Jakkolwiek Głowaczowi pilno było do
Zgorzelic, nie mógł jednakże jechać tak prędko,
jakby chciał, albowiem drogi stały się niezmiernie trudne. Po
zimie ostrej, po mrozach tęgich i po śniegach tak obfitych, że
chowały się pod nimi całe wsie, przyszły wielkie
odwilże. Luty, wbrew swojej nazwie, nie okazał się bynajmniej
lutym. Naprzód powstały mgły gęste i nieprzeniknione,
potem dżdże prawie ulewne, od których w oczach tajały
białe zaspy, w przerwach zaś między ulewami dął
wicher, taki, jaki zwykł dąć w marcu, więc przerywany,
nagły, któren zganiał i rozganiał nabrzmiałe chmury
po niebie, a na ziemi wył po zaroślach, huczał po lasach i
pożerał śniegi, pod którymi niedawno jeszcze
drzemały konary i gałęzie w zimowym cichym śnie.
Poczerniały też wnet bory. Na łąkach marszczyła
się szeroko rozlana woda, wezbrały rzeki i strumienie. Radzi byli z
takiej obfitości mokrego żywiołu tylko rybitwowie, natomiast
inna wszelka ludność, trzymana jakby na uwięzi, przykrzyła
sobie po domach i chatach. W wielu miejscach od wsi do wsi można się
było dostać tylko łodzią. Nie brakło wprawdzie nigdzie
grobel ani gościńców przez bagna i bory poczynionych z pni i okrąglaków,
ale teraz groble rozmiękły, a pnie na nizinnych miejscach
pogrzęzły w rozmokłych młakach i przejazd przez nie
uczynił się niebezpieczny albo i wcale niepodobny.
Szczególniej trudno było posuwać się Czechowi w
jezierzystej Wielkopolsce, gdzie każdej wiosny roztopy bywały
większe niż w innych stronach kraju, a przeto i droga, zwłaszcza
dla konnych, cięższa.
Musiał też często
zatrzymywać się i czekać po całych tygodniach
bądź to po miasteczkach, bądź po wsiach u
dziedziców, którzy zresztą przyjmowali go wraz z jego
ludźmi, wedle obyczaju, gościnnie, radzi słuchając
opowiadań o Krzyżakach i płacąc chlebem i solą za
nowiny. Za czym wiosna dobrze już zapowiadała się na
świecie i zbiegła większa część marca, zanim
znalazł się w pobliżu Zgorzelic i Bogdańca.
Biło mu serce na myśl, iż
niebawem ujrzy swoją panią, bo choć
wiedział, że nie dostanie jej
nigdy, tak jak nie dostanie i gwiazdy z nieba, jednakże wielbił
ją i kochał z całej duszy. Postanowił jednak zajechać
naprzód do Maćka, raz dlatego, że do niego był
wysłany, a po wtóre, że prowadził ludzi, którzy
mieli zostać w Bogdańcu, Zbyszko po zabiciu Rotgiera zabrał
był jego orszak wynoszący wedle przepisów zakonnych
dziesięć koni i tyluż ludzi. Dwaj spomiędzy nich
odwieźli ciało zabitego do Szczytna, pozostałych zaś,
wiedząc, jak chciwie stary Maćko poszukuje osadników,
odesłał Zbyszko z Głowaczem w darze stryjcowi.
Czech, zajechawszy do Bogdańca, nie
zastał Maćka w domu; powiedziano mu, iż poszedł z psami i
kuszą do boru, lecz wrócił jeszcze za dnia i dowiedziawszy
się, iż znaczny jakowy ś poczet bawi u niego,
przyśpieszył kroku, aby przyjezdnych powitać i ofiarować im
gościnność. Nie poznał też zrazu Głowacza, a gdy
ów pokłonił mu się i nazwał, w pierwszej chwili
przeraził się okrutnie i rzuciwszy kuszę i czapkę o ziem,
zawołał:
- Dla Boga! zabili mi go! gadaj, co wiesz!
- Nie zabit - odparł Czech. - W dobrym
zdrowiu! Usłyszawszy to. Maćko zawstydził się nieco i
począł sapać,
wreszcie odetchnął
głęboko.
- Chwała Chrystusowi Panu! - rzekł.
- Gdzie zaś jest?
- Do Malborga pojechał, a mnie z
nowinami tu przysłał.
- A on po
co do Malborga?
- Po
żonę.
- Bój
się, chłopie, ran boskich! Po jaką żonę?
- Po
Jurandową córkę. Będzie o czym prawić choćby
całą noc, ale pozwólcie, poczesny panie, abym też
odsapnął, bom się zdrożył okrutnie, a od
północka cięgiem jechałem.
Więc
Maćko przestał na chwilę pytać, głównie jednak
z tej przyczyny, że zdumienie odjęło mu mowę.
Ochłonąwszy nieco, zakrzyknął na pachołka, by
dorzucił drew do ogniska i przyniósł Czechowi jeść,
po czym jął chodzić po izbie, wymachiwać rękoma i
mówić sam do siebie:
- Uszom nie
wierzyć... Jurandowa córka... Zbyszko żonaty...
- I żonaty,
i nieżonaty - rzekł Czech.
Dopierożjął
z wolna opowiadać, co i jak było, a tamten słuchał chciwie,
przerywając kiedy niekiedy pytaniami, bo nie wszystko było jasne w
opowiadaniu Czecha. Nie wiedział na przykład dokładnie
Głowacz, kiedy się Zbyszko ożenił, bo nie było
żadnego wesela, twierdził jednak na pewno, że ślub był
i że się to stało za przyczyną samej księżny Anny
Danuty, a wydało się przed ludźmi dopiero po przyjeździe
Krzyżaka Rotgiera, z którym Zbyszko, pozwawszy go na sąd
Boży, potykał się wobec całego mazowieckiego dworu.
- Aa!
Potykał ci się? - zawołał, błysnąwszy oczyma, z
okrutnym zaciekawieniem Maćko. - No i co?
- Na dwie
połowie Niemca rozwalił, a i mnie też Bóg z giermkiem
poszczęścił.
Maćko
znów począł sapać, tym razem z zadowolenia.
- No! -
rzekł - chłop to on jest nie na śmiech. Ostatni z Gradów, ale, tak
mi dopomóż Bóg, nie pośledni. Juści, a
wówczas z Fryzami?... Prawy wyrostek był...
Tu spojrzał
uważniej raz i drugi na Czecha, po czym znów:
- Ale i tyś
mi się udał. I widać nie łżesz. Ja ci łgarza i
przez deskę poczuję. Nic jeszcze ten giermek, bo sam mówisz,
żeś nie miał wiele roboty, ale żeś tamtemu psubratu
ramię skruszył, a przedtem tura zwalił, to godne uczynki.
Po czym
spytał nagle:
- A
łup? czy także godny?
-
Wzięliśmy zbroje, konie i chłopa dziesięciu, a ośmiu
wam młody pan przysyła.
-
Cóże z dwoma uczynił?
-
Odesłał z ciałem.
-Nie
mógł to książę swoich pachołków
wyprawić? Tamci już nie wrócą.
Czech
uśmiechnął się na tę chciwość, z
którą zresztą Maćko często się zdradzał.
-
Młody pan nie potrzebuje na to teraz już zważać -
rzekł. -
Spychów
wielka dziedzina.
- Wielka!
ba, i co? Ale
jeszcze nie jego.
- Jeno czyja? Maćko aż
wstał.
-
Powiadaj! A przecie Jurand!
- Jurand u
Krzyżaków w podziemiu i śmierć nad nim. Bóg wie,
czy wyżyje, a jeśli wyżyje, czy wróci; choćby
zaś wyżył i wrócił, przecie czytał ksiądz
Kaleb jego testament i zapowiedział wszystkim, że dziedzicem ma
być młody pan.
Na
Maćku nowiny te uczyniły widocznie ogromne wrażenie, tak dalece
bowiem były zarazem pomyślne i niepomyślne, że nie
mógł się w nich połapać ani przyprowadzić do
ładu uczuć, które na przemian nim wstrząsały.
Wiadomość, że Zbyszko się ożenił,
ukłuła go w pierwszej chwili boleśnie, kochał bowiem jak
rodzony ojciec Jagienkę i ze wszystkich sił pragnął Zbyszka
z nią skojarzyć. Ale z drugiej strony już się był
przyzwyczaił uważać tę rzecz za przepadłą, a
znów Jurandówna przynosiła to, czego nie mogła
przynieść Jagienka, bo i łaskę
książęcą, i wiano, jako jedynaczka, wielekroć razy
większe. Widział już Maćko w duszy Zbyszka
książęcym komesem, panem na Bogdańcu i Spychowie, ba, w
przyszłości i kasztelanem. Rzecz nie była niepodobna, bo
mówiło się przecie w onych czasach o szlachcicu
chudopachołku: "Miał ci synów dwunastu: sześciu w
bitwach legło, sześciu zostało kasztelanami". I
naród, i rody były na dorobku do wielkości. Znaczne mienie
mogło tylko pomóc Zbyszkowi na tej drodze, więc chciwość
i pycha rodowa Maćka miały się z czego cieszyć. Nie
brakło jednakże staremu powodów i do niepokoju. Sam
jeździł niegdyś dla uratowania Zbyszka do Krzyżaków
i przywiózł z tej podróży żelazny szczebrzuch pod
żebrem, a oto teraz pojechał Zbyszko do Malborga jakoby wilkowi w
gardziel. Zali doczeka się tam żony czy śmierci? "Nie
będą tam na niego mile patrzyli - pomyślał Maćko -
dopiero co zatłukł im przecie znacznego rycerza, a przedtem bił
w Lichtensteina, one zaś, psiajuchy, miłują zemstę".
Na tę myśl zatroskał się stary rycerz wielce. Przyszło
mu też do głowy, że nie będzie także bez tego, aby
Zbyszko, jako .Jest chłop prędki", nie potykał się tam
z jakim Niemcem. Ale o to mniejsza była trwoga. Najgorzej się
obawiał Maćko, że go chwycą. "Chwycili starego Juranda
i córkę, nie wzdragali się chwycić swego czasu samego
księcia przy Złotoryi, czemu by zaś mieli Zbyszkowi
pofolgować?"
Tu
przyszło mu do głowy pytanie: co będzie, jeśli
młodzik, choćby sam uszedł z rąk krzyżackich, wcale
żony nie odnajdzie? Na razie pocieszył się Maćko
myślą, że mu zostanie po niej Spy-chów, ale była to
krótka pociecha. Chodziło staremu mocno o mienie, ale chodziło
niemniej o ród, o Zbyszkowe dzieci. "Jeśli Danuśka
wpadnie jako kamień w wodę i nikt nie będzie wiedział,
żywa-li czy umarła, nie będzie się mógł Zbyszko
z drugą żenić - i wówczas nie stanie Gradów z
Bogdańca na świecie. Hej! Z Jagienką byłoby inaczej!...
Moczy dołów też kwoka skrzydłami ani pies ogonem nie
przykryje, a taka dziewka co rok by rodziła bez pochybyjako ona
jabłoń w sadzie". Więc żal Maćka stał
się większy od radości z nowego dziedzictwa - i z tego
żalu, z niepokoju jął znowu wypytywać Czecha, jako to
było z tym ślubem i kiedy było.
A Czech na
to:
-
Mówiłem już wam, poczesny panie, że kiedy było, nie
wiem, a czego się domyślam, na to nie przysięgnę.
- Czego
się zaś domyślasz?
- Przeciem
ja młodego pana nie odstępował w krzypocie i w izbie z nim razem
spałem. Raz tylko wieczór kazali mi pójść precz, a
potem widziałem, jak do pana poszli: sama miłościwa, a z nią
panna Jurandówna, pan de Lorche i ksiądz Wyszoniek. Dziwowałem
się nawet, bo panna miała wianuszek na głowie, alem
myślał, że Sakramenta będą panu dawać...
Może to było wtedy... Pamiętam, że pan kazał, abym go
przybrał pięknie jak na wesele, ale myślałem też,
że to dla przyjęcia Ciała Chrystusowego.
- A potem
jakoże? ostali sami?
- I! - nie
ostali sami, a choćby i ostali, pan wonczas i jeść nie
mógł o swej mocy. A już byli po panienkę ludzie, niby od
Juranda, i nad raniem pojechała...
- Nie
widziałże jej Zbyszko od tego czasu?
- Oko ludzkie
jej nie widziało. Nastała chwila milczenia.
-
Cóż myślisz - zapytał po chwili Maćko - oddadzą
ją Krzyżacy czy nie oddadzą?
Czech
począł trząść głową, po czym
kiwnął ręką ze zniechęceniem.
- Wedle mojej
głowy - rzekł z wolna - to ona już przepadła na wieki.
- Dlaczego? -
zapytał prawie ze strachem Maćko.
- Bo gdyby
mówili, że ją mają, to byłaby nadzieja. Można
by się było skarżyć alibo okup zapłacić, alibo
siłą ją odbić. Ale oni mówią tak: Mieliśmy
jakowąś odbitą dziewkę i daliśmy Jurandowi znać,
on zaś jej nie przyznał, a za nasze serce ludzi nam tylu nabił,
że i dobra potyczka więcej nie kosztuje.
- To Jurandowi
pokazywali j akowąś dziewkę?
-
Mówią, że pokazywali. Bóg raczy wiedzieć.
Może nieprawda, a może pokazali mu inną. To jeno prawda, że
ludzi pobił i że oni gotowi przysiąc, że panny
Jurandówny nigdy nie porywali. I to jest okrutnie ciężka
sprawa. Choćby mistrz dał rozkaz, to rnu też odpowiedzą, że
jej nie mają. I kto im dowiedzie? Tym bardziej że dworscy w Ciechanowie
mówili o Jurandowym liście, w którym stoi, że ona nie u
Krzyżaków.
- A może
nie u Krzyżaków?
- Prosim
waszą miłość!... Już jeśliby ją zbóje
porwali, to przecie nie dla czego innego, jeno dla okupu. A przy tym
zbóje nie potrafiliby ni listu napisać, ni pieczęci pana ze
Spychowa uczynić, ni zacnego pocztu przysłać.
- Prawda
jest. Ale co Krzyżakom po niej?
- A pomsta
nad Jurandową krwią? Wolą oni pomstę niż miód i
wino, a że przyczyny mają, to mają. Straszny im był pan ze
Spychowa, a co w ostatku sił uczynił, to do reszty ich
rozjadło... Mój pan też, słyszałem, na Lichtensteina
rękę podnosił, Rotgiera zabił... Mnie Bóg
pomógł, żem psubratu ramię skruszył. Hej!... prosim
pięknie: czterech było, zatracona ich mać, a teraz ledwie jeden
żywie, i to stary. My też zęby mamy, wasza
miłość.
Nastała
znów chwila milczenia.
-
Roztropny z ciebie giermek - rzekł wreszcie Maćko. - A ja-koże
myślisz, co z nią uczynią?
-
Kniaź Witold - potężny kniaź; mówią, że i
cesarz niemiecki w pas mu się kłania - a co uczynili z jego dziećmi?
Mało tu u nich zamków? mało podziemi? mało studzien?
mało powrozów i pętli na szyję?
- Dla Boga
żywego! - zawołał Maćko.
- Daj
Bóg, żeby młodego pana nie pochowali, choć z
książęcym listem i panem de Lorche pojechał, któren
jest pan możny i książętom pokrewny. Hej, nie chciałem
ja tu jechać, bo tam łatwiej by się potykać zdarzyło.
Ale mi kazał. Słyszałem, jako raz mówił do starego
pana ze Spychowa: "Zaliście wy chytrzy? -powiada - bo ja
chytrością nie wskóram nic, a z nimi tego trzeba! Oj! powiada,
stryk Maćko, ten by się tu przydał". I z tej przyczyny mnie
wysłał. Ale Jurandówny to i wy, panie, nie najdziecie, bo ona
może już na tamtym świecie - a przeciwko śmierci by i
największa chytrość nie pomoże...
Maćko
zamyślił się i dopiero po długim milczeniu rzekł:
- Ha! to
nie ma i rady! Przeciwko śmierci chytrość nie pomoże. Ale
gdybym tam pojechał, a dowiedział się choć tego, że
tamtą zgładzili, to Spychów zostałby i tak Zbyszkowi, a
sam mógłby tu wrócić i inną dziewkę
brać...
Tu
odetchnął Maćko, jakby jakiś ciężar zrzucił
z serca, a Gło-wacz spytał nieśmiałym, cichym głosem:
-
Panienkę ze Zgorzelic?...
- Ano! -
odpowiedział Maćko - tym bardziej że sierota, a Cztan z Rogowa i
Wilk z Brzozowej coraz gorzej na nią nastają. Lecz Czech zerwał
się na równe nogi:
- Panienka
sierota? Rycerz Zych?...
- To nie wiesz o
niczym?
- Na miły
Bóg! cóż się stało?
- Ba, prawda,
jakoże masz wiedzieć, kiedyś tu prosto zajechał, a
gadaliśmy jeno o Zbyszku! Sierota jest! Zych zgorzelicki po prawdzie nigdy
w domu miejsca nie przy grzał, chyba że miał gości. Inaczej
zaraz mu się w Zgorzelicach cniło. Pisał ci tedy do niego opat,
że jedzie w gości do księcia Przemka oświęcimskiego, i
jego z sobą prosi. A Zychowi w to graj, ile że z księciem
się znał i nieraz się z nim weselił. Przybywa zatem Zych do
mnie i powiada tak: "Jadę do Oświęcimia, a potem do Glewic,
a wy tu miejcie oko na Zgorzelice". Mnie zaś zaraz coś
tknęło i powiadam tak:
"Nie
jedźcie! pilnujcie dziedziny i Jagienki, bo wiem, że Cztan z Wilkiem
coś ci złego zamyślają". A trzeba ci wiedzieć,
że opat ze złości na Zbyszka chciał dla dziewki Wilka albo
Cztana, ale później, poznawszy ich obyczaj, sprał kiedyś
obu lagą i ze Zgorzelic wyrzucił. I dobrze, ale nie bardzo, bo
się okrutnie zawzięli. Teraz jest trochę spokoju, gdyż się
wzajem poszczerbili i leżą, ale przedtem nie było i chwili
pewnej. Wszystko na mojej głowie: obrona i opieka. A teraz Zbyszko
znów chce, abym jechał... Jako tu będzie z Jagienką - nie
wiem, ale tymczasem dopowiem ci o Zychu. Nie zważał na moje gadanie -
pojechał. No i ucztowali, weselili się! Z Glewic jechali do ojca
księcia Przemka, do starego Nosaka, któren w Cieszynie włada.
Aż tu Jaśko, książę raciborski, z nienawiści ku
księciu Przemkowi zbójów pod przewodem Czecha Chrzana na
nich nasadził. I książę Przemko legł, a z nim razem i
Zych zgorzelicki, strzałą w tchawicę ugodzon. Opata ce-pem
żelaznym ogłuszyli, tak że dotychczas głową
trzęsie, o świecie nie wie i mowę bodaj na zawsze utracił.
No, Chrzana stary książę Nosak od pana na Zampachu kupił i
tak go udręczył, że najstarsi ludzie o podobnej męce nie
słyszeli - aleć ni sobie męką żalu po synu nie
zmniejszył, ni Zycha nie wskrzesił, ni Jagience łez nie
otarł. Ot im zabawa... Sześć niedziel temu przywieźli tu
Zycha i pochowali.
- Taki tęgi
pan!... - mówił z żalem Czech. - Nie byłem ci ja już
pod Bolesławcem ułomek, a on i jednego pacierza ze mną się
nie zabawił i w niewolę mię wziął. Ale taka to
była niewola, żebym jej był i za wolę nie pomieniał...
Dobry, zacny pan! Dajże mu. Boże, światłość
wiekuistą. Hej, żal, żal! ale największy panienki, niebogi.
- Bo i szczera
nieboga. Poniektóra i matki tak nie miłuje, jako ona ojca
miłowała. I do tego nieprzezpieczno jej siedzieć w Zgorzelicach.
Po pogrzebie - jeszcze śniegiem nie zasypało Zychowej mogiły,
już Cztan i Wilk na zgorzelicki dwór nastąpili.
Szczęściem dowiedzieli się moi ludzie przedtem, więcem z
parobkami w pomoc skoczył, i Bóg dał, żeśmy ich
godnie sprali. Dopieroż po bitce dziewka, kiedy to nie ułapi mnie za
kolana:
"Nie mogem
być Zbyszkowa, prawi, nie będem niczyja, jeno mnie od tych
odmieńców ratujcie, bo, prawi, wolałabym śmierć
niż ich..." To ci mówię, nie poznałbyś teraz
Zgorzelic, bom z nich kasztel prawy uczynił. Następowali jeszcze dwa
razy potem, ale wiera, nie mogli dać rady. Teraz na czas jakiś jest
spokój, bo jakom ci rzekł, poszczerbili się wzajem, tak
że żaden ni ręką, ni nogą ruszyć nie może.
Głowacz nie
odrzekł na to nic, tylko, słuchając o Cztanie i Wilku,
zgrzytać począł tak, jakoby kto skrzypiące drzwi
otwierał i zamykał, a potem jął wycierać o uda swe
potężne dłonie, w których widocznie uczuł
swędzenie. Wreszcie z ust wyszło mu z trudem jedno tylko słowo:
- Zatraceny...
Lecz w tej
chwili głosy jakieś ozwały się w sieni, drzwi
otworzyły się nagle i do izby wbiegła pędem Jagienka, a z
nią najstarszy z jej braci, czternastoletni Jaśko, podobny tak do
niej jak bliźniak.
Ona,
dowiedziawszy się od zgorzelickich chłopów, którzy po
drodze widzieli poczet, że jakowiś ludzie pod wodzą Czecha Hlawy
jechali do Bogdańca, przeraziła się równie jak
Maćko, a gdy powiedzieli jej jeszcze, że Zbyszka między nimi nie
widziano, była niemal pewna, że stało się
nieszczęście, więc przy-leciała jednym tchem do
Bogdańca, by się prawdy dopytać.
- Co się
stało?... na miły Bóg! - poczęła wołać od
proga.
- Co się miało
stać? - odpowiedział Maćko. - Żyw Zbyszko i zdrowy.
Czech
skoczył ku pani i klęknąwszy na jedno kolano, począł
całować kraj jej sukni, lecz ona wcale tego nie zauważyła,
gdyż usłyszawszy odpowiedź starego rycerza,
odwróciła głowę od ognia w cień i dopiero po chwili,
jakby przypomniawszy sobie, że trzeba się przywitać,
rzekła:
- Niech
będzie pochwalony Jezus Chrystus!
- Na wieki
wieków - odpowiedział Maćko.
A ona,
spostrzegłszy teraz Czecha u swych kolan, pochyliła się ku
niemu.
- Radam
ci, Hlawo, z duszy, ale czemuś to pana ostawił?
-
Wysłał mnie, panienko miłościwa.
- Co
przykazał?
-
Przykazał jechać do Bogdańca.
- Do
Bogdańca?... -1 co jeszcze?
-
Wysłał po radę... i z pokłonem, z pozdrowieniem.
- Do
Bogdańca, i tyla? No - dobrze. A sam gdzie?
-
Między Krzyżaki pojechał do Malborga. Na twarzy Jagienki
odbił się znów niepokój.
- Zali mu
życie niemiłe? Czegóż?
- Szukać,
miłościwa panienko, tego, czego nie odnajdzie.
- Wiera, nie
odnajdzie! - wtrącił Maćko. - Jako ćwieka nie utwierdzisz
bez młota, tako i woli ludzkiej bez boskiej.
-
Cóże prawicie? - zapytała Jagienka.
Lecz Maćko
na pytanie odpowiedział takim pytaniem:
-
Gadałże ci co Zbyszko o Jurandównie, bo jako
słyszałem, to gadał?
Jagienka zrazu
nie odpowiedziała nic i dopiero po chwili, przytłumiwszy westchnienie,
odrzekła:
- Ej!
gadał! A co mu wadziło gadać!
- To i
dobrze, bo przez to łacniej mi prawić - odrzekł stary. I
począł jej opowiadać, co od Czecha słyszał, sam
dziwiąc się, że chwilami opowiadanie przychodzi mu jakoś
nieskładnie i trudno. Że jednak istotnie był człek chytry,
a szło mu o to, by na wszelki wypadek nie "zlisić"
Jagienki, więc mocno nastawał na to, w co zresztą sam
wierzył, że Zbyszko w rzeczy nigdy nie był mężem
Danusi i że ona przepadła już na wieki.
Czech
przyświadczał mu kiedy niekiedy, to kiwając głową, to
powtarzając: "Przez Bóg, jako żywo" lub: "Tak
ono, nie inak" - dziewczyna zaś słuchała ze spuszczonymi
rzęsami na jagody, o nic już nie dopytująca i tak cicha, że
aż jej milczenie zaniepokoiło Maćka.
- No i
cóż ty? - pytał, skończywszy opowiadanie. A ona nie
odrzekła nic, tylko dwie łzy zabłysły jej pod spuszczonymi
rzęsami i stoczyły się po policzkach.
Po chwili
zaś zbliżyła się do Maćka i pocałowawszy go w
rękę, rzekła:
- Niech
będzie pochwalony.
- Na wieki
wieków - odrzekł stary. - Tak ci to pilno do domu?
Ostańże z nami.
Lecz ona
nie chciała zostać, tłumacząc się, że w domu nie
wydała na wieczerzę. Maćko zaś, choć wiedział,
że w Zgorzelicach jest stara szlachcianka Sieciechowa, która
mogłaby ją zastąpić, nie zatrzymywał jej zbyt
natarczywie, rozumiejąc, że smutek nierad świeci ludziom
łzami i że człowiek jest jako ryba, która, poczuwszy w
sobie grot ości, chowa się jak może najgłębiej na dno.
Więc
pogładził tylko dziewczynę po głowie, a następnie
odprowadził ją wraz z Czechem na dziedziniec. Ale Czech
wywiódł konia ze stajni, dosiadł go i pojechał za
panienką.
Maćko
zaś, wróciwszy, westchnął i kiwając głową,
począł mruczeć:
-
Głupi ten Zbyszko to ci jest!... Aże pachnie po onej dziewce w izbie!
I
rozżalił się stary w sobie. Pomyślał, że gdyby
tak Zbyszko zaraz po powrocie był ją brał, to może by
już do tego czasu była radość i uciecha! Zaś teraz co?
Byle go wspomnieć, to wnet jej łza z oka kapnie, a chłopisko
światami chodzi i będzie tam gdzieś o tyny malborskie łbem
bił, póki go nie rozbije, a w chałupie pusto, jeno zbroiska ze
ścian się szczerzą. Nijaki pożytek z gospodarki, na nic
zabiegliwość, na nic Spychów i Bogdaniec, skoro nie
będzie ich komu zostawić.
Tu gniew
począł burzyć w duszy Maćka.
-
Poczekaj, powsinogo - rzekł głośno - nie pojadę ja za
tobą, a ty rób, co chcesz!
Lecz w tej
samej chwili zdjęła go jak na złość okrutna
tęsknota za Zbyszkiem. "Ba, nie pojadę - pomyślał - a
w domu to zaś usiedzę? Nie usiedzę! Skaranie boskie! Bo
żeby tego juchy choć raz w życiu nie obaczyć - nijak nie
może być! Znowu tam jednego psubrata rozszczepił - i łup
pobrał... Inny posiwieje, nim pas zyszcze, a jego już tam
książę opasał... I słusznie, bo siła jest
chwackich pachołków między szlachtą, ale takiego drugiego
chyba nie ma".
I rozczuliwszy
się całkiem, począł naprzód spoglądać po
zbrojach, po mieczach i po toporach, które czerniały w dymie, jakby
rozważając, co z sobą brać, a co zostawić, po czym
wyszedł z izby, raz dlatego, że nie mógł w niej
wytrzymać, a po wtóre, by kazać wysmarować wozy i
dać koniom podwójny obrok.
Na
podwórcu, na którym się już mroczyło,
przypomniał sobie Jagienkę, która tu przed chwilą na
koń siadała, i nagle zatroskał się znowu.
-
Jechać, to jechać - rzekł sobie - ale kto tu będzie
dziewczyny przed Cztanem i Wilkiem bronił! Bogdaj w nich piorun
trzasł!...
Jagienka
zaś jechała tymczasem wraz z małym Jaśkiem drogą
leśną ku Zgorzelicom, a Czech wlókł się w milczeniu
za nimi, z sercem przepełnionym miłością i żalem...
Widział przedtem łzy dziewczyny, patrzał teraz na jej
ciemną postać, zaledwie widną w mroku leśnym, i
odgadywał jej smutek i ból. Zdawało mu się też,
że lada chwila wyciągną się po nią z pomroki i
gęstwiny drapieżne ręce Wilka lub Cztana - i na tę
myśl porywała go dzika żądza bitki. Żądza ta
stawała się chwilami tak nieprzeparta, że brała go ochota
chwycić za topór lub miecz i razić bodaj sosny przy drodze.
Czuł, że gdyby się dobrze zmachał, to by mu
ulżyło. Rad by był wreszcie choć konia cwałem
puścić, ale oni tam w przedzie jechali właśnie wolno, noga
za nogą, nic prawie nie rozmawiając, gdyż i mały
Jaśko, choć zwykle mowny, widząc po kilku próbach,
że siostra nie chce rozmawiać, pogrążył się
także w milczeniu.
Lecz gdy
już byli blisko Zgorzelic, żal w sercu Czecha przeważył nad
gniewem na Cztana i Wilka. "Nie pożałowałbym ci ja i krwi -
mówił sobie - byle cię pocieszyć, ale cóż,
nieszczęsny, uczynię? Co ci powiem? Powiem chyba, że on ci
się pokłonić kazał, i dajże Boże, aby ci to za
pociechę starczyło".
Tak
pomyślawszy, przysunął konia do konia Jagienki:
- Panienko
miłościwa...
- To
jedziesz z nami? - zapytała dziewczyna, ocknąwszy się jak ze
snu. - A co powiesz?
- Bom
zapomniał, co mi pan kazał wam powiedzieć. Na od-jezdnym w
Spychowie zawołał mnie i powiedział tak: "Podejmij pod nogi
panienkę ze Zgorzelic, bo czy w złej, czy w dobrej doli nigdy jej nie
zabaczę, a za to, powiada, co dla stryjca i dla mnie uczyniła, niech
jej Bóg zapłaci i w zdrowiu ją zachowa".
-
Bóg zapłać i jemu za dobre słowo - odrzekła
Jagienka. Po czym dodała takim jakimś dziwnym głosem, że w
Czechu stopniało serce do reszty:
- I tobie,
Hlawo.
Rozmowa
urwała się na czas, lecz giermek rad był z siebie i z tego, co
panience powiedział, w duszy bowiem mówił sobie:
"Przynajmniej
tego nie pomyśli, że ją niewdzięcznością
nakarmiono". Zaczął też zaraz wyszukiwać w swej
poczciwej głowie, co by jej jeszcze znów takiego powiedzieć, i
po chwili znów począł:
-
Panienko...
- Co?
-To...
niby... chciałem rzec, jakom i staremu panu z Bog-
dańca
mówił, że tamta już przepadła na wieki i że on
jej nigdy nie odnajdzie, choćby mu sam mistrz pomagał.
- To
żona jego - odrzekła Jagienka. A Czech jął kręcić
głową:
- Taka ona
i żona...
Jagienka
nie odpowiedziała już na to nic, lecz w domu po wieczerzy, gdy
Jaśko i młodsi bracia spać poszli, kazała
przynieść dzban miodu i zwróciwszy się do
Czecha.spytała:
- A
może wolałbyś spać, bom chciała krzynę
ugwarzyć. Czech, choć był zdrożon, gotów był
gwarzyć choćby do rana, więc poczęli rozmawiać, a
raczej on opowiadał znów szczegółowo wszystkie przygody
Zbyszka, Juranda, Danusi i swoje.
|