiera, jakby chciał śladów życia w niej
dopatrzyć.
Po czym
wśród ciszy kaplicznej począł wołać
przyciszonym głosem:
- Synaczku!
Synaczku!
I umilkł.
Zdawało się, że czeka odpowiedzi.
Następnie,
wyciągnąwszy ręce, wsunął wychudłe, podobne do
szponów palce pod płaszcz okrywający piersi Rotgiera i
począł ich nimi dotykać: szukał wszędzie, w
pośrodku i z boków, poniżej żeber i wedle
obojczyków, zmacał na koniec przez sukno szczelinę
ciągnącą się od wierzchu prawego barku aż pod
pachę, zagłębił palce, przesunął je przez
całą długość rany i znów jął
mówić głosem, w którym drgała jakby skarga:
- Oo...
jakiż to niemiłosierny cios!... A mówiłeś, że
tamten-prawy dzieciuch!... Całe ramię! całe ramię! Tyle
razy wznosiłeś je na pogan w obronie Zakonu. A teraz
odrąbał ci je polski topór... I ot ci koniec! Ot ci kres! Nie
błogosławił ci On, bo mu może nie chodzi o nasz Zakon.
Opuścił i mnie, chociażem mu służył od
długich lat.
Słowa
urwały mu się na ustach, wargi poczęły drżeć i w
kaplicy znów uczyniło się głuche milczenie.
-
Synaczku! Synaczku!
W
głosie Zygfryda była teraz prośba, a zarazem wołał
jeszcze ciszej, jak ludzie, którzy dopytują się o
jakąś ważną i straszną tajemnicę:
-
Jeśliś jest, jeśli mnie słyszysz, daj znak: porusz
ręką albo otwórz na jedno mgnienie oczy - bo mi skowycze serce
w starych piersiach... daj znak, jam cię miłował -
przemów!...
I
wsparłszy dłonie na krawędziach trumny, utkwił swe
sępie oczy w zamkniętych powiekach Rotgiera i czekał.
- Ba!
jakoże masz przemówić - rzekł wreszcie - bije od ciebie
mróz i zaduch. Ale skoro ty milczysz, to ja ci coś powiem, a dusza
twoja niech tu przyleci między gorejące świece i słucha.
To
rzekłszy, pochylił się do twarzy trupa.
-
Pamiętasz, jako kapelan nie dał dobić Juranda i jakośmy mu
przysięgli. I dobrze: dotrzymam przysięgi, ale ciebie uraduję,
gdzieśkolwiek jest.
To
rzekłszy, cofnął się od trumny, przystawił na
powrót lichtarze, które był poprzednio odsunął,
nakrył trupa płaszczem wraz z twarzą i wyszedł z kaplicy.
Przy
drzwiach komnaty spał zmorzony głębokim snem pachołek,
wewnątrz zaś czekał wedle rozkazu na Zygfryda Diederich.
Był
to niski, krępy człowiek, o kabłączastych nogach i z
kwadratową, zwierzęcą twarzą, którą w
części zasłaniał ciemny ząbko-wany kaptur
spadający na ramiona. Na sobie miał bawoli niewyprawny kaftan, na
biodrach również bawoli pas, za który zatknięty
był pęk kluczy i krótki nóż. W prawej ręce
trzymał żelazną, pozasłanianą błonami
latarnię, w drugiej miedziany kotlik i pochodnię.
-
Gotów jesteś? - zapytał Zygfryd. Diderich skłonił
się w milczeniu.
-
Kazałem, byś miał węgle w kotliku.
Krępy
człowiek znów nic nie odpowiedział, wskazał tylko
płonące w kominie bierwiona, wziął stojącą wedle
komina żelazną łopatkę i począł wygarniać
spod nich węgle do kociołka, po czym zapalił latarnię i
czekał.
- A teraz
słuchaj, psie - rzekł Zygfryd. - Niegdyś wygadałeś, co
kazał ci czynić komtur Danveld, i komtur kazał ci
wyciąć język. Ale że możesz kapelanowi pokazać
wszystko, co chcesz, na palcach, więc ci zapowiadam, iż jeśli
jednym ruchem pokażesz mu to, co z mego rozkazu uczynisz - każę
cię powiesić.
Diederich
znów skłonił się w milczeniu, tylko twarz
ściągnę-ła mu się złowrogo strasznym
wspomnieniem, albowiem wy-rwano mu język z zupełnie innego powodu,
niż mówił Zygfryd.
- Ruszaj
teraz naprzód i prowadź do Jurandowego podziemia. Kat chwycił
swą olbrzymią dłonią pałąk kotlika,
podniósł łatarnie i wyszli. Za drzwiami minęli
uśpionego pachołka i zszedłszy ze schodów, udali się
nie ku drzwiom głównym, lecz w tył schodów, za
którymi ciągnął się wąski korytarz idący
przez całą szerokość gmachu, a zakończony
ciężką furtą ukrytą we framudze muru. Diederich
otworzył ją i znaleźli się znów pod gołym
niebem, na małym podwórku, otoczonym z czterech stron murowanymi
spichrzami, w których chowano zapasy zboża na wypadek
oblężenia zamku. Pod jednym z tych spichrzów, od prawej
strony, były pod-ziemia dla więźniów. Nie stała tam
żadna straż, albowiem wiezień, choćby zdołał
wyłamać się z podziemia, znalazłby się w
dziedzińcu, którego jedyne wyjście było właśnie
przez ową furtę.
- Czekaj!
- rzekł Zygfryd.
I
wsparłszy się ręką o mur, zatrzymał się, albowiem
uczuł, że dzieje się z nim coś niedobrego i że brak mu
tchu Jak gdyby piersi jego były zakute w zbyt ciasny pancerz. Po prostu
to, przez co przeszedł, było nad jego stare siły. Uczuł
też, że czoło pokrywa mu się pod kapturem kroplami zimnego
potu, i postanowił chwilę odetchnąć.
Noc po
posępnym dniu uczyniła się nadzwyczaj pogodna. Na niebie
świecił księżyc i cały dziedzińczyk zalany
był jasnym światłem, przy którym śnieg
połyskiwał zielono. Zygfryd z chciwością wciągał
w płuca rzeźwe i nieco mroźne powietrze. Ale przypomniało
mu się zarazem, że w taką samą świetlistą noc
wyjeżdżał Rotgier do Ciechanowa, skąd wrócił
trupem.
- A teraz
leżysz w kaplicy - mruknął z cicha. Diederich zaś,
sądząc, że komtur do niego mówi, podniósł
latarnię i oświecił jego twarz, bladą strasznie, niemal
trupią, ale zarazem podobną do głowy starego sępa.
-
Prowadź! - rzekł Zygfryd.
Żółte
koło światła od latami zachybotało znów na
śniegu i poszli dalej. W grubym murze spichlerza było
wgłębienie, przy którym kilka schodów wiodło do
niskich żelaznych drzwi. Diederich otworzył je i znów
począł schodzić po schodach w głąb czarnej
czeluści, podnosząc mocno latarnię, by oświecić
komturowi drogę. Na końcu schodów był korytarz, a w nim
na prawo i na lewo nadzwyczaj niskie furty od cel więziennych.
- Do
Juranda - rzekł Zygfryd.
Po chwili
zaskrzypiały rygle i weszli. Ale w jamie było zupełnie ciemno,
więc Zygfryd, nie widząc dobrze przy mdłym świetle latami,
rozkazał zapalić pochodnię i wkrótce w mocnym blasku jej
płomienia ujrzał leżącego na słomie Juranda. Jeniec
miał kajdany na nogach, na ręku zaś łańcuch nieco
dłuższy, taki, by mu pozwalał podawać sobie pokarm do ust.
Ubrany był w ten sam wór zgrzebny, w którym stanął
przed komturami, lecz pokryty teraz ciemnymi śladami krwi, albowiem w dniu
owym, w którym położono kres walce dopiero wówczas, gdy
oszalałego z bólu i wściekłości rycerza
splątano siecią, knechtowie chcieli go dobić i halabardami
zadali mu kilkanaście ran. Dobiciu przeszkodził miejscowy,
szczytnieński kapelan, ciosy zaś nie okazały się
śmiertelne, natomiast uszło z Juranda tyle krwi, że go
odniesiono do więzienia na wpół żywego. W zamku mniemano
powszechnie, że lada godzina skończy, lecz jego ogromna siła
zmogła śmierć i żył, chociaż nie opatrzono mu
ran, a wtrącono go do strasznego podziemia, w którym w dniach
odwilży kapało ze sklepień, w czasie zaś mrozów
ściany pokrywały się grubą sadzią
śnieżną i kryształkami lodu.
Leżał
więc na słomie, w łańcuchach, niemocen, ale ogromny, tak
iż zwłaszcza leżąc, czynił wrażenie jakiegoś
odłamu skały, który wykuto w kształt człowieczy.
Zygfryd kazał mu świecić prosto w twarz i przez czas jakiś
wpatrywał się w nią w milczeniu, po czym zwrócił
się do Diedericha i rzekł:
- Widzisz,
iże ma tylko jedną źrenicę, wykap mu ją. W głosie
jego była jakaś niemoc i zgrzybiałość, ale
właśnie dlatego straszny rozkaz wydawał się jeszcze
straszniejszy. Toteż pochodnia zadrżała nieco w ręku kata,
jednakże pochylił ją i wkrótce na oko Juranda
poczęły spadać wielkie, płonące krople smoły, a
wreszcie pokryły je zupełnie od brwi aż do wystającej
kości policzka.
Twarz
Juranda skurczyła się, płowe wąsy jego podniosły
się ku górze i odkryły zaciśnięte zęby, ale nie
wyrzekł ani słowa i czy to z wyczerpania, czy przez
zawziętość przyrodzoną strasznej jego naturze, nie
wydał nawet jęku.
A Zygfryd
rzekł:
-
Przyrzeczono ci, iż wyjdziesz wolny, i wyjdziesz, ale nie będziesz
mógł oskarżać Zakonu, gdyż język, którym
przeciw niemu bluźniłeś, będzie ci odjęty.
I
znów dał znak Diederichowi, lecz ów wydał dziwny,
gardlany głos i pokazał zarazem na migi, że potrzebuje obu
rąk, a nadto, że chce, by komtur mu poświecił.
Wówczas
starzec wziął pochodnię i trzymał ją
wyciągniętą drżącą ręką; jednakże
gdy Diederich przycisnął kolanami piersi Juranda,
odwrócił głowę i patrzał na pokrytą szronem ścianę.
Na
chwilę rozległ się dźwięk łańcuchów,
po czym dały się słyszeć zdyszane oddechy piersi ludzkich,
coś jakby jedno głuche, głębokie stęknięcie i
nastąpiła cisza.
Wreszcie
ozwał się znów głos Zygfryda.
-
Jurandzie, kara, którą poniosłeś, i tak cię spotkać
miała, ale prócz tego bratu Rotgierowi, którego
mąż twej córki zabił, obiecałem
włożyć prawą twoją dłoń do trumny.
Diederich,
który już był podniósł się, usłyszawszy
te słowa, Przychylił się znów nad Jurandem.
Po
niejakim czasie stary komtur i Diederich znaleźli się znów na
owym dziedzińcu, zalanym światłem miesięcznym.
Przeszedłszy korytarz, Zygfryd wziął z rąk kata
latarnię i jakiś ciemny przedmiot owinięty w szmatę i rzekł
do siebie głośno:
- Teraz do
kaplicy z powrotem, a potem do wieży. Diederich spojrzał na niego
bystro, lecz komtur kazał mu iść spać, sam zaś
powlókł się, kołysząc latarnią w stronę
oświeconych kaplicznych okien. Po drodze rozmyślał o tym, co się
stało. Czuł jakąś pewność, że i na niego
przychodzi już kres i że to są jego ostatnie uczynki na ziemi; a
jednak jego dusza krzyżacka, chociaż z natury więcej okrutna
niż kłamliwa, tak już pod wpływem nieubłaganej
konieczności wzwyczaiła się do wykrętów, matactw i
osłaniania krwawych zakonnych postępków, że i teraz mimo
woli myślał, iż mógłby zrzucić hańbę
i odpowiedzialność za Jurandową mękę zarówno z
siebie, jak i z Zakonu. Diederich przecie niemowa, nic nie wyzna, a
chociaż umie porozumieć się z kapelanem, nie porozumie się
z samego strachu. Więc co? Więc któż dowiedzie, że
Jurand nie otrzymał tych wszystkich ran w bitwie? Łatwo
mógł stracić język od pchnięcia
włócznią między zęby, łatwo miecz albo
topór mógł mu odrąbać prawicę, a oko
miał tylko jedno, więc cóż dziwnego, że mu je
wybito, gdy sam jeden rzucił się w szaleństwie na całą
załogę szczytnieńską? Ach, Jurand! Ostatnia w życiu
radość wstrząsnęła na chwilę sercem starego
Krzyżaka. Tak, Jurand, jeśli wyżyje, powinien być
wypuszczon wolno! Tu Zygfryd przypomniał sobie, jak niegdyś radzili o
tym z Rotgierem i jak młody brat, śmiejąc się,
mówił: "Niech wówczas pójdzie, gdzie go oczy
poniosą, a jeśli nie będzie mógł trafić do
Spychowa, to niech się rozpyta o drogę". Bo to, co
się stało, było już w części postanowione
między nimi. A teraz, gdy Zygfryd znów wszedł do kaplicy i
klęknąwszy przy trumnie, złożył u nóg Rotgiera
krwawą dłoń Jurandową, ta ostatnia radość,
która przed chwilą w nim zadrgała, odbiła się
również po raz ostatni na jego twarzy.
- Widzisz
- rzekł - uczyniłem więcej, niżeśmy uradzili: bo
król Jan Luksemburski, chociaż był ślepy,
stanął jeszcze do walki i zginął z chwałą, a
Jurand nie stanie już i zginie jak pies pod płotem.
Tu
znów uczuł brak oddechu, taki jak poprzednio, gdy szedł do
Juranda, a na głowie ciężar jakby żelaznego hełmu,
lecz trwało to jedno mgnienie oka. Odetchnął głęboko i
rzekł:
- Hej,
czas i na mnie. Miałem cię jednego, a teraz nie mam nikogo. Ale
jeśli mi przeznaczono żyć jeszcze, to ci ślubuję,
synaczku, że ci i tamtą rękę, która cię
zabiła, na grobie położę albo sam zginę. Żyw
jeszcze twój zabójca...
Tu
zęby ścisnęły mu się, chwycił go kurcz tak silny,
iż słowa urwały mu się w ustach, i dopiero po niejakim
czasie począł znów mówić przerywanym głosem:
- Tak...
żyw jeszcze twój zabójca, ale ja go dosięgnę... a
nim dosięgnę, inną, gorszą od samej śmierci mękę
mu zadam.
I
umilkł.
Po chwili
wstał i zbliżywszy się do trumny, jął
mówić spokojnym głosem:
- Ot,
pożegnam cię... Spojrzę ci w twarz raz ostatni, może
poznam, czyś rad z obietnicy. Ostatni raz!
I
odkrył oblicze Rotgiera, lecz nagle cofnął się.
-
Śmiejesz się... - rzekł - ale się strasznie
śmiejesz... Jakoż ciało odtajało pod płaszczem, a
może od ciepła świec, skutkiem czego poczęło się
rozkładać z nadzwyczajną szybkością - i twarz
młodego komtura stała się rzeczywiście straszną.
Spuchłe ogromnie i poczerniałe uszy miały w sobie coś
potwornego, sine zaś, wzdęte wargi wykrzywione były jakby
uśmiechem. Zygfryd zakrył co prędzej tę okropną
maskę ludzką. Po czym wziął latarnię i wyszedł. W
drodze po raz trzeci zbrakło mu oddechu, wróciwszy więc do
izby, rzucił się na swe twarde łoże zakonne i przez pewien
czas leżał bez ruchu. Myślał, że zaśnie, gdy
nagle ogarnęło go dziwne uczucie. Oto wydało mu się,
że sen nie przyjdzie do niego już nigdy, a natomiast jeśli
zostanie w tej izbie, to przyjdzie zaraz śmierć.
Zygfryd nie
bał się jej. W niezmiernym zmęczeniu i bez nadziei snu
widział w niej jakiś ogromny wypoczynek, ale nie chciał się
jej poddać jeszcze tej nocy, więc siadłszy na łożu,
począł mówić:
- Daj mi
czas do jutra.
A wtem
usłyszał wyraźnie jakiś głos szepcący mu do ucha:
-
Wychodź z tej izby. Jutro będzie za późno i nie
spełnisz tego, coś przyrzekł; wychodź z tej izby!
Komtur,
podniósłszy się z trudem, wyszedł. Na blankach
obwoływały się z narożników straże. Przy
kaplicy padał na śnieg żółty blask z okien. W
pośrodku, przy kamiennej studni dwa czarne psy bawiły się,
ciągając jakąś szmatę; zresztą na dziedzińcu
było pusto i cicho.
-
Więc koniecznie jeszcze tej nocy? - mówił Zygfryd. - Otom
utrudzon bez miary, ale idę... Wszyscy śpią. Jurand zmożon
męką może także śpi, tylko ja nie zasnę.
Idę, idę, bo w izbie śmierć, a jam ci przyrzekł... Ale potem niechże
już przyjdzie śmierć, skoro nie ma przyjść sen. Ty
się tam śmiejesz, a mnie sił brak. Śmiejesz się,
toś widać rad. Jeno widzisz, palce mi podrętwiały, moc opuściła
dłonie i sam już tego nie dokonam... Dokona służka,
która z nią śpi...
Tak
mówiąc, szedł ociężałym krokiem ku wieży
leżącej przy bramie. Tymczasem psy, które bawiły się
przy kamiennej studni, przybiegły ku niemu i poczęły się
łasić. W jednym z nich Zygfryd rozpoznał brytana, który
był tak nieodstępnym towarzyszem Diedericha, iż w zamku
mówiono, że służy mu w nocy za poduszkę.
Pies, powitawszy
komtura, zaszczekał z cicha raz i drugi, po czym zwrócił
się ku bramie i począł iść ku niej, jak gdyby odgadywał
myśl człowieka.
Zygfryd
znalazł się po chwili przed wąskimi drzwiczkami wieży,
które na noc zaryglowywano z zewnątrz. Odsunąwszy rygle,
zmacał poręcz schodów, które zaczynały się
tuż za drzwiami, i począł iść na górę.
Zapomniawszy, z powodu rozbicia myśli, latami, szedł omackiem,
stąpając ostrożnie i szukając nogami stopni.
Nagle po kilku
krokach zatrzymał się, gdyż wyżej, ale tuż nad
sobą, usłyszał coś jakby sapanie człowieka albo
zwierzęcia.
- Kto tam?
Nie było
odpowiedzi, tylko sapanie stało się szybsze.
Zygfryd był
człowiekiem nieustraszonym; nie bał się śmierci, ale i jego
odwaga i panowanie nad sobą wyczerpały się już do dna tej
strasznej nocy. Przez głowę przeleciała mu myśl, że drogę
zastępuje mu Rotgier, i włosy zjeżyły mu się na
głowie, a czoło okryło się zimnym potem.
I
cofnął się prawie do samego wyjścia.
- Kto tam?
- zapytał zdławionym głosem. Lecz w tej chwili coś
pchnęło go w piersi z siłą tak straszliwą, że
starzec padł zemdlony na wznak przez otworzone drzwi, nie
wydawszy ani jęku.
Uczyniła się cisza. Potem z
wieży wysunęła się jakaś ciemna postać i
chyłkiem poczęła umykać ku stajniom leżącym obok
cekhauzu po lewej stronie dziedzińca. Wielki brytan Diedericha popędził
za nią w milczeniu. Drugi pies skoczył za nimi również i
zniknął w cieniu muru, ale wkrótce zjawił się znowu
ze łbem spuszczonym ku ziemi, biegnąc z wolna z powrotem i jakby
wietrząc pod ślad tamtych. W ten sposób zbliżył
się do leżącego bez ruchu Zygfryda, obwąchał go
uważnie i wreszcie, siadłszy przy jego głowie,
podniósł paszczę w górę i począł
wyć.
Wycie rozlegało się przez
długi czas, napełniając jakby nową
żałością i zgrozą tę posępną noc. Na
koniec zaskrzypiały drzwi ukryte we wnęku wielkiej bramy i na
dziedzińcu zjawił się odźwierny z halebardą.
- Mór na tego psa! - rzekł. -
Nauczę ja cię wyć po nocy. I nastawiwszy ostrze, chciał
pchnąć nim zwierzę, lecz w tej samej chwili ujrzał, iż
ktoś leży w pobliżu otwartych drzwiczek baszty.
- Herr
Jesus! co to jest?...
Pochyliwszy
głowę, spojrzał w twarz leżącego człowieka i
począł krzyczeć:
- Bywaj!
bywaj! ratunku!
Po czym skoczył
do bramy i jął targać z całych sił za sznur dzwonu.
|