A wtem przez drzwi weszła
księżna - pani średnich lat, ze śmiejącą się
twarzą, przybrana w czerwony płaszcz i szatę zieloną,
obcisłą, z pozłoconym pasem na biodrach, idącym wzdłuż
pachwin i zapiętym nisko wielką klamrą. Za panią szły
panny dworskie, niektóre starsze, niektóre jeszcze
niedorosłe, w różowych i liliowych wianuszkach na
głowach, po większej części z lutniami w ręku.
Były i takie, które niosły całe pęki kwiatów
świeżych, widocznie uzbieranych po drodze. Zaroiła się
izba, bo za pannami ukazało się kilku dworzan i małych
pacholików. Weszli wszyscy raźno, z wesołością w
twarzach, rozmawiając głośno lub podśpiewując, jakoby
upojeni pogodną nocą i jasnym blaskiem księżyca. Między
dworzanami było dwóch rybałtów, jeden z lutnią,
drugi z gęślikami u pasa. Jedna z dziewcząt, młódka
jeszcze, może dwunastolatka, niosła też za
księżną małą luteńkę, nabijaną
miedzianymi ćwiekami.
- Niech będzie pochwalony Jezus
Chrystus! - ozwała się księżna, stając w pośrodku
świetlicy.
- Na wieki wieków, amen! -
odpowiedzieli obecni, bijąc zarazem niskie pokłony.
- A gdzie gospodarz?
Niemiec, usłyszawszy wezwanie,
wysunął się naprzód i przyklęknął
obyczajem niemieckim.
- Zatrzymamy się tu dla wypoczynku i
posiłku - rzekła pani. - Żywo się jeno zakrzątnij,
bośmy głodni.
Mieszczanie już byli odeszli, teraz
zaś dwaj miejscowi szlachcice. a wraz z nimi Maćko z Bogdańca i
młody Zbyszko, skłonili się powtórnie i zamierzali
opuścić świetlicę, nie chcąc dworowi
przeszkadzać.
Lecz księżna zatrzymała ich.
- Szlachtą jesteście: nie
przeszkodzicie! Zróbcie znajomość z dworzany. Skądże
Bóg prowadzi?
Oni wówczas zaczęli
wymieniać swoje imiona, herby, zawołania i wsie, z których
się pisali. Dopieroż pani, usłyszawszy od Maćka, skąd
wraca, klasnęła w dłonie i rzekła:
- Otóż się przygodziło!
Prawcie nam o Wilnie, o moim bracie i o siestrze. Zali zjedzie tu się
książę Witold na połóg królowej i na krzciny?
- Chciałby, ale nie wie, czy będzie
mógł; dlatego kolebę srebrną przez księży i
bojarzynów naprzód w darze królowej przysłał.
Przy której kolebce i myśmy z bratańcem przyjechali,
strzegąc jej w drodze.
- To
kolebka tu jest? Chciałabym obaczyć. Cała srebrna?
- Cała
srebrna, ale jej tu nie ma. Powieźli ją do Krakowa,
- A
cóż wy w Tyńcu robicie?
- My tu
nawrócili do klasztornego prokuratora, naszego krewnego, by pod
opiekę zacnych zakonników oddać, co nam wojna
przysporzyła i co książę podarował.
- To Bóg
poszczęścił. Godneż łupy? Ale powiadajcie, czemu to
brat niepewien, czy przyjedzie?
- Bo
wyprawę na Tatarów gotuje.
- Wiem ci ja to:
jeno mnie trapi, że królowa nie prorokowała
szczęśliwego końca tej wyprawie, a co ona prorokuje, to się
zawsze ziści.
Maćko
uśmiechnął się.
- Ej.
świątobliwa nasza pani, nijak przeczyć, ale z księciem
Witoldem siła naszego rycerstwa pójdzie, chłopów
dobrych, przeciw którym nikomu niesporo.
- A wy to
nie pójdziecie?
- Bom z
kolebką przy innych wysłań i przez pięć roków
nie zdejmowałem z siebie blach - odrzekł Maćko, pokazując
na bruzdy powyciskane na łosiowym kubraku od pancerza - ale niech jeno
wypocznę - pójdę - a choćbym sam nie szedł, to tego
oto bratanka, Zbyszka, panu Spytkowi z Melsztyna oddam, pod którego
wodzą wszyscy nasi rycerze pójdą.
Księżna
Danuta spojrzała na dorodną postać Zbyszka, lecz dalszą
rozmowę przerwało przybycie zakonnika z klasztoru, który
powitawszy księżnę, począł jej pokornie wymawiać,
że nie przysłała gońca z oznajmieniem o swoim przybyciu i że
nie zatrzymała się w klasztorze, ale w zwyczajnej gospodzie,
niegodnej jej majestatu. Nie brak przecie w klasztorze domów i
gmachów, w których nawet pospolity człowiek znajdzie
gościnę, a cóż dopiero majestat, zwłaszcza zaś
małżonki księcia, od którego przodków i pokrewnych
tylu dobrodziejstw opactwo doświadczyło.
Lecz
księżna odpowiedziała wesoło:
- My jeno
tu nogi wstąpili rozprostować, a na ranek trzeba nam do Krakowa.
Wyspaliśmy się w dzień i jedziemy nocą dla chłodu, a
że to już kury piały, nie chciałam pobożnych
zakonników budzić, zwłaszcza z taką kompanią,
która więcej o śpiewaniu i pląsach niżeli o
odpocznieniu myśli.
Gdy jednak
zakonnik nalegał ciągle, dodała:
- Nie. Tu
już ostaniem. Dobrze czas na słuchaniu świeckich pieśni
zejdzie, ale na jutrznię do kościoła przyjdziemy, aby dzień
z Bogiem zacząć.
-
Będzie msza za pomyślność miłościwego
księcia i miłościwej księżnej - rzekł zakonnik.
-
Książę mój małżonek dopiero za cztery albo
pięć dni zjedzie.
- Pan
Bóg potrafi i z daleka szczęście zdarzyć, a tymczasem
niech nam, ubogim, wolno będzie choć wina z klasztoru
przynieść.
- Radzi
odwdzięczym - rzekła księżna.
Gdy
zaś zakonnik wyszedł, poczęła wołać:
- Hej,
Danusia! Danusia! wyleź no na ławkę i uwesel nam serce tą
samą pieśnią, którą w Zatorze
śpiewałaś.
Usłyszawszy
to, dworzanie prędko postawili na środku izby ławkę.
Rybałci siedli po jej brzegach, między nimi zaś
stanęła owa młódka, która niosła za
księżną nabijaną miedzianymi ćwieczkami lutnię.
Na głowie miała wianeczek, włosy puszczone po ramionach,
suknię niebieską i czerwone trzewiczki z długimi końcami.
Stojąc na ławce, wydawała się małym dzieckiem, ale
zarazem przecudnym jakby jakowaś figurka z kościoła albo z
jasełeczek. Widocznie też nie pierwszy raz przychodziło jej tak
stać i śpiewać księżnie, bo nie znać było po
niej najmniejszego pomieszania.
- Dalej,
Danusia! dalej! - wołały panny dworskie. Ona zaś
wzięła przed się lutnię, podniosła do góry
głowę jak ptak, który chce śpiewać, i
przymknąwszy oczęta, poczęła srebrnym głosikiem:
Gdybym
ci ja miała
Skrzydłeczka jak gąska,
Poleciałaby ja
Za Jaśkiem do Śląska!
Rybałci
zawtórowali jej zaraz, jeden na gęślikach, drugi na dużej
lutni; księżna, która miłowała nad wszystko
świeckie pieśni, poczęła kiwać głową na obie
strony, a dzieweczka śpiewała dalej głosem cieniuchnym,
dziecinnym i świeżym jak śpiewanie ptaków w lesie na
wiosnę:
Usiadłaby
ci ja
Na ślqskowskim plocie:
"Przypatrz się, Jasiulku,
Ubogiej sierocie ".
I
znów wtórowali rybałci. Młody Zbyszko z Bogdańca,
który przywykłszy od dzieciństwa do wojny i srogich jej
widoków, nigdy nic podobnego w życiu nie widział, trącił
w ramię stojącego obok Mazura i zapytał:
- Co to za
jedna?
- To jest
dzieweczka z dworu księżnej. Nie brak ci u nas rybałtów,
którzy dwór rozweselają, ale z niej najmilszy rybałcik
i księżna niczyich pieśni tak chciwie nie słucha.
- Nie
dziwno mi to. Myślałem, że zgoła anioł, i
odpatrzyć się nie mogę. Jakże ją wołają?
- A to nie
słyszeliście? - Danusia. A jej ojciec jest Jurand ze Spychowa, komes
możny i mężny, który do przedchorągiewnych
należy.
- Hej! nie
widziały takiej ludzkie oczy.
-
Miłują ją też wszyscy i za śpiewanie, i za urodę.
- A
któren jej rycerz?
- Dyć
to jeszcze dziecko.
Dalszą
rozmowę znów przerwał śpiew Danusi. Zbyszko patrzał
z boku na jej jasne włosy, na podniesioną głowę, na
zmrużone oczki i na całą postać oświeconą zarazem
blaskiem świec woskowych i blaskiem wpadających przez otwarte okna
promieni miesiąca - i zdumiewał się coraz bardziej. Zdawało
mu się, że już ją niegdyś widział, ale nie
pamiętał, czy we śnie, czy gdzieś w Krakowie na szybie
kościelnej.
I
znów, trąciwszy dworzanina, pytał przyciszonym głosem:
- To ona z
waszego dworu?
- Matka
jej przyjechała z Litwy z księżną Anną Danutą,
która wydalają za grabię Juranda ze Spychowa. Gładka
była i możnego rodu, nad wszystkie inne panny księżnie
miła i sama księżnę miłująca. Dlatego też
córce dała to samo imię - Anna Danuta. Ale pięć lat
temu, gdy przy Złotoryi Niemcy napadli na nasz dwór, ze strachu
zmarła. Wtedy księżna wzięła dzieweczkę -i od tej
pory ją hoduje. Ojciec też często na dwór
przyjeżdża i rad widzi, że mu się dziecko zdrowo, w
miłości książęcej chowa. Jeno ilekroć na nią
spojrzy, tylekroć łzami się zalewa, nieboszczkę swoją
wspominając, a potem wraca na Niemcach pomsty szukać za swoją
krzywdę okrutną. Miłował ci on tak tę swoją
żonę, jako nikt do tej pory swojej na całym Mazowszu nie
miłował - i siła już Niemców za nią
pomorzył.
A
Zbyszkowi zaświeciły oczy w jednej chwili i żyły
nabrały mu na czole.
- To jej
matkę Niemcy zabili? - spytał.
- Zabili i nie
zabili. Sama umarła ze strachu. Pięć roków temu
pokój był, nikt o wojnie nie myślał i każdy
bezpieczno chadzał. Pojechał książę wieżę
jedną w Złotoryi budować, bez wojska, jeno z dworem, jako
zwyczajnie czasu pokoju. Tymczasem wpadli zdrajcy Niemcy, bez wypowiedzenia
wojny, bez żadnej przyczyny... Samego księcia, nie pomnąc ni na
bojaźń boską, ni na to, że od jego przodków
wszystkie dobrodziejstwa na nich spadły, przywiązali do konia i
porwali, ludzi pobili. Długo książę w niewoli u nich
siedział i dopiero gdy król Władysław wojną im
zagroził, ze strachu go puścili; ale przy owym napadzie umarła
matka Danusi, boją serce udusiło, które jej pod gardło
podeszło.
- A wy,
panie, byliście przy tym? Jakoże was zowią, bom zapomniał?
- Ja się
zowię Mikołaj z Długolasu, a przezywają mnie Obuch. Przy
napadzie byłem. Widziałem, jako matkę Danusiną jeden
Niemiec z pawimi piórami na hełmie chciał do siodła
troczyć - jako w oczach mu na sznurze zbielała. Samego też mnie
halebardą zacięli, od czego znak noszę.
To
rzekłszy, ukazał głęboką bliznę w czaszce,
ciągnącą się spod włosów na głowie aż
do brwi.
Nastała
chwila milczenia. Zbyszko począł znów patrzeć na
Danusię. Po czym spytał:
- I
rzekliście, panie, że ona nie ma rycerza?
Lecz nie
doczekał odpowiedzi, gdyż w tej chwili śpiew ustał. Jeden z
rybałtów, człowiek tłusty i ciężki,
podniósł się nagle, przez co ława przechyliła
się w jedną stronę. Danusia zachwiała się i
rozłożyła rączki, lecz nim zdołała
upaść lub zeskoczyć, rzucił się Zbyszko jak żbik i
porwał ją na ręce.
Księżna,
która w pierwszej chwili krzyknęła ze strachu,
roześmiała się zaraz wesoło i poczęła
wołać:
- Oto rycerz
Danusin! Bywajże, rycerzyku, i oddaj nam naszą miłą
śpiewaczkę!
- Chwacko ci
ją ułapił! - ozwały się głosy wśród
dworzan. Zbyszko zaś szedł ku księżnej, trzymając przy
piersiach Danusię, która objąwszy go jedną ręką
za szyję, drugą podnosiła w górę luteńkę z
obawy, by się nie zgniotła. Twarz miała śmiejącą
się i uradowaną, choć trochę przestraszoną. Tymczasem
młodzieńczyk, doszedłszy do księżnej, postawił
przed nią Danusię, sam zaś klęknął i
podniósłszy głowę, rzekł z dziwną w jego wieku
śmiałością:
- Niechże
będzie wedle waszych słów, miłościwa pani! Pora tej
wdzięcznej panience mieć swego rycerza, a pora i mnie mieć
swoją panią, której urodę i cnoty będę
wyznawał, za czym z waszym pozwoleństwem tej oto właśnie
chcę ślubować i do śmierci wiernym jej w każdej
przygodzie ostać.
Na twarzy
księżnej przemknęło zdziwienie, ale nie z powodu
stów Zbyszkowych, tylko dlatego, że wszystko stało się
tak nagle. Obyczaj rycerskiego ślubowania nie był wprawdzie polski,
jednakże Mazowsze, leżąc na rubieży niemieckiej i
widując często rycerzy z dalekich nawet krajów, znało go
lepiej nawet niż inne dzielnice i naśladowało dość
często. Księżna słyszała też o nim dawniej,
jeszcze na dworze swego wielkiego ojca, gdzie wszystkie obyczaje zachodnie
były uważane za prawo i wzór dla szlachetniejszych
wojowników - z tych przeto powodów nie znalazła w chęci
Zbyszka nic takiego, co by obrazić mogło ją lub Danusię.
Owszem, uradowała się, że miła sercu dwórka poczyna
zwracać ku sobie rycerskie serca i oczy.
Więc z
rozbawioną twarzą zwróciła się do dziewczyny:
- Danuśka,
Danuśka! chceszli mieć swego rycerza? A przetowłosa Danusia
podskoczyła naprzód trzy razy do góry w swoich czerwonych
trzewiczkach, a następnie, chwyciwszy księżnę za
szyję, poczęła wołać z taką radością,
jakby jej obiecywano jakąś zabawę, w którą się
tylko starszym bawić wolno:
- Chcę!
chcę! chcę!...
Księżnie
ze śmiechu aż łzy napłynęły do oczu, a z nią
śmiał się cały dwór; wreszcie jednak pani,
uwolniwszy się z rąk Danusinych, rzekła do Zbyszka:
- Aj!
ślubuj! ślubuj! cóż zasię jej
poprzysiężesz? Lecz Zbyszko, który wśród
śmiechu zachował niezachwianą powagę, ozwał się
równie poważnie, nie wstając z klęczek:
-
Ślubuję jej, iże stanąwszy w Krakowie, powieszę
pawęż na gospodzie, a na niej kartę, którą mi uczony
w piśmie kleryk foremnie napisze: jako panna Danuta Jurandówna
najurodziwsza jest i najcnotliwsza między pannami, które we
wszystkich królestwach bydlą. A kto by temu się przeciwił,
z tym będę się potykał póty, póki sam nie
zginę albo on nie zginie - chybaby w niewolę radziej poszedł.
- Dobrze!
Widać rycerski obyczaj znasz. A co więcej?
- A potem -
uznawszy od pana Mikołaja z Długolasu, jako mać panny
Jurandówny za przyczyną Niemca z pawim grzebieniem na hełmie
ostatni dech puściła, ślubuję kilka takich pawich
czubów ze łbów niemieckich zedrzeć i pod nogi mojej
pani położyć.
Na to
spoważniała księżna i spytała:
- Nie dla
śmiechu ślubujesz? A Zbyszko odrzekł:
- Tak mi
dopomóż Bóg i Święty Krzyż; któren
ślub w kościele przed księdzem powtórzę.
-
Chwalebna jest z lutym nieprzyjacielem naszego plemienia walczyć, ale mi
cię żal, boś młody i łatwo zginąć
możesz.
Wtem
przysunął się Maćko z Bogdańca, który
dotychczas, jako człowiek dawniejszych czasów, ramionami tylko
wzruszał - teraz jednak uznał za stosowne przemówić:
- Co do
tego - nie frasujcie się, miłościwa pani. Śmierć w
bitwie każdemu się może przygodzić, a szlachcicowi,
stary-li czy młody, to nawet chwalebna jest. Ale nie cudna temu
chłopcu wojna, bo chociaże mu roków nie dostaje, nieraz
już trafiało mu się potykać z konia i piechtą,
kopią i toporem, długim albo krótkim mieczem, z
pawężą albo bez. Nowotny to jest obyczaj, że rycerz
dziewce, którą rad widzi, ślubuje, ale że Zbyszko swojej
pawie czuby obiecał, tego mu nie przygarnę. Wiskał już
Niemców, niech jeszcze powiska, a że od tego wiskania parę
łbów pęknie - to mu jeno sława z tego urośnie.
- To,
widzę, nie z byle otrokiem sprawa - rzekła księżna. A potem
do Danusi:
-
Siadajże na moim miejscu jako pierwsza dzisiaj osoba; jeno się nie śmiej,
bo nie idzie.
Danusia
siadła na miejscu pani; chciała przy tym udać powagę, ale
modre jej oczka śmiały się do klęczącego Zbyszka i nie
mogła się powstrzymać od przebierania z radości
nóżkami
- Daj mu
rękawiczki - rzekła księżna. Danusia
wyciągnęła rękawiczki i podała Zbyszkowi, który
przyjął je ze czcią wielką i przycisnąwszy do ust,
rzekł:
- Przypnę
je do hełmu, a kto po nie sięgnie - gorze mu! Po czym
ucałował ręce Danusi, a po rękach nogi, i wstał. Ale
wówczas opuściła go dotychczasowa powaga, a napełniła
mu serce wielka radość, że odtąd za dojrzałego
męża wobec całego tego dworu będzie uchodził,
więc potrząsając Danusine rękawiczki, począł
wołać na wpół wesoło, na wpół
zapalczywie:
- Bywajcie,
psubraty z pawimi czubami! bywajcie! Lecz w tej chwili wszedł do gospody
ten sam zakonnik, który już był poprzednio, a wraz z nim
dwóch innych, starszych. Słudzy klasztorni nieśli za nimi
kosze z wikliny, a w nich łagiewki z winem i różne zebrane
naprędce przysmaki. Dwaj owi poczęli witać
księżnę i znów wymawiać jej, że nie
zajechała do opactwa, a ona tłumaczyła im powtórnie,
że wyspawszy się w dzień, wraz z całym dworem
podróżuje nocą dla chłodu, więc wypoczynku jej nie
trzeba - i że nie chcąc budzić ni znakomitego opata, ni zacnych
zakonników, wolała zatrzymać się dla wyprostowania
nóg w gospodzie.
Po wielu
grzecznych słowach stanęło wreszcie na tym. że po jutrzni i
mszy porannej księżna z dworem przyjmie śniadanie i wypoczynek w
klasztorze. Uprzejmi zakonnicy zaprosili też wraz z Mazurami ziemian
krakowskich i Maćka z Bogdańca. który i tak miał zamiar
udać się do opactwa, aby dostatek zdobyty na wojnie albo darem od
hojnego Witolda otrzymany, a przeznaczon na wykupno z zastawu Bogdańca, w
klasztorze złożyć. Ale młody Zbyszko nie słyszał
zaprosin, skoczył bowiem do wozów swoich i stryjowskich.
stojących pod strażą służby, by się odziać i
w przystojniejszej odzieży księżnie i Danusi się
przedstawić. Wziąwszy więc z wozu łuby, kazał je
nieść do izby czeladnej i tam począł się
przebierać. Utrefiwszy naprzód pośpiesznie włosy,
wsunął je w pątlik jedwabny, bursztynowymi paciorkami
wiązany, z przodu zaś mający perełki prawdziwe.
Następnie wdział jakę z białego jedwabiu, naszytą w
złote gryfy, u dołu zaś szlakiem ozdobną; z wierzchu
opasał się pasem pozłocistym, podwójnym, przy
którym wisiał mały kord w srebro i kość
słoniową oprawny. Wszystko to było nowe, błyszczące i
wcale krwią nie poplamione, chociaż łupem na młodym rycerzu
fryzyjskim, służącym u Krzyżaków, wzięte.
Naciągnął następnie Zbyszko prześliczne spodnie, w
których jedna nogawica była w podłużne pasy zielone i
czerwone, druga w fioletowe i żółte, obie zaś
kończyły się u góry pstrą szachownicą. Za czym,
wdziawszy jeszcze purpurowe z długimi nosami trzewiki - piękny i
wyświeżony udał się do izby ogólnej.
Jakoż, gdy
stanął we drzwiach, widok jego mocne na wszystkich sprawił
wrażenie. Księżna, widząc teraz, jak urodziwy rycerz
ślubował miłej Danusi, uradowała się jeszcze bardziej.
Danusia zaś skoczyła w pierwszej chwili ku niemu jak sama. Lecz czy
to piękność młodzieńca, czy głosy podziwu dworzan
wstrzymały ją, nim dobiegła, tak że zatrzymawszy się
na krok przed nim, spuściła nagle oczka i splótłszy
dłonie, poczęła wykręcać paluszki, zapłoniona i
zmieszana.
Lecz za nią
przybliżyli się inni: sama pani, dworzanie i dwórki, i
rybałci. i zakonnicy, wszyscy bowiem chcieli mu się lepiej
przypatrzeć. Panny mazowieckie patrzyły na niego jak w
tęczę, żałując teraz każda, ze nie ją
wybrał - starsze podziwiały kosztowność ubioru, tak że
naokół utworzyło się koło ciekawych; Zbyszko
zaś stał w środku z chełpliwym uśmiechem na swej
młodzieńczej twarzy i okręcał się nieco na miejscu,
aby lepiej mogli mu się przyjrzeć.
-
Któż to jest? - zapytał jeden z zakonników.
- To jest
rycerzyk, bratanek tego oto ślachcica - odrzekła księżna, ukazując
na Maćka -jen dopiero co Danusi ślubował.
A zakonnicy nie
okazali też zdziwienia, albowiem takie ślubowanie nie
obowiązywało do niczego. Ślubowano częstokroć
niewiastom zamężnym, a w rodach znamienitych, wśród
których zachodni obyczaj był znany, każda prawie miała
swego rycerza. Jeśli zaś rycerz ślubował pannie, to nie
stawał się przez to jej narzeczonym: owszem, najczęściej
ona brała innego męża, a on, o ile posiadał cnotę
stałości, nie przestawał jej być wprawdzie wiernym, ale
żenił się z inną.
Trochę
więcej dziwił zakonników młody wiek Danusi, wszelako i to
nie bardzo, gdyż w owym czasie szesnastoletni wyrostkowie bywali
kasztelanami. Sama wielka królowa Jadwiga w chwili przybycia z
Węgier liczyła lat piętnaście, a trzynastoletnie
dziewczęta szły za mąż. Zresztą, patrzano w tej chwili
więcej na Zbyszka niż na Danusię i słuchano
słów Maćka, który, dumny z bratanka, opowiadał, w
jaki sposób młodzik przyszedł do szat tak zacnych.
- Rok i
dziewięć niedziel temu - mówił - byliśmy proszeni w
gościnę przez rycerzy saksońskich. A był też u nich
także w gościnie pewien rycerz z dalekiego narodu Fryzów,
którzy hen aż nad morzem mieszkają, a miał z sobą
syna trzy roki od Zbyszka starszego. Raz na uczcie ów syn
począł Zbyszkowi nie-przystojnie przymawiać, iże ni
wąsów, ni brody nie ma. Zbyszko, jako jest wartki, nie
słuchał tego mile, ale zaraz, chwyciwszy go za gębę,
wszystkie włosy mu z niej wydarł - o co później
potykaliśmy się na śmierć lub na niewolę.
- Jak to -
potykaliście się? - spytał pan z Długolasu.
- Bo się
ojciec za synem ujął, a ja za Zbyszkiem: więc potykaliśmy
się samoczwart wobec gości na udeptanej ziemi. Taka zaś
stanęła umowa, że kto zwycięży, ten i wozy, i konie, i
sługi zwyciężonego zabierze. I Bóg zdarzył.
Porznęliśmy owych Fryzów, choć z niemałym trudem, bo
im ni męstwa, ni mocy nie brakło, a łup wzięliśmy
znamienity: było wozów cztery, w każdym po parze
podjezdków - i cztery ogiery ogromne, i sług dziewięciu - i
zbroic dwie wybornych, jakich mało byś u nas znalazł.
Hełmyśmy po prawdzie w boju połupali, ale Pan Jezus w czym innym
nas pocieszył, bo szat kosztownych była cała skrzynia przednio
kowana - i te, w które się Zbyszko teraz przybrał, także
w niej były.
Na to dwaj
ziemianie z Krakowskiego i wszyscy Mazurowie poczęli spoglądać z
większym szacunkiem na stryja i na synowca, zaś pan z Długolasu,
zwany Obuchem, rzekł:
- Toście,
widzę, chłopy nieociągliwe i srogie.
- Wierzym teraz,
że ów młodzik czuby pawie dostanie!
A Maćko
śmiał się, przy czym w surowej jego twarzy było istotnie
coś drapieżnego.
Lecz tymczasem
służba klasztorna powydobywała z wiklinowych koszów wino
i przysmaki, a z czeladnej dziewki służebne poczęły
wynosić misy pełne dymiącej jajecznicy, a okolone
kiełbasami, od których rozszedł się po całej izbie
mocny a smakowity zapach wieprzowego tłuszczu. Na ten widok wezbrała we
wszystkich ochota do jedzenia - i ruszono ku stołom.
Nikt
jednak nie zajmował miejsca przed księżną, ona zaś,
siadłszy w pośrodku, kazała Zbyszkowi i Danusi
usiąść naprzeciw przy sobie, a potem rzekła do Zbyszka:
-
Słuszna, abyście jedli z jednej misy z Danusią, ale nie
przystępuj jej nóg pod ławą ani też trącaj
ją kolany, jak czynią inni rycerze, bo zbyt młoda.
Na to on
odrzekł:
- Nie
uczynię ja tego, miłościwa pani. chyba za dwa albo za trzy roki,
gdy mi Pan Jezus pozwoli ślub spełnić i gdy ta Jagódka
doźrzeje: a co do nóg przystępowania, choćbym i
chciał - nie mogę, boć one w powietrzu wiszą.
- Prawda -
odpowiedziała księżna - ale miło wiedzieć, że
przystojne masz obyczaje.
Po czym zapadło
milczenie, gdyż wszyscy jeść poczęli. Zbyszko odkrawał
co nąjtłustsze kawałki kiełbasy i podawał je Danusi
albo jej wprost do ust je wkładał, ona zaś rada, że jej tak
strojny rycerz służy, jadła z wypchanymi policzkami,
mrugając oczkami i uśmiechając się to do niego, to do księżnej.
Po
wyprzątnięciu mis słudzy klasztorni poczęli nalewać
wino słodkie i pachnące - mężom obficie, paniom po trochu,
lecz rycerskość Zbyszkowa okazała się szczególnie
wówczas, gdy wniesiono pełne garncówki przysłanych z
klasztoru orzechów. Były tam laskowe i rzadkie podówczas, bo
z daleka sprowadzane, włoskie, na które też rzucili się
biesiadnicy z wielką ochotą, tak że po chwili w całej izbie
słychać było tylko trzask skorup kruszonych w szczękach.
Lecz na próżno by kto mniemał, że Zbyszko
myślał tylko o sobie, albowiem wolał on pokazywać i
księżnie, i Danusi swoją rycerską siłę i
wstrzemięźliwość niż łapczywością na
rzadkie przysmaki poniżyć się w ich oczach. Jakoż,
nabierając co chwila pełną garść orzechów, czy
to laskowych, czy włoskich, nie wkładał ich między
zęby, jak czynili inni, ale zaciskał swe żelazne palce,
kruszył je, a potem podawał Danusi wybrane spośród skorup
ziarna. Wymyślił nawet dla niej i zabawę, albowiem po wybraniu ziarn
zbliżał do ust pięść i wydmuchiwał nagle swym
potężnym tchem skorupy aż pod pułap. Danusia
śmiała się tak, że aż księżna z obawy,
że się dziewczyna udławi, musiała mu nakazać, by tej
zabawy zaniechał, widząc jednak uradowanie dziewczyny, spytała:
- A co,
Danuśka? dobrze mieć swego rycerza?
- Oj!
dobrze! - odpowiedziała dziewczyna.
A potem,
wyciągnąwszy swój różowy paluszek,
dotknęła nim białej jedwabnej jaki Zbyszkowej i cofając go
natychmiast, zapytała:
- A jutro
też będzie mój?
-1 jutro,
i w niedzielę, i aż do śmierci - odparł Zbyszko. Wieczerza
przeciągnęła się, gdyż po orzechach podano
słodkie placki pełne rodzynków. Niektórym z dworzan
chciało się tańcować; inni chcieli słuchać
śpiewania rybałtów lub Danusi; ale Danusi pod koniec poczęły
się oczka kleić, a główka chwiać w obie strony; raz
i drugi spojrzała jeszcze na księżnę, potem na Zbyszka, raz
jeszcze przetarła piąstkami powieki - i zaraz potem, oparłszy
się z wielką ufnością o ramię rycerzyka -
usnęła.
-
Śpi? - zapytała księżna. - Ot, masz swoją
"damę".
- Milsza
mi ona we śnie niżeli inna w tańcu - odrzekł Zbyszko,
siedząc prosto i nieruchomie, by dziewczyny nie zbudzić.
Ale jej
nie zbudziło nawet granie i śpiewy rybałtów. Inni
też przytupywali muzyce, inni brząkali do wtóru misami, lecz
im gwar był większy, tym ona spała lepiej, z otwartymi jak rybka
ustami.
Zbudziła
się dopiero, gdy na odgłos piania kurów i dzwonów
kościelnych wszyscy ruszyli się z ław, wołając:
-Na
jutrznię! na jutrznię!
-
Pójdziem piechotą, na chwałę Bogu - rzekła
księżna. I wziąwszy za rękę rozbudzoną
Danusię, wyszła pierwsza z gospody, a za nią wysypał
się cały dwór.
Noc
już zbielała. Na wschodzie nieba widać było leciuchną
jasność, zieloną u góry, różową od
spodu, a pod nią jakby wąską, złotą
wstążeczkę, która rozszerzała się w oczach. Od
zachodniej strony księżyc zdawał się cofać przed
tą jasnością. Czynił się brzask coraz
różowszy, jaśniejszy. Świat budził się mokry od
obfitej rosy, radosny i wypoczęty.
-
Bóg dał pogodę, ale upał będzie okrutny -
mówili dworzanie książęcy.
- Nie
szkodzi - uspokajał ich pan z Długolasu - wyśpimy się w opactwie,
a do Krakowa przyjedziem pod wieczór.
-
Pewnikiem znów na ucztę.
- Co
dzień tam teraz uczty, a po połogu i po gonitwach nastąpią
jeszcze większe.
- Obaczym,
jako się pokaże rycerz Danusin.
- Ej,
dębowe to jakieś chłopy!... Słyszeliście, co prawili o
onej bitwie samoczwart?
-
Może do naszego dworu przystaną, bo się jakoś między
sobą naradzają.
A oni
rzeczywiście się naradzali, gdyż starszy. Maćko, nie
był zbyt rad z tego, co zaszło, idąc więc na końcu
orszaku i przystając umyślnie, by swobodniej pogadać,
mówił:
- Po prawdzie, nic ci
po tym. Ja się tam jakoś do króla docisnę, choćby z
tym oto dworem - i może coś dostaniem. Okrutnie by mnie się
chciało jakowegoś zameczku alibo gródka... No, oba-czym.
Bogdaniec swoją drogą z zastawu wykupim, bo co ojce dzierżyli,
to i nam dzierżyć. Ale skąd chłopów? Co opat
osadził, to i na powrót weźmie - a ziemia bez
chłopów tyle, co nic. Tedy miarkuj, co ci rzekę: ty sobie
ślubuj, nie ślubuj, komu chcesz, a z panem z Melsztyna idź do
księcia Witolda na Tatary. Jeśli wyprawę
przed połogiem królowej otrąbią, tedy na zlegnięcie
ani na gonitwy rycerskie nie czekaj, jeno idź, bo tam może być
korzyść. Kniaź Witold wiesz, jako jest hojny - a ciebie już
zna. Sprawisz się, to obficie nagrodzi. A nade wszystko, zdarzy-li
Bóg - niewolnika możesz nabrać bez miary. Tatarów jak
mrowia na świecie. W razie zwycięstwa przypadnie i kopa na jednego.
Tu
Maćko, który był chciwy na ziemię i robociznę,
począł marzyć:
- Boga mi!
Przygnać tak z pięćdziesiąt chłopa i osadzić na
Bogdańcu! Przetrzebiłoby się puszczy szmat.
Uroślibyśmy oba. A ty wiedz, że nigdzie tylu nie nabierzesz, ilu
tam można nabrać!
Lecz
Zbyszko począł głową kręcić.
- O wa!
koniuchów natroczę, końskim padłem żyjących,
roli niezwyczajnych! Co po nich w Bogdańcu?... A przy tym ja trzy
niemieckie grzebienie ślubowałem. Gdzieże je znajdę
między Tatary?
-
Ślubowałeś, boś głupi, ale takie to tam i śluby.
- A moja
rycerska cześć? jakże?
- A jak
było z Ryngałłą?
-
Ryngałła księcia otruła - i pustelnik mnie
rozwiązał.
- To
cię w Tyńcu opat rozwiąże. Lepszy opat od pustelnika, jen
to więcej zbójem niźli zakonnikiem patrzył.
- A nie
chcę.
Maćko
zatrzymał się i zapytał z widocznym gniewem:
- No, to
jakoże będzie?
-
Jedźcie sobie sami do Witolda, boja nie pojadę.
-Ty
knechcie! A kto się królowi pokłoni?... i nie żal ci to
moich kości?
- Na wasze
kości drzewo się zwali, jeszcze ich nie połamie. a choćby
mi też było was żal - nie chcę do Witolda.
-
Coże będziesz robił? Sokolnikiem czyli też rybałtem
przy dworze mazowieckim zostaniesz?
- Albo to
sokolnik co złego? Skoro wolicie mruczeć niż mnie
słuchać, to mruczcie.
- Gdzie
pojedziesz? Za nic ci Bogdaniec? Pazurami będziesz w nim orał? bez
chłopów?
-Nieprawda!
Chwackoście wymądrowali z Tatarami. Zabaczyliście, co prawili
Rusini, że Tatarów tyle najdziesz, ile ich pobitych na polu
leży, a niewolnika nikt nie ułapi, bo Tatara we stepie nie zgoni. Na
czymże go będę gonił? Na onych ciężkich ogierach,
któreśmy na Niemcach wzięli? Widzicie no! A co za łup
wezmę? Parszywe kożuchy i nic więcej. O, to dopiero bogaczem do
Bogdańca zjadę! to dopiero mnie komesem nazowią!
Maćko
umilkł, albowiem w słowach Zbyszkowych wiele było
słuszności, i dopiero po chwili rzekł:
- Aleby
cię kniaź Witold nagrodził.
- Ba, wiecie:
jednemu da on za dużo, drugiemu nic.
- To gadaj,
gdzie pojedziesz.
- Do
Juranda ze Spychowa.
Maćko
przekręcił ze złości pas na skórzanym kaftanie i
rzekł:
-
Bodajżeś olsnął!
-
Posłuchajcie - odpowiedział spokojnie Zbyszko. - Gadałem z
Mikołajem z Długolasu i ten prawi, że Jurand pomsty na Niemcach
za żonę szuka. Pójdę, pomogę mu. Po pierwsze,
samiście rzekli, że niecudnie mi już z Niemcami się
potykać, bo i ich, i sposoby na nich znamy. Po drugie, prędzej ja tam
nad granicą one pawie czuby dostanę, a po trzecie, to wiecie, że
pawi grzebień nie lada knecht na łbie nosi, wiec jeśli Pan Jezus
przysporzy grzebieni, to przysporzy i łupu. W końcu: niewolnik
tamtejszy to nie Tatar. Takiego w boru osadzić - nie żal się
Boże.
-
Cóżeś ty. chłopie, rozum stracił? przecie nie ma
teraz wojny i Bóg wie, kiedy będzie!
- O
moiście wy! Zawarły niedźwiedzie pokój z bartnikami i
barci nie psowają ni miodu nie jedzą! Ha! ha! A czy to nowina wam,
że choć wielkie wojska nie wojują i choć król z
mistrzem pod pergaminem pieczęcie położą, na granicy zawsze
mat okrutny? Zajmą-li sobie bydło, trzody, to się za jeden krowi
łeb po kilka wsiów pali i zamki oblegają. A porywanie
chłopów i dziewek? a kupców na gościńcach?
Wspomnijcie czasy dawniejsze, o których samiście mi rozpowiadali.
Źle to było onemu Nałęczowi, który czterdziestu rycerzy
do Krzyżaków jadących chwycił, w podziemiu osadził i
poty nie puścił, póki mu pełnego wożą grzywien
mistrz nie przysłał? Jurand ze Spychowa też nic innego nie czyni
i nad granicą zawsze gotowa robota.
Przez
chwilę szli w milczeniu, tymczasem rozwidniło się zupełnie
i jasne promienie słońca rozświeciły skały, na
których pobudowane było opactwo.
- Bóg wszędzie może
poszczęścić - rzekł wreszcie udobruchanym głosem
Maćko - proś, żeby ci błogosławił.
- Pewno, że wszystko Jego łaska!
- I myśl o Bogdańcu, bo w tym mnie
nie przekonasz, że ty dla Bogdańca, nie dla tego kaczego kłapaka
do Juranda ze Spychowa chcesz jechać.
- Nie
powiadajcie tak, bo się rozgniewam. Rad ją widzę i tego się
nie zapieram; inne też to niż dla Ryngałły ślubowanie.
Spotkaliście urodziwszą?
- Co mi ta jej
uroda! Wolej weź ją, jak dorośnie, jeśli możnego
komesa córka.
A Zbyszkowi
rozjaśniła się twarz młodym, dobrym uśmiechem.
-
Może i to być. Ni innej pani, ni innej żony! Jak wam kości
sparcieją, będziecie wy jeszcze wnuki po mnie i po niej piastowali.
Na to
uśmiechnął się z kolei Maćko i odrzekł
całkiem już udobruchany:
- Grady!
Grady! a niechże ich będzie jako gradu. Na starość
radość, a po śmierci zbawienie. To nam, Jezu, daj!
|