Maćko gotował się do drogi, a
Jagienka nie pokazywała się w Bogdańcu przez dwa dni,
spędziła je bowiem na naradach z Czechem. Spotkał ją stary
rycerz dopiero dnia trzeciego, w niedzielę, w drodze do kościoła.
Jechała do Krze-śni z bratem Jaśkiem i ze znacznym pocztem
zbrojnych pachołków, albowiem nie była pewna, czy Cztan i Wilk
leżą jeszcze i czy nie uczynią na nią jakowejś
napaści.
- Chciałam i tak wstąpić po
mszy do Bogdańca - rzekła, powitawszy Maćka - bo pilną mam
do was sprawę, ale możemy i zaraz o niej gadać.
To rzekłszy, wysunęła się
na przodek orszaku, nie chcąc widocznie, by pachołkowie słyszeli
rozmowę, a gdy Maćko znalazł się przy niej, zapytała:
- To już pewno jedziecie?
- Da Bóg, jutro, nie
później.
- I do
Malborga?
- Do
Malborga albo i nie. Gdzie wypadnie.
- To
posłuchajcie teraz i mnie. Długo myślałam, co mi trzeba
uczynić, a teraz chcę się i was o radę spytać.
Drzewiej, wiecie, póki tatulo był żyw, a opat miał moc w
sobie, było co innego. Cztan i Wilk myśleli też, że jednego
z nich wybiorę, i hamowali się wzajem. A teraz ostanę bez
nijakiej obrony i albo będę w Zgorzelicach za ostrokołem jako w
więzieniu siedzieć, albo niechybnie stanie mi się tu od nich krzywda.
Sami powiedzcie, czy nie tak?
- Ba -
rzekł Maćko - myślałem o tym i ja.
- I
coście wymyślili?
- Nie
wymyśliłem nic, ale to jeno ci muszę powiedzieć, że u
nas przecie polski kraj i że za przemoc nad dziewką okrutne są
kary w statucie.
- To
dobrze, ale granicę nietrudno przeskoczyć. Jużci wiem, że i
Śląsk polski kraj, a wżdy tam książęta sami
się z sobą wadzą i na się wzajem następują.
Żeby nie to, żyłby mój tatulo kochany. Nalazło tam
już Niemców i burzą a krzywdy czynią, więc kto
się chce między nimi skryć, to się i skryje. Pewnie,
że łatwo bym się ni Cztanowi, ni Wilkowi nie dała, ale
chodzi mi też i o braci. Nie będzie tu mnie, będzie
spokój, a jeśli w Zgorzelicach ostanę, Bóg wie, co
się przygodzi. Zdarzą się napaści, bitki, a Jaśkowi
już czternaście roków i żadna, a nie dopieroż moja,
moc go nie utrzyma. Ostatni raz, kiedyście to nam w pomoc przyszli,
już on się rwał ku przodowi i jak Cztan prasnął w
kupę buławą, mało mu o głowę nie zawadził.
Hej! gadał już Jaśko czeladzi, że obu tamtych pozwie na
udeptaną ziemię. Nie będzie, mówię wam, ni dnia
spokoju, bo i młodszych może co złego spotkać.
- Wiera!
psubraty oni są, i Cztan, i Wilk - rzekł żywo Maćko -
wszelako na dzieci ręki nie podniosą. Tfu! Taką rzecz chyba
Krzyżak uczyni.
- Na
dzieci ręki nie podniosą, ale w zgiełku albo, czego Boże
broń, w razie ognia o przygodę nietrudno. Co tu gadać!
Miłuje braci stara Sieciechowa jak rodzonych i opieki a zaś starunku
im nie zabraknie, jeno beze mnie byłoby przezpieczniej niż ze
mną.
-
Może być - odrzekł Maćko.
Po czym
spojrzał bystro na dziewczynę:
-
Czegoż ty chcesz?
A ona
odrzekła przyciszonym głosem:
-
Weźcie mnie z sobą.
Na to
Maćko, choć nietrudno mu już było domyślić
się zakończenia rozmowy, zdumiał się jednak mocno,
zatrzymał konia i zawołał:
-
Bój się Boga, Jagienka!
Ona
zaś spuściła głowę i odrzekła jakby z
nieśmiałością i zarazem smutkiem:
-
Moiście wy! Jako co do mnie, wolę szczerze mówić niż
taić. I Hlawa, i wy powiadacie, że Zbyszko już tamtej nigdy nie
odnajdzie, a Czech gorzej się jeszcze spodziewa. Bóg mi
świadek, nie życzę jej nijakiego zła. Niech mu ją tam,
niebogę, Matka Boska strzeże i uchroni. Milsza ona była ode mnie
Zbyszkowi, no i nie ma rady! taka moja dola. Ale widzicie, póki jej
Zbyszko nie odnajdzie albo jeśli, jako wierzycie, nigdy nie odnajdzie, to,
to...
- To co? -
spytał Maćko, widząc, że dziewka coraz się więcej
miesza i zacina.
- To ja
nie chcę być ni Cztanowa, ni Wilkowa, ni niczyja. Maćko
odetchnął z zadowoleniem.
-
Myślałem, żeś go już zabaczyła - rzekł. A
ona odpowiedziała jeszcze smutniej:
- Hej!...
- To i
czegóż chcesz? Jakoże mi między Krzyżaki cię
brać?
-
Niekoniecznie między Krzyżaki. Chciałabym teraz choć do
opata, który w Sieradzu chorością złożon. Nie ma on
tam jednej życzliwej duszy przy sobie, bo szpylmany pewnikiem dzbana
więcej pilnują niż jego, a to przecie mój krzestny i
dobrodziej. A choćby zdrów był, to też bym szukała
jego opieki, bo ludzie się go boją.
- Nie
będę ja się tam sprzeczał - rzekł Maćko,
który w gruncie rzeczy rad był z postanowienia Jagienki,
znając bowiem Krzyżaków, wierzył głęboko,
że Danuśka nie wyjdzie żywa z ich rąk. - Ale to ci jeno
rzekę, że w drodze z dziewką okrutny kłopot.
- Może z
inną, ale nie ze mną. Nie potykałam ja się dotychczas
nigdy, ale nie nowina mi z kuszy dziać i trudy na łowach znosić.
Jak trzeba, to trzeba, nie bójcie się. Wezmę szatki
Jaśko-we, pątlik nawłosy, kordzik przypaszę i pojadę.
Jaśko, choć młodszy, ni na włos nie mniejszy, a z gęby
taki ci do mnie podobny, że jak bywało, przebieraliśmy się
na zapusty, to i tatuło nieboszczyk nie umiał rzec, które on,
a które Ja... Obaczycie, ze nie pozna mnie ni opat, ni - kto inny.
- Ni Zbyszko?
- Jeśli go
obaczę...
Maćko
zamyślił się przez chwilę, po czym
uśmiechnął się nagle i rzekł
- A Wilk z
Brzozowej i Cztan z Rogowa to chyba się powściekają!
- A niech
się powściekają. Gorzej, że może za nami pojadą.
- No! nie
boję się. Stary ja, ale lepiej mi pod pięść nie
włazić. I wszystkim Gradom też!... Zbyszka już przecie
spróbowali.
Tak
rozmawiając, dojechali do Krześni. W kościele był i stary
Wilk z Brzozowej, który kiedy niekiedy rzucał posępne
spojrzenia na Maćka, ale ów o to nie dbał. I z lekkim sercem
powracał po mszy wraz z Jagienką do domu. Lecz gdy na rozstaju
pożegnali się z sobą i gdy znalazł się sam w
Bogdańcu, poczęły mu przychodzić do głowy mniej
wesołe myśli. Rozumiał, że ni Zgorzelicom, ni
rodzeństwu Jagienki na wypadek jej wyjazdu istotnie nic nie grozi.
"Po dziewkę by sięgali - mówił sobie - bo to jest
inna rzecz, ale na sieroty albo na ich mienie ręki nie podniosą,
gdyż okryliby się hańbą okrutną i kto żyw,
ruszyłby przeciw nim jakoby przeciw prawdziwym wilkom. Ale Bogdaniec
zostanie na łasce Bożej!... Kopce poprzesypują, stada
zagarną, kmieciów odmówią!... Da Bóg, jak
wrócę, to odbiję, zapowiedź poślę i do
sądu pozwę, boć nie sama pięść, ale i prawo u nas
rządzi... Jeno czy wrócę i kiedy wrócę?...
Strasznie się oni na mnie zawzięli, że im do dziewki
przeszkadzam, a gdy ona pojedzie za mną, to będą jeszcze
zawziętsi".
I chwycił
go żal, bo już zagospodarował się był w Bogdańcu
jako się patrzy, a teraz był pewien, że gdy powróci, zastanie
znów pustkę i zniszczenie.
"Ano!
trzeba radzić" - pomyślał.
Jakoż po
obiedzie kazał okulbaczyć konia, siadł na niego i pojechał
wprost do Brzozowej.
Przyjechał
już mrokiem. Stary Wilk siedział w przodowej izbie za dzbanem miodu,
młody zaś, poszczerbion przez Cztana, leżał na pokrytej
skórami ławie i pił także. Maćko wszedł
niespodzianie do izby i stanął w progu z twarzą surową,
wysoki, kościsty, bez zbroi, ale z tęgim kordem przy boku, oni
zaś poznali go natychmiast, bo na oblicze padał mu jasny blask
płomienia, i w pierwszej chwili zarówno ojciec, jak i syn zerwali
się piorunem na równe nogi i skoczywszy ku ścianom, chwycili
za oręż, jaki im wpadł pod rękę.
Lecz stary
bywalec znający na wylot ludzi i obyczaje nie zmieszał się
bynajmniej, dłonią nie sięgnął do korda, tylko
wsparł się pod bok i rzekł spokojnym głosem, w
którym drgało nieco szyderstwa:
- Jakoże?
Taka ślachecka gościna w Brzozowej? Na te słowa tamtym
opadły zaraz ręce, a po chwili stary wypuścił z
brzękiem na ziemię miecz, młody - dzidę, i stali z
powyciąganymi ku Maćkowi szyjami, mając twarze jeszcze
złowrogie, ale już zdumione i zawstydzone. Ów zaś
uśmiechnął się i rzekł:
- Pochwalony
Jezus Chrystus!
- Na wieki
wieków.
- I
święty Jerzy.
-
Służym mu.
- Po
somsiedzkum przyjechał - z dobrą wolą.
- Z
dobrą wolą witamy. Święta osoba gość.
Dopieroż
stary Wilk skoczył ku Maćkowi, a za starym młody i obaj
poczęli ściskać mu prawicę, a następnie usadzili na
poczesnym miejscu za stołem. W mig dołożono szczap do komina,
nakryto kilimkiem stół, postawiono misy pełne jadła,
łagwie piwa, dzbańce miodu i poczęli jeść i pić.
Młody Wilk rzucał od czasu do czasu na Maćka szczególnym
wzrokiem, w którym cześć dla gościa usiłowała
przezwyciężyć nienawiść do człowieka ale
służył mu jednak tak pilnie, że aż pobladł ze
zmęczenia, gdyż był ranny i pozbawion zwykłej siły. I
ojca, i syna paliła ciekawość, z czym Maćko
przyjechał, żaden jednak nie zapytał go o nic, czekając,
póki sam mówić nie zacznie.
Ów
zaś, jako człowiek znający obyczaj, chwalił jadło,
napitek i gościnność i dopiero gdy się dobrze nasycił,
spojrzał przed się z powagą i rzekł:
- Zdarzy
się nieraz ludziom wadzić, ba! i potykać, ale somsiedzki mir
nade wszystko!
- Nie masz
nad mir godniejszej rzeczy - odpowiedział z równą powagą
stary Wilk.
- Bywa też
- rzekł znów Maćko - że gdy człeku w daleką
drogę jechać trzeba, to chociaż z kim w nieprzyjaźni
żył, przecie mu go żal i bez pożegnania nie chce
odjechać.
-
Bóg zapłać za szczere słowo.
- Nie
słowo, jeno i uczynek, bom przyjechał.
- Z duszy
radziśmy wam. Przyjeżdżajcie choćby i co dzień.
- Bogdajem
mógł i was w Bogdańcu uczcić, jako się należy
ludziom znającym rycerską cześć, ale mi rychło w
drogę czas.
- Na
wojnę zaś alibo do jakowegoś świętego miejsca?
- Wolej by
to lub tamto, ale gorzej, bo między Krzyżaki.
-
Między Krzyżaki? - zakrzyknęli jednocześnie ojciec i syn.
- Tak
jest! - odparł Maćko. - A kto między nich, nie będąc
im przyjacielem, jedzie, temu się lepiej i z Bogiem, i z ludźmi
pojednać, aby zaś nie tylko żywota, ale i wiekuistego zbawienia
nie stradał.
- To
aż dziw - rzekł stary Wilk. - Jeszczem też takiego człeka
nie widział, który by się z nimi zetknął, a krzywdy
i uciemiężenia nie doznał.
- Tak jak
i całe nasze królestwo! - dodał Maćko. - Ni Litwa przed
krztem świętym, ni Tatarzy nie byli mu ciężsi od tych
diabelskich mnichów.
- Rzetelna
prawda, ale bo też wiecie: zbierało się i zbierało,
póki się nie nazbierało, a teraz czas by skończyć,
ot jak!
To
rzekłszy, stary splunął z lekka w obie dłonie, młody
zaś dodał:
- Nie
może już inaczej być.
- I pewnie
będzie, ale kiedy? - nie nasza w tym głowa, jeno królewska.
Może prędko, może nieprędko... Bóg to wie, a
tymczasem trzeba mi do nich jechać.
- A czy
nie z wykupem za Zbyszka?
Na
wzmiankę uczynioną przez ojca o Zbyszku twarz młodego
Wilka
pobladła w jednej chwili z nienawiści i uczyniła się
złowroga.
Lecz
Maćko odpowiedział spokojnie:
-
Może i z wykupem, ale nie za Zbyszka. Słowa te wzmogły jeszcze
ciekawość obu dziedziców Brzozowej, więc stary, nie
mogąc już dłużej wytrzymać, rzekł:
- Wola
wasza mówić albo nie mówić, po co tam jedziecie.
- Powiem!
powiem! - rzekł, kiwając głową, Maćko. - Ale pierwej
powiem wam co innego. Oto, uważcie, po moim wyjeździe Bogdaniec
zostanie na opiece Bożej... Drzewiej, kiedyśmy to oba ze Zbyszkiem
wojowali pod księciem Witoldem, miał oko na naszą chudobę
opat, ba, trochę i Zych ze Zgorzelic, a teraz nie będzie i tego.
Strasznie markotno pomyśleć człowiekowi, że po
próżnicy zabiegał i pracował... A przecie rozumiecie,
jako to bywa: ludzi mi odmówią, granicę zaorzą, ze stad
też urwie każdy, co będzie mógł, i choćby Pan
Jezus pozwolił szczęśliwie wrócić, to wrócim
znów do pustki... Jeden na to sposób i jedno poratowanie: dobry
sąsiad. Przeto tum przyjechał prosić was po sąsiedzku,
abyście Bogdaniec w opiekę wzięli i krzywdy nie dali
uczynić.
Usłyszawszy
tę prośbę, spojrzał stary Wilk na młodego, a
młody na starego i obaj zdumieli się niepomiernie. Nastała
chwila milczenia, gdyż na razie żaden nie zdobył się na
odpowiedź. Maćko zaś podniósł do ust czarę
miodu, wypił ją, po czym mówił dalej tak spokojnie i
poufnie, jakby ci obaj byli mu od lat najbliższymi
przyjaciółmi.
- To
już powiem wam szczerze, od kogo się tu najwięcej szkód
boję. Jużci nie od kogo innego, jeno od Cztana z Rogowa. Od was,
choćbyśmy i w nieprzyjaźni się rozstali, nie bałbym
się, a to z takiej przyczyny, żeście ludzie rycerscy,
którzy do oczu nieprzyjacielowi staną, wszelako niegodnej pomsty za
jego oczyma nie wywrą. Hej! z wami całkiem co innego... Co rycerz, to
rycerz! Ale Cztan jest prostak, a od prostaka wszystkiego się można
spodziewać, tym bardziej że jako wiecie, okrutnie on na mnie
zawzięty za to, że mu do Jagienki Zychówny przeszkadzam.
-
Którą dla bratanka chowacie! - wybuchnął młody Wilk.
A Maćko spojrzał na niego i przez chwilę trzymał go pod
zimnym wzrokiem, następnie zwrócił się do starego i
rzekł spokojnie:
- Wiecie,
mój bratanek z jedną mazurską dziedziczką się
ożenił i wiano zacne wziął.
Nastało
ponowne, głębsze jeszcze milczenie; ojciec i syn patrzyli przez
jakiś czas na Maćka z otwartymi ustami, na koniec starszy ozwał
się:
- Hę!
jakże to? Bo gadali... Powiedzcie?...
A
Maćko, niby nie zważając na pytanie, mówił dalej:
- Dlatego
właśnie trzeba mi jechać i dlatego proszę was: wejrzyjcie
też od czasu do czasu na Bogdaniec i nie dajcie mi nikomu krzywdy
uczynić, a zwłaszcza od najścia Cztanowego mnie ustrzeżcie,
jako godni i uczciwi somsiedzi!...
Przez ten
czas młody Wilk, który miał rozum dość bystry,
prędko pomiarkował, że skoro Zbyszko się ożenił,
to Maćka lepiej jest mieć przyjacielem, albowiem i Jagienka
miała do niego ufność i we wszystkim gotowa była
iść za jego radą. Nagle całkiem nowe widoki otworzyły
się przed oczyma młodego paliwody. "Nie dość się
Maćkowi nie sprzeciwić, trzeba go jeszcze zjednać!" -
rzekł sobie. Więc choć był trochę napity,
wyciągnął wartko pod stołem rękę,
ułapił ojca za kolano, ścisnął mocno na znak,
żeby czegoś niepotrzebnego nie powiedział, sam zaś
rzekł:
- Wy
się Cztana nie bójcie! Oho! niechby jeno spróbował!
Poszczerbił mnie on krzynę - prawda! - alem też mu za to tak ten
włochaty pysk pochlastał, że go rodzona mać nie
poznała. Nie bójcie się niczego! Jedźcie spokojnie. Nie
zginie wam i jedna wrona z Bogdańca!
- To,
widzę, zacni z was ludzie. Przyrzekacie?
-
Przyrzekamy! - zawołali obaj.
- Na
rycerską cześć?
- Na rycerską
cześć.
- I na
klejnot?
- I na
klejnot! ba! i na krzyż! Tak nam dopomóż Bóg!
Maćko uśmiechnął się z zadowoleniem, po czym
rzekł:
- No,
tegom się po was i spodziewał. A kiedy tak, to wam jeszcze coś
rzekę... Zych, jako wiecie, mnie zdał opiekę nad dziećmi.
Dlategom to Cztanowi i tobie, młodziaku, przeszkadzał, kiedyście
to siłą chcieli wtargnąć do Zgorzelic. A teraz, jak
będę w Malborgu albo Bóg wie gdzie, taka to będzie i
opieka... Prawda, że nad sierotami jest Bóg i że takiemu,
który by je chciał pokrzywdzić, nie tylko by szyję
toporem ucięto, aleby go i za bezecnego ogłoszono. Wszelako markotno
mi, że jadę. Okrutnie markotno. Obiecajcieże mi, jako i sierot
Zychowych nie tylko sami nie pokrzywdzicie, ale i nikomu ich pokrzywdzić
nie dacie.
-
Przysięgamy! przysięgamy!
- Na
rycerską cześć i na klejnot?
- Na
rycerską cześć i na klejnot!
- I na
krzyż także?
- I na
krzyż!
-
Bóg słyszał. Amen! - zakończył Maćko.
I
odetchnął głęboko, bo wiedział, że takiej
przysięgi dotrzymają, choćby każden miał sobie
pięści z gniewu i złości poobgryzać.
I
począł się zaraz żegnać, ale oni zatrzymali go prawie
przemocą. Musiał pić i pokumał się ze starym Wilkiem,
młody zaś, choć zwykle po pijanemu zwady szukał, tym razem
odgrażał się tylko na Cztana, a koło Maćka
zabiegał tak gorliwie, jakby zaraz jutro miał dostać od niego
Jagienkę. Przed północą jednak omdlał z
wysiłku, a gdy go docucono, zasnął kamieniem. Stary poszedł
wkrótce za przykładem syna, tak że Maćko zostawił
ich obu jak nieżywych przy stole.
Sam
jednak, mając głowę nad miarę wytrzymałą, nie
był pijany, tylko nieco rozochocon, więc wracając do domu,
rozmyślał prawie z radością o tym, czego dokazał.
- No! -
mówił sobie. - Bogdaniec bezpieczny i Zgorzelice bezpieczne.
Powściekają się z przyczyny Jagienkowej jazdy, a strzec i
mojego, i jej dobra będą, bo muszą. Pan Jezus dał
człeku obrotność... Jak gdzie nie można
pięścią, to trzeba rozumem... Jeśli wrócę, nie
bez tego będzie, żeby mnie stary w pole nie pozwał, ale mniejsza
o to... Bóg by dał, żeby tak i Krzyżaków usidlić...
Ale z nimi trudniej... Nasz, choć trafi się i psubrat, wszelako gdy
na rycerską cześć i klejnot przysięże, to i
zdzierży, a dla nich przysięga tyle, co plucie na wodę. Ale
może mnie Matka Pana Chrystusowa wesprze, że przydam się na
coś Zbyszkowi, jakom się teraz Zychowym dzieciom i Bogdańcowi
przydał...
Tu
przyszło mu do głowy, że po prawdzie mogłaby dziewczyna nie
jechać, bo dwaj Wilkowie będą jej strzegli jak źrenicy oka.
Po chwili jednak porzucił tę myśl: "Wilkowie będą
ją strzegli, ale za to Cztan będzie tym bardziej nastawał.
Bóg wie, kto kogo zmoże, a rzecz pewna, że zdarzą
się bitki i napaści, w których ucierpieć mogą
Zgorzelice, Zychowe sieroty i sama nawet dziewczyna. Wilkom pilnować
samego Bogdańca będzie łatwiej, a dla dziewki lepiej w
każdym razie, by była z dala od tych dwóch zabijaków i
zarazem blisko bogatego opata". Maćko nie wierzył w to, by
Danusia mogła wyjść żywa z rąk krzyżackich,
więc nie wyzbył się jeszcze nadziei, że gdy czasem Zbyszko
wróci wdowcem, wówczas niechybnie poczuje ku Jagience wolę
Bożą.
- Hej,
mocny Boże! - mówił sobie - żeby tak, mając
Spy-chów, jeszcze potem Jagienkę wziął z Moczydołami
i z tym, co jej opat ostawi, nie pożałowałbym i kamienia wosku
na świece!
Na
podobnych rozmyślaniach prędko zeszła mu droga z Brzozowej,
jednakże przybył późną już nocą i
zdziwił się, ujrzawszy mocno oświecone błony okien. Parobcy
też nie spali, bo zaledwie wjechał na oborę, wybiegł ku
niemu stajenny.
-
Goście jakowiś czy co? - zapytał Maćko, zsiadając z
konia.
- Jest
panicz ze Zgorzelic z Czechem - odrzekł stajenny. Maćka zdziwiły
te odwiedziny. Jagienka obiecała przyjechać nazajutrz do dnia i mieli
zaraz ruszać. Czemu więc przyjechał Jaśko, i to tak
późno. Stary rycerz pomyślał, że mogło się
coś przytrafić w Zgorzelicach, i z pewnym niepokojem w duszy
wszedł do domu.
Ale w
izbie, w wielkim glinianym kominie, który zastąpił we dworze
zwykle ułożone na środku izby ognisko, paliły się
jasno i wesoło żywiczne szczypki, a nad stołem
płonęły w żelaznych kunach dwie pochodnie, przy
których blasku ujrzał Maćko Jaśka, Czecha Hlawę i
jeszcze jednego młodego pachołka, z twarzą rumianą jak
jabłuszko.
-
Jakoże się miewasz, Jaśku, a co tam z Jagienką? -
zapytał stary szlachcic.
- Jagienka
kazała wam powiedzieć - rzekł, całując go w
rękę, chłopak - że się rozmyśliła i woli
zostać w doma.
-
Bójcieże się Boga! a to co? jak? Cóż jej tam do
głowy strzeliło?
A
chłopak podniósł na niego modre oczęta i począł
się śmiać.
-
Czegoż się rzechoczesz?
Lecz w tej
chwili Czech i drugi pachołek wybuchnęli także wesołym
śmiechem.
-
Widzicie! - zawołał mniemany chłopak - któż mnie
pozna, skoroście wy nie poznali?
Dopieroż
Maćko przypatrzył się wdzięcznej figurce uważniej i
zawołał:
- W
imię Ojca i Syna! Czyste zapusty! A ty tu skrzacie czego?
- Ba!
czego?... Komu w drogę, temu czas!
-
Miałaś przecie jutro świtaniem przyjechać?
-
Jużci! Jutro świtaniem, żeby wszyscy widzieli! Jutro
pomyślą w Zgorzelicach, żem u was w gościnie, i nie
opatrzą się aż pojutrze. Sieciechowa i Jaśko wiedzą,
ale Jaśko obiecał na rycerską cześć, że powie
dopiero wtedy, gdy poczną się niepokoić. Ale nie
poznaliście mnie - co?
Więc
z kolei począł się Maćko śmiać.
- A
niechże ci się jeszcze ta przyjrzę... Hej! okrutnie śwarny
z ciebie pacholik!... i osobliwy, bo z takiego można się i przychowku
doczekać... Sprawiedliwie mówię. Żebym to nie był
stary - no! Ale i tak ci powiadam: waruj się, dziewko, włazić mi
w oczy!
waruj się!...
I
począł jej przygrażać palcem, śmiejąc się,
ale patrzył na nią z wielkim upodobaniem, albowiem takiego
pachołka nigdy w życiu nie widział. Na głowie miała
pątliczek jedwabny czerwony, na sobie zielony sukienny kubrak, a zaś
spodeńki buchaste przy biodrach, a dalej obcisłe, w których
jedna nogawiczka była barwy pątlika, druga w podłużne pasy.
I z bogatym kordzikiem przy boku, z uśmiechniętą i jasną
jak zorza twarzą wyglądała tak ślicznie, że oczu nie
można było od niej oderwać.
- Boga mi!
- mówił rozweselony Maćko. - Alibo cudne ja-koweś
paniątko, alibo kwiatuszek czy co?
Po czym
zwrócił się do drugiego pachołka i zapytał:
- A ten
tu?... pewnikiem też jaki odmieniec?
- A
wżdy to Sieciechówna - odrzekła Jagienka. - Nieskładnie
by mi było samej między wami, bo jakże? To dlatego
wzięłam z sobą Anulkę, że we dwie raźniej, i
pomoc jest, i sługa. Jej też nikt nie pozna.
- Masz ci,
babo, wesele! Mało było jednej, będzie dwie.
- Nie
przekomarzajcie się.
- Nie
przekomarzam się ja, ale przecie w dzień każdy pozna i ją,
i ciebie.
- Ba! a po
czym?
- Bo ci
kolana k'sobie idą - i jej też.
- Dajcie
spokój!...
-
Jużci dam, bo mi nie pora, ale czy i Cztan z Wilkiem dadzą,
Bóg wie. Wiesz ty, bąku, skąd wracam? Z Brzozowej.
- Na
miły Bóg! Co też mówicie?
-Prawdę,
jako i to prawda, że Wilkowie będą bronili od Cztana i
Bogdańca, i Zgorzelic. No! pozwać nieprzyjaciół i
pobić się z nimi łatwo, ale z nieprzyjaciół
stróżów własnego dobra uczynić to nie byle cap
potrafi.
Tu Maćko począł opowiadać
o swoich odwiedzinach u Wilków, jak ich sobie zjednał i na hak
przywiódł, a ona słuchała z wielkim zdumieniem, a gdy
wreszcie skończył, rzekła:
- Chytrości to Pan Jezus wam nie
poskąpił, i miarkuję, że wszystko tak zawsze będzie,
jak chcecie.
Lecz Maćko począł na to
kiwać głową jakby ze smutkiem.
- Ej, dziewczyno, kiedy by tak wszystko
było, jako ja chcę, to ty byś dawno już była
gospodynią w Bogdańcu!
Na to Jagienka popatrzyła na niego czas
jakiś swymi modrymi oczyma, po czym, zbliżywszy się,
pocałowała go w rękę.
- Czegóż mnie boćkasz? -
zapytał stary.
- Nic!...
Mówię jeno dobranoc, bo późno, a jutro trzeba nam do
dnia ruszyć.
I
zabrawszy Sieciechównę, odeszła, a Maćko zaprowadził
Czecha do alkierza, gdzie ległszy na żubrzych skórach
zasnęli obaj snem mocnym i krzepiącym.
|