Nad ranem wichura nie tylko nie ustała,
ale wzmogła się do tego stopnia, że niepodobna było
rozpiąć namiotu, w którym król zwykł był od
początku wyprawy słuchać codziennie trzech mszy
świętych. Przybiegł wreszcie Witold z prośbami i
błaganiem, aby nabożeństwo do stosowniejszej pory w zaciszach
leśnych odłożyć i nie wstrzymywać pochodu. Jakoż
stało się zadość jego życzeniu, bo i nie mogło być
inaczej.
O wschodzie słońca ruszyły
wojska ławą, a za nimi nieprzejrzany tabor wozów. Po godzinie
pochodu wiatr uciszył się nieco, tak że można było
rozwinąć chorągwie. I wówczas pola, jak okiem
sięgnąć, pokryły się niby kwieciem stubarwnym.
Żadne oko nie mogło objąć zastępów i tego lasu
rozmaitych znaków, pod którymi pułki posuwały się naprzód.
Szła więc ziemia krakowska pod czerwoną chorągwią z
białym orłem w koronie, była zaś to chorągiew naczelna
całego Królestwa, wielki znak dla wszystkich wojsk.
Niósł ją Marcin z Wrocimowic, herbu Pół-kozy,
rycerz potężny i w świecie sławny. Za nim szły hufce
nadworne, jeden mając nad sobą podwójny krzyż litewski,
drugi pod Pogonią. Zaś pod znakiem świętego Jerzego
ciągnął potężny zastęp najemników i
ochotników zagranicznych, przeważnie z Czechów i
Morawców złożony. Tych wielu stanęło na tę
wojnę, bo i cała czterdziesta dziewiąta chorągiew była
wyłącznie z nich złożona. Lud to był zwłaszcza w
piechocie, która ciągnęła za kopijnikami, dziki,
niesforny, ale do bitwy tak zaprawny, a w spotkaniu tak zaciekły, iż
wszelkie inne piechoty, gdy się o nich otarły, odskakiwały co
prędzej jako pies od jeża. Berdysze, kosy, topory, a
szczególnie żelazne cepy stanowiły ich broń,
którą władali wprost strasznie. Najmowali się oni
każdemu, kto ich płacił, albowiem żywiołem ich jedynym
była wojna, grabież i rzeź.
W pobok Morawców i Czechów
szło pod swymi znakami szesnaście chorągwi ziem polskich, w tym
jedna przemyska, jedna lwowska i jedna halicka, i trzy podolskie, a za nimi
piechoty tychże ziem, przeważnie zbrojne w rohatyny i w kosy.
Książęta mazowieccy Janusz i Ziemowit wiedli chorągwie
dwudziestą pierwszą, drugą i trzecią. Tuż szły
biskupie, a potem pańskie w liczbie dwudziestu dwóch. Więc
Jaśka z Tamowa, Jędrka z Tęczyna, Spytka Leliwy i Krzona z Ostrowa,
i Mikołaja z Michałowa, i Zbigniewa z Brzezia, i Krzona z Kozichgłów,
i Kuby na Koniecpolu, i Jaśka Ligęzy, i Kmity, i Zakliki, a
oprócz nich rodowa Gryfitów, i Bobowskich, i Koźlich
Rogów, i różnych innych, którzy w bitwach zbierali
się pod wspólnym herbowym godłem i wspólne wykrzykiwali
"zawołanie".
I tak rozkwitła pod nimi ziemia, jak
rozkwitają łąki na wiosnę. Szła fala koni, fala ludzi,
nad nimi las kopij i z barwnymi "płachetkami" na kształt
drobniejszych kwiatów, a z tyłu, w obłokach kurzawy, miejskie
i kmiece piechoty. Wiedzieli, że ku bitwie straszliwej idą, ale
wiedzieli, że "trzeba", więc szli z ochotnym sercem.
Na prawym zaś skrzydle
płynęły Witoldowe watahy, pod chorągwiami
różnej barwy, ale z jednakim wyobrażeniem litewskiej Pogoni.
Żaden wzrok nie mógł objąć wszystkich
zastępów, ciągnęły się one bowiem
wśród pól i lasów na szerokość
przeszło mili niemieckiej.
Przed południem przyszedłszy wojska
w pobliże wsi Logdau i Tannenberga, zatrzymały się na
krawędzi lasu. Miejsce zdało się dobre na spoczynek i
zabezpieczone od wszelkiej niespodzianej napaści, gdyż z lewej strony
oblewała je łacha Jeziora Dąbrowskiego, z prawej zaś
jezioro Lubeń, przed wojskami zaś otwierała się szeroka na
milę przestrzeń polna. W środku owej przestrzeni,
wznoszącej się ku zachodowi łagodnie w górę,
zieleniły się łęgi Grunwaldu, a nieco w dali szarzały
słomiane dachy i puste, smutne ugory Tannenberga. Nieprzyjaciela,
który by spuszczał się ku lasom z wyniosłości,
łatwo było dostrzec, ale nie spodziewano się, aby
mógł prędzej niż nazajutrz nastąpić.
Zatrzymały się też tu wojska tylko na postój, że
jednak biegły w rzeczach wojny Zyndram z Maszkowic nawet w pochodzie
przestrzegał bojowego porządku, więc stanęły tak, aby
w każdej chwili mogły być do sprawy gotowe. Z rozkazu wodza
wysłano wnet na lekkich a ści-głych koniach gońców
hen, przed się, w stronę Grunwaldu i Tannenberga, i dalej, aby
zbadali okolicę, a tymczasem dla łaknącego nabożeństwa
króla ustawiono na wysokim brzegu jeziora Lubeń namiot kapliczny,
aby mógł zwykłych mszy wysłuchać.
Jagiełło, Witold,
książęta mazowieccy i rada wojenna udali się do namiotu.
Przed nim zaś zgromadziło się przedniejsze rycerstwo, już
to dlatego, aby polecić się Bogu przed dniem stanowczym, już,
aby na króla popatrzeć. I widziano go, jak szedł w szarej
obozowej szacie, z twarzą poważną, na której osiadła
wyraźnie ciężka troska. Lata mało zmieniły jego
postać i nie pokryły mu zmarszczkami oblicza ani nie ubieliły mu
włosów, które i teraz zakładał tak samo
prędkim ruchem za uszy, jak wówczas gdy Zbyszko widział go po
raz pierwszy w Krakowie. Ale szedł jakby pochylony pod brzemieniem
strasznej odpowiedzialności, która ciążyła na jego
ramionach, jak gdyby pogrążon w wielkim smutku. W wojsku
mówiono sobie, że król płacze ustawicznie nad tą krwią
chrześcijańską, która ma być przelana, i tak
było istotnie. Jagiełło wzdrygał się przed wojną,
zwłaszcza z ludźmi, którzy na płaszczach i
chorągwiach krzyż nosili, i z całej duszy pragnął
pokoju. Próżno mu panowie polscy, a nawet pośrednicy
węgierscy, Ścibor i Gara, wystawiali pychę i dufność
krzyżacką, którą przepełnion mistrz Ulryk
gotów był cały świat wyzwać do boju;
próżno mu jego własny wysłannik Piotr Korzbóg
przysięgał na Krzyż Pański i na swoje ryby herbowe, że
Zakon ani chce słyszeć o pokoju i że jedynego komtura
gniewskiego, hrabiego von Wende, który do pokoju nakłaniał,
inni obrzucili szyderstwy i obelgami - on jeszcze miał nadzieję,
że nieprzyjaciel uzna słuszność jego żądań,
pożałuje krwi ludzkiej i sprawiedliwym układem straszliwą
waśń zakończy.
Więc i teraz poszedł się
modlić o to do kaplicy, gdyż prostą a dobrotliwą duszę
jego dręczył ogromny niepokój. Nawiedzał już ongi
Jagiełło ogniem i żelazem ziemie krzyżackie, ale
czynił to jako pogański książę litewski, lecz teraz, gdy
jako król polski i chrześcijanin ujrzał płonące
sioła, zgliszcza, krew i łzy, ogarnęła go bojaźń
gniewu Bożego, zwłaszcza że to był dopiero początek
wojny. Gdyby choć na tym poprzestać! Ale oto dziś, jutro
zetrą się narody i ziemia rozmięknie od krwi. Jużci,
nieprawy jest ten nieprzyjaciel, ale jednak krzyże na płaszczach nosi
i bronią go tak wielkie i święte relikwie, że myśl
cofa się przed nimi przerażona. W całym wojsku myślano
przecież o nich z obawą i nie grotów, nie mieczów, nie
toporów, ale tych świętych szczątków obawiali
się głównie Polacy. "Jakoże nam będzie na
mistrza ramię podnosić - mówili nie znający trwogi
rycerze - gdy na pancerzu u niego relikwiarz, a w nim i kości
święte, i drzewo Krzyża Zbawiciela!" Witold gorzał
wprawdzie wojną, pchał do niej i spieszył się do bitwy,
lecz pobożne serce króla truchlało po prostu na wspomnienie
tych mocy niebieskich, którymi Zakon osłaniał swą
nieprawość.
|