Rycerz Arnold, dowiedziawszy się
nazajutrz o ucieczce służki zakonnej, uśmiechnął
się pod wąsem, ale rzekł to samo, co Maćko: że albo
ją wilcy zjedzą, albo Litwini zabiją. Jakoż było to
prawdopodobne, albowiem ludność miejscowa, litewskiego pochodzenia,
nienawidziła Zakonu i wszystkiego, co miało z nim
styczność. Chłopi częścią pouciekali do
Skirwoiłły, częścią poburzyli się i pomordowawszy
tu i ówdzie Niemców, pokryli się razem z rodzinami i
dobytkiem w niedostępnych głębiach leśnych. Szukano
jednakże na drugi dzień służki, ale bez skutku, bo niezbyt
gorliwie, a to z tej przyczyny, że Maćko i Zbyszko, mając
głowy zajęte czym innym, nie wydali dość surowych rozkazów.
Pilno im było jechać ku Mazowszu i chcieli zaraz o wschodzie
słońca wyruszyć, ale nie mogli tego uczynić, gdyż
Danuśka usnęła nade dniem głęboko i Zbyszko nie
dał jej budzić. Słyszał ją, jak
"kwiliła" w nocy, domyślał się, że nie
spała, więc teraz wiele sobie dobrego z tego snu obiecywał.
Dwukrotnie zakradał się do chaty i dwukrotnie widział przy
świetle wpadającym przez szpary między bierwionami jej
zamknięte oczy, otworzone usta i mocne rumieńce na twarzy, takie,
jakie mają głęboko uśpione dzieci. Topniało w nim
wówczas z rozrzewnienia serce i mówił do niej: "Daj ci
Bóg wypoczynek i zdrowie, kwiatuszku najmilszy!" A potem
mówił jeszcze:
"Skończona twoja niedola,
skończone płakanie, a da Pan Jezus miłosierny, to
szczęśliwość będzie jako te wody rzeczne
nieprzepłynione". Przy tym, mając prostą i dobrotliwą
duszę, wznosił ją ku Bogu i zapytywał sam siebie: czym by
się wywdzięczyć, czym by się wypłacić, co by
jakiemu kościołowi ofiarować z dostatków, z ziarna, ze
stad, z wosku albo z innych podobnych, miłych boskiej potędze rzeczy?
Byłby nawet zaraz ślubował i wymienił dokładnie, co
ofiaruje, ale wolał zaczekać, nie wiedząc bowiem, w jakim
zdrowiu Danuśka się rozbudzi i czy się rozbudzi przytomna, nie
miał jeszcze pewności, czy będzie za co dziękować.
Maćko, chociaż rozumiał,
że będą zupełnie bezpieczni dopiero w krajach księcia
Janusza, był jednak także zdania, że nie należy Danusi
mącić tego spoczynku, który mógł być dla niej
zbawieniem, więc trzymał wprawdzie w pogotowiu parobków i
juczne konie, ale czekał.
Wszelako gdy minęło południe,
a ona wciąż spała jeszcze, poczęli się niepokoić.
Zbyszko, który ustawicznie zaglądał przez szpary i przez
drzwi, wszedł wreszcie po raz trzeci do chaty i siadł na pieńku,
który wczorajszego wieczoru służka przyciągnęła
do posłania i na którym przebierała Danusię.
Siadł i wpatrzył się w
nią, ona nie otworzyła wcale oczu, ale po upływie takiego czasu,
jakiego potrzeba by na odmówienie bez pośpiechu "Ojcze
nasz" i "Zdrowaś", drgnęły nieco jej usta i
wyszeptała, jakby widząc przez zamknięte powieki:
- Zbyszko...
On zaś rzucił się w jednej chwili
przed nią na kolana, chwycił jej wychudzone ręce i
całując je z uniesieniem, jął mówić przerywanym
głosem:
- Bogu dzięki! Danuśka!
poznałaś mnie! Głos jego rozbudził ją zupełnie,
więc siadła na posłaniu i z otwartymi już oczyma
powtórzyła:
- Zbyszko...
I poczęła mrugać, a
następnie rozglądać się naokoło jakoby ze zdziwieniem.
- Już ty nie w niewoli! -
mówił Zbyszko. - Wydarłem cię im i do Spychowa jedziem!
Ale ona wysunęła dłonie z jego
rąk i rzekła:
- To wszystko przez to, że tatusiowego
pozwoleństwa nie było. Gdzie pani?
- Przebudźże ty się,
jagódko. Księżna daleko, a my cię Niemcom odjęli.
Na to ona,
jakby nie słysząc tych słów i jakby sobie coś
przypominając:
- Zabrali
mi też luteńkę i o mur rozbili - hej!
- Na
miły Bóg! - zawołał Zbyszko.
I dopiero
spostrzegł, że oczy jej są nieprzytomne i błyszczące,
a policzki pałają. W tejże chwili mignęła mu przez
głowę myśl, że ona może być ciężko
chora i że wymówiła dwukrotnie jego imię tylko dlatego,
że się jej majaczył w gorączce.
Więc
zadrżało w nim serce z przerażenia i pot zimny pokrył mu
czoło.
-
Danuśka! - rzekł - widziszże ty mnie i rozumiesz? A ona
odrzekła głosem pokornej prośby:
-
Pić...Wody!
- Jezu
miłosierny.
I
wyskoczył z izby. Przed drzwiami potrącił starego Maćka,
który szedł właśnie zobaczyć, jak tam jest - i
rzuciwszy mu jedno słowo: "Wody!" - przebiegł pędem ku
strumieniowi, płynącemu w pobliżu wśród gęstwy
i mchów leśnych.
Po chwili
wrócił z napełnionym naczyniem i podał je Danusi,
która poczęła pić chciwie. Przedtem jeszcze wszedł
do izby Maćko i popatrzywszy na chorą, spochmumiał widocznie.
- W
gorętwie jest? - rzekł.
- Tak! -
jęknął Zbyszko.
- Rozumie,
co mówisz?
- Nie.
Stary
zmarszczył brwi, po czym podniósł rękę i
począł dłonią
trzeć
po karku i potylicy.
- Co
robić?
- Nie
wiem.
- Jedna jest
tylko rzecz - zaczął Maćko.
Ale Danusia
przerwała mu w tej chwili. Skończywszy pić, utkwiła w nim
swe rozszerzone przez gorączkę źrenice, po czym rzekła:
- I wam też
nie zawiniłam. Miejcież zmiłowanie!
- Mam ci ja
zmiłowanie nad tobą, dziecko, i tylko dobra chcę twojego -
odpowiedział z pewnym wzruszeniem stary rycerz. A potem do Zbyszka:
-
Słuchaj! Na nic jej tu ostawać. Jak ją wiatr obwieje, a
słonko ogrzeje - to może się jej lepiej zrobi. Nie
traćże ty, chłopie, głowy, jeno ją bierz do tej samej
kołyski, w której ją wieźli, albo też na
kulbakę i w drogę! Rozumiesz?
To
rzekłszy, wyszedł z izby, aby wydać ostatnie
rozporządzenia, ale zaledwie spojrzał przed siebie, gdy nagle
stanął jak wryty.
Oto silny
zastęp pieszego ludu, zbrojnego w dzidy i w berdysze, otaczał z
czterech stron jak murem chatę, kopce i polankę.
"Niemce!"
- pomyślał Maćko.
Więc
zgroza napełniła mu duszę, ale w mgnieniu oka chwycił za
głownię miecza, zacisnął zęby i stał tak podobny
do dzikiego zwierza, który niespodzianie przez psy osaczon gotuje
się do rozpaczliwej obrony.
A wtem od
kopca począł iść ku niemu olbrzymi Arnold z jakimś
drugim rycerzem i zbliżywszy się, rzekł:
- Wartkie
koło fortuny. Byłem waszym jeńcem, a teraz wyście moimi.
To
rzekłszy, spojrzał z dumą na starego rycerza jakby na
lich-szą od siebie istotę. Nie był to człowiek całkiem
zły ani zbyt okrutny, ale miał przywarę wspólną
wszystkim Krzyżakom, którzy ludzcy, a nawet układni w
nieszczęściu, nie umieli nigdy pohamować ani pogardy dla
zwyciężonych, ani bezgranicznej pychy, gdy czuli za sobą
większą siłę.
-
Jesteście jeńcami! - powtórzył wyniośle.
A stary
rycerz spojrzał ponuro naokół. W piersi jego biło nie
tylko nie płochliwe, lecz aż nazbyt zuchwałe serce. Gdyby
był we zbroi na bojowym koniu, gdyby miał przy sobie Zbyszka i gdyby
obaj mieli w ręku miecze, topory albo owe straszne drzewa, którymi
tak sprawnie władała ówczesna lechicka szlachta, byłby
może próbował przełamać ów otaczający go
mur dzid i berdyszów. Ale Maćko stał oto przed Arnoldem
pieszo, sam jeden, bez pancerza, więc spostrzegłszy, że
pachołkowie porzucali już oręż, i pomyślawszy, że
Zbyszko jest w chacie przy Danusi całkiem bez broni, zrozumiał, jako
człek doświadczony i z wojną wielce obyty, że nie ma
żadnej rady.
Więc
wyciągnął z wolna kord z pochwy, a następnie rzucił go
pod nogi owego rycerza, który stał przy Arnoldzie. Ów
zaś z nie mniejszą od Arnoldowej dumą, ale zarazem z
łaskawością ozwał się w dobrej polskiej mowie:
- Wasze
nazwisko, panie? Nie każę was wiązać na słowo,
boście, widzę, pasowany rycerz i obeszliście się po ludzku
z bratem moim.
-
Słowo! - odpowiedział Maćko.
I
oznajmiwszy, kto jest, zapytał, czy wolno mu będzie wejść
do chaty i ostrzec bratanka, "by zaś czego szalonego nie
uczynił" - za czym uzyskawszy pozwolenie, zniknął we drzwiach,
a po niejakim czasie zjawił się znów z mizerykordią w
ręku.
- Bratanek
mój nie ma nawet miecza przy sobie - rzekł -i prosi, aby
póki w drogę nie ruszycie, mógł zostać przy swojej
niewieście.
- Niech
zostanie - rzekł brat Arnoldów - przyślę mu jadło i
napitek, bo w drogę nie ruszym zaraz, gdyż lud utrudzon, a i nam
samym pożywić się i spocząć potrzeba. Prosim też
was, panie, do kompanii.
To
rzekłszy, zawrócili i poszli ku temu samemu ognisku, przy
którym Maćko noc spędził, ale bądź to przez
pychę, bądź przez prostactwo dość między nimi
powszechne, poszli przodem, dozwalając mu iść z tyłu. Ale
on, jako wielki bywalec, rozumiejący, jaki ma być w każdym
zdarzeniu zachowany obyczaj, zapytał:
-
Prosicie, panie, jako gościa czy jako jeńca? Dopieroż
zawstydził się brat Arnoldów, bo zatrzymał się i
rzekł:
-
Przejdźcie, panie.
Stary
rycerz przeszedł, nie chcąc jednak ranić miłości
własnej człowieka, na którym mogło mu dużo
zależeć, rzekł:
-
Widać, panie, że nie tylko znacie różne mowy, lecz i
obyczaje macie dworne.
Na to
Arnold, rozumiejąc zaledwie niektóre słowa, ozwał
się:
-
Wolfgang, o co chodzi i co on mówi?
- Do
rzeczy mówi! - odpowiedział Wolfgang, któremu widocznie
pochlebiły Maćkowe słowa.
Po czym
zasiedli przy ognisku i przyniesiono jeść i pić. Nauka dana Niemcom
przez Maćka nie poszła jednakże w las, gdyż Wolfgang od
niego zaczynał poczęstunek. Z rozmowy dowiedział się przy
tym stary rycerz, jakim sposobem wpadli w pułapkę. Oto Wolfgang,
młodszy brat Arnolda, prowadził człuchowską piechotę
także przeciw zbuntowanym Żmujdzinom do Gotteswerder, ta
jednakże, jako pochodząca z dalekiej komturii, nie mogła
nadążyć jeździe. Arnold zaś nie potrzebował na
nią czekać, wiedząc, że po drodze napotka inne piesze
oddziały z miast i zamków bliższych litewskiej granicy. Z tej
przyczyny młodszy ciągnął o kilka dni drogi
później - i właśnie znajdował się na szlaku w
pobliżu smołami, gdy służka zakonna, zbiegłszy
nocą, dała mu znać o przygodzie, jaka spotkała starszego
brata. Arnold, słuchając tego opowiadania, które
powtórzono mu po niemiecku, uśmiechnął się z
zadowoleniem, a wreszcie oświadczył, że spodziewał
się, że tak się może zdarzyć.
Ale
przebiegły Maćko, który w każdym położeniu
starał się znaleźć jakowąś radę,
pomyślał, że z pożytkiem będzie zjednać sobie
tych Niemców - więc po chwili rzekł:
-
Ciężka to zawsze rzecz popaść w niewolę, wszelako Bogu
dziękuję, że mnie nie w inne, jeno w wasze oddał ręce,
bo, wiera, żeście prawi rycerze i czci przestrzegający.
Na to
Wolfgang przymknął oczy i skinął głową, wprawdzie
dość sztywnie, ale z widocznym zadowoleniem.
A stary
rycerz mówił dalej:
- I
że to mowę naszą tak znacie! Dał wam, widzę,
Bóg rozum do wszystkiego!
-
Mowę waszą znam, bo w Człuchowej naród po polsku
mówi, a my z bratem od siedmiu lat pod tamtejszym komturem
służym.
- A z
porą i z czasem weźmiecie po nim i urząd! Nie może inaczej
być... Wżdy wasz brat nie mówi tak po naszemu.
- Rozumie
trochę, ale nie mówi. Brat ma siłę większą,
chociaż i ja nie ułomek, a za to dowcip tępszy.
- Hej! nie widzi
mi się i on głupi! - rzekł Maćko.
-
Wolfgang! co on powiada? - zapytał znów Arnold.
- Chwali
cię - odpowiedział Wolfgang.
-
Jużci, chwalę - dodał Maćko - bo prawy jest rycerz, a to
grunt! Szczerze wam też powiem, że chciałem go dziś
całkiem na słowo puścić, niechby był jechał, gdzie
chciał, byle się chociażby i za rok stawił. Także to
przecie między pasowanymi rycerzami przystoi.
I
począł pilnie patrzeć w twarz Wolfganga, ale ów
zmarszczył się i rzekł:
-
Puściłbym może i ja was na stawiennictwo, gdyby nie to,
żeście psom pogańskim przeciwko nam pomagali.
-
Nieprawda jest - odparł Maćko.
I
począł się znów taki sam ostry spór jak
wczorajszego dnia z Arnoldem. Staremu rycerzowi jednak, chociaż miał
słuszność, trudniej szło, gdyż Wolfgang bystrzejszy
był istotnie od starszego brata. Wynikła wszelako z owego sporu ta
korzyść, że i młodszy dowiedział się o wszystkich
szczytnieńskich zbrodniach, krzywoprzysięstwach i zdradach, a zarazem
o losach nieszczęsnej Danusi. Na to, na owe niegodziwości,
którymi rzucał mu w oczy Maćko, nie umiał nic
odpowiedzieć. Musiał przyznać, że pomsta była
sprawiedliwą i że polscy rycerze mieli prawo tak czynić, jak
czynili, a wreszcie rzekł:
- Na
błogosławione kości Liboriusza! nie ja będę Danvelda
żałował. Mówili o nim, że się czarną
magią parał, ale moc i sprawiedliwość boska od czarnej
magii mocniejsze! Co do Zygfryda. nie wiem, czyli takoż diabłu
służył, ale za nim nie pogonię, bo naprzód konnicy
nie mam, a po wtóre, jeśli, jako powiadacie, ową dziewicę
udręczył, to niechby też z piekła nie wyjrzał!
Tu przeżegnał
się i dodał:
-
Boże, bądź mi ku pomocy i przy skonaniu!
-Aż
ową nieszczęsną męczennicą jakoże będzie? -
zapytał Maćko. - Zali nie pozwolicie jej odwieźć do domu?
Zali ma w waszych podziemiach konać? Wspomnijcie na gniew Boży!...
- Mnie do
niewiasty nic - odpowiedział szorstko Wolfgang. - Niech jeden z was
odwiezie ją ojcu, byle się potem stawił; ale drugiego nie
puszczę.
- Ba, a
gdybym na cześć i na włócznię świętego
Jerzego zaprzysiągł?
Wolfgang
zawahał się nieco, gdyż wielkie to było zaklęcie, ale w
tej chwili Arnold spytał po raz trzeci:
- Co on
powiada?
I
dowiedziawszy się, o co chodzi, począł przeciwić się
zapalczywie i po grubiańsku wypuszczeniu obu na słowo. Miał on w
tym swoje wyrachowanie: oto był zwyciężon w większej bitwie
przez Skirwoiłłę, a w pojedynczej przez tych polskich rycerzy.
Jako żołnierz wiedział także, że ta piechota brata
musi teraz wracać do Malborga, bo chcąc iść dalej do
Gotteswerder, szłaby po zniszczeniu poprzednich oddziałów jako
na rzeź. Wiedział więc, że trzeba mu będzie
stanąć przed mistrzem i marszałkiem, i rozumiał, że
mniejszy mu będzie wstyd, gdy będzie miał do pokazania choć
jednego znaczniejszego jeńca. Żywy rycerz, którego się
przedstawia do oczu, więcej znaczy niż opowiadanie, że się
takich dwóch wzięło w niewolę.
Jakoż
Maćko, słuchając chrapliwego wrzasku i klątew Arnolda,
pojął od razu, że należy przyjąć, co dają,
gdyż więcej nic nie wskóra, i rzekł, zwracając
się do Wolfganga:
- To
proszę was, panie, jeszcze o jedno: pewien ci jestem, iż mój
bratanek sam będzie rozumiał, że jemu wypada zostać przy
żonie, a mnie z wami. Ale na wszelki wypadek pozwólcie
oznajmić mu, że nie ma o tym co gadać, bo taka wasza wola.
- Dobrze,
wszystko mi to jedno - odpowiedział Wolfgang. - Pomówmy jeno o
okupie, który wasz bratanek za siebie i za was ma przywieźć,
bo od tego wszystko zależy.
- O
okupie? - zapytał Maćko, który wolałby był
odłożyć tę rozmowę na później. - Albo to
mało mamy czasu przed sobą? Gdy z pasowanym rycerzem sprawa, to
słowo tyle znaczy, co gotowe pieniądze, a i wedle ceny można
się na sumienie zdać. My oto pod Gotteswerder wzięliśmy w
niewolę znacznego waszego rycerza, niejakiego pana de Lorche, i bratanek
mój (on to bowiem go pojmał) puścił go na słowo, wcale
się o cenę nie umawiając.
-
Wzięliście pana de Lorche? - zapytał żywo Wolfgang. - Ja go
znam. Możny to rycerz. Ale czemu to nie spotkaliśmy go w drodze?
- Bo
widać tędy nie pojechał, jeno do Gotteswerder albo ku Ragnecie -
odparł Maćko.
-
Możny i znamienitego rodu to rycerz - powtórzył Wolfgang. -
Suto się obłowicie! Ale dobrze, żeście o tym wspomnieli, bo
teraz i was za byle co nie puszczę.
Maćko
przygryzł wąsa, jednakże podniósł dumnie
głowę:
- My i bez
tego wiemy, ileśmy warci.
- Tym lepiej -
rzekł młodszy von Baden. Ale zaraz potem dodał:
- Tym lepiej,
nie dla nas, bośmy pokorni mnisi, którzy ubóstwo
ślubowali, lecz dla Zakonu, który waszych pieniędzy użyje
na chwałę Bożą.
Maćko nie
odrzekł na to nic, spojrzał tylko na Wolfganga tak, jakby mu
chciał powiedzieć: "Powiedz to komu innemu" - i po chwili
poczęli się układać. Była to dla starego rycerza
ciężka i drażliwa rzecz, bo z jednej strony czuły był
wielce na wszelką stratę, z drugiej zaś rozumiał, że
nie wypada mu siebie i Zbyszka zbyt mało cenić. Wił się
tedy jak piskorz, tym bardziej że Wolfgang, lubo niby ludzki i gładki
w mowie, okazał się niepomiernie chciwym i twardym jako kamień.
Jedyną pociechą była Maćkowi myśl, że
zapłaci za to wszystko de Lorche, ale i tak żałował
straconej nadziei zysku, na przybytek zaś z wykupu Zygfryda nie
liczył, myślał bowiem, że Jurand, a nawet i Zbyszko za
żadną cenę nie wyrzekną się jego głowy.
Po długich
układach zgodził się wreszcie na ilość grzywien i na
termin, i zawarowawszy wyraźnie, ilu pachołków i ile koni ma
wziąć Zbyszko, poszedł mu to oznajmić, przy czym widocznie
w obawie, aby Niemcom nie strzeliła jaka inna myśl do głowy,
radził mu, aby wyjeżdżał natychmiast.
- Tak to w
rycerskim stanie - mówił, wzdychając - wczora tyś za
łeb trzymał, dzisiaj ciebie trzymają! Ano, trudno! Da
Bóg, przyjdzie znów nasza kolej! Ale teraz czasu nie trać.
Wartko jadący, zgonisz Hlawę i przezpieczniej wam będzie razem,
a byle raz z puszczy się wydostać i w ludzkim kraju na Mazowszu
stanąć, to przecie u każdego szlachcica alibo włodyki
znajdziecie gościnę i pomoc, i starunek. Obcym ci tego u nas nie
odmówią, a cóż dopiero swoim! Dla tej niebogi może
też być w tym zbawienie.
Tak
mówiąc, spoglądał na Danusię, która
pogrążona w półśnie, oddychała szybko i
rozgłośnie. Przezroczyste jej ręce leżące na ciemnej
niedźwiadkowej skórze drgały gorączkowo.
Maćko
przeżegnał ją i rzekł:
- Hej, bierz
ją i jedź! Niechże to Bóg odmieni, bo widzi mi się,
że cienko ona przędzie!
- Nie
mówcie! - zawołał z rozpaczliwym przyciskiem Zbyszko.
- Moc boska!
Każę ci tu konia podprowadzić, a ty jedź! I wyszedłszy
z izby, zarządził wszystko do odjazdu. Turczynkowie, podarowani od
Zawiszy, podprowadzili konie z kołyską wymoszczoną mchem i
skórami, a pachołek Wit Zbyszkowego wierzchowca - i po chwili
Zbyszko wyszedł z izby, trzymając na ręku Danusię.
Było w tym coś tak wzruszającego, że obaj bracia von Baden,
których ciekawość przywiodła przed chatę, ujrzawszy
na wpół dziecinną jeszcze postać Danuśki, jej twarz
podobną istotnie do twarzy świętych panienek z kościelnych
obrazów i jej słabość tak wielką, że nie
mogąc dźwignąć głowy, trzymała ją
wspartą ciężko na ramieniu młodego rycerza, poczęli
spoglądać po sobie ze zdziwieniem i burzyć się w sercach
przeciw sprawcom jej niedoli. "Jużci, katowskie, nie rycerskie serce
miał Zygfryd - szepnął do brata Wolfgang - ową
żmiję, chociażeś za jej przyczyną uwolnion,
każę rózgami osmagać". Wzruszyło ich i to
także, że Zbyszko niesie Danusię na ręku jak matka dziecko
- i zrozumieli jego kochanie, gdyż obaj mieli jeszcze młodą krew
w żyłach.
On zaś
zawahał się przez chwilę, czy chorą przed się
wziąć na siodło i trzymać w drodze przy piersi, czy
też złożyć w kołysce. Namyślił się
wreszcie na to ostatnie, mniemając, że wygodniej jej będzie
jechać leżący. Zatem zbliżywszy się do stryjca,
pochylił się do jego ręki, aby ucałować ją na
pożegnanie, ale Maćko, któren w rzeczy miłował go
jak źrenicę oka, jakkolwiek nie chciał okazywać przy
Niemcach wzruszenia, nie mógł się jednak powstrzymać i
objąwszy go mocno, przycisnął usta do jego bujnych
złotawych włosów.
- Boże
cię prowadź! - rzekł. - A o starym przecie pamiętaj, bo
niewola zawsze to ciężka rzecz.
- Nie zapomnę -
odpowiedział Zbyszko.
- Daj ci Matko
Najświętsza pociechę!
-
Bóg wam zapłać i za to... i za wszystko.
Po chwili
Zbyszko siedział już na koniu, ale Maćko przypomniał sobie
jeszcze coś, gdyż skoczył ku niemu i położywszy mu
dłoń na kolanie, rzekł:
-
Słuchaj! A jeśli Hlawę dogonisz, to co do Zygfryda, bacz,
byś hańby i na się, i na mój siwy włos nie
ściągnął. Jurand - dobrze, ale nie ty! Na miecz mi to
przysięgnij i na cześć!
-
Póki nie wrócicie, to i Juranda pohamuję, aby się na
was za Zygfryda nie pomścili - odpowiedział Zbyszko.
-
Tak-że ci o mnie chodzi?
A
młodzianek uśmiechnął się smutno:
- Przecie
wiecie.
- W
drogę! Jedź w zdrowiu!
Konie ruszyły i wkrótce
przesłoniła je jasna leszczynowa gęstwina. Maćkowi
stało się nagle okrutnie markotno i samotnie, a dusza rwała mu
się ze wszystkich sił za tym umiłowanym chłopakiem, w
którym była cała nadzieja rodu. Ale wraz otrząsnął
się z żalu, gdyż był człowiekiem twardym i moc nad
sobą mającym.
"Dziękować Bogu - rzekł
sobie - że nie on w niewoli jest Jeno ja..."
I zwrócił się ku Niemcom:
- A wy,
panie, kiedy ruszycie i dokąd?
- Kiedy
nam się spodoba - odpowiedział Wolfgang - a ruszymy do Malborga,
gdzie przed mistrzem naprzód musicie, panie, stanąć.
"Hej,
jeszcze mi tam szyję gotowi za pomaganie Żmujdzinom
uciąć!" - rzekł sobie Maćko.
Jednakże
uspokajała go myśl, że jest w odwodzie pan de Lorche i że
sami von Badenowie będą bronili jego głowy choćby dlatego,
aby ich okup nie minął.
"Bo
jużci - mówił sobie - że w takowym zdarzeniu Zbyszko nie
potrzebowałby ni sam stawać, ni chudoby pomniejszać". I
myśl ta przyniosła mu pewną ulgę.
|