Nie pomogły łagodne słowa ni
pieszczoty, ni zaklęcia - Danusia nie poznawała nikogo i nie
odzyskała przytomności. Jedynym uczuciem, które opanowało
całą jej istotę, był przestrach podobny do takiego
płochliwego przestrachu, jaki okazują schwytane ptaki. Gdy
przyniesiono jej posiłek, nie chciała przy ludziach jeść,
jakkolwiek z chciwych jej spojrzeń rzucanych najadło znać
było głód, może nawet zadawniony. Zostawszy sama,
rzucała się na spyżę z łakomstwem dzikiego
zwierzątka, ale gdy Zbyszko wszedł do izby, w tej chwili
skoczyła w kąt i skryła się za wiązką suchego
chmielu. Próżno Zbyszko otwierał ramiona, próżno
wyciągał ręce, próżno błagał, dusząc
w sobie łzy. Nie chciała z tego ukrycia wyjść nawet
wówczas, gdy naniecono ognia w świetlicy i gdy przy jego blasku
mogła dobrze rozeznać rysy Zbyszka. Zdawało się, że
pamięć opuściła ją razem ze zmysłami. On za to
patrzał na nią i na jej wychudłą twarz z zastygłym
wyrazem przerażenia, na zapadłe oczy, na potargane strzępy
odzieży, w które była przybrana, i serce skowyczało w nim
z bólu i wściekłości na myśl, w jakich była rękach
i jak się z nią obchodzono. Porwał go wreszcie szał gniewu
tak straszny, że chwyciwszy za miecz, skoczył z nim ku Zygfrydowi i
byłby go uśmiercił niechybnie, gdyby Maćko nie był go
schwytał za ramię.
Poczęli się wówczas
pasować z sobą prawie po nieprzyjacielsku, ale młodzian tak
był osłabion poprzednią walką z olbrzymim Arnoldem, że
stary rycerz przemógł go i wykręciwszy mu rękę,
zawołał:
- Wściekłeś się czy co?
- Puśćcie! - odpowiedział,
zgrzytając, Zbyszko - bo się dusza podrze we mnie.
- Niech się
podrze! Nie puszczę! Wolej łeb rozbij o drzewo, niżbyś
miał pohańbić siebie i cały ród.
I
ściskając jakoby w żelaznych cęgach dłoń
Zbyszkową, począł mówić groźnie:
- Obacz
się! Pomsta ci nie ucieknie, a pasowanyś jest rycerz. Jakże to?
Związanego jeńca będziesz dźgał? Danuśce nie
pomożesz, a co ci zostanie? Nic, jeno hańba. Rzekniesz, iże
królom i książętom nieraz przy godziło się
jeńców mordować? Ba! nie u nas! I co im uchodzi, tobie nie
ujdzie. Mają
ci oni królestwa, miasta, zamki, a ty co masz? Rycerską
cześć. Kto im nie przygani, tobie w oczy plunie. Opamiętaj
się, prze Bóg!
Nastała
chwila milczenia.
-
Puśćcie - powtórzył ponuro Zbyszko - nie zadźgam go.
-
Pójdź do ognia, naradzim się.
I
powiódł go za rękę do ogniska, które
pachołkowie naniecili wedle smolistych kopców. Tam siadłszy,
Maćko zamyślił się nieco, po czym rzekł:
- Wspomnij
też i to, żeś tego starego psa Jurandowi obiecał. Ten ci
się dopiero pomści nad nim i za swoją, i za Danusiną
mękę! Ten ci mu zapłaci, nie bój się! I
powinieneś w tym Jurandowi wygodzić. Należy mu się to. A
czego tobie nie wolno, to Jurandowi będzie wolno, bo nie on jeńca
wziął, jeno go w podarunku od ciebie dostanie. Bez hańby i bez
przygany może go choć i ze skóry obłupić - rozumiesz
mnie?
- Rozumiem
- odpowiedział Zbyszko. - Słusznie mówicie.
- To ci
widać rozum wraca. Jeśliby cię diabeł jeszcze kusił,
pamiętaj także i na to, żeś ty przecie i Lichtensteinowi, i
innym Krzyżakom ślubował, a gdybyś bezbronnego jeńca
zarżnął i gdyby się to przez pachołków
rozgłosiło, żaden rycerz nie chciałby ci stanąć i
byłby praw. Boże uchowaj! Nieszczęśliwości i tak nie
brak, niechże choć hańby nie będzie. Lepiej ot gadajmy o
tym, co teraz należy czynić i jako nam się obrócić.
-
Radźcie! - rzekł młodzian.
-
Poradzę tak: tę żmiję, która była przy Danusi,
można by zgładzić, ale że nie przystoi rycerzom
niewieścią krwią się babrać, przeto ją
księciu Januszowi oddamy. Knuła ona zdrady jeszcze w leśnym
dworcu przy księciu i księżnie, niechże ją mazowieckie
sądy sądzą, a jeśli jej kołem za to nie pokruszą,
to chyba sprawiedliwość boską chcą obrazić.
Póki innej jakiej niewiasty nie spotkamy, która by się przy
Danusi starunku podjęła, póty ona potrzebna, potem się
ją koniowi do ogona przywiąże. Ninie trzeba nam do puszcz
mazowieckich jako najprędzej wykręcić.
-
Jużci nie zaraz, bo noc. Może też Bóg da jutro
Danuśce większe opamiętanie.
- Niech i konie
dobrze wypoczną. Na świtaniu ruszym. Dalszą rozmowę
przerwał im głos Arnolda von Baden, który leżąc
opodal na plecach, związany w kij do własnego miecza,
począł coś wołać po niemiecku. Stary Maćko
podniósł się i poszedł ku niemu, ale nie mogąc
dobrze wyrozumieć jego mowy, począł się oglądać
za Czechem.
Ale Hlawa nie
mógł zaraz przyjść, albowiem zajęty był czym
innym. Podczas ich rozmowy przy ognisku poszedł właśnie do
służki zakonnej i położywszy jej dłoń na karku i
potrząsnąwszy nią jak gruszką, rzekł:
- Słuchaj,
suko! Pójdziesz do chaty i wymościsz dla pani posłanie ze
skór, ale przedtem wdziejesz na nią swoje porządne szaty, a
sama ubierzesz się w te łachmany, w których kazaliście
jej chodzić... zatracona wasza mać!
I nie mogąc
także pohamować nagłego gniewu, trząsł nią tak
silnie, że aż oczy wylazły jej na wierzch. Byłby jej
może skręcił kark, ale że widziała mu się jeszcze
potrzebna, więc puścił ją wreszcie, rzekłszy:
- A potem
wybierzem dla cię gałąź.
Ona
chwyciła go w przerażeniu za kolana, ale gdy w odpowiedzi
kopnął ją, skoczyła do chaty i rzuciwszy się do
nóg Danusi, poczęła skrzeczeć:
- Obroń
mnie! nie daj!
Ale Danusia
przymknęła tylko oczy, a z ust jej wyszedł zwykły, zdyszany
szept:
- Boję
się, boję się, boję się!
I następnie
zdrętwiała całkiem, albowiem każde zbliżenie się
do niej służki zakonnej wywoływało zawsze ten skutek.
Pozwoliła się też rozebrać i oblec w nowe szaty.
Służka, wymościwszy posłanie, położyła
ją na nim jak figurkę drewnianą lub woskową, sama zaś
siadła koło ogniska, bojąc się wyjść z izby.
Ale Czech
wszedł po chwili i zwróciwszy się naprzód do Danusi,
rzekł:
- Między
przyjacioły jesteście, pani, więc w imię Ojca i Syna, i
Ducha, śpijcie spokojnie!
I
przeżegnał ją ręką, a następnie, nie
podnosząc głosu, aby jej nie przelęknąć, rzekł do
służki:
- Ty
poleżysz związana za progiem, ale jeśli narobisz krzyku i
przestraszysz, to ci zaraz szyję pokruszę. Wstań i chodź.
I
wywiódłszy ją z izby, skrępował tak, jako
rzekł, mocno, po czym udał się do Zbyszka.
- Kazałem
oblec panią w te szaty, które miała na sobie ta jaszczurka -
rzekł. - Posłanie wymoszczone i pani śpi. Najlepiej nie
chodźcie tam już, panie, by się zaś nie
przelękła. Da Bóg, jutro po spoczynku oprzytomnieje, a wy
teraz pomyślcie też o jadle i spoczynku.
-
Położę się przy progu izby - odrzekł Zbyszko.
- To
odciągnę sukę na stronę do tego trupa z ryżymi
kudłami, ale teraz musicie jeść, bo droga i trud niemały
przed wami.
To
rzekłszy, poszedł wydobyć z biesagów wędzone
mięsiwo i wędzoną rzepę, w którą zaopatrzyli
się na drogę w obozie żmujdzkim, ale zaledwie
złożył zapas przed Zbyszkiem, Maćko odwołał go do
Arnolda.
- Wymiarkuj no
rzetelnie - rzekł - czego chce ten waligóra, bo choć
niektóre słowa wiem, nijak nie mogę go wyrozumieć.
-
Poniosę go, panie, do ogniska, to się tam rozmówicie -
odrzekł Czech.
I
odpasawszy się, przeciągnął pas pod ramionami Arnolda, po
czym zadał go sobie na plecy. Zgiął się pod
ciężarem olbrzyma mocno, ale chłopem będąc krzepkim,
doniósł go do ogniska i rzucił jak wór grochu obok Zbyszka.
-
Zdejmijcie ze mnie pęta - rzekł Krzyżak.
-
Mogłoby to być - odpowiedział przez Czecha stary Maćko -
gdybyś na cześć rycerską poprzysiągł, że
się za jeńca będziesz uważał. Jednakże i bez tego
każę ci wyciągnąć miecz spod kolan i
rozwiązać ręce, abyś mógł siąść
przy nas, zaś powrozów na nogach nie popuszczę, póki
się nie rozmówim.
I
skinął na Czecha, ten zaś przeciął Niemcowi pęta
na ręku, a następnie pomógł mu usiąść.
Arnold spojrzał hardo na Maćka, na Zbyszka i zapytał:
- Co
wyście za jedni?
- A ty jak
śmiesz pytać? Co ci do tego?! Wywiedź się sam.
- To mi do
tego, że na cześć rycerską mógłbym tylko
rycerzom przysięgać.
- To
patrz!
I
Maćko, uchyliwszy opończy, pokazał pas rycerski na biodrach.
Na to
Krzyżak zdumiał się wielce i dopiero po chwili rzekł:
-
Jakże to? I łotrzykujecie dla łupu po puszczy? i pogan przeciw
chrześcijanom wspomagacie.
-
Łżesz! - zawołał Maćko.
I w ten
sposób poczęła się rozmowa, nieprzyjazna, harda,
często do kłótni podobna. Gdy jednak Maćko
zakrzyknął w uniesieniu, że właśnie Zakon nie
dopuszcza do chrztu Litwy, i gdy przytoczył wszystkie dowody, zdumiał
się znów i zamilkł Arnold, gdyż prawda ta była tak
oczywista, że niepodobna było jej nie widzieć lub jej zaprzeczyć.
Uderzyły szczególniej Niemca te słowa, które Maćko
wyrzekł, czyniąc przy nich zarazem znak krzyża: "Kto wie,
komu wy w rzeczy służycie, jeśli nie wszyscy, to
poniektórzy!" - a uderzyły go dlatego, że i w samym
Zakonie był posąd na kilku komturów, że oddają
cześć szatanowi. Nie czyniono im z tego sprawy ni żadnych
procesów, aby hańby na wszystkich nie ściągać, ale
Arnold wiedział dobrze, że szeptano sobie takie rzeczy między
braćmi i że podobne słuchy chodziły. Przy tym Maćko,
wiedząc z opowiadań Sanderusa o niepojętym zachowywaniu się
Zygfryda, zaniepokoił do reszty prostodusznego olbrzyma.
- A
ówże Zygfryd, z którym szedłeś w pochód na
wojnę -rzekł - zali Bogu i Chrystusowi służy? Zaliś to
nigdy nie słyszał, jak ze złymi duchami gadał, jako z nimi
szeptał i śmiał się alibo zgrzytał?
- Prawda
jest! - mruknął Arnold.
Ale
Zbyszko, któremu żal i gniew napłynęły do serca
nową falą, zakrzyknął nagle:
- I ty o
czci rycerskiej prawisz? Hańba ci, boś katu i piekielnikowi
pomagał! Hańba ci, boś na mękę bezbronnej niewiasty i
rycerskiej córki spokojnie patrzył, boś może i sam
ją dręczył. Hańba ci!
A Arnold
wytrzeszczył oczy i czyniąc w zdumieniu znak krzyża, rzekł:
- W
imię Ojca i Syna, i Ducha!... Jak to?... ta opętana dziewka, w
której głowie dwudziestu siedmiu diabłów mieszka?...
ja?...
- Gorze!
gorze! - przerwał chrapliwym głosem Zbyszko. I chwyciwszy za
rękojeść mizerykordii, począł znów
spoglądać dzikim wzrokiem w stronę leżącego opodal w
mroku Zygfryda.
Maćko
położył mu spokojnie dłoń na ramieniu i
przycisnął z całej mocy, aby mu przytomność
powrócić, sam zaś, zwróciwszy się do Arnolda,
rzekł:
- Ta
niewiasta - to córka Juranda ze Spychowa, a żona tego młodego
rycerza. Rozumieszże teraz, dlaczego ślakowaliśmy was i dlaczego
jeńcem naszym zostałeś!
- Prze Bóg! -
rzekł Arnold. - Skąd? Jak? Ona ma rozum pomieszany...
- Bo ją
Krzyżacy jako jagnię niewinne porwali i męką do tego
ją przywiedli.
Zbyszko przy
wyrazach "jagnię niewinne" przybliżył
pięść do ust i ścisnął zębami knykieć,
a z oczu poczęły mu kapać jedna za drugą wielkie łzy
niepohamowanej boleści. Arnold siedział w zamyśleniu. Czech
zaś w kilku słowach opowiedział mu zdradę Danvelda,
porwanie Danusi, mękę Juranda i pojedynek z Rotgierem. Gdy
skończył, nastała cisza, którą mącił tylko
szum lasu i trzaskanie skier w ognisku.
I siedzieli tak
przez chwil kilka; wreszcie Arnold podniósł głowę i
rzekł:
- Nie tylko na
rycerską cześć, lecz na krzyż Chrystusów
przysięgam wam, żem tej niewiasty prawie nie widział, żem
nie wiedział, kto ona, i żem do jej męki w niczym i nigdy
ręki nie przyłożył.
- To
przysiążże jeszcze, że dobrowolnie pójdziesz za nami
i że ucieczki nie będziesz próbował, a każę
cię całkiem rozwiązać - rzekł Maćko.
- Niech i tak
będzie, jak mówisz - przysięgam! Dokąd mnie powiedziecie?
- Na Mazowsze,
do Juranda ze Spychowa.
To
mówiąc, Maćko rozciął mu sam powróz na
nogach, po czym wskazał mięsiwo i rzepę. Zbyszko po niejakim
czasie podniósł się i poszedł spocząć u progu
chaty, przy którym nie znalazł już służki zakonnej,
albowiem poprzednio zabrali ją pachołkowie między konie. Tam,
położywszy się na skórze, którą mu
przyniósł Hlawa, postanowił czekać bezsennie, czy
świt jakiej szczęśliwej zmiany w Danusi nie przyniesie.
Czech zaś
wrócił do ogniska, gdyż ciążyło mu na duszy
coś takiego, o czym chciał pogadać ze starym rycerzem z
Bogdańca. Zastał go pogrążonego też w zadumie i nie
zważającego na chrapanie Arnolda, który po spożyciu
niezmiernej ilości wędzonej rzepy i mięsiwa zasnął z
utrudzenia snem kamiennym.
- A wy nie
spoczniecie, panie? - spytał giermek.
- Sen ucieka mi
z powiek - odrzekł Maćko. - Daj Bóg dobre jutro...
I to
powiedziawszy, spojrzał ku gwiazdom.
-
Wóz widać już na niebie, a ja wciąż rozmyślam,
jako to ono wszystko będzie.
- I mnie nie do
spania, bo mi panienka ze Zgorzelic w głowie.
- Hej, prawda,
nowa bieda! Toć przecie ona w Spychowie.
- A w Spychowie.
Wywieźliśmy ją ze Zgorzelic nie wiadomo po co.
- Sama
chciała do opata, a gdy opata nie stało, cóżem miał
czynić? - odrzekł niecierpliwie Maćko, który nie
lubił o tym mówić, bo w duszy poczuwał się do winy.
- Tak, ale
co teraz?
- Ha!
cóż? Odwiozę ją na powrót do domu i dziej się
wola boska!...
Po chwili
jednak dodał:
-
Jużci, dziej się wola boska, ale żeby chociaż ta
Danuśka była zdrowa i taka jako inni ludzie, byłoby przynajmniej
wiadomo, co robić. A tak, licho wie! Nuż nie ozdrowieje... i nie zamrze.
Niechby Pan Jezus dał już na tę alibo na tamtą stronę.
Ale Czech
myślał w tej chwili tylko o Jagience.
- Widzicie,
wasza miłość - rzekł. - Panienka, gdym
wyjeżdżał ze Spychowa i żegnał się z nią,
powiedziała mi tak: "W razie czego przyjedziecie tu przed Zbyszkiem i
przed Maćkiem, bo, powiada, mają przez kogo innego nowinę
przysłać, to przyślą przez was i odwieziecie mnie do
Zgorzelic".
- Hej! -
odpowiedział Maćko. - Pewnie, że jakoś nieskładne by
jej było zostawać w Spychowie, gdy Danuśka przyjedzie. Pewnie,
że trzeba jej teraz do Zgorzelic. Żal mi sieroteńki, szczerze
żal, ale skoro nie było woli boskiej, to i trudno! Jeno jakoże
to urządzić? Poczekaj... Powiadasz, że kazała ci
wracać przed nami z nowiną, a potem odwieźć się do
Zgorzelic?
- Kazała,
jakom wam wiernie powtórzył.
- Ano! to
może byś i ruszył przed nami. Staremu Jurandowi też by trza
oznajmić, że się córka nalazła, aby go zaś
nagła radość nie zabiła. Jak mi Bóg miły, nie
ma nic lepszego do zrobienia. Wracaj! powiedz, żeśmy
Danuśkę odbili i że niebawem z nią przyjedziem, a sam
zabierz tamtą niebogę i wieź ją doma.
Tu
westchnął stary rycerz, bo żal mu istotnie było i Jagienki,
i tych
zamiarów, które w duszy piastował. Po chwili znów
spytał:
- Wiem,
żeś chłop i roztropny, i mocny, ale potrafiszże ty ustrzec
jej od jakiej krzywdy albo przygody? Bo to w drodze łatwie się
może to i owo zdarzyć.
-
Potrafię, choćby też przyszło i łbem
nałożyć! Wezmę kilku dobrych pachołków,
których mi pan spychowski nie pożałuje, i doprowadzę
ją przezpiecznie choćby na koniec świata.
- No! zbytnio
sobie nie dufaj. Pamiętaj też, że na miejscu, w samych
Zgorzelicach, trzeba znów mieć oko na Wilków z Brzozowej i
na Cztana z Rogowa... Ale prawda! Nie do rzeczy gadam, bo ich trzeba było
strzec, póki się miało co innego na myśli. A teraz nie
żywie już nadzieja i będzie, co ma być.
- Wszelako
ustrzegę ja panienki i od tamtych rycerzy, bo ta, pana Zbyszkowa nieboga,
ledwie chudziątko zipie... nużby zmarła!
- Słusznie,
jak mi Bóg miły: ledwie chudziątko zipie - nużby
zmarła...
- Trzeba
to na Pana Boga zdać, a teraz myślmy jeno o panience zgorzelickiej.
- Po
sprawiedliwości - rzekł Maćko - godziłoby się, abym
sam ją do ojcowizny odprowadził. Ale trudna rada. Nie mogę ja
teraz Zbyszka odstąpić, a to z różnych wielkich przyczyn.
Widziałeś, jako zgrzytał i jako się do tego starego komtura
rwał, by go zadźgać niby warchlaka. Niechże, jako
powiadasz, ta dziewka skapieje w drodze, to nie wiem, czy i ja go
pohamuję. Ale jeśli mnie nie będzie, to nic go nie strzyma i
hańba wiekuista spadnie na niego i na cały ród, czego nie daj
Bóg, amen!
Na to
zaś Czech:
- Ba! jest
przecie prosty sposób. Dajcie mi jego katowską mać, a już
ja go nie uronię i dopiero w Spychowie panu Jurandowi z worka go
wytrząsnę.
- A niechże
ci Bóg da zdrowie! O, to masz rozum! - zawołał z
radością Maćko. - Prosta rzecz! prosta rzecz! Zabieraj go razem i
byłeś go żywięcym do Spychowa dowiózł,
rób z nim, co chcesz.
- To
dajcie mi i onę sukę szczytnieńską! Jeśli mi nie
będzie po drodze wadzić, to dowiozę ją też; a
jeśli będzie, to na gałąź!
-
Prędzej też może Danuśkę strach opuści i
prędzej się opamięta, gdy nie obaczy tych dwojga. Ale jeśli
służkę zabierzesz, jakoże bez pomocy niewieściej
się obejdzie?
- Nie bez
tego, byście w puszczach nie spotkali jakich miejscowych albo zbiegłych
chłopów z babami. Weźmiecie pierwszą lepszą, a
już każda będzie lepsza od tej. Tymczasem pana Zbyszkowa opieka
wystarczy.
-
Dziś jakoś roztropniej mówisz niż zwyczajnie. Prawda i
to. Może się prędzej obaczy, widząc Zbyszka wciąż
przy sobie. Potrafi ci on być dla niej jako ojciec i matka. Dobrze. A
kiedy ruszysz?
- Nie
będę świtania czekał, ale teraz przy legnę
trochę. Nie ma jeszcze chyba północka.
- Wóz,
jako mówiłem, już świeci, ale Kurki jeszcze nie
wzeszły.
- Chwała
Bogu, żeśmy cokolwiek uradzili, bo okrutnie było mi markotno.
I to
rzekłszy, Czech wyciągnął się przy dogasającym
ognisku, nakrył się kudłatą skórą i w mig
zasnął. Niebo jednak nie pobielało jeszcze ani trochę i noc
była głęboka, gdy zbudził się, wylazł spod
skóry, spojrzał ku gwiazdom i przeciągnąwszy
ze-sztywniałe nieco członki, zbudził Maćka.
- Czas mi
się zbierać! - rzekł.
- A dokąd?
- zapytał na wpół przytomnie Maćko, przecierając
pięściami oczy.
- Do
Spychowa.
- A
prawda! Kto tu tak chrapie obok? Umarłego by rozbudził.
- Rycerz
Arnold. Dorzucę gałęzi na głownie i idę do
pachołków.
Jakoż
odszedł, po chwili wrócił jednak pośpiesznym krokiem i
począł wołać z daleka cichym głosem:
- Panie,
jest nowina - i to zła!
- Co
się stało? - zawołał, zrywając się, Maćko.
-
Służka uciekła. Wzięli ją pachołcy między
konie i rozwiązali jej nogi, żeby ich pioruny zatrzasły! a gdy
się pospali, wyczołgała się jako wąż
spomiędzy nich i uciekła. Pójdźcie, panie.
Zaniepokojony
Maćko ruszył spiesznie z Hlawą do koni, ale zastali przy nich
jednego tylko pachołka. Inni rozbiegli się szukać zbiegłej.
Głupie to jednak było szukanie w ciemnościach i w
gęstwinie; jakoż popowracali wkrótce z po spuszczanymi
głowami. Maćko począł ich okładać w milczeniu
pięścią, po czym wrócił do ogniska, gdyż nie
było nic innego do zrobienia.
Po chwili
nadszedł Zbyszko, który strażował przed chatą i nie
mógł spać, a usłyszawszy stąpania, chciał
wiedzieć, co to jest. Maćko opowiedział mu, co uradzili razem z
Czechem, potem zaś oznajmił o ucieczce służki zakonnej.
-Nieszczęście
wielkie nie jest - rzekł - bo albo zdechnie z głodu w lesie, albo
znajdą ją chłopi, którzy dadzą jej łupnia,
jeśli wpierw nie znajdą jej wilcy. Żal jeno, że ją
kara w Spychowie minęła.
Zbyszko
żałował także, że ją kara minęła, ale
zresztą przyjął wiadomość spokojnie. Nie
sprzeciwił się również odjazdowi Czecha z Zygfrydem,
gdyż wszystko, co nie dotykało wprost Danusi, było mu
obojętne. Zaraz też zaczął o niej mówić:
-
Wezmę ją jutro przed się na koń i tak pojedziem -
rzekł.
- A
jakoże tam? śpi? - zapytał Maćko.
- Czasem
kwili trochę, ale nie wiem, przez sen-li czy na jawie, a nie chcę
wchodzić, aby się nie przelękła.
Dalszą
rozmowę przerwał im Czech, który ujrzawszy Zbyszka,
zawołał:
- O, to i
wasza miłość na nogach? No, czas mi! Konie gotowe i stary
diabeł przywiązan do siodła. Wkrótce zaświta, bo
teraz noc krótka. Ostawajcie z Bogiem, wasze miłoście!
- Jedź z Bogiem, a zdrowo!
Ale Hlawa odciągnął jeszcze
Maćka na bok i rzekł:
- Chciałem też pięknie
prosić, w razie gdyby co zaszło... wiecie, panie..... niby jakowe nieszczęście
albo co... aby pchnąć zaraz pachołka na łeb do Spychowa.
Jeślibyśmy zaś już wyjechali, niech nas goni!
- Dobrze - rzekł Maćko. -
Zahaczyłem ci też powiedzieć, byś Jagienkę do
Płocka wiózł, rozumiesz! Idź tam do biskupa i powiedz mu,
kto ona jest, że Opatowa chrześniaczka, dla której jest u
biskupa testament, a dalej proś dla niej o opiekuństwo, bo to
też stoi w testamencie.
- Jeśli zaś biskup każe nam
ostać w Płocku?
-
Słuchaj go we wszystkim i uczyń, jako poradzi.
- Tak i
będzie, panie. Z Bogiem!
- Z
Bogiem.
|