I wojna wybuchła wreszcie, nieobfita z
początku w bitwy, ale w pierwszych chwilach niezbyt dla Polaków
pomyślna. Nim nadciągnęły siły polskie, zdobyli
Krzyżacy Bobrowniki, zrównali z ziemią Złotoryję - i
znów zajęli nieszczęsną, a z takim trudem niedawno
odzyskaną ziemię dobrzyńską. Lecz pośrednictwo czeskie
i węgierskie przygasiło na czas burzę wojenną.
Nastąpił rozejm, w czasie którego Wacław, król
czeski, miał sądzić spory między Polską a Zakonem.
Nie przestano jednak gromadzić wojsk i
posuwać ich ku sobie w czasie zimowych i wiosennych miesięcy, gdy
zaś przekupiony król czeski wydał wyrok na korzyść
Zakonu, wojna musiała wybuchnąć na nowo.
A tymczasem nadeszło lato, a z nim razem
nadciągnęły "narody" pod Witoldem. Po przeprawie pod
Czerwieńskiem połączyły się oba wojska i
chorągwie książąt mazowieckich. Z drugiej strony w obozie
pod Świeciem stanęło sto tysięcy zakutych w żelazo
Niemców. Chciał król przeprawić się przez
Drwęcę i pójść krótką drogą ku
Malborgowi, lecz gdy przeprawa okazała się niepodobną,
zawrócił od Kurzętnika ku Działdowu i po skruszeniu zamku
krzyżackiego Dąbrowna, czyli Gilgenburga, położył
się tamże obozem.
Zarówno on, jak i dostojnicy polscy i
litewscy wiedzieli, że walna rozprawa musi wkrótce
nastąpić, nikt jednak nie sądził, żeby miało
przyjść do niej prędzej niż za kilka dni. Przypuszczano,
że mistrz, zabieżawszy drogę królowi, zechce dać
wypoczynek swym zastępom, aby do śmiertelnej walki stanęły
nieutrudzone i świeże. Tymczasem wojska królewskie zatrzymały
się na noc w Dąbrownie. Wzięcie tej fortecy, lubo bez
rozkazów, a nawet wbrew woli rady wojennej, napełniło
otuchą serce króla i Witolda, zamek to bowiem był
potężny, oblany jeziorem, o grubych murach i licznej załodze. A
jednak rycerstwo polskie wzięło go niemal w mgnieniu oka, z
zapałem tak niepohamowanym, że nim cały obóz
nadciągnął, już z miasta i zamku pozostały tylko gruzy
i zgliszcza, wśród których dzicy wojownicy Witolda i Tatarzy
pod Saladynem wycinali ostatki broniących się z rozpaczą niemieckich
knechtów.
Pożar jednakże nie trwał
długo, gdyż zgasiła go krótko wprawdzie trwająca,
ale ogromna ulewa. Cała noc z czternastego na piętnasty lipca
była dziwnie zmienna i nawałnista. Wicher przypędzał
burzę za burzą. Chwilami niebo zdało się całe
płonąć od błyskawic i grzmoty roztaczały się ze
straszliwym łoskotem między wschodem a zachodem. Częste gromy
napełniały zapachem siarki powietrze, to znów szum
dżdżu zagłuszał wszystkie inne odgłosy. A potem wiatr
rozpędzał chmury i wpośród ich strzępów
widać było gwiazdy i jasny, wielki miesiąc. Po
północy dopiero uciszyło się nieco, tak że
można było przynajmniej ognie rozpalić. Jakoż w tej chwili
zabłysły ich tysiące i tysiące w niezmiernym
polsko-litewskim obozie. Wojownicy suszyli przy nich przemokłe szaty i
śpiewali pieśni bojowe.
Król czuwał również,
albowiem w domu położonym na samym skraju obozów, do
którego schronił się przed burzą, zasiadała rada
wojskowa, przed którą zdawano sprawę ze zdobycia Gilgenburga.
Ponieważ w szturmie brała udział chorągiew sieradzka,
więc przywódca jej. Jakub z Koniecpola, wezwany był wraz z
innymi do usprawiedliwienia się. dlaczego bez rozkazów dobywali
miasta i nie zaniechali szturmu, chociaż król wysłał dla
powstrzymania ich swego podwojskiego i kilku podręcznych
pachołków.
Z tej przyczyny wojewoda, nie będąc
pewien, czy nie spotka go nagana albo nawet i kara, zabrał z sobą
kilkunastu przedniej -szych rycerzy, a między nimi starego Maćka i
Zbyszka, jako świadków, że podwojski dotarł do nich
dopiero wówczas, gdy byli już na murach zamku i w chwili
najzawziętszej bitwy z załogą. A co do tego, że
uderzył na zamek: "Trudno, mówił, pytać o wszystko,
gdy wojska na kilka mil się rozciągają". Wysłany
będąc w przodku, rozumiał, iż ma powinność
kruszyć przeszkody przed wojskiem i bić nieprzyjaciela, gdzie go
napotka. Więc wysłuchawszy tych słów, król,
książę Witold i panowie, którzy w duszy radzi byli temu,
co się stało, nie tylko nie przyganili wojewodzie i Sieradzanom ich
postępku, ale sławili jeszcze ich męstwo, że "tak
wartko pożyli zamek i mężną załogę". Mogli
wówczas Maćko i Zbyszko napatrzyć się największym
głowom w Królestwie, bo prócz króla i
książąt mazowieckich znajdowali się tam dwaj
przywódcy wszystkich zastępów: Witold, który
Litwinom, Żmujdzi, Rusinom, Besarabom, Wołochom i Tatarom
przywodził - i Zyndram z Maszkowic, herbu "tego samego co
słońce", miecznik krakowski, główny sprawca wojsk
polskich, przewyższający wszystkich znajomością spraw
wojennych. Oprócz nich byli w tej radzie wielcy wojownicy i
statyści: kasztelan krakowski Krystyn z Ostrowa i wojewoda krakowski
Jaśko z Tamowa, i poznański Sędziwój z Ostroroga, i
sędomier-ski Mikołaj z Michałowie, i proboszcz od Św.
Floriana, a zarazem podkanclerzy Mikołaj Trąba, i marszałek
Królestwa Zbigniew z Brzezia, i Piotr Szafraniec, podkomorzy krakowski,
i wreszcie Ziemowit, syn Ziemowita, księcia na Płocku, jeden
między nimi młody, ale dziwnie "do wojny przemyślny",
którego zdanie wysoce sobie sam wielki król cenił.
A w przyległej obszernej izbie czekali,
aby być pod ręką i w razie zapytania radą się
przysłużyć, najwięksi rycerze, których sława
grzmiała szeroko w Polsce i za granicą: więc ujrzeli tam
Maćko i Zbyszko Zawiszę Czarnego Sulimczyka i jego brata Farureja, i
Skarbka Abdanka z Gór, i Dobka z Oleśnicy, który swego czasu
dwunastu niemieckich rycerzy w Toruniu na turnieju z siodła wysadził,
i olbrzymiego Paszka Złodzieja z Biskupic, i Powałę z Taczewa,
który życzliwym im był przyjacielem, i Krzona z
Kozichgłów, i Marcina z Wrocimowic, który wielką
chorągiew całego Królestwa nosił, i Floriana Jelitczyka z
Korytnicy, i strasznego w ręcznym spotkaniu Lisa z Targowiska, i Staszka z
Charbimowic, który w pełnej zbroi przez dwa rosłe konie
mógł przeskoczyć.
Było i wielu innych słynnych
rycerzy przedchorągiewnych z rozmaitych ziem z Mazowsza, których
przedchorągiewnymi zwano dlatego, że w pierwszym szeregu stawali do
bitwy. Lecz znajomkowie, a szczególnie Powała, radzi witali
Maćka i Zbyszka i zaraz poczęli z nimi o dawnych czasach i przygodach
rozmawiać.
- Hej! - mówił do Zbyszka pan z
Taczewa. - Jużci ciężkie ty masz z Krzyżaki rachunki, ale
tak tuszę, że im teraz za wszystkie czasy zapłacisz.
- Zapłacę choćby krwią,
jako i wszyscy zapłacim! – odrzekł Zbyszko.
- A wiesz, że twój Kuno
Lichtenstein jest ninie wielkim kom-turem? - ozwał się Paszko
Złodziej z Biskupic.
- Wiem i stryj wiedzą też.
- Daj mi go Bóg spotkać -
przerwał Maćko - bo ja osobną mam z nim sprawę.
- Ba! Przecie pozywaliśmy go i my -
odpowiedział Powała - ale odrzekł, że urząd nie
pozwala mu się potykać. No, teraz chyba pozwoli.
Na to zaś Zawisza, który zawsze
mówił z powagą wielką, rzekł:
- Tego on
będzie, komu go Bóg przeznaczy. Lecz Zbyszko z samej
ciekawości wytoczył zaraz przed sąd Zawiszy sprawę stryjka
i zapytał, czy nie zadość się stało ślubowaniu
przez to, że Maćko potykał się z krewnym Lichtensteina,
który się ofiarował w zastępstwo, i takowego zabił.
I wszyscy zakrzyknęli, że zadość. Sam tylko zawzięty
Maćko, chociaż ucieszył się z wyroku, rzekł:
- Ba,
przecież pewniejszy byłbym zbawienia, gdybym samego Kunona
spotkał!
I
następnie poczęli mówić o wzięciu Gilgenburga i o
przyszłej wielkiej bitwie, której spodziewali się
wkrótce, bo przecie nie miał mistrz nic innego do zrobienia, jeno
królowi drogę zabiec.
Ale gdy
właśnie łamali głowy nad tym, za ile dni spotkanie
może nastąpić, zbliżył się ku nim chudy i
długi rycerz, przybrany w czerwone sukno, z takąż mycką na
głowie i rozłożywszy ręce, rzekł miękkim, prawie
niewieścim głosem:
-
Pozdrowienie ci, rycerzu Zbyszku z Bogdańca!
- De Lorche! -
zakrzyknął Zbyszko - tyś tu? I chwycił go w objęcia,
gdyż wdzięczne pozostało mu o nim wspomnienie, a gdy
ucałowali się jakby najbliżsi przyjaciele, począł
wypytywać z radością:
- Tyś tu?
po naszej stronie?
-Wielu może
geldryjskich rycerzy znajduje się po tamtej stronie - odrzekł de
Lorche - ale jam panu memu, księciu Januszowi, służby z
Długolasu powinien.
- Toś ty
dziedzicem po starym Mikołaju na Długolesie?
- Tak. Bo po
śmierci Mikołaja i syna jego, któren pod Bo-brownikami zabit,
Długolas przypadł na cudną Jagienkę, a od lat pięciu
moją niewiastę i panią.
- Dla Boga! -
zawołał Zbyszko - powiadaj, jako ci to przyszło? Lecz de Lorche,
powitawszy starego Maćka, rzekł:
- Dawny wasz
giermek, Głowacz, powiedział mi, że was tu znajdę, a teraz
czeka u mnie w namiocie i nad wieczerzą czuwa. Dalekoć to wprawdzie,
bo na drugim końcu obozu, ale końmi prędko się przejedzie -
więc jedźcie ze mną.
Po czym,
zwróciwszy się do Powały, którego poznał w
dawniejszych czasach w Płocku, dodał:
- I wy,
szlachetny panie. Będzie to dla mnie szczęście i honor.
- Dobrze -
odparł Powała. - Miło ze znajomymi ugwarzyć, a po drodze
jeszcze się obozowi przypatrzym.
Więc
wyszli, by siąść na koń i jechać. Przedtem jednak
sługa de Lorchego ponarzucał im na ramiona opończe, które
widocznie przywiózł umyślnie. Ów, zbliżywszy
się do Zbyszka, pocałował go w rękę i rzekł:
-
Pokłon i cześć wam, panie. Jam dawny sługa wasz, ale w
ciemności nie możecie mnie rozeznać. Czy pamiętacie
Sanderusa?
- Prze
Bóg! - zawołał Zbyszko.
I na
chwilę odżyły w nim wspomnienia przeżytych smutków,
bólów i dawnej niedoli, tak samo jak parę tygodni temu, gdy
po połączeniu się wojsk królewskich z chorągwiami
książąt mazowieckich spotkał po długim niewidzeniu
dawnego swego giermka Hlawę.
Więc
rzekł:
-
Sanderus! Hej! Pamiętam i te dawne czasy, i ciebie! Cóżeś
od onej pory porabiał i gdzieś się obracał? Zali już
nie nosisz relikwij?
- Nie,
panie. Aż do ostatniej wiosny byłem klechą przy kościele w
Długolesie, ale że nieboszczyk ojciec mój wojennym
rzemiosłem się zajmował, przeto gdy wojna wybuchła, zaraz
mi zbrzydła miedź na kościelnych dzwonach, a zbudziła
się chętka do żelaza i stali.
- Co
słyszę! - zawołał Zbyszko, który jakoś nie
mógł wyobrazić sobie Sanderusa stawającego z mieczem,
rohatyną albo toporem do boju.
Ów
zaś rzekł, podając mu strzemię:
- Rok temu
z rozkazu biskupa płockiego chodziłem do pruskich krajów,
przez co znaczną posługę oddałem, ale to
później opowiem, a teraz siadajcie, wasza wielkość, na
koń, gdyż ów grabia czeski, którego wołacie Hlawa,
czeka na was z wieczerzą w namiotach pana mego.
Więc
Zbyszko siadł na koń i zbliżywszy się do pana de Lorche,
jechał w pobok, aby swobodnie z nim rozmawiać, albowiem ciekawy
był jego dziejów.
-
Okrutniem rad - rzekł - iżeś po naszej stronie, ale mi to
dziwne, boś przecie u Krzyżaków służył.
-
Służą ci, którzy żołd biorą - odparł
de Lorche - a jam go nie brał. Nie. Jam między Krzyżaków
przyjechał w tym jeno celu, aby przygód szukać i pas rycerski
pozyskać, który, jak ci wiadomo, z rąk polskiego księcia
pozyskałem. I bawiąc długie lata w tych krajach, poznałem,
po czyjej stronie słuszność, a gdym się przy tym tu
ożenił i osiedlił, jakże mi było przeciw wam
stawać? Jam już tutejszy i patrz, jakom się mowy waszej
wyuczył. Ba! swojej już nieco zapomniałem.
- A twoja
majętność w Geldrii? Bo jakom słyszał, toś
tamtejszemu władcy pokrewny i dziedzic wielu zamków i
włości.
-
Dziedzictwo moje krewnemu, Fulkonowi de Lorche, ustąpiłem,
który mi je spłacił. Pięć roków temu
byłem w Geldrii i dostatki wielkie stamtąd przywiozłem, za
którem się na Mazowszu okupił.
- A
jakże się to stało, żeś się z Jagienką z
Długolasu ożenił?
- Ach! -
odpowiedział de Lorche - kto zdoła odgadnąć niewiastę?
Dworowała ci ona ze mnie zawsze, aż gdym, mając tego dosyć,
oświadczył jej, że do Azji na wojnę z żalu pojadę
i już nigdy nie wrócę, rozpłakała się
niespodzianie i rzekła: "To ja mniszką ostanę".
Padłem jej do nóg za te słowa, a we dwie niedziele
później biskup płocki pobłogosławił nam w
kościele.
- Dzieci
zaś macie? - zapytał Zbyszko.
- Po
wojnie Jagienka wybiera się do grobu waszej królowej Jadwigi, aby
ją o błogosławieństwo uprosić - odrzekł,
wzdychając, de Lorche.
- Dobrze.
Powiadają, że to pewny sposób i że w tych rzeczach nie
masz lepszej nad naszą świętą królową
orędowniczki. Walne spotkanie nastąpi za kilka dni, a potem będzie
spokój.
-Tak.
- Ale
Krzyżacy pewnie cię za zdrajcę poczytują.
- Nie! -
rzekł de Lorche. - Wiesz, jako czci rycerskiej przestrzegam.
Jeździł Sanderus ze zleceniami biskupa płockiego do Malborga,
więc posłałem przez niego pismo do mistrza Ulryka, w którym
wypowiedziałem mu służbę i wyłuszczyłem mu
przyczyny, dla których po waszej stronie staję.
- Ha! Sanderus!
- zawołał Zbyszko. - Mówił mi, że mu spiż na
dzwonach zbrzydł i że do żelaza zbudziła się w nim
chętka, co mi i dziwne, bo zajęcze zawsze miał on serce. A pan
de Lorche począł się śmiać:
- Sanderus tyle
ma ze stalą albo z żelazem do czynienia, że mnie i moich
giermków goli.
- Tak to? -
zapytał rozweselony Zbyszko. Czas jakiś jechali w milczeniu, po czym
de Lorche podniósł oczy ku niebu i rzekł:
- Prosiłem
was na wieczerzę, ale nim zajedziem, to chyba będzie śniadanie.
- Miesiąc
jeszcze świeci - odparł Zbyszko. - Jedźmy. Więc
zrównawszy się z Maćkiem i Powałą, jechali dalej
razem we czwórkę szeroką obozową ulicą,
którą wytykano zawsze z rozkazu dowódców między
namiotami i ogniskami, aby przejazd był wolny. Chcąc dostać
się do stojących na drugim końcu obozu chorągwi
mazowieckich, musieli go cały wzdłuż przejechać.
- Jak Polska
Polską - ozwał się Maćko -jeszcze takich wojsk nie
widziała, bo spłynęły narody ze wszystkich krain ziemi.
- Żaden
też inny król takich nie postawi - odpowiedział de Lorche - bo
żaden tak potężnym państwem nie władnie. A stary
rycerz zwrócił się do Powały z Taczewa:
- Ile,
mówicie, panie, przyszło chorągwi z kniaziem Witoldem?
-
Czterdzieście - odrzekł Powała. - Naszych polskich wraz z
Mazurami jest pięćdziesiąt, ale nie tak okryte jak Witoldowe, bo
u niego czasem i kilka tysięcy ludzi pod jednym znakiem służy.
Ha! Słyszeliśmy, iż mistrz rzekł, iż to hołota
lepsza do łyżek niż do miecza, ale bogdajże w złą
godzinę to wymówił, bo tak myślę, że litewskie
sulice okrutnie się od krzyżackiej juchy zaczerwienią.
- A ci, wedle
których teraz przejeżdżamy, którzy są? -
zapytał de Lorche.
- To
Tatary; przywiódł ich Witoldowy hołdownik, Saladyn.
-
Dobrzyż do bitwy?
- Litwa
umie z nimi wojować i znaczną ich część podbiła,
z której przyczyny musieli na tę wojnę
przyciągnąć. Ale zachodniemu rycerstwu ciężko z nimi,
gdyż oni w ucieczce straszniejsi niż w spotkaniu.
- Przypatrzmy
się im bliżej - rzekł de Lorche.
I pojechali ku
ogniskom, które otaczali ludzie z nagimi całkiem ramionami, odziani
mimo pory letniej w owcze tułuby, wełną do góry.
Większa część ich spała wprost na gołej ziemi
albo na mokrej i parującej od żaru słomie, lecz wielu
siedziało w kuczki przy płonących stosach; niektórzy
skracali sobie godziny nocne, podśpiewując przez nos dzikie
pieśni i uderzając do wtóru jednym piszczelem końskim o
drugi, co czyniło dziwny i nieprzyjemny łoskot; inni mieli małe
bębenki lub brzdąkali na naciągniętych cięciwach
łuków. Inni żarli świeżo wyjęte z ognia,
dymiące, a zarazem krwawe kawały mięsiwa, na które
dmuchali wzdętymi, sinymi wargami. W ogóle wyglądali tak dziko
i złowrogo, że łatwiej ich było wziąć za
jakieś okropne stwory leśne niż za ludzi. Dymy ognisk były
gryzące od końskiego i baraniego tłuszczu, który w nich
topniał, a prócz tego rozchodził się naokół
nieznośny swąd przypalonej sierści, przygrzanych tułubów
i ckliwa woń świeżo zdartych skór i krwi. Z drugiej
ciemnej strony ulicy, gdzie stały konie, zawiewało ich potem. Szkapy
owe, których kilkaset trzymano dla rozjazdów w pobliżu,
wygryzłszy trawę spod nóg, gryzły się między
sobą, kwicząc przeraźliwie i chrapiąc. Koniu-chowie
uśmierzali walkę głosem i batami z surowca.
Niebezpiecznie
było zapuszczać się w pojedynkę między nich, gdyż
dzicz to była niesłychanie drapieżna. Tuż za nimi
stały niewiele mniej dzikie watahy Besarabów, z rogami na
głowach, długowłosych Wołochów, noszących miast
pancerzy drewniane, malowane deski na piersiach i plecach, z niezgrabnymi
wizerunkami upiorów, kościotrupów lub zwierząt; dalej
Ser-by, których uśpiony teraz obóz rozbrzmiewał we dnie
w czasie postojów jakby jedna wielka lutnia, tyle w nim było fletni,
bała-bajek, multanków i różnych innych narzędzi
muzycznych.
Świeciły
ognie, a z nieba wśród chmur, które mocny wiatr
rozwiewał, świecił jasny wielki miesiąc i przy owych
blaskach przypatrywali się nasi rycerze obozom. Za Serbami stała
nieszczęsna Żmujdź. Niemcy wytoczyli z niej potoki krwi, a
jednak na każde wezwanie Witolda zrywała się do nowych
bojów. I teraz jakby w przeczuciu, że niedola jej skończy
się wkrótce raz na zawsze, przyciągnęła tu
przejęta duchem tegoż Skirwoiłły, którego samo
imię przejmowało Niemców wściekłością i
trwogą. Ogniska żmujdzkie stykały się wprost z litewskimi,
gdyż ten sam był to naród, ten sam obyczaj i mowa.
Lecz przy
wjeździe do litewskich obozów posępny obraz uderzył oczy
rycerzy. Oto na zbitej z okrąglaków szubienicy zwieszały
się dwa trupy ludzkie, które wiatr kołysał,
huśtał, okręcał i podrzucał z taką
siłą, że aż bale szubienicy skrzypiały
żałośnie. Chrapnęły na widok trupów i
przysiadły nieco na zadach konie, więc rycerze poczęli się
żegnać pobożnie, a gdy przejechali, Powała rzekł:
- Kniaź
Witold był razem z królem, a ja byłem przy królu, gdy
przywiedziono tych winowajców. Już poprzednio skarżyli
się nasi biskupi i panowie, że Litwa zbyt okrutnie wojuje i
kościołów nawet nie oszczędza. Więc gdy ich
przywiedziono (a byli to znaczni ludzie, ale Najświętszy Sakrament
nieszczęśnicy pono znieważyli), napęczniał kniaź
tak gniewem, że strach było nań spojrzeć - i powiesić
im się kazał. To niebożęta sami szubienicę
utwierdzić musieli i sami ci się powiesili, a jeszcze jeden drugiego
naganiał: "Nuże, prędzej, bo kniaź się gorzej
rozgniewa!" I strach padł na wszystkich Tatarów i
Litwinów, bo oni nie śmierci, ale książęcego gniewu
się boją.
- Ba, pomnę
- rzekł Zbyszko - że gdy onego czasu w Krakowie król
rozgniewał się na mnie o Lichtensteina, to młody kniaź
Jamont, który był rękodajnym królewskim, też zaraz
radził mi się powiesić. I z dobrego serca dawał tę
radę, chociaż byłbym go za nią pozwał na udeptaną
ziemię, gdyby nie to, że i tak mieli mi, jako wiecie, szyję uciąć.
- Kniaź
Jamont nauczył się już rycerskich obyczajów -
odrzekł Powała.
Tak
rozmawiając, minęli wielki obóz litewski i trzy świetne
pułki ruskie, z których najliczniejszy był smoleński, a
wjechali do polskiego obozu. Stało tam pięćdziesiąt
chorągwi - jądro i zarazem czoło wszystkich wojsk. Zbroje tu
były lepsze, konie ogromniejsze, rycerstwo bardziej ćwiczone, w
niczym zachodniemu nie ustępujące. Siłą
członków ciała, wytrwałością na
głód, zimno i trudy przewyższali nawet ci dziedzice z Wielko-
i Małopolski bardziej dbałych o wygody wojowników z Zachodu.
Obyczaj ich był prostszy, pancerze grubiej kowane, ale hart większy,
a ich pogardę śmierci i niezmierną w boju uporczywość
podziwiali już swego czasu nieraz przybyli z daleka francuscy i angielscy
rycerze.
De Lorche,
który znał polskie rycerstwo od dawna, tak też
mówił:
- Tu
cała siła i cała nadzieja. Pamiętam, jako w Malborgu nieraz
narzekano, że w bitwie z wami każdą piędź ziemi trzeba
rzeką krwi okupić.
-
Rzeką też i teraz krew popłynie - odpowiedział Maćko.
-Bo i Zakon nigdy dotychczas takiej potęgi nie zebrał. Na to zaś
Powała:
-
Powiadał rycerz Korzbóg, który od króla do mistrza z
listami jeździł, iż Krzyżacy mówią, że ni
cesarz rzymski, ni żaden król nie ma takiej potęgi i że
Zakon mógłby wszystkie królestwa zawojować.
- Ba,
przecie nas więcej! - rzekł Zbyszko.
- Tak, ale
oni lekko sobie Witoldowe wojsko ważą, że to lud byle jako
zbrojny i że się od pierwszego uderzenia skruszy jako gliniany garnek
pod młotem. A prawda-li to czy też nieprawda, nie wiem.
- I
prawda, i nieprawda! - ozwał się roztropny Maćko. - My ze
Zbyszkiem znamy ich, bośmy razem z nimi wojowali. Jużci, zbroja u
nich gorsza i chmyzowate konie, przeto, często bywa, że się pod
naporem rycerstwa ugną, ale serca mają tak chrobre albo i
mężniejsze niż Niemce.
-
Niezadługo się to pokaże - rzekł Powała. -
Królowi ciągle śluzy do oczu płyną na myśl,
że tyle się krwie chrześcijańskiej rozleje, i do ostatniej
chwili rad by sprawiedliwy pokój zawrzeć, ale pycha krzyżacka
do tego nie dopuści.
- Jako
żywo! Znam ja Krzyżaków i wszyscy ich znamy
-przytwierdził Maćko. - Bóg już tam wagi
przyładował, na których położy krew naszą i
nieprzyjaciół naszego plemienia.
Już
byli niedaleko chorągwi mazowieckich, między którymi
tkwiły namioty pana de Lorche, gdy wtem na środku "ulicy"
spostrzegli sporą gromadę ludzi zbitych w kupę i patrzących
na niebo.
-
Stójcie tam! stójcie! - zawołał jakiś głos na
środku gromady.
- A kto
mówi i co tu robicie? - zapytał Powała.
-
Proboszcz kłobucki. A wy kto?
-
Powała z Taczewa, rycerze z Bogdańca i de Lorche.
- Ach, to
wy, panie - rzekł tajemniczym głosem ksiądz proboszcz,
zbliżając się do konia Powały. - Spojrzyjcie jeno na
miesiąc i patrzcie, co się na nim wyrabia. Wróżebna to i
cudowna noc!
Więc
rycerze podnieśli głowy i poczęli patrzeć na
księżyc, który już zbladł i bliski był zachodu.
- Nie
mogę nic rozeznać! - rzekł Powała. - A wy co widzicie?
- Mnich w
kapturze potyka się z królem w koronie! Patrzcie! o tam! W imię
Ojca i Syna, i Ducha! O, jakże się okrutnie zmagają...
Boże, bądź miłościw nam grzesznym!
Naokół
zapadła cisza, bo wszyscy wstrzymali oddech w piersiach.
-
Patrzcie, patrzcie! - wołał ksiądz.
- Prawda!
coś ci takiego jest! - rzekł Maćko.
- Prawda!
prawda! - potwierdzili inni.
- Ha!
król obalił mnicha - zakrzyknął nagle proboszcz
kłobucki - nogę na nim postawił! Pochwalony Jezus Chrystus.
- Na wieki
wieków!
W tej
chwili duża, czarna chmura przykryła księżyc - i noc
stała się ciemna - tylko blask ognisk drgał krwawymi pasmami w
poprzek drogi.
Rycerze
ruszyli dalej, a gdy już odjechali od gromady, Powała spytał:
-
Widzieliście co?
- Z
początku nic - odpowiedział Maćko - ale potem widziałem
wyraźnie i króla, i mnicha.
- I ja.
- I ja.
- Znak Boży - ozwał się
Powała. - Ha! to już mimo łez naszego króla nic
widać z pokoju nie będzie.
- A bitwa będzie taka, jakiej świat
nie pamięta - rzekł Maćko.
I jechali
dalej w milczeniu, mając serca wezbrane i uroczyste. Lecz gdy już
byli niedaleko namiotu pana de Lorche, zerwał się znów wicher
z taką siłą, że w mgnieniu oka porozrzucał ogniska
Mazurów. Powietrze zaroiło się tysiącami głowni,
płonących szczypek, skier, a zarazem przesłoniło się
kłębami dymu.
- Hej,
dmie okrutnie! - mówił Zbyszko, ociągając
opończę, którą mu wiatr na głowę zarzucił.
- A w
wichurze jakoby jęki i płacz ludzki słychać.
- Świt
już niezadługo, ale nikt nie wie, co mu dzień przyniesie -
dodał de Lorche.
|