Nazajutrz po nocy mglistej, miękkiej
przyszedł dzień wietrzny, chwilami jasny, chwilami z powodu chmur,
które gnane wiatrem cwałowały stadami po niebie -
posępny. Maćko kazał poruszać tabor równo z
brzaskiem. Smolarz, który podjął się przewodniczyć
do Bud, twierdził, że konie wszędy przejdą, ale wozy
miejscami trzeba będzie rozbierać i przenosić je
częściowo, również jak i łuby z odzieżą i
zapasami żywności. Nie mogło to przyjść bez
wysiłku i mitręgi, ale hartowni i przywykli do trudu ludzie woleli
trud największy niż gnuśny wypoczynek w pustej karczmie, z
ochotą więc ruszyli w drogę. Nawet i bojaźliwy Wit,
ośmielony słowy i obecnością smolarza, nie okazywał
przestrachu.
Zaraz za karczmą weszli w wysokopienny,
niepodszyty bór, w którym przy zręcznym prowadzeniu koni
można się było, nawet nie rozbierając wozów,
między chojarami wykręcić. Wicher chwilami ustawał,
chwilami zrywał się z mocą niesłychaną, uderzał
jakby olbrzymimi skrzydłami w konary gonnych sosen, przeginał je,
wykręcał, wywijał nimi niby śmigłami wiatraka,
łamał; bór giął się pod tym rozpętanym
tchnieniem i nawet w przerwach między jednym a drugim uderzeniem nie
przestawał huczeć i grzmieć jakby z gniewu na ową
napaść i przemoc. Kiedy niekiedy chmury przesłaniały
całkiem blask dzienny; siekło dżdżem pomieszanym ze
śnieżnymi krupami i czyniło się tak ciemno, jakby
nastawała wieczorna pomroka. Wit tracił wówczas znowu ducha i
wołał, iż to "złe zawzięło się i
przeszkadza", ale nikt go nie słuchał, nawet trwożliwa
Anula nie brała do serca jego słów, zwłaszcza że
Czech był tak blisko, iż mogła strzemieniem trącić o
jego strzemię, patrzał zaś przed się tak zuchwale, jakby
samego diabła chciał wyzwać na rękę.
Za borem wysokopiennym zaczynał się
podszyty, a potem gąszcz, przez który nie można było
przejechać. Tu musieli rozebrać wozy, ale uczynili to sprawnie i w mgnieniu
oka. Koła, dyszle i przodki przenieśli krzepcy pachołkowie na
barkach, a także toboły i zapasy żywności. Było takiej
złej drogi trzy stajania, jednakże zaledwie pod wieczór
stanęli w Budach, gdzie smolarze przyjęli ich gościnnie i
zapewnili, że Czarcim Wądołem, a ściślej biorąc,
wzdłuż niego, można było dostać się do miasta.
Ludzie ci, zżyci z puszczą, rzadko widywali chleb i mąkę,
ale nie przymierali głodem, gdyż wszelkich wędlin, a
zwłaszcza wędzonych piskorzów, od których roiły
się wszystkie błota, mieli w bród. Częstowali też
nimi hojnie, wyciągając w zamian łakome ręce po placki.
Były między nimi niewiasty i dzieci, wszystko czarne od smolistego
dymu, a był także i jeden stary chłop, przeszło stuletni,
który pamiętał rzeź Łęczycy dokonaną w
1331 roku i zupełne zburzenie miasta przez Krzyżaków.
Maćko, Czech i dwie dziewczyny, jakkolwiek słyszeli takie samo niemal
opowiadanie przeora w Sieradzu, słuchali ciekawie i tego dziada,
który siedząc przy ognisku i grzebiąc w nim, zdawał
się odgrzebywać zarazem straszne wspomnienia swej młodości.
Tak! w Łęczycy, równie jak w Sieradzu, nie oszczędzono
nawet kościołów i księży, a krew starców,
niewiast i dzieci spłynęła po nożach zdobywców.
Krzyżacy, wiecznie Krzyżacy! Myśli Maćka i Jagienki
ulatywały ustawicznie ku Zbyszkowi, który przebywał
właśnie jakoby w paszczy wilczej, wśród wrażego
plemienia nie znającego ni litości, ni praw gościnnych.
Sieciechównie mdlało także serce, nie była bowiem pewna,
czy w gonitwie za opatem nie przyjdzie im aż między tych okrutnych
ludzi zajechać...
Lecz stary
począł następnie opowiadać o bitwie pod Płowcami
która zakończyła najazd krzyżacki, a w której on
brał udział z cepem żelaznym w ręku jako pacholik w
piechocie wystawionej przez gminę kmiecą. W tej to bitwie
wyginął przecie cały niemal ród Gradów, więc
Maćko znał dobrze wszelkie jej szczegóły, a jednak
słuchał i teraz jak nowiny opowiadania o strasznym pogromie
Niemców, gdy jak łan pod wichrem położyli się pod
mieczami rycerstwa polskiego i króla Łokietka potęgą...
- Ha!
Jużci pamiętam - mówił dziad. - Naszli tę
ziemię, popalili grody i zamki, ba! dzieci w kolebkach rzezali, ale im
przyszło na czarny koniec. Hej! godna ci była bitwa. Ano! co
przymknę oczy, to ono pole widzę...
I
przymknął oczy, i umilkł, z lekka tylko węgle we watrze
poruszał, póki Jagienka, nie mogąc się dalszego
opowiadania doczekać, nie spytała:
-
Jakoż to było?
-
Jakoż to było? - powtórzył dziad. - Pole pamiętam,
jakobym tera patrzył: były chruśniaki i w prawo młaka, i
szmat rżyska jakoby poletko niewielgie. Ale po bitwie me było
widać ni chruśniaków, ni młaki, ni rżyska, jeno
żelaziwo wszędy, miecze, topory, dzidy i zbroje piękne, jedna na
drugiej, jakoby kto całą świętą ziemię nimi
przykrył... Nigdy ja tyła pobitego narodu na kupie nie widział i
tyla krwi ludzkiej płynącej...
Pokrzepiło
się znowu tym wspomnieniem Maćkowe serce, więc rzekł:
- Prawda!
Pan Jezus miłosierny! Ogarnęli oni wówczas to Królestwo
jako pożoga alibo zaraza. Nie tylko Sieradz i Łęczycę, ale
i wiele innych miast napsowali. l co? Jest nasz naród okrutnie
żywięcy i moc w sobie też ma niepożytą. Choć ta i
chycisz go, krzyżacki psubracie, za grzdykę, zdławić go nie
podolisz, jeszcze ci zęby wybije... Bo jeno patrzcie: król
Kazimierz i Sieradz, i Łęczycę tak zacnie odbudował,
że lepsze są, niż były, i zjazdy się w nich po staremu
odprawują, a Krzyżaków, jak ci sprali pod Płowcami, tak
tam lezą i gniją. Daj Bóg zawdy taki koniec!
Stary
chłop, słysząc te słowa, począł z początku
kiwać głową na znak przytakiwania, lecz w końcu rzekł;
- Ponoś nie
leżą i nie gniją. Kazał król nam piechocie po bitwie
rowy kopać, i chłopy też przyszli z okolicy pomagać w
robocie, aże łopaty warczały. Poukładaliśmy potem
Miemców w rowach i przysypali na porządek, by się z nich
jakoweś choróbska nie wylęgły, ale oni tam nie ostali.
- Jak to nie
ostali? Cóż im się przygodziło?
- Ja tam tego
nie widział, jeno rzekę, jako ludzie potem prawili. Nastała po
bitwie wieja sroga, która trwała bez dwanaście niedziel, ale
tylko nocami. W dzień słonko świeciło jako się patrzy,
a w nocy wiater bez mała włosów ze łba nie zdzierał.
To ci diabły całymi chmarami kotłowały się we
wichurze, każden z widłami, i co który nadleciał, to siup
widłami w ziemię i Krzyżaka se wydobył, a potem do
piekła poniósł. Słyszeli we Płowcach ludziska
harmider taki, jakby psi stadami wyli, ale tego nie mogli wyrozumieć, czy
to Miemcy wyli ze strachu a zaś żałości, czyli też
diabły z wesela. Było tego, póki księża rowów
nie poświęcili i póki ziem na Nowy Rok nie zamarzła tak,
że i widły nie brały.
Tu
umilkł i po chwili dodał:
- Ale daj
Bóg, panie rycerzu, taki koniec, jakoście mówili, bo
chociaż ja tego nie dożyjem, ale tacy pachołeckowie, jako ci
dwaj, dożyją i nie będą tego widzieli, na co oczy moje
patrzyły.
To
rzekłszy, począł przyglądać się to Jagience, to
Sieciechównie i dziwić się ich cudnym twarzom, i
głową kręcić.
- Nikiej
mak we zbożu - rzekł. - Takich ja jeszcze nie widział. W podobny
sposób przegwarzyli część nocy, potem pokładli
się spać w budach na mchach miękkich jak puch, ciepłymi
skórami pokrytych, a gdy sen mocny pokrzepił ich członki,
ruszyli nazajutrz dobrze już za widna dalej. Droga wzdłuż
wądołu nie była wprawdzie zbyt łatwa, ale też i
nietrudna, tak że jeszcze przed zachodem słońca ujrzeli zamek
łęczycki. Miasto było na nowo z popiołów wzniesione,
w części z czerwonej cegły, a nawet i z kamienia. Mury
miało wysokie, wieżami bronne, kościoły jeszcze od
sieradzkich wspanialsze. U dominikanów łatwo zasięgnęli
wieści o opacie. Był, mówił, że mu lepiej,
radował się nadzieją, że całkiem ozdrowieje, i przed
kilku dniami wyruszył w dalszą drogę. Maćkowi nie
chodziło już zbytnio o doścignięcie go w drodze, gdyż
postanowił już wieźć obie dziewki aż do Płocka,
gdzie i tak byłby je opat zawiózł, ale że mu pilno
było do Zbyszka, więc zakłopotał się srodze inną
nowiną: że już po opatowym wyjeździe rzeki tak
wezbrały, iż całkiem nie można było jechać dalej.
Dominikanie, widząc rycerza ze znacznym pocztem, któren, jak
mówił, do księcia Ziemowita jechał, przyjęli i
podejmowali ich gościnnie, a nawet opatrzyli Maćka na drogę
drewnianą, oliwną tabliczką, na której wypisana była
po łacinie modlitwa do anioła Rafała, patrona
podróżnych.
Przez dwa
tygodnie trwał przymusowy pobyt w Łęczycy, przy czym jeden z
giermków zamkowego starosty odkrył, że pachołkowie
przejezdnego rycerza byli dziewczynami, i z miejsca zakochał się na
umór w Jagience. Czech chciał go zaraz pozywać za to na
udeptaną ziemię, ale że stało się to wigilią
wyjazdu, więc Maćko odradzał mu ten postępek.
Gdy
wyruszyli w dalszą ku Płockowi drogę, wiatr osuszył nieco
gościńce, bo jakkolwiek przychodziły dżdże
częste, ale jak zwykle wiosną trwały krótko. Były
też ciepłe i duże, albowiem wiosna nastąpiła
zupełna. Na polach świeciły w bruzdach jasne pasy wody, od
zagonów dolatywał z powiewem mocny zapach mokrej ziemi. Bagna pokryły
się kaczeńcem, w lasach zakwitły przylaszczki - i piegże
podnosiły między gałęziami świergot radosny. W serca
podróżnych wstąpiła też nowa ochota i nadzieja,
zwłaszcza że jechało im się dobrze i że po szesnastu
dniach podróży stanęli u bram Płocka.
Ale
przyjechali w nocy, gdy bramy grodu były już zamknięte,
więc musieli nocować u tkacza za murami. Dziewczyny, poszedłszy
spać późno, pospały się po trudach i niewygodach
długiej podróży kamiennym snem. Maćko, którego
żaden trud nie mógł obalić, nie chciał ich
budzić, ale sam równo z otwarciem bram poszedł do miasta,
łatwo odnalazł katedrę i dom biskupi, w którym
pierwszą nowiną, którą usłyszał, była
wiadomość, że opat zmarł przed tygodniem.
Zmarł
przed tygodniem, ale wedle ówczesnego zwyczaju odprawiano msze przy
trumnie i stypy żałobne od dni sześciu, pogrzeb zaś
miał nastąpić dziś dopiero, a po nim wspominki i stypa
ostatnia dla uczczenia pamięci zmarłego.
Maćko
od wielkiego frasunku nawet się nie rozglądał po mieście,
które zresztą znał nieco z tych czasów, gdy
jeździł z listem księżny Aleksandry do mistrza - tylko
wracał co prędzej do domu tkacza za murami i po drodze
mówił sobie:
- Ha,
zmarło mu się i wieczny odpoczynek! Nie masz na to rady we
świecie, ale co ja teraz z tymi dziewkami zrobię?
I
począł się nad tym zastanawiać, czyby je lepiej u
księżny Aleksandry zostawić, czy u księżny Anny
Danuty, czy może do Spychowa wieźć. Bo nieraz przychodziło
mu do głowy w czasie tej drogi, że gdyby się pokazało,
iż Danuśka nie żyje, to nie wadziłoby, by Jagienka była
blisko Zbyszka. Nie wątpił, że Zbyszko długo będzie
tamtej, nad wszystkie inne umiłowanej, żałował i długo
po niej płakał, ale nie wątpił też, że taka
dziewczyna, tuż pod bokiem, zrobi swoje. Pamiętał, jak
chłopaka, chociaż serce rwało mu się hen za bory i lasy na
Mazowsze, ciągoty jednak brały przy Jagience. Z tych powodów i
wierząc przy tym głęboko, że Danuśka przepadła,
myślał nieraz, by na wypadek śmierci opata nie odsyłać
nigdzie Jagienki. Ale że był nieco łapczywy na ziemskie dobro,
więc chodziło mu i o majętność po opacie. Opat
gniewał się wprawdzie na nich i zapowiadał, że nic im nie
zostawi, ale nuż ogarnęła go skrucha przed śmiercią?
Że zapisał coś Jagience, to było pewne, bo nieraz
odzywał się z tym w Zgorzelicach, więc przez Jagienkę mogłoby
to i tak nie minąć Zbyszka. Chwilami brała też Maćka
ochota zostać w Płocku, dowiedzieć się jak i co, i
zająć się tą sprawą, ale wnet pokonywał w sobie
takie myśli. "Ja tu będę - myślał - o
majętność zabiegał, a mój chłopaczysko
może tam do mnie z jakowego krzyżackiego podziemia ręce
wyciąga i ratunku ode mnie czeka". Była wprawdzie jedna rada:
zostawić Jagienkę pod opieką księżny i biskupa z
prośbą, by jej nie dali skrzywdzić, jeśli jej opat co
zostawił. Ale rada ta nie całkiem podobała się
Maćkowi. "Dziewczyna ma i tak - mówił sobie - wiano
zacne, jeśli zaś i po opacie odziedziczy, weźmie ją
który Mazur, jak Bóg na niebie, a ona też długo nie
wytrzyma, bo to jeszcze i nieboszczyk Zych powiadał, że już
wtedy jako po węglach chodziła". I zląkł się tej
myśli stary rycerz, gdyż pomyślał, że w takim razie i
Danusia, i Jagienka mogłyby Zbyszka ominąć, tego zaś nie
chciał za nic na świecie.
-
Którą mu Bóg przeznaczył, tę niech ma, ale
jedną musi mieć. Postanowił też w końcu przede
wszystkim ratować Zbyszka, a Jagienkę, jeśli trzeba będzie
się z nią rozstać, zostawić albo w Spychowie, albo u
księżny Danuty, nie zaś tu w Płocku, gdzie dwór
był nierównie świetniejszy i pięknych rycerzy na nim
niemało.
Obarczon
tymi myślami, szedł wartkim krokiem ku domowi tkacza, aby Jagience
opatową śmierć oznajmić, w duchu zaś obiecywał
sobie, że jej tego od razu nie powie, gdyż niespodziana a zła
wieść łatwo dech by w dziewce zaprzeć i niepłodną
ją potem uczynić mogła. Przybywszy do domu, zastał już
obie ubrane, nawet przystrojone i wesołe jak gajówki, więc
siadłszy na zydlu, zawołał na tkackich czeladników, by mu
misę grzanego piwa przynieśli, po czym nachmurzywszy surowe i bez
tego oblicze, rzekł:
-
Słyszysz, jako w mieście dzwonią? Zgadnijże, dlaczego
dzwonią, boć przecie nie niedziela, a jutrznię
przespałaś. Chciałabyś widzieć opata?
- Pewnie,
żebym chciała - rzekła Jagienka.
-No, to
tak go zobaczysz jak króla Ćwieka.
-
Zaśby pojechał gdzie dalej?
-
Jużci, że pojechał. A to nie słyszysz, że
dzwonią?
- Pomer? -
zawołała Jagienka.
-
Zmów wieczny odpoczynek.
Więc
natychmiast uklękły obie z Sieciechówną i
poczęły mówić wieczny odpoczynek dźwięcznymi
jak dzwonki głosami. Po czym łzy ciurkiem jęły
płynąć po twarzy Jagienki, bo bardzo kochała opata,
który choć zapalczywy z ludźmi, krzywdy nie
wyrządził nikomu, a dobro obu rękoma czynił, ją
zaś, która była jego chrześniaczką,
miłował jak córkę rodzoną. Maćko, wspomniawszy,
że to był jego i Zbyszków krewny, wzruszył się
także i nieco zapłakał, a dopiero gdy im część
boleści łzami spłynęła, zabrał Czecha i obie
dziewczyny na pogrzeb do kościoła.
Pogrzeb
był wspaniały. Prowadził kondukt sam biskup Jakub z Kurdwanowa,
byli wszyscy księża i wszyscy mnisi w Płocku konwenty
mający, bito we wszystkie dzwony, mówiono mowy, których nikt
prócz duchownych nie rozumiał, boje mówiono po łacinie,
po czym wrócili duchowni i świeccy na ucztę obfitą do
biskupa.
Poszedł
na nią Maćko, wziąwszy ze sobą dwóch
pacholików, gdyż jako krewny zmarłego i znajomek biskupa
miał wszelkie prawo. Biskup też przyjął go jako krewnego
nieboszczyka chę-tliwie i z odznaczeniem, lecz zaraz przy przywitaniu
rzekł mu:
- Są
tu jakoweś bory dla was Gradów z Bogdańca zapisane, ale co
ostaje, a na klasztory i na opactwo nie idzie, to ma być krześniaczki
jego, niejakiej Jagienki ze Zgorzelic.
Maćko,
który się niewiele spodziewał, rad był i z borów,
biskup zaś nie zauważył, że jeden z pacholików
starego rycerza podniósł na wzmiankę o Jagience ze Zgorzelic
zroszone i modre jak chabry oczy w górę i rzekł:
-
Bóg mu zapłać, ale wolałabym, by żył. Więc
Maćko zwrócił się i rzekł gniewnie:
- Cichaj,
bo wstydu sobie narobisz.
Lecz nagle
urwał, w oczach błysnęło mu zdumienie, po czym twarz
uczyniła mu się sroga i wilcza, gdyż opodal od siebie, obok
drzwi, przez które wchodziła właśnie księżna
Aleksandra, ujrzał zgiętego w dworskiej, układnej postawie
Kunona Lich-tensteina, tego samego, przez którego omal nie
zginął Zbyszko w Krakowie.
Jagienka w
życiu nie widziała takiego Maćka: oblicze miał skurczone
jak paszcza złego psa, spod wąsów błysnęły mu
zęby, w jednej chwili okręcił na sobie pas i ruszył ku
znienawidzonemu Krzyżakowi.
Lecz w
pół drogi zatrzymał się i począł wodzić
szeroką dłonią no włosach. Przypomniał sobie w
porę, że Lichtenstein może być na dworze płockim tylko
albo gościem, albo co prawdopodobniej, posłem i że gdyby
chciał, nie pytając o nic, bić w niego, postąpiłby
właśnie tak samo jak Zbyszko na drodze z Tyńca.
Więc
mając więcej rozumu i doświadczenia od Zbyszka, pohamował
się, odkręcił na powrót pas, wypogodził oblicze,
poczekał, a następnie gdy księżna po przywitaniu się z
Lichtensteinem poczęła rozmawiać z księdzem Jakubem z
Kurdwanowa, zbliżył się do niej i skłoniwszy się
głęboko, przypomniał jej, co zacz jest i że za swą
dobrodziejkę ją poczytuje z przyczyny owego listu, którym go
swego czasu opatrzyła.
Księżna
zaledwie pamiętała jego twarz, ale przypomniała sobie z
łatwością i list, i całą sprawę. Było jej
także wiadomym to, co stało się na sąsiednim dworze
mazowieckim; słyszała o Jurandzie, o uwięzieniu jego
córki, o małżeństwie Zbyszka i o śmiertelnym jego
pojedynku z Rotgierem. Wszystko to zaciekawiało ją niezmiernie, tak
jak jakaś opowieść rycerska lub jedna z takich pieśni,
jakie wygłaszali u Niemców minstrele, a na Mazowszu gądkowie.
Krzyżacy nie byli jej wprawdzie tak nienawistni jak żonie Janusza,
Annie Danucie, zwłaszcza że chcąc ją sobie zjednać,
przesadzali się dla niej w hołdach, pochlebstwach i obsypywali
ją hojnie darami; lecz w tym razie serce jej było po stronie
kochanków. Gotowa im była pomóc - i przy tym cieszyło
ją, iż ma przed sobą człowieka, który
mógł jej najdokładniej przebieg zdarzeń opowiedzieć.
Maćko
zaś, który przedtem już postanowił uzyskać
jakimkolwiek sposobem opiekę i protekcję wpływowej
księżny, widząc, z jakim słucha zajęciem, chętnie
prawił jej o nieszczęsnych losach Zbyszka i Danuśki i prawie do
łez ją wzruszył, a to tym bardziej że sam niedolę
bratanka lepiej niż ktokolwiek odczuwał i z całej duszy nad
nią ubolewał.
- Nic
rzewliwszego w życiu nie słyszałam - rzekła wreszcie
księżna. - A największa żałość chwyta mnie
wskróś tej przyczyny, że on już tę dzieweczkę
zaślubił, już ci była jego, a żadnej
szczęśliwości nie zaznał. Wszelako - wiecie-li na pewno,
że nie zaznał?
- Hej,
mocny Boże! - odparł Maćko - żeby choć był
zaznał, ale on ją zaślubił, obłożnie chorym
będąc, wieczorem, a o świtaniu już ją wzięli!
- I
myślicie, że Krzyżacy? Bo u nas powiadali o zbójach,
którzy Krzyżaków zwiedli, inną dziewkę im
oddając. Mówili też o Jurandowym pisaniu.
- To
już nie ludzkie sądy rozstrzygnęły, jeno boski. Wielki to
był, prawią, rycerz ten Rotgier, który najtęższych
zwyciężał, a przecież z ręki dzieciucha poległ.
- No, taki
to i dzieciuch - rzekła, uśmiechając się, księżna
-co mu przezpieczniej w drogę nie włazić. Krzywda jest - prawda!
I słusznie się krzywdujecie, a jednako z tamtych czterech trzech
już nie żywie, a ten stary, który ostał, ledwie
także, jako słyszałam, wydarł się śmierci.
- A
Danuśka? a Jurand? - odrzekł Maćko - gdzież oni są?
Bóg też wie, czy i ze Zbyszkiem co złego się nie
stało, któren do Malborga pojechał.
- Wiem,
ale Krzyżacy nie całkiem tacy psubraci, jako myślicie. W
Malborgu przy boku mistrza i jego brata Ulryka, który jest człowiek
rycerski, nic się złego bratankowi waszemu stać nie mogło,
który przecie miał pewnikiem i listy od księcia Janusza. Chyba
że tam jakiego rycerza pozwał i poległ, bo w Malborgu siła
zawsze najsławniejszych rycerzy ze wszystkich stron świata przebywa.
- Ej, nie
bardzo już się tam tego boję - rzekł stary rycerz. -Byle go
do podziemia nie zamknęli, byle zdradą nie ubili i byle jakoweś
żelaziwo miał w garści - to nie bardzo się boję. Raz tylko
znalazł się od niego tęższy, któren go w szrankach
rozciągnął, a to właśnie książę
mazowiecki Henryk, ten, co był tu biskupem i co się w gładkiej
Ryngalle rozmiłował. Ale Zbyszko zgoła był wówczas
pacholęciem. Przy tym jednego byłby on tylko jako amen w pacierzu
pozwał, tego, któremu i ja ślubowałem, a któren tu
jest.
To
rzekłszy, pokazał oczyma na Lichtensteina, który z
wojewodą płockim rozmawiał.
Lecz
księżna zmarszczyła brwi i rzekła surowym, oschłym
głosem, którym zawsze mówiła, gdy gniew poczynał ją
chwytać:
-
Ślubowaliście mu czy nie ślubowali, a to pamiętajcie,
że on u nas w gościnie; kto naszym gościem chce być,
powinien obyczajności przestrzegać.
- Wiem,
miłościwa pani - odrzekł Maćko. - Toćżem już
okręcił pas i do niegom szedł, alem się pohamował,
pomyślawszy, że może posłuje.
- Bo i
posłuje. A człek jest między swymi znaczny, na którego
radach sam mistrz siła polega i nie byle czego mu odmówi.
Bóg to może zdarzył, że go w Malborgu podczas
bytności waszego bratanka nie było, ile że Lichtensteina,
choć z zacnego rodu idzie, powiadają zawziętym i mściwym.
Poznałże was?
- Nie
bardzo mógł poznać, bo mię mało widział. Na
drodze tynieckiej byliśmy w hełmach, a potem raz tylko byłem u
niego w Zbyszkowej sprawie, ale wieczorem, gdyż było pilno, i raz widzieliśmy
się w sądzie. Zmieniłem się na gębie od tego czasu i
broda znacznie mi posędzielała. Uważałem też teraz,
że patrzył na mnie, ale widać jeno dlatego, że przydłużej
z miłościwą panią rozmawiam, gdyż potem oczy
całkiem spokojnie w inną stronę obrócił. Zbyszka
toby był poznał - ale mnie zabaczył, a o moim ślubowaniu
może i nie słyszał, mając o lepszych do myślenia.
- Jak to o
lepszych?
- Bo jemu
pono ślubowali i Zawisza z Garbowa, i Powała z Taczewa, i Marcin z
Wrocimowic, i Paszko Złodziej, i Lis z Targowiska. Każdy z nich,
miłościwa pani, i dziesięciu takim by poradził, a
cóż dopiero, że ich kupa! Lepiej jemu się było nie
rodzić, niżeli jeden takowy miecz mieć nad głową. A ja
nie tylko mu o ślubowaniu nie wspomnę, ale jeszcze w
pouchwałość się wejść z nim postaram.
- Czemu
zaś tak?
A twarz
Maćka stała się naraz chytra, do głowy starego lisa
podobna.
-
Żeby mi jakowe pismo dał, za którym mógłbym
przezpiecznie po krajach krzyżackich jeździć i Zbyszkowi w razie
potrzeby dać poratowanie.
- Zali to
godne czci rycerskiej? - zapytała z uśmiechem księżna.
- Godne -
odrzekł stanowczym głosem Maćko. - Gdybym na ten przykład w
bitwie z tyłu na niego natarł, a nie zawołał, by się
obrócił, jużci bym hańbę na się
ściągnął, ale czasu pokoju rozumem na hak nieprzyjaciela
przywieść - tego się żaden prawy rycerz nie zasroma.
- To was
poznajomię - odrzekła księżna. I skinąwszy na
Lichtensteina, poznajomiła z nim Maćka, pomyślawszy, że
choćby go Lichtenstein poznał, to i tak nie stałoby się nic
wielkiego.
Lecz
Lichtenstein nie poznał go, albowiem istotnie na drodze tynieckiej
widział go w hełmie, a potem raz tylko jeden z nim rozmawiał, i
to wieczorem, gdy Maćko przychodził do niego prosić go o
odpuszczenie Zbyszkowej winy.
Skłonił
się jednak dość dumnie, dopiero ujrzawszy za rycerzem
dwóch cudnych, bogato ubranych pachołków,
pomyślał, że nie byle kto takich mieć może, i twarz
rozjaśniła mu się nieco, jakkolwiek nie przestał
wydymać dumnie ust, co czynił zawsze, jeśli nie z panującym
miał do czynienia.
A
księżna rzekła, ukazując Maćka:
- Jedzie
ten rycerz do Malborga i ja sama polecam go łasce wielkiego mistrza, ale
on posłyszawszy o zachowaniu, jakie w Zakonie macie, pragnąłby i
od was mieć pismo.
To
rzekłszy, odeszła do biskupa, Lichtenstein zaś utkwił
w
Maćku swe zimne, stalowe oczy i zapytał:
-
Jakiż powód skłania was, panie, do odwiedzenia naszej
pobożnej i skromnej stolicy?
- Uczciwy
powód i pobożny powód - odrzekł, wznosząc
źrenice, Maćko. - Gdybyć było inaczej, nie
uręczałaby za mną miłościwa księżna. Ale
prócz ślubów pobożnych, chciałbym też i
mistrza waszego poznać, któren pokój na ziemi czyni, a jest
najsławniejszym na świecie rycerzem.
- Za kogo
księżna miłościwa, pani nasza i dobrodziejka uręcza,
ten nie będzie narzekał na naszą ubogą
gościnność; wszelako co do mistrza trudno będziecie go
mogli obaczyć, bo przed miesiącem już do Gdańska
wyjechał, a stamtąd miał do Królewca i dalej ku granicy
ruszyć, gdyż choć miłośnik pokoju, musi przecie od zdradzieckich
Witoldowych zapędów dziedziny zakonnej bronić.
Usłyszawszy
to, Maćko zafrasował się tak widocznie, że Lichtenstein,
przed którego oczyma nic nie mogło się ukryć, rzekł:
-
Widzę, że równą mieliście chęć poznać
wielkiego mistrza, jak dopełnić ślubów zakonnych.
-
Miałem ci ją, miałem! - odrzekł prędko Maćko. -
Więc to już wojna z Witoldem o Żmujdź, pewna?
- Sam
ją rozpoczął, podając wbrew przysięgom pomoc
buntownikom.
Nastała
chwila milczenia.
- Ha!
niech ta Bóg szczęści Zakonowi, jak na to zasługuje! -
rzekł wreszcie Maćko. - Nie mogę mistrza poznać, to
choć ślubów dopełnię.
Lecz wbrew
tym słowom sam nie wiedział, co ma na razie począć, i z
uczuciem ogromnego strapienia zadawał sobie w duszy pytanie:
"Gdzie
ja mam teraz Zbyszka szukać i gdzie go odnajdę?"
Łatwo
było przewidzieć, że jeśli mistrz opuścił Malborg
i udał się na wojnę, to nie ma co szukać w Malborgu i
Zbyszka -a w każdym razie trzeba o nim dokładniejszych
wiadomości zasięgnąć. Stary Maćko zatroskał
się wielce, ale że był człek prędki do rady,
postanowił czasu nie tracić i zaraz nazajutrz ruszyć w
dalszą drogę. Uzyskanie listu od Lichtensteina przy poparciu
księżny Aleksandry, w której komtur miał nieograniczone
zaufanie, przyszło mu łatwo. Otrzymał tedy polecenie do starosty
w Brodnicy i do wielkiego szpitalnika w Malborgu, za które darował
jednak Lichtensteinowi spory srebrny pucharek, ozdobnie wykuty we
Wrocławiu, taki, jaki rycerze mieli zwyczaj stawiać napełniony
winem na noc przy łożu, aby w razie bezsenności mieć pod
ręką i lekarstwo na sen, i uciechę. Hojność ta
Maćkowa zdziwiła nieco Czecha, który wiedział, iż
stary rycerz nie był zbyt pochopny do obsypywania darami nikogo, a
zwłaszcza Niemców - lecz ów rzekł:
-
Uczyniłem tak, bom mu ślubował i potykać się z nim
muszę, a nijak by mi było nastawać na gardło człeka,
który mi usługę oddał. Nie nasz to obyczaj bić w
dobrodzieja...
- Ale
zacnego pucharka szkoda! - odpowiedział trochę przekornie Czech.
Na to
zaś Maćko:
- Nie
czynię ja nic przez rozmysłu, nie bój się! Bo jeśli
mi Pan Jezus miłosierny pozwoli Niemca powalić, to jużci i
pucharek odzyszczę, i siła innych godnych rzeczy wraz z nim
zdobędę.
Po czym
jęli naradzać się obaj, a z nimi i Jagienka, co czynić
dalej. Maćkowi przechodziło przez rozum, aby i ją, i
Sieciechównę zostawić w Płocku pod opieką
księżny Aleksandry, a to z powodu opatowego testamentu, który
był złożony u biskupa. Lecz dziewczyna sprzeciwiła się
temu całą siłą swej niezłomnej woli. Prawda, że
sporzej by było jechać bez nich, bo nie trzeba by na noclegach
osobnych izb wyszukiwać ani też oglądać się na
obyczajność, na bezpieczeństwo i różne inne tego
rodzaju przyczyny. Ale przecie nie po to wyjechały ze Zgorzelic, by
siedzieć w Płocku. Testament, skoro jest u biskupa, to nie
przepadnie, a co do nich, gdyby się pokazało, że muszą
gdzie po drodze ostać, to lepiej by im było ostać się na
opiece u księżny Anny, nie u Aleksandry, bo na tamtym dworze mniej
nawidzą Krzyżaków, a więcej miłują Zbyszka.
Rzekł wprawdzie na to Maćko, że rozum nie niewieścia rzecz
i że nie przystoi dziewce "dowodzić", tak jakby
naprawdę ten rozum miała - nie sprzeciwił się jednak
stanowczo, a wkrótce ustąpił całkiem, gdy Jagienka,
odciągnąwszy go na bok, poczęła mówić ze
łzami w oczach:
-
Wiecie!... Bóg patrzy na moje serce, że co rania i co wieczora
proszę go za oną Danuśkę, ba i o Zbyszkową
szczęśliwość! Bóg to w niebiesiech wie najlepiej!
Ale i Hlawa, i wy powiadacie, że już ona zginęła i że
żywa z krzyżackich rąk nie wyjdzie - co jeśli tak ma
być, to ja...
Tu
zawahała się nieco, wezbrane łzy stoczyły się jej z
wolna po jagodach i skończyła po cichu:
- To ja
chcę być Zbyszka blisko...
Maćka
wzruszyły te łzy i słowa, jednak odrzekł:
-
Jeśli tamta zginie, Zbyszko z żałości ani na cię
spojrzy.
- Ja
też nie chcę, by na mnie spoglądał, jeno chcę być
przy nim.
- Wiesz
przecie, że ja tego samego bym chciał, co i ty; ale on w pierwszym
żalu gotów cię jeszcze zwymyślać...
- Niech
tam i zwymyśla - odpowiedziała ze smutnym uśmiechem. - Ale tego
nie uczyni, bo nie będzie wiedział, że to ja.
- Pozna
cię.
- Nie pozna.
Wyście także nie poznali. Powiecie mu, że to nie ja, jeno
Jaśko, a Jaśko przecie całkiem z gęby do mnie podobny.
Powiecie mu, że urósł i tyla, a jemu nawet przez
głowę nie przejdzie, by zaś to nie był Jaśko...
Na to stary
rycerz wspomniał coś jeszcze o kolanach k" sobie, ale że
kolana k'sobie miewali czasem i chłopaki, więc nie mogło to
być przeszkodą, zwłaszcza że Jaśko miał istotnie
twarz prawie taką samą, a włosy po ostatnich postrzyżynach
wyrosły mu znów długie - i nosił je w pątliku, tak
jak inne szlachetne pacholęta i sami rycerze. Z tych przyczyn
ustąpił Maćko i poczęli mówić już o
drodze. Mieli wyruszyć nazajutrz. Postanowił Maćko
puścić się w krzyżackie kraje, dotrzeć do Brodnicy,
tam zasięgnąć języka i gdyby mistrz był wbrew przewidywaniom
Lichtensteina jeszcze w Malborgu, to jechać do Malborga, w razie zaś
przeciwnym pociągnąć krzyżacką granicą w
stronę Spychowa, przepytując po drodze o młodego polskiego
rycerza i jego poczet. Stary rycerz spodziewał się nawet, że
łacniej się czegoś dowie o Zbyszku w Spychowie lub na dworze
księcia Janusza warszawskiego niż gdzie indziej.
Jakoż
nazajutrz wyruszyli. Wiosna już uczyniła się zupełna,
więc rozlewy wód, a mianowicie Skrwy i Drwęcy, tamowały
drogę, tak że dopiero dziesiątego dnia po opuszczeniu
Płocka przejechali granicę i znaleźli się w Brodnicy.
Miasteczko czyste było i porządne, ale zaraz na wstępie
można było poznać twarde rządy niemieckie, albowiem ogromna
murowana szubienica, wzniesiona za miastem przy drodze do Gorczenicy, ubrana
była ciałami wisielców, z których jedno było
kobiece. Na strażniczej wieży i na zamku powiewała
chorągiew z czerwoną ręką w białym polu. Samego
komtura nie zastali jednak podróżni na miejscu, albowiem
pociągnął był z częścią załogi i na
czele okolicznej szlachty do Malborga. Objaśnienia te dał
Maćkowi stary Krzyżak, ślepy na oba oczy, który był
niegdyś komturem Brodnicy, później zaś,
przywiązawszy się do miejsca i zamku, przeżywał w nim
ostatki żywota. Ów, gdy kapelan miejscowy przeczytał mu list
Lichtensteina, przyjął Maćka gościnnie, że zaś
mieszkając wśród polskiej ludności, umiał wybornie
po polsku, przeto łatwo było się z nim rozmówić.
Zdarzyło się też, iż przed sześciu tygodniami
jeździł do Malborga, dokąd wzywano go jako doświadczonego
rycerza na radę wojenną, wiedział więc, co się w
stolicy działo. Zapytywany o młodego polskiego rycerza,
mówił, że nazwiska nie pomni, ale że słyszał o
jakowymś, który naprzód budził podziw tym, że
pomimo młodych lat przybył jako rycerz już pasowany, a po
wtóre potykał się szczęśliwie na turnieju,
który wielki mistrz urządził wedle zwyczaju dla cudzoziemskich
gości przed wyruszeniem na wojenną wyprawę. Powoli
przypomniał sobie nawet, iż owego rycerza polubił i
wziął w szczególną opiekę mężny i
szlachetny brat mistrzów, Ulryk von Jungingen, i że dał mu
żelazne listy, z którymi młodzian później
odjechał podobno w stronę wschodnią. Maćko ucieszył
się z tych wiadomości ogromnie, nie miał bowiem najmniejszej
wątpliwości, że tym młodym rycerzem był Zbyszko. Wobec
tego nie było chwilowo po co jechać do Malborga, bo jakkolwiek wielki
szpitalnik lub inni pozostali tam urzędnicy zakonni i rycerze mogliby
może jeszcze dokładniejszych udzielić wskazówek,
jednakowoż żadną miarą nie mogli powiedzieć, gdzie na
razie bawi Zbyszko. Zresztą sam Maćko wiedział najlepiej, gdzie
go znaleźć, nietrudno bowiem było domyślić się,
że krąży koło Szczytna albo jeżeli tam Danusi nie
znalazł, czyni poszukiwania po dalszych wschodnich zamkach i komturiach.
Nie tracąc
więc czasu, ruszyli i oni krzyżackim krajem ku wschodowi i Szczytnu.
Droga szła im sporo, gdyż gęste miasta i miasteczka
połączone były gościńcami, które Krzyżacy,
a raczej kupcy w miastach osiedli, w dobrym utrzymywali stanie, prawie nie
gorszym niż polskie, które powstały pod opieką
gospodarnej i sprężystej króla Kazimierzowej ręki. Przy
tym pogoda nastała cudna. Noce były gwiaździste, dni jasne, a w
porze południowego udoju powiewał ciepły, suchy wiaterek,
który napełniał czerstwością i zdrowiem piersi
ludzkie. Zazieleniły się zboża na polach, łąki pokryły
się hojnie kwieciem, a lasy sosnowe poczęły ronić woń
żywiczną. Przez całą drogę do Lidzbarku, a
stamtąd do Działdowa i dalej do Niedzborza podróżni nie
widzieli ani chmurki na niebie. W Niedzborzu dopiero w nocy przyszła ulewa
z grzmotami, które pierwszy raz tej wiosny słyszano, ale
trwała krótko i nazajutrz rozbłysnął znów poranek
przejasny, różowy, złoty i tak świetlisty, że jak
okiem sięgnąć wszystko lśniło jednym bisiorem
brylantów i pereł, cała zaś kraina zdawała się
uśmiechać niebu i radować się z bujnego życia.
W taki to ranek
wykręcili z Niedzborza ku Szczytnu. Granica mazowiecka nie była
daleko i łatwo by im przyszło nawrócić do Spychowa.
Była chwila nawet, że Maćko chciał to uczynić, ale
rozważywszy wszystko, wolał dotrzeć wprzód do strasznego
krzyżackiego gniazda, w którym tak ponuro rozstrzygnęła
się część Zbyszkowych losów. Wziąwszy więc
chłopa przewodnika, kazał mu prowadzić poczet ku Szczytnu,
choć i przewodnik nie był konieczny, albowiem z Niedzborza szedł
prosty gościniec, na którym niemieckie mile były białymi
kamieniami znaczone.
Przewodnik
jechał kilkadziesiąt kroków naprzód, za nim konno
Maćko z Jagienką, następnie dość daleko za nimi Czech
ze śliczną Sieciechówną, a dalej szły wozy otoczone
przez zbrojnych pachołków. Ranek był wczesny.
Różana barwa nie zeszła jeszcze ze wschodniej strony nieba,
choć słońce świeciło już, zmieniając na
opale krople rosy na drzewach i trawach.
- Nie boisz
się jechać do Szczytna? - zapytał Maćko.
- Nie boję
się - odrzekła Jagienka. - Pan Bóg nade mną, bom sierota.
- Bo tam
nijakiej wiary nie dotrzymują. Najgorszy pies był ci wprawdzie
ów Danveld, którego Jurand razem z Gotfrydem
zgładził... Tak powiadał Czech. Drugi po Danveldzie był
Rot-gier, który legł od Zbyszkowego topora, ale i ten stary jest
okrutnik, diabłu zaprzedan... Ludzie nic dobrze nie wiedzą, wszelako
ja tak myślę, że jeśli Danuśka zginęła, to z
jego ręki. Gadają, że spotkała go też jakowaś
przygoda - ale księżna powiedziała mi w Płocku, że
się wykręcił. Z nim to będziemy mieli w Szczytnie
sprawę. Dobrze, że mamy pismo od Lichtensteina, bo jego się
podobno gorzej psubraty boją niż samego mistrza... Że to,
prawią, powagę ma okrutną i zachowanie wielkie, a przy tym
mściwy jest. Najmniejszej krzywdy nie daruje... Bez tego pisma nie
jechałby ja tak spokojnie do Szczytna.
- A
ówże stary jako się zowie?
- Zygfryd de
Lowe.
- Bóg da,
że damy sobie i z nim rady.
- Bóg da!
Tu Maćko
roześmiał się i po chwili począł mówić:
- Powiada do
mnie księżna w Płocku: "Krzywdujecie się, krzywdujecie
jako baranki na wilków, a tu, powiada, z tych wilków trzech
już nie żywie, bo ich niewinne baranki zdusiły". I prawdę
rzekłszy, tak to i jest...
- A
Danuśka? a jej rodzic?
- To samo
powiedziałem księżnie. Ale w duszy rad jestem, iże się
pokazuje, jako i nas krzywdzić jest nieprzezpieczna rzecz. Juści
wiemy, jak toporzysko chycić w garść i godnie nim
machnąć! A co do Danuśki i Juranda, to prawda. Ja
myślę tak samo jak i Czech, że ich już na świecie nie
ma, ale w rzeczy to nikt dobrze nie wie... Tego Juranda też mi żal,
bo i za życia się boleści o dziewczynę najadł, i
jeżeli zginął, to ciężką śmiercią.
- Co go
kto przy mnie wspomni, to zaraz o tatusiu myślę, którego
też na świecie nie ma - odpowiedziała Jagienka.
I tak
mówiąc, podniosła zwilżone, śliczne oczy ku
górze. Maćko zaś pokiwał głową i rzekł:
- W
Bożym on wiecu i w światłości wiekuistej na pewno, bo
lepszego od niego człowieka chyba w całym naszym królestwie
nie było...
- Oj, nie
było ci, nie było! - westchnęła Jagienka. Lecz dalszą
rozmowę przerwał im chłop przewodnik, który
powstrzymał nagle źrebca, a następnie zawrócił go,
przyleciał pędem do Maćka i zawołał jakimś
dziwnym, wylęknionym głosem:
- O dla
Boga! Patrzcie no, panie rycerzu, kto to ku nam z pagórka idzie.
- Kto,
gdzie? - zawołał Maćko.
- A
owdzie! Chyba wielgolud czy co...
Maćko
z Jagienka wstrzymali stępaki, spojrzeli we wskazanym przez przewodnika
kierunku i istotnie oczy ich ujrzały na wyniosłości
pagórka, na pół albo i więcej stajania
jakowąś postać, której wymiary zdawały się
znacznie przenosić zwykłe ludzkie kształty.
-
Sprawiedliwie mówi, że chłop jest duży -
mruknął Maćko. Potem zmarszczył się, splunął
nagle w bok i rzekł:
- Na psa
urok!
- Czemu
zaś zaklinacie? - spytała Jagienka.
- Bom
wspomniał, jako w taki sam ranek obaczyliśmy ze Zbyszkiem na drodze z
Tyńca do Krakowa takiego samego niby wielkoluda. Powiadali wówczas,
że to Walgierz Wdały. Ba! pokazało się, że to był
pan z Taczewa, ale też nic dobrego z tego nie wypadło. Na psa urok.
- To nie
rycerz, bo piechtą idzie - rzekła, wytężając wzrok,
Jagienka. - I widzę nawet, że nijakiej broni nie ma, jeno kostur w
lewej ręce dzierży...
- I maca
nim przed sobą, jakby była noc - dodał Maćko.
- I ledwie
się rusza. Pewnie! Ślepy chyba czy co?
-
Ślepy jest, ślepy! jako żywo!
Ruszyli
końmi i po niejakim czasie zatrzymali się naprzeciw dziada,
który schodząc z pagórka niezmiernie powoli, szukał
przed sobą kosturem drogi.
Był
to starzec rzeczywiście ogromny, chociaż widziany z bliska
przestał im się wydawać wielkoludem. Sprawdzili też,
że był zupełnie ślepy. Zamiast oczu miał dwie czerwone
jamy. Brakło mu również prawej dłoni, na miejscu
której nosił węzeł uczyniony z brudnej szmaty. Białe
włosy spadały mu aż na ramiona, a broda sięgała pasa.
- Nie ma
chudzina ni pacholęcia, ni psa i sam omackiem drogi szuka - ozwała
się Jagienka. - Dla Boga, nie możem go przecie bez pomocy
ostawić. Nie wiem, czy mnie będzie rozumiał, ale
przemówię do niego po naszemu.
To
rzekłszy, zeskoczyła żywo ze stępaka i zatrzymawszy
się tuż przed dziadem, poczęła szukać pieniędzy w
skórzanej kalecie wiszącej u jej pasa.
Dziad
też, usłyszawszy przed sobą tupot koński i gwar,
wyciągnął przed siebie kostur i podniósł do
góry głowę, jak czynią ludzie ślepi.
-
Pochwalony Jezus Chrystus! - rzekła dziewczyna. - Rozumiecie, dziadku, po
krześcijańsku?
Ów
zaś, usłyszawszy jej słodki, młody głos,
drgnął, przez twarz przeleciał mu jakiś dziwny błysk,
jakby wzruszenia i rozrzewnienia, nakrył powiekami swe puste jamy oczne i
nagle, rzuciwszy kostur, padł przed nią na kolana z
wyciągniętymi w górę ramionami.
-
Wstańcie, i tak was wspomogę. Co wam jest? - spytała ze zdziwieniem Jagienka.
Lecz on nie
odpowiedział nic, tylko dwie łzy spłynęły mu po
policzkach a z ust wyszedł podobny do jęku głos:
- Aa! a!
- Na
miłosierdzie boskie! niemowaście czy jak?
- Aa! a!
To
wygłosiwszy, podniósł dłoń: naprzód
uczynił nią znak krzyża, potem jął wodzić
lewą dłonią wzdłuż ust.
Jagienka, nie
zrozumiawszy, spojrzała na Maćka, który rzekł:
- Chyba coś
ci takiego pokazuje, jakby mu język urżnęli.
-
Urżnęli wam język? - spytała dziewczyna.
-A! a! a!
a! - powtórzył kilkakrotnie dziad, kiwając przy tym głową.
Po czym
wskazał palcami na oczy, następnie wysunął prawe ramię
bez dłoni, a lewą wykonał ruch do cięcia podobny.
Teraz
zrozumieli go oboje.
- Kto wam
to uczynił? - spytała Jagienka.
Dziad
zrobił znów kilkakrotnie znak krzyża w powietrzu.
-
Krzyżacy! - zakrzyknął Maćko. Starzec opuścił na
znak potwierdzenia głowę na piersi. Nastała chwila milczenia,
tylko Maćko i Jagienka spoglądali na się z niepokojem, mieli
bowiem przed sobą jawny dowód tego braku miłosierdzia i braku
miary w karaniu, jakimi odznaczali się rycerze zakonni.
- Srogie
rządy! - rzekł wreszcie Maćko - i ciężko go pokarali,
a Bóg wie, czy słusznie. Nie dopytamy się o to. Żeby
choć wiedzieć, gdzie go odwieźć, bo to musi być
człek z tych okolic. Po naszemu rozumie, gdyż tu prosty naród
taki jest jako i na Mazowszu.
-
Rozumiecie przecie, co mówimy? - spytała Jagienka. Dziad
potwierdził głową.
- A
tutejsiście?
- Nie -
odpowiedział na migi starzec.
- Zaś
może z Mazowsza?
-Tak.
- Spod
księcia Janusza?
-Tak.
- A
cóżeście u Krzyżaków robili?
Starzec nie
umiał odpowiedzieć, lecz twarz jego przybrała w jednej chwili
wyraz tak niezmiernego bólu, że litościwe serce Jagienki
zadrgało tym większym współczuciem, a nawet Maćko,
chociaż nie byle co wzruszyć go mogło, rzekł:
-
Pewnikiem skrzywdzili go, psubraty, może i bez jego winy. Jagienka
zaś wetknęła w dłoń nędzarza kilka drobnych
pieniążków.
-
Słuchajcie -rzekła. - Nie opuścim was. Pojedziecie z nami
na Mazowsze i w
każdej wsi będziemy was pytać, czy nie wasza. Może się
jako dogadamy. Wstańcie jeno teraz, boć my przecie nie
święci.
Lecz on nie
wstał, owszem pochylił się i objął jej nogi, jakby w
opiekę się oddając i dziękując, przy czym jednak pewne
zdziwienie, a nawet jakby zawód mignęły mu na obliczu.
Być może, iż miarkując z głosu, sądził,
iż stoi przed dziewczyną, tymczasem dłoń jego trafiła
na jałowicze skórznie, jakie w podróży nosili rycerze i
giermkowie.
Ona
zaś rzekła:
- Tak i
będzie. Przyjdą wnet nasze wozy, to sobie odpoczniecie i
pożywicie się. Ale na Mazowsze nie od razu pojedziecie, bo przedtem trzeba
nam do Szczytna.
Na to
słowo starzec zerwał się na równe nogi. Zgroza i zdumienie
odbiły mu się na twarzy. Roztworzył ramiona, jakby chcąc
zagrodzić drogę, a z ust poczęły mu się wydobywać
dzikie i jak gdyby pełne przerażenia dźwięki.
- Co wam? - zawołała
przelękniona Jagienka. Lecz Czech, który już przedtem był
z Sieciechówną nadjechał i od pewnego czasu wpatrywał
się uporczywie w dziada, zwrócił się nagle do Maćka
ze zmienioną twarzą i dziwnym jakimś głosem rzekł:
- Na rany
boskie! pozwólcie, panie, bym do niego przemówił, bo ani
wiecie, kto on może być!
Po czym,
nie pytając o pozwolenie, poskoczył do dziada, położył
mu ręce na barkach i jął pytać:
- Ze
Szczytna idziecie?
Starzec
jakby uderzony dźwiękiem jego głosu uspokoił się i
skinął głową.
- A nie
szukaliście tam dziecka?...
Głuchy
jęk był jedyną odpowiedzią na to pytanie.
Wówczas
Hlawa przybladł nieco, chwilę jeszcze wpatrywał się swym
rysim wzrokiem w rysy starca, po czym rzekł z wolna i dobitnie:
- To
wyście Jurand ze Spychowa!
- Jurand!
- zakrzyknął Maćko.
Lecz
Jurand zachwiał się w tej chwili i omdlał. Przebyte męki,
brak pożywienia, trudy podróży obaliły go z nóg.
Oto dziesiąty już dzień upływał, jak szedł tak
omackiem, błądząc i szukając przed sobą kijem drogi, o
głodzie, w utrudzeniu i niepewności, dokąd idzie. Nie mogąc
pytać o drogę, w dzień kierował się tylko ciepłem
promieni słonecznych, noce spędzał w rowach przy
gościńcu. Gdy zdarzyło mu się przechodzić przez
wieś, osadę lub gdy spotykał ludzi naprzeciw idących,
dłonią i głosem żebrał jałmużny, lecz rzadko
kiedy wspomogła go litościwa ręka, powszechnie bowiem brano go
za zbrodniarza, którego dosięgła pomsta prawa i
sprawiedliwości. Od dwóch dni żywił się korą drzewną
i liśćmi i już był zwątpił, czy trafi
kiedykolwiek na Mazowsze - aż tu nagle otoczyły go litościwe
swojackie serca i swojskie głosy, z których jeden przypomniał
mu słodki głos córki - a gdy w końcu wymieniono jeszcze i
jego imię, przebrała się wreszcie miara wzruszeń, serce
ścisnęło mu się w piersi, myśli zakręciły
się wichrem w głowie i byłby zwalił się twarzą w
proch gościńca, gdyby nie podtrzymały go krzepkie ramiona
Czecha.
Maćko
zeskoczył z konia, po czym obaj wzięli go, ponieśli ku
taborkowi, a następnie ułożyli na wymoszczonym sianem wozie. Tam
Jagienka z Sieciechówną, ocuciwszy go, nakarmiły i
napoiły winem, przy czym Jagienka, widząc, że nie może
utrzymać kubka, sama podawała mu napój. Zaraz potem
chwycił go nieprzeparty kamienny sen, z którego dopiero na trzeci dzień
miał się rozbudzić.
Oni
zaś złożyli tymczasem prędką doraźną
naradę.
-
Krótko rzekę - ozwała się Jagienka. - Nie do Szczytna
teraz jechać, ale do Spychowa, by go w przezpiecznym miejscu między
swoimi we wszelakim starunku zostawić.
- Obacz,
jak się to rządzisz! - odpowiedział Maćko. - Do Spychowa
trzeba go odesłać, ale niekoniecznie mamy wszyscy jechać, bo z
nim może jeden wóz pójść.
- Nie
rządzę ja się, jeno tak mniemam, że siła możemy
się od niego i o Zbyszku, i o Danuśce dowiedzieć.
- A po
jakiemu będziesz z nim gadać, kiedy języka nie ma?
- A
któż jak nie on pokazał wam, że nie ma? Widzicie, że
i bez gadania dowiedzieliśmy się wszystkiego, czego nam było
trzeba, a cóż dopiero, gdy się do jego pokazywania
głową i rękoma wezwyczaim! Spytacie go na ten przykład, czy
wracał Zbyszko z Malborga do Szczytna, to jużci albo skinie
głową, albo zaprzeczy. I to samo o innych rzeczach.
- Prawda
jest! - zawołał Czech.
- Nie
sprzeczam się i ja też, że prawda - rzekł Maćko - i
sam takową myśl miałem, jeno u mnie pierwsza rozwaga, a
gęba potem.
To
rzekłszy, kazał zawrócić taborkowi ku mazowieckiej
granicy. W czasie drogi Jagienka raz po raz podjeżdżała do wozu,
na którym leżał Jurand, bojąc się, aby nie
zamarł we śnie.
- Nie
poznałem go - mówił Maćko - ale i nie dziwota. Chłop
był jak tur! Powiadali o nim Mazurowie, że on jeden między nimi
mógłby się był z samym Zawiszą potykać — a
teraz iście kościotrup.
- Chodziły
słuchy - rzekł Czech - że go mękami zmożyli, ale
poniektóry i wierzyć nie chciał, by zaś
chrześcijanie tak mieli postąpić z pasowanym rycerzem,
który też świętego Jerzego ma za patrona.
- Bóg
dał, że go Zbyszko choć w części pomścił. No, ale patrzcie,
jakowa jest między nami a nimi różnica. Prawda! Z czterech
psubratów trzech już legło - ale w bitwie legli i nikt
żadnemu języka w niewoli nie obrzezał ani też oczu nie
wyłuskiwał.
- Bóg ich
pokarze - rzekła Jagienka. Lecz Maćko zwrócił się do
Czecha:
- A
tyś jak go uznał?
- Zrazum
go też nie uznał, chociażem go później, panie, od
was widział. Ale mi coś tam chodziło po głowie i im
więcej mu się przypatrywałem, tym więcej chodziło...
Ba! brody nie miał ni białych włosów, możny był
pan a potężny; jakoże go było w takim dziadzie uznać!
Ale gdy panienka rzekła, że jedziem do Szczytna, a on wyć
począł, zaraz mi się oczy otwarły.
Maćko
zamyślił się.
- Ze Spy
chowa trzeba by go księciu zawieść, który przecież
takiej krzywdy znacznemu człowiekowi wyrządzonej płazem
puścić nie może.
-
Wyprą się, panie; porwali mu zdradą dziecko i wyparli się,
a o panu ze Spy chowa powiedzą, że w bitwie i język, i
rękę, i oczy utracił.
-
Słusznie - rzekł Maćko. - Toćże oni i samego
księcia swego czasu porwali. Nie może on z nimi wojować, bo nie
podoła, chybaby mu nasz król pomógł. Gadają ludzie
i gadają o wielkiej wojnie, a tu ani małej nie ma.
- Jest z
księciem Witoldem.
- Chwalić
Boga, że choć ten ich za nic ma... Hej! Kniaź Witold to mi
kniaź! A chytrością go też nie zmogą, bo on jeden
chytrzejszy niż oni wszyscy razem. Bywało, przycisną go,
psia-juchy, tak, że zguba nad nim jako miecz nad głową, a on się
jako wąż wyśliźnie i zaraz ich ukąsi... Strzeż go
się, gdy cię bije, ale bardziej się strzeż, gdy cię
głaszcze.
-
Takiż on jest ze wszystkimi?
- Nie ze
wszystkimi, jeno z Krzyżaki. Z innymi dobry i hojny kniaź!
Tu
zamyślił się Maćko, jakby chcąc lepiej sobie Witolda
przypomnieć.
-
Całkiem to inny człowiek niż tutejsi książęta -
rzekł wreszcie. - Powinien był Zbyszko do niego się udać,
bo i pod nim, i przez niego najwięcej można przeciw Krzyżakom
wskórać.
Po chwili
zaś dodał:
- Kto wie,
czy się tam jeszcze obaj nie znajdziem, gdyż tam i pomstę można
mieć najsłuszniejszą.
Potem
znów mówili o Jurandzie, o jego nieszczęsnym losie i
niewypowiedzianych krzywdach, jakich od Krzyżaków doznał,
którzy naprzód bez żadnej przyczyny zamordowali mu
umiłowaną żonę, a potem, zemstą płacąc za
zemstę, porwali dziecko -i samego umęczyli tak okrutnymi mękami,
że i Tatarzy nie umieliby lepszych obmyślić. Maćko i Czech
zgrzytali zębami na myśl, że nawet i w wypuszczeniu go na
wolność było nowe wyrachowane okrucieństwo. Stary rycerz
obiecywał też sobie w duszy, że postara się wywiedzieć
dobrze, jako to wszystko było, a potem zapłacić z
nawiązką.
Na takich
rozmowach i myślach schodziła im droga do Spychowa. Po dniu pogodnym
nastała noc cicha, gwieździsta, więc nie zatrzymywali się
nigdzie na nocleg, trzykrotnie tylko popa-śli obficie konie, po ciemku
jeszcze przejechali granicę i nad ranem stanęli pod wodzą
najętego przewodnika na ziemi spychowskiej. Stary Tolima trzymał
widocznie tam wszystko żelazną ręką, gdyż zaledwie
zapuścili się w las, wyjechało naprzeciw dwóch zbrojnych
pachołków, którzy jednak widząc nie żadne wojsko,
lecz niewielki poczet, nie tylko przepuścili ich bez pytania, ale
przeprowadzili przez niedostępne dla nie znających miejscowości
rozlewiska i moczary.
W gródku
przyjęli gości Tolima i ksiądz Kaleb. Wieść, że
pan przybył, przez zbożnych ludzi odwiezion, błyskawicą
rozleciała się między załogą. Dopieroż gdy
zobaczyli, jakim wyszedł z rąk krzyżackich - wybuchła taka
burza gróźb i wściekłości, że gdyby w
podziemiach spychowskich znajdował się jeszcze jaki Krzyżak,
żadna moc ludzka nie zdołałaby go wybawić od strasznej
śmierci.
Konni
"parobje" chcieli i tak zaraz siadać na koń, skoczyć
ku granicy, złapać, co się da, Niemców i głowy ich
rzucić pod nogi panu, ale okiełznał tę ich chęć
Maćko, który wiedział, że Niemcy siedzą po
miasteczkach i gródkach, a wieśniacza ludność tej samej
jest krwi, jeno że pod obcą przemocą żyje. Ale ani
ów rozgwar, ani okrzyki, ani skrzypienie żurawi studziennych nie
zdołały rozbudzić Juranda, którego z wozu przeniesiono na
skórze niedźwiedziej do jego izby na łoże. Został
przy nim ksiądz Kaleb, przyjaciel od dawnych lat, a tak jak rodzony
kochający, który począł błagalną modlitwę,
aby Zbawiciel świata wrócił nieszczęsnemu Jurandowi i
oczy, i język, i rękę.
Znużeni
drogą podróżni poszli też po spożyciu rannego
posiłku na spoczynek. Maćko zbudził się dobrze już z
południa i kazał pachołkowi przywołać do siebie
Tolimę.
I wiedząc
poprzednio od Czecha, że Jurand przed wyjazdem nakazał wszystkim
posłuch dla Zbyszka i że mu dziedzinę na Spychowie przez usta
księdza przekazał, rzekł do starego głosem zwierzchnika:
- Jam jest stryj
waszego młodego pana i póki nie wróci, moje tu
będą rządy.
Tolima
schylił swą siwą głowę, nieco do głowy wilczej
podobną, i otoczywszy dłonią ucho, zapytał:
- To wyście,
panie, szlachetny rycerz z Bogdańca?
- Tak jest -
odrzekł Maćko.- Skąd o mnie wiecie?
- Bo
się tu was spodziewał i pytał o was młody pan, Zbyszko.
Usłyszawszy to, Maćko zerwał się na równe nogi i
zapominając o swej powadze, zakrzyknął:
- Zbyszko
w Spychowie?
-
Był, panie; dwa dni temu wyjechał.
- Na
miły Bóg! skąd przybył i dokąd pojechał?
-
Przybył z Malborga, a po drodze był w Szczytnie, dokąd zaś
wyjechał, nie powiadał.
- Nie
powiadał?
-
Może księdzu Kalebowi powiadał.
- Hej,
mocny Boże! tośmy się zminęli! - mówił,
uderzając się dłońmi po udach, Maćko.
Tolima
zaś otoczył dłonią i drugie ucho:
- Jako
powiadacie, panie?
- Gdzie jest
ksiądz Kaleb?
- U pana
starszego, przy łożu.
-
Przyzwijcie go! Albo nie... Sam do niego pójdę.
-
Przyzwę go! - rzekł stary.
I
wyszedł. Lecz nim przyprowadził księdza, weszła Jagienka.
-
Chodź tu! Wiesz, co jest! Dwa dni temu był tu Zbyszko.
A ona
zmieniła się w jednej chwili na twarzy i nogi przybrane w
obcisłe pasiaste nogawiczki zadrżały pod nią widocznie.
- Był
i pojechał? - pytała z bijącym sercem. - Dokąd?
- Dwa dni
temu, a dokąd, może ksiądz wie.
- Trzeba
nam za nim! - rzekła stanowczym głosem. Po chwili wszedł
ksiądz Kaleb, który sądząc, że Maćko wzywa go
po to, aby zapytać o Juranda, rzekł, uprzedzając pytanie:
- Śpi
jeszcze.
-
Słyszałem, że Zbyszko tu był? - zawołał
Maćko.
-
Był. Dwa dni temu wyjechał.
- Dokąd?
- Sam nie
wiedział... Szukać... Pojechał ku granicy żmujdz-kiej,
gdzie teraz wojna.
- Na
miły Bóg, powiadajcie, ojcze, co o nim wiecie!
- Wiem
tyle, iłem od niego słyszał. Był w Malborgu i
możną tam opiekę pozyskał, bo brata mistrzowego,
który jest pierwszym między nimi rycerzem. Z jego rozkazania wolno
było szukać Zbyszkowi po wszystkich zamkach.
- Juranda i
Danuśki?
- Tak, ale
Juranda nie szukał, bo mu powiedzieli, że nie żyje.
- Mówcie
od początku.
- Zaraz, jeno
odetchnę i oprzytomnieję, bo z innego świata powracam.
- Jak to z
innego świata?
- Z tego
świata, do którego na koniu nie zajedzie, ale na modlitwie
zajedzie... i od nóg Pana Chrystusowych, u których prosiłem
o zmiłowanie nad Jurandem.
-
Cuduście prosili? Macież tę moc? - zapytał z wielką
ciekawością Maćko.
- Mocy
nijakiej nie mam, ale ją Zbawiciel ma, któren jeśli zechce,
powróci Jurandowi i oczy, i język, i rękę...
- Byle
chciał, to jużci że i potrafi - odrzekł Maćko -
wszelako nie o byle coście prosili.
Ksiądz
Kaleb nie odpowiedział nic, może nie dosłyszał, gdyż
oczy miał jeszcze jakby nieprzytomne i istotnie widać było,
iż się poprzednio całkiem w modlitwie zapamiętał.
Więc
zakrył teraz twarz rękoma i czas jakiś siedział w
milczeniu. Wreszcie wstrząsnął się, przetarł
dłońmi oczy i źrenice, po czym rzekł:
- Teraz
pytajcie.
- Jakim
sposobem pozyskał sobie Zbyszko wójta sambińskiego?
- Już on
nie jest wójtem sambińskim...
- Mniejsza z
tym... Wy
miarkujcie, o co pytam, i prawcie, co wiecie.
-
Pozyskał go sobie na turnieju. Ulryk rad się w szrankach potyka,
potykał ci się i ze Zbyszkiem, bo było siła gości
rycerskich w Malborgu i mistrz gonitwy wyprawił. Pękł Ulrykowi
poprąg w siodle i łacno go mógł Zbyszko z konia
zbić, ale on, to ujrzawszy, prasnął glewię o ziem i jeszcze
chwiejącego się podtrzymał.
- Hej! Ano
widzisz! - zawołał Maćko, zwracając się do Jagienki. -
Za to go Ulryk pokochał?
- Za to go
pokochał. Nie chciał już z nim gonić na ostre ani na tępe
kopie i pokochał go. Zbyszko też powiedział mu swoje utrapienia,
a ów, że to o cześć rycerską jest dbający,
okrutnym gniewem zapłonął i do brata swego, mistrza, Zbyszka na
skargę zaprowadził. Bóg da mu za to zbawienie, bo niewielu
jest między nimi, którzy miłują sprawiedliwość.
Mówił mi też Zbyszko, że pan de Lorche wielce mu
dopomógł przez to, iż go tam dla wielkiego rodu i bogactw
szanują, a on zasie we wszystkim za Zbyszkiem świadczył.
- A co ze
skargi i z onego świadectwa przyszło?
-
Przyszło to, iż wielki mistrz surowie komturowi
szczyt-nieńskiemu przykazał, aby wszystkich jeńców i
więźniów, jacy są w Szczytnie, duchem do Malborga
odesłał, samego Juranda nie wyjmując. Komtur co do Juranda odpisał,
iż z ran umarł i tamże przy kościele jest pogrzebion.
Innych jeńców odesłał, między którymi
była dziewka niedojda, ale naszej Danusi nie było.
- Wiem od
giermka Hlawy - rzekł Maćko - iż Rotgier, ten, który od
Zbyszka zabit, też na dworze księcia Januszowym o takiej
dziewce-matołce wspominał. Mówił, że ją mieli
za Juran-dównę, a gdy mu księżna odpowiedziała,
że przecie prawą Jurandównę znali i widzieli, jako nie
była matołka, rzekł: "Iście prawda, ale myślelim,
że ją złe przemieniło".
- To samo
napisał komtur mistrzowi - iże ową dziewkę nie w
więzieniu, jeno na opiece mieli, wpoprzód ją zbójcom
odjąwszy, którzy przysięgali, że to przemieniona
Jurandówna.
- I mistrz
uwierzył?
- Sam nie
wiedział, czyli ma wierzyć, czy nie wierzyć, ale Ulryk jeszcze
większym gniewem zapłonął i wymógł na bracie,
aby urzędnika zakonnego ze Zbyszkiem do Szczytna posłał, co
też się stało. Przyjechawszy do Szczytna, starego komtura
już nie zastali, bo na wojnę z Witoldem ku wschodnim zamkom
wyruszył, jeno podwójciego, któremu urzędnik kazał
wszystkie sklepy i podziemia otworzyć. Za czym szukali i szukali, i nic
nie znaleźli. Brali też ludzi na spytki. Jeden sam powiedział
Zbyszkowi, że od kapelana można się siła dowiedzieć,
gdyż kapelan umie kata niemowę wyrozumieć. Ale kata zabrał
z sobą stary komtur, a kapelan do Królewca na jakowy ś duchowny
congressus był wyjechał... Oni się tam często
zjeżdżają i skargi na Krzyżaków do papieża
ślą, bo i księżom chudziętom pod nimi
ciężko...
- To mi
jeno dziwno, że Juranda nie znaleźli! - zauważył
Maćko.
- Bo go
widać wprzód stary komtur wypuścił. Większa
była złość w tym wypuszczeniu, niż żeby mu byli
po prostu gardło wzięli. Chciało im się, żeby
pocierpiał przed śmiercią tyle, ba! i więcej, niż
człowiek jego stanu wytrzymać może. Ślepy, niemowa i bez
prawicy - bójcie że się Boga!... Ni do domu trafić, ni o
drogę alboli o chleb poprosić... Myśleli, że zamrze gdzie
pod płotem z głodu albo się w jakowej wodzie utopi... Co mu
ostawili? Nic, tylko pamięć, kim był, i rozeznanie nędzy. A
to przecie męka nad męki... Może tam gdzieś pod
kościołem albo przy drodze siedział, a Zbyszko
przejeżdżał i nie poznał go. Może i on
słyszał głos Zbyszkowy, ale zawołać na niego nie
mógł... Hej!... Nie mogę od śluz!... Cud Bóg
uczynił, iżeście go spotkali i dlatego mniemam, że i
jeszcze większy uczyni, choć Go o niego niegodne i grzeszne wargi
moje proszą.
- A
cóż Zbyszko więcej powiadał? Dokąd jechał? -
pytał Maćko.
-
Powiadał tak: "Wiem, iże była Danuśka w Szczytnie, ale
oni ją porwali i albo zamorzyli, albo wywieźli. Stary de Lowe,
powiada, to uczynił, i tak mi dopomóż Bóg, jako
wprzód nie spocznę, nim go dostanę".
-
Także powiadał? To pewno ku wschodnim komturiom wyjechał, ale
tam teraz wojna.
-
Wiedział, że wojna, i dlatego do kniazia Witolda
pociągnął. Powiadał, iż prędzej przez niego
coś przeciw Krzyżakom wskóra niż przez samego
króla.
- Do
kniazia Witolda! - zawołał, zrywając się. Maćko, po
czym zwrócił się do Jagienki:
-Widzisz,
co to rozum! Nie gadałżem tego samego? Przepowiadałem jako
żywo, że przyjdzie nam iść do Witolda...
- Zbyszko
miał nadzieję - ozwał się ksiądz Kaleb - iże
Witold do Prus wtargnie i tamtejszych zamków będzie dobywał.
-
Jeśli mu dadzą czas, to i nie omieszka - odparł Maćko. -No!
chwalić Boga, wiemy przynajmniej, gdzie Zbyszka szukać.
- To i
trzeba nam zaraz ruszyć! - rzekła Jagienka.
- Cichaj!
- zawołał Maćko. - Nie przystoi pachołkom z radami się
odzywać.
To
rzekłszy, spojrzał na nią znacząco, jakby
przypominając jej, że jest pachołkiem, a ona
upamiętała się i umilkła.
Zaś
Maćko pomyślał chwilę i rzekł:
-
Jużci, Zbyszka teraz najdziem, bo pewnie nie gdzie indziej, tylko przy
boku kniazia Witoldowym będzie, ale trzeba by raz wiedzieć, czy on ma
jeszcze czego po świecie szukać prócz tych łbów
krzyżackich, które ślubował?
- A
jakoże to przeznać? - spytał ksiądz Kaleb.
- Żebym wiedział, że ten
ksiądz szczytnieński wrócił już z synodu, tobym go
chciał widzieć - odpowiedział Maćko. - Mam listy
Lichtensteina i do Szczytna mogę przezpiecznie jechać.
- Nie był to ci żaden synod, jeno congressus
- odparł ksiądz Kaleb - i kapelan dawno już musiał
wrócić.
- To dobrze. Zdajcieże resztę na
moją głowę... Wezmę z sobą Hlawę, dwóch
pachołków z bojowymi końmi od wypadku -i pojadę.
- A potem ku
Zbyszkowi? - zapytała Jagienka.
- A potem ku
Zbyszkowi, ale tymczasem ty tu ostaniesz i będziesz czekać,
dopóki ze Szczytna nie wrócę. Tak też myślę,
że więcej nad trzy albo cztery dni nie zabawię. Twarde we mnie
gnaty i trud mi nie nowina. Przedtem jeno, was, ojcze Kalebie, o pismo do
szczytnieńskiego kapelana poproszę. Łacniej mi zawierzy,
jeśli mu list wasz pokażę... że to zawsze jest większa
między księżmi podufałość.
- Ludzie dobrze
o tamtym księdzu mówią - rzekł ojciec Kaleb. -1
jeżeli kto co wie, to on.
I pod
wieczór wygotował list, a nazajutrz, nim słońce
weszło, nie było już starego Maćka w Spychowie.
|