Jagienka, dowiedziawszy się, iż ma
pozostać z rozkazu Maćka w Spychowie, przez chwilę ze zdumienia,
żalu i gniewu słowa nie mogła przemówić,
patrzała tylko na Czecha szeroko otwartymi oczyma, który
rozumiejąc dobrze, jak niemiłą jej przynosi wiadomość,
rzekł:
- Chciałbym też wam sprawę
zdać z tego, cośmy w Szczytnie słyszeli, bo siła jest nowin
i ważnych.
- A o Zbyszku są?
- Nie, jeno są szczytnieńskie -
wiecie...
- Rozumiem! Konie niech pacholik rozkulbaczy,
a wy pójdziecie za mną.
I dawszy rozkaz pacholikowi,
poprowadziła Czecha z sobą na górę.
- Czemu to
nas Maćko opuścił? Dlaczego mamy w Spychowie ostawać i
dlaczegoście wy wrócili? - zapytała jednym tchem.
- Ja
wróciłem - odrzekł Hlawa - bo mi rycerz Maćko kazali.
Chciało mi się na wojnę, ale jak rozkaz, to rozkaz. Powiedzieli
mi rycerz Maćko tak: "Wrócisz, będziesz panny
zgorzelickiej pilnował i ode mnie na nowiny czekał. Być
może, powiada, że ci przyjdzie ją do Zgorzelic odprowadzić,
bo jużci sama nie wróci".
- Na
miły Bóg! cóż się stało? Znalazła
się córka Jurandowa? Zali Maćko nie do Zbyszka, tylko po
Zbyszka pojechał? Widziałeś ją? Gadałeś z
nią? Czemużeś jej nie przywiózł i gdzie ona teraz?
Usłyszawszy
Czech ten nawał pytań, skłonił się do kolan dziewczyny
i rzekł;
-
Niechże to nie będzie gniewno waszej miłości, iże na
wszystko razem nie odpowiem, bo nie sposób; jeno będę kolejno
na jedno po drugim odpowiadał, jeśli przeszkody nie znajdę.
- Dobrze!
Znalazła się czy nie?
- Nie, ale
wżdy jest wiadomość pewna, że była w Szczytnie i
że ją pono gdzieś ku wschodnim zamkom wywieźli.
- A my
dlaczego mamy siedzieć w Spychowie?
- Ba, a
jeśli się odnajdzie?... To jakoś widzi wasza
miłość... Bo i prawda, że nie byłoby po co...
Jagienka
zamilkła, tylko policzki jej zapłonęły.
Czech
zaś rzekł:
-
Myślałem i jeszcze myślę, że z tych psubrackich
pazurów nie wyrwiemy jej żywej, ale wszystko w boskich rękach.
Trzeba mi gadać od początku. Przyjechaliśmy do Szczytna - i
dobrze. Rycerz Maćko pokazał podwójciemu pismo Lichtensteina,
a podwójci, że to za młodu miecz za Kunonem nosił,
pocałował pieczęć w naszych oczach, przyjął nas
gościnnie i w niczym nie podejrzewał. Żeby się tak
miało co chłopa w pobliżu, można by i zamek wziąć,
tak nam dufał... W widzeniu się z księdzem nie było
też przeszkód i gadaliśmy przez dwie noce - i
dowiedzieliśmy się dziwnych rzeczy, które ksiądz od kata
wiedział.
- Kat
niemowa.
- Niemowa,
ale księdzu umie wszystko na migi powiedzieć, a ów go tak
rozumie, jakby żywym słowem do niego gadał. Dziwne to rzeczy i
był w tym chyba palec Boży. Ów kat obcinał rękę
Jurandowi, wyrywał mu język i wykapywał oczy. On jest taki, ze
gdy o męża chodzi, przed żadną męką się nie
wzdrygnie, a choćby mu człeka kazali zębami rwać - i to
uczyni. Ale na żadną dziewkę nie całkiem
źrzałą ręki nie podniesie i na to znów żadne
męki nie pomogą. A taki ci jest wskróś tej przyczyny,
że sam niegdyś miał dziewkę jedyną, którą
okrutnie miłował i którą mu Krzyżacy...
Tu
zaciął się Hlawa i nie wiedział, jak dalej
mówić, co widząc, Jagienka rzekła:
- Co mi
tam o katówce prawicie!
- Bo to
jest do rzeczy - odpowiedział Czech. - Gdy nasz młody pan
poćwiartował rycerza Rotgiera, tak stary komtur Zygfryd mało
się nie wściekł. W Szczytnie gadali, że Rotgier to był
jego syn, i ksiądz to potwierdził, że nigdy ojciec syna
więcej nie miłował. I przez pomstę diabłu duszę
zaprzedał, co kat widział! Z zabitym tak gadał jako ja z wami, a
tamten to mu się z trumny śmiał, to zgrzytał, to się
czarnym ozorem oblizywał z radości, że mu stary komtur pana
Zbyszkową głowę przyobiecał. Ale że pana Zbyszka nie
mógł wówczas dostać, więc tymczasem kazał
umęczyć Juranda, a potem język jego i rękę do trumny
Rotgiero-wi włożył, który je na surowo żreć
począł...
- Straszno
słuchać. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen! -
rzekła Jagienka.
I
podniósłszy się, dorzuciła szczepek na komin, albowiem
wieczór uczynił się już zupełny.
- A
jakże! - mówił dalej lawa. - Nie wiem, jako to będzie na
sądzie ostatecznym, bo jużci co Jurandowe, to musi do Juranda
wrócić. Ale to nie ludzki rozum. Kat tedy wszystko to widział.
Więc napchawszy strzygę ludzkim mięsem, poszedł stary
komtur Jurandowe dziecko mu przynieść, bo mu tamten widać
szepnął, że chciałby krwią niewinną strawę
popić... Ale kat, który, jako mówiłem, wszystko uczyni,
jeno krzywdy wyrządzonej dziewce przenieść nie może,
już przedtem się na schodach zasadził... Mówił
ksiądz, że on niespełna rozumu i w rzeczy bydlę, ale to
jedno rozumie - i jak trzeba, to w chytrości nikt mu nie wyrówna.
Siadł ci tedy na schodach i czekał, aż tu nadchodzi komtur.
Usłyszał katowe dychanie, ujrzał świecące ślepia
i zląkł się, bo rozumiał, że upiór. A on
komtura pięścią w kark! Myślał, że mu śpik
przetrąci, tak że i znaku nie będzie, wszelako
nie
zabił. Ale komtur omdlał i ze strachu zachorzał, a gdy zaś
ozdrowiał, bał się już na Jurandównę
porywać.
- Ale
ją wywiózł.
-
Wywiózł ją, a z nią zabrał i kata. Nie
wiedział, że to on
Jurandówny
bronił, myślał, że jakowaś siła niepojęta,
zła albo dobra. A w Szczytnie wolał kata nie ostawiać. Bał
się jego świadectwa czy co... Niemowa ci on jest, ale jeżeliby
był sąd, to przez księdza mógł powiedzieć, co
wiedział... Więc ksiądz mówił w końcu rycerzowi
Maćkowi tak: "Stary Zygfryd nie zgładzi już Jurandówny,
bo się boi, a choćby komu innemu kazał, to póki Diederich
żyw, nie da jej; tym bardziej że już raz obronił".
-
Wiedział zaś ksiądz, dokąd ją powieźli?
- Dobrze
nie wiedział, ale słyszał, że coś tam gadali o
Ragnecie, który zamek niedaleko od litewskiej, czyli też
żmujdzkiej granicy leży.
- A
cóż na to Maćko?
- Rycerz
Maćko, wysłuchawszy tego, powiedział mi nazajutrz dzień:
"Jeśli tak, to ją może i znajdziem, a mnie co ducha trzeba
do Zbyszka, aby go przez Jurandównę na hak nie przywiedli, tak jak
Juranda przywiedli. Niech rzekną mu, że ją oddadzą, byle
sam po nią przyjechał, to i przyjedzie, a wówczas dopiero
stary Zygfryd pomstę za Rotgiera na nim wywrze, jakiej oko ludzkie nie
widziało".
- Prawda
jest! prawda! - zawołała z niepokojem Jagienka. - Skoro dlatego tak
się śpieszył, to i dobrze. Po
chwili zaś, zwracając się do Hlawy:
- W tym jeno pobłądził,
że was tu odesłał. Po co nas tu w Spychowie strzec?
Ustrzeże i stary Tolima, a tam Zbyszkowi byście się przydali,
boście i mocni, i roztropni.
- A kto
was, panienko, w razie czego do Zgorzelic odwiezie?
- W razie
czego przyjedziecie tu przed nimi. Mają przez kogo innego nowinę
przysłać, to prześlą przez was - i odwieziecie nas do
Zgorzelic.
Czech
pocałował ją w rękę i zapytał wzruszonym
głosem:
- Zaś przez
ten czas tu ostaniecie?
- Bóg nad
sierotą! Tu ostaniem.
- I nie
będzie się wam cniło? Cóż tu będziecie
czynić?
- Pana Jezusa
prosić, by wrócił Zbyszkowi szczęście, a wszystkich
was w zdrowiu uchował.
I to
rzekłszy, rozpłakała się serdecznie. A giermek
pochylił się znów do jej kolan:
-
Tacyście właśnie - rzekł - jako anieli w niebiesiech.
|